Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Daffy Duck. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Daffy Duck. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 15 maja 2016

You're desthpicable!

fragment grafiki autorstwa Jeremy'ego Lorangera, całość tutaj.

Daffy jest jedną z moich ulubionych postaci ze stajni Looney Tunes - w zasadzie tylko Wile E. Coyote znajduje się wyżej w moim osobistym rankingu bohaterów rodem z Warner Bros. Animation. Lubię go z kilku względów - przede wszystkim dlatego, że widzę w nim wady, które sam niestety posiadam. Chuck Jones powiedział kiedyś, że Królik Bugs jest tym, kim w skrytości ducha wszyscy chcemy być, a Daffy to postać, którą koniec końców wszyscy jesteśmy. Dużo w tym prawdy, ale… nie zawsze tak było. Jestem przekonany, że większość z nas kojarzy Daffy’ego jako tego egoistycznego, chciwego i małostkowego nikczemnika, który najczęściej próbuje podłożyć jakąś świnię Bugsowi, tylko po to, by ostatecznie samemu paść ofiarą własnych niecnych knowań. Tymczasem Daffy zaczął swoją karierę jako zupełnie inna postać z zupełnie inną osobowością. 

Daffy zadebiutował w kreskówce Porky's Duck Hunt z 1937 roku - była to jedna z tych klasycznych, nieco disneyowskich w duchu kreskówek z ówczesną gwiazdą Looney Tunes w roli głównej. Wśród kaczek, na które polował Porky pojawił się jeden szczególnie walnięty ptak, który leciał sobie z nim w kulki w sposób, jakiego do tej pory w kreskówkach nie widzieliśmy - skacząc i śmiejąc się jak opętany wpuszczał biednego prosiaka w maliny i otwarcie kpił sobie z niego. Daffy nie nie pełnił w tej kreskówce roli głównego antagonisty, ani nawet nie miał w niej zbyt wielkiej roli - dostał jedynie kilka gagów, dwie linijki dialogu oraz krótką scenę w trakcie wyświetlania planszy z napisami końcowymi (animującemu tę kreskówkę Bobowi Clampettowi został jeden niewykorzystany segment animacji z Daffym, więc postanowił dopasować go do loga Looney Tunes). Widzowie natychmiast pokochali postrzelonego kaczora - był on wówczas zupełnie nowym typem postaci, znacznie bardziej aktywnym i konfrontacyjnie nastawionym, o interesującym charakterze i bardzo charyzmatycznej osobowości. Tex Avery, reżyser Porky's Duck Hunt natychmiast zorientował się, jak wielki potencjał tkwi w tej postaci i już rok później stworzył kolejną kreskówkę z Daffym - Daffy Duck & Egghead

Początkowo Daffy był właśnie zwariowanym pranksterem, który nigdy nie przepuścił okazji, by zagrać na nosie polującym na niego bohaterom oraz innym nieszczęśnikom, którzy mieli nieszczęście znaleźć się w polu rażenia. Avery wespół z Clampettem wykreowali postać przekraczającą wszelkie granice szaleństwa - nie dało się przewidzieć, jak daleko w swym destrukcyjnym amoku posunie się rozszalały kaczor. To zafascynowało widzów przyzwyczajonych do everymanów pokroju Porky’ego, Bosko czy Mikiego. Nagle pojawił się nowy archetyp bohatera kreskówek, który szybko obrodził postaciami silnie wzorowanymi na Daffym, takimi jak Yoyo Dodo (1938), Woody Woodpecker (1940) czy Screwy Squirrel (1944). Daffy błyskawicznie zdetronizował Porky’ego i stał się ikoną Warner Bros. Animation - w latach 1940-1945 kaczor śmiało stawiał czoła Nazistom i Adolfowi Hitlerowi w propagandowych kreskówkach pokroju Daffy - the Commando (1943) i Plane Daffy (1944), a i później - do samego początku lat pięćdziesiątych - regularnie pojawiał się na srebrnym ekranie. Postać cały czas ewoluowała, zarówno pod względem wyglądu (każda kolejna wersja była coraz mocniej antropomorfizowana), jak i charakteru - tutaj warto przywołać osobę Roberta McKimsona, który w swojej kreskówce Daffy Doodles (1946) zaprezentował nieco inną interpretację Daffy’ego. Kaczor zaczął przejawiać znacznie bardziej subtelne poczucie humoru, jego interakcje z innymi postaciami były ciekawsze, a gagi opierały się w takim samym stopniu na slapsticku, jak i na dialogach. Daffy zrobił się wyszczekany i nieco egocentryczny - cechy, które Chuck Jones uwypukli w swojej własnej interpretacji postaci. 

