Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Terry Moore. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Terry Moore. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 10 kwietnia 2014

Przyjemny horror

fragment grafiki autorstwa Terry'ego Moore'a, całość tutaj.

O Rachel Rising miałem zamiar napisać już dawno temu, ale skoro autor tego komiksu, Terry Moore, zapowiedział, że seria zakończy się po dwudziestym czwartym numerze, grzecznie czekałem na domknięcie historii, by móc ocenić całość. Szyki pokrzyżowała mi jednak informacja o planowanej ekranizacji komiksu, która pchnęła autora do kontynuowania serii, przez co wiele wątków zarysowanych w pierwszych numerach jeszcze nie doczekało się rozwiązania, mimo, iż dwudziesty czwarty numer Rachel Rising ukazał się już jakiś czas temu. Czy to dobrze, czy źle – jeszcze nie umiem powiedzieć. Poczekamy, zobaczymy w jaki sposób autorowi Strangers in Paradise uda się rozwinąć historię i rozszerzyć ją poza pierwotny plan. Ja tam wierzę w Moore’a i cieszę się na kolejne numery, ponieważ Rachel Rising to jedyny obecnie publikowany komiks, który potrafi sprawić, bym z zainteresowaniem i niecierpliwością czekał na każdy kolejny numer.

Moore stworzył, jak sam to określił, horror dla ludzi, którzy nie lubią horrorów. Szczerze powiedziawszy, nie do końca rozumiem, co miał na myśli, bo Rachel Rising to rasowy, pełnokrwisty przedstawiciel gatunku komiksu grozy z całym dobrodziejstwem inwentarza, ale domyślam się, że autor chciał poszerzyć grono odbiorców i nie zniechęcić swoich dotychczasowych fanów. Terry Moore jest bowiem artystą specyficznym – choć w swojej karierze współpracował z największymi amerykańskimi wydawnictwami komiksowymi (współtworzył, między innymi, słynną serię Fables od Vertigo, Runaways od Marvela, tworzył też dla Disney'a oraz maczał palce w magazynie komiksowym Star Wars Tales i wielu innych przedsięwzięciach czysto komercyjnych), to swoje najsłynniejsze serie komiksowe publikuje w mikroskopijnym autorskim wydawnictwie Abstract Studio. Moore to człowiek orkiestra – jest zarówno scenarzystą, rysownikiem, inkerem, wydawcą i dystrybutorem wyprodukowanych przez siebie dzieł, co zapewnia mu olbrzymią niezależność, której mogą mu pozazdrościć najwięksi gracze na komiksowym rynku. Ma to oczywiście swoje wady – mimo posiadania całkiem licznego fandomu i wypracowanej przez dekady renomy, brak szerokiej reklamy i możliwości dystrybucyjnych sprawiają, że takiemu autorowi dość trudno utrzymać sprzedaż na zapewniającą rentowność poziomie. W pewnym momencie wydawanie Rachel Rising stało wręcz pod znakiem zapytania, ponieważ komiks nie sprzedawał się tak dobrze, jak liczył na to jego autor. Jednakże ostatnia decyzja o kontynuowaniu serii pozwala mieć nadzieję, że sytuacja nie wygląda aż tak źle.

Rachel Rising to, jako się rzekło, horror. I to horror piekielnie dobry – o złożonej strukturze fabularnej, spokojnej narracji opartej przede wszystkim na opowiadaniu obrazem (są numery, w których ilość stron „niemych” jest większa niż stron, na których zawarty jest jakiś tekst), specyficznej atmosferze i znakomicie zarysowanych postaciach. Mamy zatem dziewczynę – tytułową Rachel – która budzi się w płytkim grobie wykopanym w głębi lasu nieopodal jej macierzystego miasteczka. Nie pamięta, co się z nią stało, ani jak znalazła się w takim położeniu, szybko jednak odkrywa, że – przynajmniej teoretycznie – jest martwa, ponieważ ustały jej funkcje życiowe. W najmniejszym stopnie nie uniemożliwia jej to jednak w miarę normalnego funkcjonowania. Wraz ze swoją pracującą w kostnicy ciocią i najlepszą przyjaciółką imieniem Jet, Rachel stara się rozwiązać zagadkę własnej śmierci. W sprawę okazuje się być zamieszana pewna kobieta, która przybyła do miasteczka, znacząc swą drogę krwawym śladem kolejnych morderstw oraz mała dziewczynka, której los zdaje się być kluczowy w obliczu nadciągających wydarzeń.