Jones swoją pierwszą kreskówkę z Daffym wyreżyserował stosunkowo wcześnie, bo już w 1939 roku, jednak na dobre zająć się tą postacią dopiero w latach pięćdziesiątych (choć do tego czasu regularnie reżyserował kreskówki z szalonym kaczorem w roli głównej). Pierwszym punktem zwrotnym była kreskówka The Scarlet Pumpernickel (1950). Daffy jest tam w dużej mierze ofiarą własnej brawury, co stanowiło bardzo duże odejście od pierwotnego pomysłu na postać. Sama animacja rozgrywała się również w konwencji opowieści płaszcza i szpady, parodiując wiele motywów charakterystycznych dla tego gatunku. Satyra na różne gatunki filmowe od tego momentu stała się motywem przewodnim kreskówek z Daffym w roli głównej - mieliśmy, między innymi, parodię westernów (Drip-Along Daffy, 1951), fantastyki naukowej (Duck Dodgers in the 24½th Century, 1958), opowieści detektywistycznych (Deduce, you say!, 1956) adaptacji Robin Hooda (Robin Hood Daffy, 1958) oraz paru innych. Na ogół partnerował mu przy tym Porky, którego stoicyzm kontrastował z arogancją Daffy’ego. Wcześniej jednak nastąpiło wydarzenie, które nieodwracalnie zmieniło postać szalonego kaczora, który podbił serca widzów w latach czterdziestych w nadętego nieudacznika, którego znamy i kochamy do dziś. 

W 1951 roku Daffy występuje w duecie z Bugsem w kreskówce zatytułowanej Rabbit Fire - i spotyka go seria wyjątkowo spektakularnych upokorzeń. Jest to pierwsza interakcja obu tych postaci i po raz pierwszy w życiu Daffy trafia na postać, której nie jest w stanie wpuścić w maliny, bo Bugs zawsze jest o krok przed nim. Trafiła kosa na kamień. I się złamała, bo widownia momentalnie pokochała unikalną dynamikę obu tych postaci, w której Daffy desperacko próbuje przechytrzyć Bugsa i za każdym razem ponosi sromotną klęskę. Rabbit Fire to już klasyk - kreskówka cieszyła się tak oszałamiającą popularnością, że Jones stworzył dwa nieformalne sequele rozwijające początkową koncepcję - Rabbit Seasoning (1952) i Duck! Rabbit, Duck! (1953). Inni reżyserzy szybko podchwycili nową interpretację Daffy’ego, który stał się nieudacznikiem notorycznie karanym przez los za swój egoizm, chciwość i małostkowość. Do dzisiaj ta interpretacja wydaje się najbardziej rozpoznawalną i dominującą w świadomości odbiorców. Niestety, przyniosło to ze sobą pewien nieprzyjemny skutek uboczny - Daffy był sukcesywnie ogłupiany, choć nie było to w żadnym razie intencją Jonesa - przynajmniej na początku, bo w swoich późniejszych pracach on sam również uległ temu trendowi. Tymczasem w Rabbit Fire (oraz kolejnych kreskówkach z nieformalnej trylogii o polowaniach) Daffy nie jest idiotą. W istocie jest bardzo inteligentny, prawdopodobnie równie inteligentny i przebiegły jak Bugs. Brakuje mu jedynie cierpliwości, zbyt łatwo daje się ponieść sytuacji i przez to przegrywa. Dlatego ma tak doskonałą dynamikę z Bugsem - bo pokazuje, jak zapalczywość może sprawić, że inteligentne osoby zachowują się głupio i przez to nie odnoszą sukcesów. Ten aspekt postaci był z czasem coraz mocniej spłycany, aż w końcu Daffy stał się kompletnym idiotą. 

W latach sześćdziesiątych Daffy był jedną z nielicznych postaci Looney Tunes, która występowała w nowych kreskówkach. Jak pamiętamy, Warner Bros. zamknęło swoje studio animacyjne i nowe animacje tworzone były przez zewnętrznych podwykonawców. Nie były to zbyt udane produkcje - Daffy na ogół występował w nich jako dość sztampowy antagonista Speedy’ego Gonzalesa i stracił większość swojego uroku. Jego ostatni występ w klasycznej erze Looney Tunes datuje się na 1968 rok w kreskówce See Ya Later Gladiator, często uznawanej jako jedną z najgorszych kreskówek w historii Warner Bros. Lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte były dla naszego kaczora jeszcze mniej łaskawe - występował bardzo rzadko, jedynie w mało znaczących rolach. Wraz z Porkym i kilkoma innymi bohaterami Looney Tunes (co ciekawe, nie było wśród nich Bugsa) wystąpił w telewizyjnym filmie animowanym Daffy Duck & Porky Pig Meet the Groovie Goolies (1972), potem pojawił się w hybrydowej kreskówce zatytułowanej Bugs and Daffy’s Carnival of Animals (1976) wyreżyserowanej przez Jonesa dla stacji CBS. Dopiero w 1980 roku ponownie pojawił się na wielkim ekranie wracając do swojej ikonicznej roli Ducka Dodgera w animacji będącej sequelem Duck Dodgers in the 24½th Century. Daffy kilka lat później pojawił się na srebrnym ekranie w kolejnej kreskówce The Duxorcist (1987), która odtwarzała koncepcję Daffy’ego występującego w parodiach znanych gatunków filmowych. Zostaje to powtórzone w kolejnej kreskówce The Night of The Living Duck (1988). Obie te animacje - wraz z wieloma innymi klasycznymi szortami z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych - trafiły do kompilacji Daffy Duck's Quackbusters (1988) wyświetlanej w kinach jako pełnometrażowy film. Wbrew obiegowej opinii, to właśnie The Night of The Living Duck, a nie (mający swoją premię kilka miesięcy wcześniej) Who Framed Roger Rabbit? był finałowym występem Mela Blanca w roli Daffy’ego. Od tej pory głównym aktorem głosowym tej postaci zostaje Joe Alaskey wespół z Jeffem Bergmanem. 

Końcówka lat osiemdziesiątych przyniosła nam przełom w postaci sukcesu wspomnianego już filmu Who Framed Roger Rabbit? (1988), w którym Daffy zagrał małą rolę pianisty grającego w duecie z Kaczorem Donaldem. Storyboardy dla tej sceny we współpracy z Richardem Williamsem przygotował nie kto inny, jak sam Chuck Jones, który jednak skrytykował Zameckisa za ograbienie tego segmentu ze wszystkich najlepszych pomysłów obu animatorów. Mimo to, scena pojedynku pianistów jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych fragmentów filmu - Daffy częściowo wrócił w niej do swojej interpretacji beztroskiego świrusa wydzierającego się na całe gardło, choć wciąż pozostał egoistycznym dupkiem rodem z najlepszych kreskówek Jonesa. To kompromisowe ujęcie obu jego ikonicznych charakterów okazało się nadzwyczaj udane i od tego momentu za każdym razem gdy Daffy pojawiał się na wielkim ekranie - Space Jam (1998), Looney Tunes: Back in Action (2003) - scenarzyści korzystali z tego rozwiązania. 

Tymczasem Daffy zaczął całkiem nieźle radzić sobie na telewizyjnym ekranie. W Tiny Toon Adventures (1990-1992) kaczor pojawiał się regularnie, patronując swojemu młodszemu odpowiednikowi Plucky’emu. Kilka mniejszych występów zaliczał również w Animaniacs (1993-1998) oraz w mało znanym serialu edukacyjnym Histeria! (1998-2000) wyprodukowanym przez twórców Animaniacs. Daffy dostał również własny serial animowany Duck Dodgers (2003-2005), w którym scenarzyści niestety wrócili do brzydkiego nawyku ogłupiania tej postaci. Daffy gościnnie pojawiał się również w innych serialach animowanych z rodziny Looney Tunes, takich jak Taz-Mania (1991-1995) czy Sylvester and Tweety Mysteries (1995-2001). Jako jedna z postaci pierwszoplanowych pojawił się również w skierowanym do najmłodszych widzów serialu Baby Looney Tunes (2002-2005) oraz animowanym sitcomie The Looney Tunes Show (2011-2013), gdzie był w zasadzie głównym bohaterem. 