Moore debiutuje w konwencji horroru – i radzi sobie w niej po prostu mistrzowsko. W komiksie nie ma ani jednej zbędnej sceny, wszystko łączy się ze sobą i przeplata w miarę rozwoju akcji. Postaci tła, epizody zdające się mieć na celu tylko budowanie atmosfery, okazują się istotnymi z punktu widzenia fabuły, przez co Rachel Rising czyta się będąc bez przerwy zaskakiwanym. Autor nigdy niczego nie dopowiada, informacje o mitologii świata przedstawionego dawkuje bardzo oszczędnie, każąc czytelnikowi brnąć w dywagacje i zaskakując go niespodziewanym – ale zawsze logicznym – zwrotem akcji. Chwilami byłem autentycznie zdumiony, jak to wszystko do siebie znakomicie pasuje i wracałem do poprzednich numerów, by przekonać się, czy autor odpowiednio wcześniej zasiał ziarna rozgrywającej się właśnie fabuły. I za każdym razem okazywało się, że tak. Obok klimatu – wyciszonego, spokojnego i podkreślanego przez nieustannie padający śnieg – to właśnie maestria w żonglowaniu wątkami jest największym atutem Rachel Rising.

Postaci – kolejny mocny punkt programu. Każdy z przewijających się przez komiks bohaterów ma jakąś cechę indywidualizującą, dzięki której zapada w pamięć. Główne bohaterki natomiast są po prostu świetnie wykreowane, mają zróżnicowane, spójne osobowości i dają się lubić. Jasne, nie jest to żadna wielka, złożona psychologia postaci, ale jak na komiks stricte rozrywkowy jest świetnie. Ciocia głównej bohaterki to odrobinę wyobcowana lesbijka kurczowo trzymająca się swojego racjonalizmu niczym kotwicy, szczególnie w obliczu eskalacji nadprzyrodzonych wydarzeń przetaczających się przez miasteczko. Jet, najlepsza przyjaciółka Rachel, przebojowa gitarzystka grająca w okolicznym klubie, zadziorna królowa życia. Zoe, mała dziewczynka, w pobliżu której bardzo często dzieją się makabryczne rzeczy, a która bardzo długo pozostaje dla czytelnika tajemnicą. Każdą z tych postaci można za coś polubić, każda w jakiś sposób ewoluuje na przestrzeni komiku – niekiedy w bardzo gwałtowny i zaskakujący sposób. Paradoksalnie, najmniej ciekawie wypada główna bohaterka, która jest „tylko” zdecydowaną, inteligentną młodą kobietą, która ze wszystkich sił stara się odkryć zagadkę własnej nieśmiertelności. Choć to pełna, zindywidualizowana bohaterka, która konstruuje rzeczywistość wokół siebie, nie jest bierna, nie jest ogłupiana przez scenarzystę, ma charakter i poczucie humoru, to jednak jest odrobinę zbyt… sztampowa? Nie jest to jakoś specjalnie rzucająca się w oczy wada i nie przeszkadza w cieszeniu się komiksem, szkoda jednak, że autor nie pokusił się o jakieś mniej typowe rozwinięcie jej charakteru.