Ten ostatni serial przedstawił również jeszcze jedną interpretację charakteru postaci - Daffy stał się tam socjopatą niepotrafiącym poradzić sobie z prawidłowym funkcjonowaniem w społeczeństwie. Choć ta zmiana spotkała się z dużą krytyką, ta sama wersja Daffy’ego pojawiła się również w wyprodukowanym specjalnie na rynek DVD filmie Looney Tunes: Rabbits Run (2015). Skoro już o filmach na DVD mowa - Daffy pojawił się w Bah, Humduck! A Looney Tunes Christmas (2006), pełnometrażowym retellingu Opowieści Wigilijnej - była to ostatni występ Joe Alaskeya w roli Daffy’ego. Póki co Daffy nie pojawił się jeszcze w Wabbit (2015-), ale może to i dobrze, zważywszy na naprawdę niską jakość tego serialu. Pojawił się natomiast w kinowej animacji Daffy’s Rhapsody (2012), w której powraca do swojej klasycznej inkarnacji charyzmatycznego trickstera. W animacji wykorzystano piosenkę zaśpiewaną przez Mela Blanca głosem Daffy’ego - w połączeniu ze świetnym pomysłem, zabawnymi gagami i znakomitą reżyserią oraz oprawą wizualną (animacja trójwymiarowa bardzo subtelnie i szczegółowo wystylizowana w sposób, który wiernie oddaje dynamikę klasycznych kreskówek Looney Tunes) powstał znakomity szort, który przywrócił Daffy’emu respekt, na jaki ta postać zasługuje. 

Daffy to praktycznie ikona Looney Tunes, rywalizująca z Bugsem pod względem popularności i rozpoznawalności. Jest to również postać, która w ciągu swojej kariery przeszła najbardziej radykalną metamorfozę charakterologiczną - od bezkompromisowego szaleńca w interpretacji Avery’ego i Clampetta, poprzez chciwego nieudacznika, którego znamy z kreskówek Chucka Jonesa, aż po zupełnego idiotę z Ducka Dodgersa i The Looney Tunes Show. Każde z tych wcieleń ma swoich fanów i przeciwników. Jak już wspomniałem, najbardziej rozpoznawalnym jest to wymyślone przez Jonesa, który wykorzystał tę postać bardzo po swojemu, w iście ezopowy sposób, jako przestrogę przed zbytnią zapalczywością, egoizmem i chciwością, które to cechy niejednokrotnie sprawiają, że nie jesteśmy w stanie osiągnąć zamierzonego celu. Większość z nas ma w sobie trochę Daffy’ego i myślę, że w tym właśnie tkwi popularność tej postaci - gdyby służył jedynie jako tło, na którym błyszczy Bugs, szybko by się zużył i został zapomniany. Ironią losu jest fakt, że tytuł najpopularniejszej postaci Looney Tunes odebrał mu Bugs, który początkowo był bardzo ordynarną zżynką z Daffy’ego… ale o tym opowiem już kiedy indziej.

niedziela, 7 lutego 2016

Biegnij Lola, biegnij!

fragment okładki, całość tutaj.

Looney Tunes: Rabbits Run to pierwszy od pięciu lat pełnometrażowy film animowany, w którym głównymi postaciami są bohaterowie doskonale znanych nam i lubianych kreskówek spod znaku Braci Warner. Jako, że to produkcja docelowo skierowana od razu na rynek DVD nie spodziewałem się po niej niczego specjalnie dobrego. I słusznie, bo to - nie oszukujmy się - zwyczajny średniak. Co prawda ma kilka mocnych punktów i generalnie wstydu marce Looney Tunes nie przynosi (w przeciwieństwie do najnowszej produkcji telewizyjnej z Bugsem w roli głównej), a poza tym robi naprawdę fajne rzeczy z paroma ikonicznymi postaciami tego panteonu.