Czy Rachel Rising straszy? I tak i nie. Moore, co widać, nie ma zbyt wiele doświadczenia w tej konwencji i korzysta ze sprawdzonych, momentami odrobinę przesadzonych, chwytów charakterystycznych dla opowieści grozy. Mamy zatem motywy biblijne, plagi, demony, czarownice, żywe trupy, opętania, duchy i wiele innych znajomych motywów. Szczęściem, autora mniej interesuje straszenie, a bardziej – wzbudzanie pewnego rodzaju niepokoju. Wiele scen rozgrywa się w prosektorium, gdzie jesteśmy świadkami obróbki zwłok ludzkich, co chwila przywoływane są różne anegdoty odnośnie traktowania zwłok na przestrzeni dziejów… Moore wiele rzeczy opowiada okrężną drogą, pozostawiając wiele pola dla wyobraźni, dzięki czemu w trakcie czytania komiksu od czasu do czasu można poczuć się naprawdę nieswojo. Mnie to odpowiada, bo od atawistycznego przerażenia w horrorach zdecydowanie bardziej wolę niepokojące myśli i sugestie pobudzające wyobraźnię. A tutaj autor Rachel Rising nie dość, że daje radę, to jeszcze wychodzi obronną ręką.

Wizualnie jest znakomicie. Terry Moore dostosował swój styl do klimatu opowiadanej historii, dzięki czemu mamy do czynienia z czytelną, realistyczną kreską w wyrazistej czerni i bieli, z bardzo oszczędnie stosowanym cieniowaniem.  Z czasem widać pewne uproszczenia wynikające najpewniej z chęci dotrzymania terminów umożliwiających publikację jednego zeszytu miesięcznie – jeśli porównamy pierwsze strony pierwszego zeszytu z, dajmy na to, ilustracjami zeszytu czternastego, zauważymy, że te pierwsze są bogatsze w szczegóły i staniej narysowane. Nie są to w żadnym razie jakieś rażące dysproporcje, które od razu rzucają się w oczy, ale chwilami widać było ewidentny pośpiech autora. Nie zmienia to faktu, że Rachel Rising wciąż jest jednym z najfajniej narysowanych komiksów, jakie widziałem w ostatnim czasie. Na tyle realistyczny, by móc uwierzyć w opowiadaną historię i na tyle uproszczony, by ją odrealnić na tyle, aby przemycić w niej elementy nadprzyrodzone. Strasznie podobały mi się okładki. Moore zastosował w nich zabieg, z którym nigdy dotąd się nie spotkałem, mianowicie – ilustracjami na okładkach są częściowo pokolorowane szkice na jednolitym kolorystycznie tle. Co sześć numerów zmienia się konwencja kolorystyczna, co odzwierciedla podział komiksu na (dotychczas) cztery akty po sześć zeszytów każdy.

Podsumowując – znakomity komiks grozy, w którym bez problemu odnajdą się zarówno doświadczeni miłośnicy horroru, jak i ludzie dotąd stroniący od tego gatunku. Co tu dużo kryć, uwielbiam Rachel Rising, uwielbiam. Polecam ten komiks każdej osobie lubiącej dobre, klimatyczne opowieści ze złożoną, misternie skonstruowaną fabułą i interesującymi, sympatycznymi, dającymi się lubić postaciami.   

piątek, 15 marca 2013

Obcy w obcym raju

fragment grafiki autorstwa Terry'ego Moore'a, całość tutaj.

Fabuła? Najbardziej oklepany motyw obyczajowy świata, czyli trójkąt. Fakt, iż trójkąt bardzo nietypowy, ale jednak trudno określić ten wybieg mianem oryginalnego. Katchtoo jest zakochana w swojej najlepszej przyjaciółce Francine, która nie jest jednak świadoma uczucia, jakie żywi do niej Katchoo. W pewnym momencie na horyzoncie zdarzeń pojawia się David, młody student plastyki i domorosły poeta, który od pierwszego wejrzenia zakochuje się w Katchoo. W Davidzie z kolei zakochuje się Francine. Cała ta romansowa karuzela jest motorem napędowym fabuły Strangers in Paradise, komiksu innego, niż wszystkie. Żeby jednak nie było zbyt nudno – w pewnym momencie mroczna, długo skrywana przeszłość Katiny „Katchoo” Choovansky daje o sobie znać i bohaterowie zostają wplątani w mafijną intrygę, którzy na każdą z postaci rzuci zupełnie nowe światło…

Oczywiście – brzmi to nie dość, że infantylnie i mało oryginalnie, to jeszcze sama konstrukcja fabularna zdaje się tak mocno oklepana, że trudno sobie wyobrazić, by można było na niej ufundować jeszcze coś interesującego. A jednak – Terry Moore, autor Strangers in Paradise stworzył komiks, który czyta się po prostu znakomicie, zaś pozornie nieoryginalna opowieść w jego rękach zmienia się w pasjonującą intrygę sensacyjno-obyczajową z pełnowymiarowymi postaciami i błyskotliwą, niekiedy bardzo zabawną fabułą.