Pierwszym zaskoczeniem jest fabuła - zamiast spodziewanej komedii pomyłek otrzymałem bowiem… film sensacyjny. Looney Tunes: Rabbits Run opowiada o Loli, która wskutek splotu niezwykłych okoliczności wchodzi w posiadanie rzadkiego kwiatu będącego kluczem do wynalezienia niewidzialności. Na wspomnianą roślinę polowała armia (z Foghornem Leghornem w roli generała) we współpracy z FBI (któremu w tej akcji przewodzi agent Elmer Fudd). Tymczasem Lola - świeżo zwolniona z pracy za bujanie w obłokach - używa pyłu kwiatowego, by stworzyć specjalną mieszankę perfum mających zapewnić jej sławę i chwałę. Oczywiście FBI szybko ją namierza i rozpoczyna się trwająca aż do wielkiego finału gonitwa. W ucieczce Loli pomaga świeżo poznany taksówkarz (Bugs Bunny). Tymczasem sprawa ulega komplikacjom gdy okazuje się, że łapy na miksturze niewidzialności chce położyć jakaś tajemnicza siła z zewnątrz - pozwolę sobie nie zdradzać, kto to taki, choć trailer filmu dość perfidnie to zaspoilerował. Były szef Loli (w tej roli Giovanni Jones, znany jako śpiewak operowy z klasycznej animacji Long-Haired Hare) również chce zdobyć miksturę Loli, święcie przekonany, że w istocie jest ona niesamowicie wartościowymi perfumami. W całą tę aferę miesza się jeszcze włamywacz i bandyta Yosemite Sam, który co prawda nie ma najmniejszego pojęcia, co się wokół niego dzieje i co chodzi z tą różową fiolką, którą wszyscy obsesyjnie chcą zdobyć, ale mimo to przyłącza się do wielkiej gonitwy za parą uciekających z Nowego Jorku do Francji królików.

Jak wypada zaimplementowanie sensacyjnej formuły do świata Looney Tunes? Nieźle, choć bez fajerwerków. Sama fabuła jest maksymalnie sztampowa i jeśli ktoś obejrzał choćby kilka filmów sensacyjno-komediowych nie znajdzie w Rabbits Run niczego odkrywczego. Ot - para głównych bohaterów ucieka przed kolejnymi zagrożeniami, epizodyczni bohaterowie okazjonalnie pomagają (albo przeszkadzają) im w ich ucieczce i tak aż do końca filmu. Jedyne, do czego mogę się przyczepić to fakt, że w filmie jest zdecydowanie za mało zwariowanego slapsticku spod znaku Texa Avery’ego, choć w trakcie ucieczki Loli i Bugsa okazji do tego typu atrakcji było całe mnóstwo. Co prawda totalnie ześwirowany finał w pewnym stopniu mi to wynagrodził, ale i tak przez większość czasu twórcy tej kreskówki jakby zapominali o konwencji Looney Tunes i zamiast tego tworzyli „normalną” komedię sensacyjną z gadającymi zwierzętami w roli głównej. 

Postacie… mają, hmm, interesujące osobowości. Czytałem, że Rabbits Run w dużej mierze odtwarza sylwetki charakterologiczne bohaterów wymyślone na potrzeby The Looney Tunes Show, którego jeszcze nie oglądałem, więc nie mogę tego potwierdzić. W każdym razie - część zmian charakterologicznych jest… dziwna. Bugs przez większość czasu nie jest tricksterem, tylko everymanem i notorycznie pada ofiarą slapstickowych gagów, Daffy - który pojawia się jedynie na kilka minut, po czym znika z horyzontu zdarzeń - jest kompletnym idiotą pozbawionym jego unikalnego uroku narcyza z przerośniętym ego… trochę to dziwi i rozczarowuje. Oczywiście, jeśli przyjmiemy, że postaci z Looney Tunes to aktorzy i potraktujemy cały film z poziomu meta (to znaczy, że prezentowane w nim zdarzenia nie są „prawdziwe”, a jedynie wymyślone na potrzeby filmu akcji, w którym występują animowani aktorzy) coś takiego jest znacznie łatwiejsze do przełknięcia. Tym bardziej, że nie jest aż tak źle - w finale Bugs na chwilę odzyskuje swoją osobowość karmicznego prankstera, a nieco wcześniej wskakuje w damskie ciuchy. Kiedy Królik Bugs przebiera się za kobietę, wiedzcie, że wszystko jest tak, jak być powinno.