Historia Strangers in Paradise sięga połowy lat dziewięćdziesiątych, kiedy to młody i utalentowany artysta komiksowy Terry Moore zapragnął stworzyć stripowy komiks gazetowy w obyczajowej konwencji. Mimo ogromu pomysłów, Moore wciąż był niezadowolony z rezultatów, w końcu doszedł do wniosku, że konwencja jednego żartu na stronę zbyt mocno go krępuje i postanowił zwrócić się w stronę bardziej klasycznego podejścia do komiksu. Tak właśnie powstał pierwszy, liczący zaledwie trzy standardowe zeszyty, volume SiP. Przedstawiał on historię dwóch młodych, mieszkających razem kobiet – lekko rozlazłej, ale dobrodusznej Francine i żywiołowej, obdarzonej gwałtownym temperamentem Katchoo. W chwili rozpoczęcia akcji komiksu, Francine i jej partner przechodzą kryzys, który kończy się dla dziewczyny gigantycznym upokorzeniem i obrażeniami cielesnymi. Dowiedziawszy się o tym co zaszło Katchoo postanawia wywrzeć zemstę na sprawcy całego nieszczęścia. Zemsta jest zaiste straszliwa i powinna stanowić przestrogę dla każdego faceta, który zamierza potraktować jakąś dziewczynę w paskudny sposób. W międzyczasie dziewczyny poznają Davida, który, póki co bezskutecznie, stara się zawiązać jakąś głębszą znajomość z Katchoo. Drugi volume wprowadza wątek sensacyjny – mafijne porachunki, morderstwa na zlecenie, policyjne śledztwa i duchy przeszłości, które zaczynają nawiedzać Katchoo. Pojawia się wyraźnie zarysowany wątek przewodni, jednak komiks nie traci nic ze swojej obyczajowości. Może tylko nabiera znacznie większego tempa.

Pierwsze, co rzuca się w oczy podczas lektury komiksu to po prostu fenomenalnie skonstruowane postaci kobiece. Zarówno Katchoo, jak i Francine (która po kilku numerach nabiera rubensowskich kształtów, nic wszakże nie tracąc ze swego uroku) to bohaterki wielowymiarowe, prawdopodobne psychologicznie, nawet mimo mocnego przerysowania. Ich interakcje aż skrzą od rozmaitych emocji, dzięki czemu mamy okazję oglądać kilka naprawdę przejmujących scen. Z kolei postaci męskie w SiP to w znacznej mierze spasione, podstarzałe spocone oblechy, które kleją się do głównych bohaterek, budząc tym zamierzone przez autora obrzydzenie czytelników. To może dziwić, zważywszy na fakt, iż twórcą komiku jest heteroseksualny mężczyzna. Widocznie Terry Moore nie ma o własnej płci zbyt wysokiego mniemania. Fabuła skupiona jest właśnie na kobietach – to one grają tam pierwsze skrzypce. To kobiece dramaty, dylematy i porachunki są główną osią fabularną. W istocie, Strangers in Paradise spokojnie można określić mianem komiksu kobiecego i to w jak najlepszym tego słowa znaczeniu.