Inne zmiany charakterów wypadły całkiem nieźle. Swoistej rehabilitacji za całe dekady upokorzeń doczekał się Elmer, który w Rabbits Run jest całkiem kompetentnym i rozsądnym agentem FBI. W filmie pojawiają się również Mac i Tosh, dwóch nierozłącznych, przekomicznie uprzejmych względem siebie gofferów, (gatunek żyjących w Ameryce Północnej gryzoni - w polskiej wersji językowej przerobiono ich na susły), których w tej animacji sportretowano jako gejowską parę, potwierdzając tym samym wcześniejsze moje podejrzenia wobec tych postaci. I wiecie co? To wyszło po prostu znakomicie - kłótnia małżeńska tej dwójki była jedną z najzabawniejszych scen w całej animacji. Ten zabieg okazał się naprawdę fajnym rozwinięciem i pogłębieniem tych gości, w dodatku idealnie pasującym do ich wcześniejszych inkarnacji (nie oszukujmy się, Mac i Tosh już w kreskówkach z lat czterdziestych zachowywali się jak stare małżeństwo) i otwierającym furtkę do wielu nowych, świeżych gagów. 

Poza tym, Rabbits Run jest gigantycznym festiwalem gościnnych występów - co kilka minut musiałem pauzować film, by przekonać się czy wypatrzona gdzieś w tle postać nie jest aby zmyślnym cameo jakiegoś mniej znanego bohatera Looney Tunes. W pewnym momencie wypatrzyłem nawet… Normana! Wielkie podziękowania dla ekipy tworzącej ten film za naszpikowanie go potężną liczbą smaczków dla hardcorowych fanów Zwariowanych Melodii - jedynie oni wypatrzą (i zachwycą się) Dana Backslide’a z The Dover Boys, który na ćwierć sekundy pojawia się w jednej scenie albo Bizarro Daffy’ego z Duck Amuck, który przemyka przez ekran w czasie finałowego zamieszania. Widać, że - mimo wszystkich mniej lub bardziej uzasadnionych zmian - ten film stworzyli ludzie mający do Looney Tunes ogromny szacunek i jeszcze większe serce. Zaiste, do pełni szczęścia brakowało mi jedynie Timber Wolfa.

Ale wiecie, co jest w tym filmie najlepsze? Lola. Jej inkarnacja z Rabbits Run jest po prostu wspaniała. Jak pamiętamy Lola zadebiutowała w Space Jam, gdzie cała jej charakteryzacja sprowadzała się do bycia seksowną, wysportowaną i… trochę płaską charakterologicznie Smerfetką. Tutaj Pierwsza Dama Looney Tunes jest bardzo zwyczajną dziewczyną, z którą każdy może się identyfikować, a jednocześnie bujającą w obłokach gadułą, która wszakże ma dość rozumu, by wiedzieć, co robić by przetrwać i dość determinacji, by dążyć do upragnionego celu. Nie jest chodzącym stereotypem, nie jest karykaturą przesadnej kobiecości - w jakiś sposób wszystkie jej cechy charakteru doskonale ze sobą współgrają tworząc tym samym bardzo sympatyczną, wyrazistą bohaterkę. Zaskoczyło mnie, że Lola jest właściwie protagonistką Rabbits Run - dostaje więcej czasu antenowego, niż Daffy czy nawet Bugs, a cała fabuł kręci się właściwie wokół niej. Gdyby była źle skomponowaną, irytującą postacią cały film byłoby nie do wytrzymania. Na szczęście jest zupełnie odwrotnie i to między innymi dzięki Loli Rabbits Run ogląda się bardzo przyjemnie.