Ważną kwestią jest też wątek queerowy. Seksualność głównej bohaterki jest w interesujący sposób niedookreślona, nie wiemy, czy jej niechęć wobec mężczyzn wynika z wrodzonych preferencji seksualnych, czy nabytej w dzieciństwie traumy. W ogóle Moore zdaje się bardzo swobodnie podchodzić do seksualności swoich bohaterów, wychodząc z założenia, że wszyscy jesteśmy mniej lub bardziej bi. Francine na przykład – jej relacja z Katchoo zdaje się być ufundowana głównie na poziomie emocjonalnym, nie stricte seksualnym. Oczywiście Strangers in Paradise nie jest bynajmniej komiksem LGBT w czystym tego słowa znaczeniu. Wątek queerowy to raczej rezultat przyjętej przez twórcy konwencji, niż chęci wypełnienia jakiejś popkulturowej niszy (nie zapominajmy, iż komiks powstawał w latach 90-tych, kiedy nieheteroseksualne postaci nie przeniknęły do popkultury w takim stopniu, jak dzisiaj). Tym niemniej, został on przedstawiony w sposób znakomity, wiarygodny i niekiedy bardzo odważny. Choć w komiksie nie brakuje „momentów” to na ogół przedstawione są one w sposób rubaszno-operetkowy. Generalnie jednak SiP to komiks komediowy. W toku lektury co chwila parskałem śmiechem, obserwując przesadzone zachowania Francine, czy smoczą furię Katchoo. Bohaterki co i rusz wplątują się w jakieś zabawne sytuacje, z których muszą się wykaraskać, zaś postaci epizodyczne stanowią przebogatą galerię indywiduów. Aż dziw, że kadry z komiksu nie funkcjonują jako popularne memy, bo niektóre scenki czy kwestie mają po prostu gigantyczny potencjał.

Komiks narysowany jest w czerni i bieli, w stylu realistycznym, aczkolwiek z pewnymi uproszczeniami i zniekształceniami charakterystycznymi dla europejskiego komiksu środka. W obrębie tej konwencji Moore’owi udaje się lawirować pomiędzy niemal cartoonowością w scenach komediowych i cięższym, bardziej realistycznym stylem w momentach, gdy fabuła staje się poważniejsza. Na szczęście autorowi udaje się utrzymać graficzną spójność całego komiksu, choć niekiedy pozwala sobie na odważniejsze eksperymenty, na przykład w retrospekcjach czy snach bohaterek, kiedy nagle atakuje nas Disney Style (autor szkolił się na disnejowskiego animatora) albo ilustracje rodem z Fistaszków (które Moore uwielbia). Najmocniejszym punktem warstwy ilustracyjnej są twarze – ekspresja bohaterów jest oddana po prostu perfekcyjnie. Warto też dodać, że autor ma do swojego komiksu bardzo liberalne podejście i czasem pomiędzy tradycyjne panele i dymki wciska próbki twórczości poetyckiej Davida (według mnie nie najwyższych lotów, ale żaden ze mnie znawca) lub fragmenty pisane prozą. W ogóle przed lekturą Strangers in Paradise należy nastawić się na gigantyczne ściany tekstu, bo bohaterki mówią dużo, zaś monologi wewnętrzne Francine występują w ilościach bynajmniej nie laboratoryjnych. Początkowo może to nieco przeszkadzać, ale po wkręceniu się w opowieść szybko się o tym zapomina i czyta z zapartym tchem.

Obecnie pochłaniam v3, w którym wątek sensacyjny znika, ustępując miejsca obyczajowym perypetiom naszych bohaterek i bohatera. Nigdy bym się nie spodziewał, że kiedyś będę czytał komiks obyczajowy z zapartym tchem, nie mogąc się doczekać, co też autor przygotował dla mnie w kolejnym numerze. A jednak.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Szczucie cycem

fragment grafiki autorstwa Joshuy Middletona, całość tutaj.

Jak ja to uwielbiam – czytam najnowszy komiks z Marvela. Zachwycam się tym, że scenarzysta prowadzi popularną heroinę jak pełnokrwistą, pełnowymiarową postać. Widzę jej rozterki, twardy mimo wszelkich przeciwności losu charakter. widzę, jak w kryzysowej sytuacji obejmuje dowództwo nad drużyną i wyciąga ją tym samym z opresji. A potem widzę, że do walki zakłada szpilki i strój kojarzący się raczej ulicą Czerwonych Latarni (nie mylić z Red Laterns z konkurencyjnego wydawnictwa), niż z terenową misją superludzi. I opadają mi ręce.