Niestety pod względem audiowizualnym jest… cóż, źle. Animacja jest chwilami wręcz boleśnie oszczędna, projekty otoczenia maksymalnie uproszczone, a animatorzy chwytają się wszelkich możliwych sztuczek, by uprościć sobie robotę - idę o zakład, że cały wątek  mikstury niewidzialności był wymyślony po to, by w niektórych scenach przyoszczędzić na animacji. Po pewnym czasie można się przyzwyczaić, ale i tak od czasu do czasu jakieś skróty animacyjne są tak boleśnie widoczne, że budzi to niesmak. Projekty postaci na szczęście nie są tak skopane jak w nieszczęsnym Wabbicie i bohaterowie na ogół przypominają samych siebie… może z wyjątkiem Elmera, któremu podejrzanie się schudło. Piosenki są dwie i o ile pierwsza jest straszna i kaleczy uczy, o tyle druga litościwie nie zapada w pamięć i już pięć minut po zakończeniu segmentu muzycznego nie byłbym w stanie jej zanucić. Przyzwoicie wypadły głosy postaci - pod Bugsa, Daffy’ego i kilka innych postaci głos podkłada weteran dubbingu Jeff Bergman i sprawdza się w tych rolach bardzo dobrze. Lola przemawia do nas głosem Rachel Ramras, nieznanej mi dotychczas aktorki - i wypada naprawdę świetnie, choć momentami może trochę zbyt powściągliwie (ale to naprawdę drobiazg). Z ciekawostek - głosu Yosemite Samowi użycza nie kto inny jak Maurice LaMarche, doskonale znany z roli Mózga z kreskówki Pinky and the Brain. Ze wszystkich występujących w Rabbits Run aktorów jemu chyba najlepiej wychodzi podrabianie głosu Mela Blanca. Trochę żałuję, że tragicznie zmarły przed kilkoma dniami Joe Alaskey nie wziął udziału w tej produkcji - dobrze byłoby usłyszeć go po raz ostatni.

Słowem - Looney Tunes: Rabbits Run to średniak, ale bardzo sympatyczny. Jeśli nie przeszkadzają Wam wymienione przeze mnie w notce wady i niedociągnięcia, spokojnie możecie sięgnąć po ten film i całkiem nieźle się przy nim bawić. Nie jest to w żadnym razie mistrzostwo świata na miarę produkcji Chucka Jonesa czy ekipy, która w latach dziewięćdziesiątych produkowała Tiny Toon Adventures i Animaniacs, ale powiedzmy to sobie otwarcie - tamte czasy już raczej nie wrócą. A nawet jeśli, to na pewno niezbyt szybko. Ale jeśli przyszłe produkcje w bohaterami Zwariowanych Melodii w rolach głównych będą utrzymywały poziom Rabbits Run to i tak będę usatysfakcjonowany.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Kto wrobił Kaczora Donalda

fragment grafiki autorstwa Misty Tang, całość tutaj.

Who Framed Roger Rabbit to jeden z tych filmów, o których strach opowiadać, bo jeśli zbyt wiele osób naraz sobie o nim przypomni, zaraz ktoś wpadnie na pomysł zrobienia remake’u, co byłoby pomysłem, delikatnie mówiąc, głupim. Ten film to fenomen i absolutny klasyk, a także kopalnia anegdotek, techniczne arcydzieło i… sprawca kilku niewielkich skandali. W ramach nieformalnego cyklu notek poświęconych szeroko pojmowanej popkulturowej archeologii (dedykacja dla Moreni), przyjrzymy się dziś jednemu z nich.

Z pewnością nikomu nie trzeba przypominać kultowej sceny pojedynku fortepianowego* pomiędzy Kaczorem Donaldem (którego dubbingował Tony Anselmo, jeden z etatowych podkładaczy głosu pod tę postać)  z Disney’a i Kaczorem Daffy’m (w tej roli nie kto inny, jak Mel Blanc. Ten występ był zresztą jedną z ostatnich ról w jego życiu) z Warner Bros. Sam fakt spotkania się tych – i wielu, wielu innych – postaci na przestrzeni jednego filmu zawdzięczamy szerokim kontaktom Stevena Spielberga, który był producentem Who Framed Roger Rabbit. Ale wróćmy do rzeczy – podczas wspomnianego pojedynku dochodzi do rękoczynów i oba kaczory zostają usunięte ze sceny po zniszczeniu sobie nawzajem instrumentów. Przedtem jednak obrzucają się inwektywami i w pewnym momencie Donald swoim jazgotliwym, niezrozumiałym głosem zdaje się wypowiadać pod adresem upierzonego na czarno Daffy’ego słowo „nigger”, co jest wulgarnym, obraźliwym określeniem osoby czarnoskórej. Rzeczony fragment szybko wzbudził liczne kontrowersje. Oczywiście, z jednej strony taki zabieg mógł się wydawać logiczny. Akcja filmu rozgrywała się w 1947 roku, kiedy to amerykański problem z rasizmem był jeszcze dość nabrzmiały. Z drugiej jednak strony, trudno sobie wyobrazić, by koncern Disney’a pozwolił sobie na dopuszczenie do sytuacji, w której jedna z czołowych postaci jego kreskówek okazuje się rasistą.

Na potrzeby tej notki dokopałem się do oryginalnego skryptu scenariuszowego filmu, ale okazał się on ślepym zaułkiem – scena rzeczonego pojedynku muzycznego opisana jest tam bardzo skrótowo, bez niektórych kwestii, jakie ostatecznie znalazły się w Who Framed…. Kilkukrotne przesłuchanie danej sceny też nic nie dało – widocznie zasugerowałem się memem i cały czas słyszę tam „Goddamn stupid nigger!”. Serwis snopes.com zajmujący się obalaniem (lub potwierdzaniem) popkulturowym miejskich legend zwrócił uwagę na fakt, iż wykwakana przez Anselmo kwestia bardzo przypomina kwestię „Doggone stuborn little…”, która pada w bardzo wielu klasycznych animacjach z Donaldem w roli głównej. Disney Wiki zwraca z kolei uwagę na to, że „Doggone stuborn little…” jest wersją, która znajduje się w napisach tej wersji filmu, która ukazała się w oficjalnym wydaniu VHS i DVD.

Jak już wspomniałem, mocno powątpiewam, by Donald nazwał Daffy’ego „czarnuchem”. Renoma Disney’a nigdy nie pozwoliłaby na podobny zabieg, czego najlepszym przykładem jest inna anegdotka z filmu. Otóż dwóch animatorów Disney’a odpowiedzialnych za część scen w filmie w ramach sprośnego żartu w jednej ze scen dorysowała Jessice Rabbit… waginę. Uprzedzając pytanie – jest to ponoć scena pierwszego występu Jessiki w nocnym klubie. Piszę „ponoć”, bo ja tam żadnej waginy nie dojrzałem, a możecie mi wierzyć że przeprowadziłem pod tym kątem bardzo długie i wnikliwe badania. Widocznie z mojej wersji filmu fragment ów został wycięty. Obaj odpowiedzialni za ten żart panowie zostali w trybie natychmiastowym wydaleni z firmy.

Nim skończę tę notkę – jeszcze jedna osobista refleksja. W Who Framed Roger Rabbit jest króciutka, urzekająca scena, gdy Eddie (główny nieanimowany bohater filmu) spotyka w klubie nocnym Betty Boop, która skarży się na to, iż w dobie technikoloru czarno-biała animka nie może znaleźć przyzwoitej pracy w filmie. W rzeczywistości to nie wprowadzenie barw do świata filmów rysunkowych przyczyniło się do zniknięcia kreskówek z tą przeuroczą bohaterką. Za to odpowiedzialny jest tak zwany Motion Picture Production Code, znany także jako Kodeks Haysa, który na trzydzieści lat niemal zupełnie wykastrował amerykańską kinematografię. Ale nie o tym chciałem pisać. Otóż niezmiernie ciekawi mnie, jak wyglądałaby wykreowana na potrzeby filmu rzeczywistość w dzisiejszych czasach, gdy animowanych dwuwymiarowo bohaterów na dobre wyparli ich trójwymiarowi koledzy. Księżniczki Disney’a prostytuujące się na ulicach albo grające w japońskich kreskówkach pornograficznych? Bezdomni bohaterowie Hanna Barbera szwędający się po ulicach? W sumie nie obraziłbym się za jakiś nieformalny sequel podobnego pokroju.

_______________
*gdyby to kogoś interesowało - utwór grany przez oba kaczory to Węgierska Rapsodia Liszta.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...