Forum Avalonu od pewnego czasu dostarcza mi paliwa do kolejnych notek. Poprzednio było o podejściu superherosów rodem z Domu Pomysłów do kwestii uśmiercania wrażych jednostek, tym razem punktem zapalnym był post użytkownika Demogorgon, który podlinkował wpis na blogu Escher Girls, w którym rysowniczka przedstawia historię swojej próby zaistnienia na komercyjnym rynku komiksowym. Przygotowała portfolio, w którym znalazła się, między innymi, bardzo przyzwoita grafika przedstawiająca Batwoman i ruszyła na San Diego Comic Con w poszukiwaniu sławy, chwały i zarobku. Co usłyszała? Zanim przeczytacie, przyjrzyjcie się tej grafice. Obejrzyjcie ją sobie dokładnie, poświęćcie na to przynajmniej piętnaście sekund.

Już? Nie wiem, jakie były Wasze wrażenia, ale mnie ilustracja bardzo się spodobała. Tymczasem od przedstawiciela dużego wydawnictwa komiksowego rysowniczka usłyszała, że jej Batwoman jest… gruba i ma za małe piersi. Teraz zerknijcie jeszcze raz. I zastanówcie się – czy te zarzuty mają jakiekolwiek pokrycie w rzeczywistości? Na odchodnym autorka rysunku usłyszała radę, by inspiracji poszukała na okładkach Sport’s Illustrated. Jeśli wierzyć bohaterce tej anegdoty, nie była to bynajmniej odosobniona opinia.

Przedstawianie kobiet w komiksach – nie tylko zresztą Marvela – to temat złożony. Od dłuższego czasu superbohaterki przestają być jedynie seksownym tłem dla swoich męskich kolegów. Scenarzyści dostrzegli siłę kobiecego charakteru i na ogół nauczyli się już kreślić psychologicznie prawdopodobne kobiece sylwetki. Tylko co z tego, skoro rysownicy najwidoczniej utknęli w latach dziewięćdziesiątych i traktują kobiety jako… No właśnie nie wiem. Większość bohaterek nosi się iście po dziwkarsku, i to niezależnie od ich charakteru czy sposobu prowadzenia. Black Widow, która zajmuje wysokie stanowisko w S.H.I.E.L.D., a zazwyczaj nosi na sobie obcisły, lateksowy kombinezon z dekoltem do pępka. W takim przypadku trudno się nie zastanawiać, czy aby na pewno owe stanowisko zawdzięcza umiejętnościom militarnym… ale dosyć dywagacji. Pomijając wszystko inne – taki uniform jest po prostu niepraktyczny. Jaki jest sens odsłaniania tej części ciała, która w razie strzelaniny jest najbardziej narażona na obrażenia? Oczywiście – fanserwis. Tyle tylko, że ów fanserwis rozwala wszystkie starania scenarzysty. Co z tego, że bohaterka jest przedstawiona, jako silna, zdecydowana i odpowiedzialna, skoro do walki zakłada szpilki, a na okładce pręży się w klasycznej, acz anatomicznie absurdalnej pozie „boobs & butt”, a w czasie scen walk jej pozy i wyrazy twarzy kojarzą się raczej z niemieckim kinem niezależnym? I, co najdziwniejsze, jest to regułą dla większości rysowników, choć przoduje w tym niejaki Greg Land, który w komiksowym fandomie dorobił się mało chwalebnego przydomka „Pornface”.

Problem nie polega na tym, że kobiety są nadnaturalnie atrakcyjne w komiksach (bo to samo dotyczy też mężczyzn). To przecież zrozumiałe, że w radiu chcemy słyszeć spikerów o przyjemnej barwie głosu i dobrej dykcji, a w filmach widzieć atrakcyjnych ludzi. Nie protestowałbym zatem, gdyby nie fakt, że kobiety w komiksach są tak bezrefleksyjnie uprzedmiotowiane. Choć, całym szczęściem, w coraz mniejszym stopniu przez scenarzystów. Rysownicy, jako się rzekło, w większości zatrzymali się niestety w epoce Roba Liefielda. I to boli.

Boli też fakt, że wciąż silna jest w rysownikach maniera obdarzania każdą kobietę doskonałą (a zatem identyczną) figurą i twarzą, przez co Rouge od Ms. Marvel możemy odróżnić co najwyżej po fryzurze. A przecież – niezależnie od tego, co mówią psycholodzy ewolucyjni – nie istnieje jeden określony kanon kobiecego piękna. Owszem, większość mężczyzn uzna za atrakcyjną kobietę o dużych piersiach i odpowiednich proporcjach ciała oraz twarzy. Ale przecież taki zabieg nieuchronnie prowadzi do ataku klonów, spośród których ciężko wyłowić jakąś wyróżniającą się heroinę.

Są, oczywiście, wyjątki. Komiks Alias Briana Michaela Bendisa opowiadający naturalistyczną historię o ex-superbohaterce, która założyła agencję detektywistyczną zyskał na banalnym zabiegu rysownika, Michaela Gaydosa, który obdarzył bohaterkę wyglądem przeciętnej, w miarę atrakcyjnej kobiety po trzydziestce. Mimo umyślnej szpetoty rysunków Gaydosa, komiks tym właśnie cieszył oczy, że główna jego bohaterka wyglądała po prostu naturalnie. Nie ma talii osy, nie ma piersi wielkości Mount Everest ani nóg po szyję. Jest po prostu w miarę atrakcyjna – i to ją wyróżnia z całego stada przesadzonych seksbomb. Nie wspominając już o świetnie skrojonym charakterze i znakomitych scenariuszach, jakie odgrywała w ramach pisanej przez Bendisa serii. Czyli się da. Innym dobrym przykładem jest X-23 Marjorie M. Liu, która jest obecnie jedną z najlepszych scenarzystek w Marvelu. Żeby nie było – kiedy piszę „scenarzystek” mam świadomość, że nie ma na tym polu zbyt wielkiej konkurencji. Szkoda, bo więcej im więcej tak utalentowanych kobiet w Domu Pomysłów, tym lepiej. Uroda X też jest rzeczą kontrowersyjną – ale to bardzo dobrze, bo właśnie o to chodzi, by wygląd tej czy innej bohaterki budził zróżnicowane opinie. Niech heroiny będą niskie i wysokie, o obfitych i małych biustach, o pełniejszych i mniej pełnych kształtach. Konkurencyjne wydawnictwa (wyjąwszy, ma się rozumieć, te, które swoje komiksy sprzedają właśnie za pomocą roznegliżowanych okładek) nie mają z tym większych problemów. Kirkman w swojej najpopularniejszej serii od pewnego czasu nakazał zmienić wygląd Eve, głównej kobiecej bohaterki, na… dość niekonwencjonalny i na pewno stojący okoniem wobec zjawiska, które tu opisuję. I co? I nic – Invincible wciąż sprzedaje się znakomicie, seria w najlepsze dobija do setki i się nie zatrzymuje. Czyli się da.

Bardzo podoba mi się to, co robi Terry Moore – twórca mocno niezależny, acz mający pokaźne, wierne grono fanów i fanek. Moore znany jest z talentu do prezentowania w swoich komiksach kobiecej urody w bardzo naturalny sposób. I, bogowie – jak on to robi! Kobiety u Moore’a są najczęściej głównymi bohaterkami, fabularnie prowadzone są w sposób bardzo naturalny, a wyglądają – cudownie. Moore idzie pod prąd opisywanego tu trendu, jego kobiety wyglądają jak kobiety, a nie te przesadzone chimery rodem z Marvela czy DC (inna sprawa, że Moore ma z superhero mało wspólnego). Prezentują rozmaite typy urody, a czasem nawet – o, zgrozo! – są zwyczajnie nieładne. Jak w życiu. I w to mi graj.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...