Pokazywanie postów oznaczonych etykietą flame war. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą flame war. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 19 maja 2015

Un-cooltura

fragment grafiki autorstwa Carlosa Dattolio, całość tutaj.

Nie jestem pieniaczem - tak przynajmniej wmawiam sobie za każdym razem, gdy nie udaje mi się skorzystać z okazji do siedzenia cicho i po raz kolejny piszę notkę pod wpływem jakiejś głupoty, którą przeczytałem gdzieś w prasie albo Internecie. Ostatnio zdarza mi się to coraz częściej, z czego wysnuwam wniosek, że albo Internet na starość głupieje, albo ja z wiekiem robię się coraz większym skwaszeńcem. Ponieważ nie wypada mi się godzić z tym drugim, będę upierał się przy tym pierwszym. Ostatnio Internet zgłupiał przy okazji notki Marcina Zwierzchowskiego prowadzącego „blog coolturalny” na łamach internetowej platformy pisma Polityka. Notka nosi tytuł „Protestem w sztukę - kto ma kształtować kulturę?” i tradycyjnie polecam przeczytać ją, nim przystąpicie do dalszej lektury mojego tekstu.

Zwierzchowski stawia tezę, że współczesna kultura jest ostatnimi czasy atakowana przez hałaśliwe mniejszości próbujące wymusić na twórcach satysfakcjonujące ich motywy i ograniczyć w ten sposób wolność kreacji artystycznej będącą wszak jednym z fundamentalnych praw człowieka. Nie wolno nic złego powiedzieć o gejach, nie wolno rzucić seksistowskiego żartu, nie wolno obsadzić przedstawiciela mniejszości etnicznej w roli antagonisty, niczego nie wolno, wszystko zakazane, czepiają się te wstrętne feminazistki i SJW jak opętane, kastrują artystów, Marvel zmienia swoich bohaterów w gejów et cetera, et cetera… 

Główny - jeden z bardzo wielu - problem z tekstem Zwierzchowskiego polega na tym, że autor porusza mnóstwo niekoniecznie powiązanych ze sobą wątków oraz upraszcza i trywializuje rzeczy często bardzo złożone. Weźmy choćby przywoływany przez autora notki casus okładki z Batgirl nawiązującej do Killing Joke. Wbrew temu, co może się Zwierzchowskiemu wydawać, oburzenie tą okładką wynika nie tyle z powodu jej seksistowskiego wydźwięku, co niekoherentności z treścią samego komiksu i nawiązywaniu do epizodu z życia głównej bohaterki, od którego sam jego autor po latach się odżegnuje. Bardzo trafnie pisał o tym Kuba na swoim blogu Pulp Warsaw. Pozostałe przywoływane w tekście Zwierzchowskiego przypadki w większości są równie niejednoznaczne i nie powinno ich się wrzucać do jednego wora.

Po drugie - mam problem z samym określeniem „sztuka” wobec komercyjnych blockbusterów kinowych i taśmowo produkowanych komiksów. Nie chcę wchodzić tu w jakieś głębsze próby zdefiniowania sztuki, ale na potrzeby niniejszego wywodu przyjmijmy, że coś, co jest fast foodem dla mózgu sztuką (na ogół!) nie jest. Czy Joss Whedon tworząc Avengers: Age of Ultron wznosił się na wyżyny intelektualne, obnażył swoją duszę i dokonał głębokiej introspekcji, dostarczając nam projekcję swojej artystycznej wrażliwości przełożonej na celuloidową taśmę? Nie - stworzył superprodukcję, przy której (według niektórych) przyjemnie opróżnia się kubełek z popcornem, bo do tego filmy takie jak Avengers służą i po to są robione. Dlatego nie powinny znajdować się w nich rzeczy, które potencjalnie mogą zakłócić widzowi konsumpcję prażonej kukurydzy - jak na przykład seksistowskie żarty - bo coś takiego zniechęca część widzów, którzy następnym razem nie kupią biletów na seans, co sprawi, że dana franczyza przestanie być dochodowa, a taka jest jej główna funkcja. 

Po trzecie - Zwierzchowski z jakiegoś powodu stawia się w roli arbitra rozstrzygającego, które pretensje i roszczenia fanów są uzasadnione (goła pani doktor z drugiego Star Treka Abramsa), a które nie (seksistowskie żarty Whedona wkładane w usta Starkowi). Czemu rości sobie takie prawo? Kto mu je przyznał? Na jakiej podstawie wyznacza granice, co jest poważnym problemem, a co fanaberią zmanierowanych użytkowniczek tumblra? I dlaczego w ogóle zakazywać komukolwiek krytycznego komentowania dzieł kultury masowej (i jakiejkolwiek innej)? Przecież z każdą opinią można wejść w polemikę, przedstawić kontrargumenty, wysłuchać drugiej strony, wymienić się spostrzeżeniami i ostatecznie ubogacić się w jakiś sposób - choćby to ubogacenie miało się tylko ograniczyć do kontestacji, że inni ludzie mogą mieć skrajnie odmienną percepcję danego dzieła. 

Po czwarte - autor poświęca kilka akapitów feralnemu „żartowi” Starka o prawie pierwszej nocy z Avengers: Age of Ultron. Pisze zatem Zwierzchowski:


Co takiego powiedział Whedon? Ano nic. Seksistowskim żartem rzucił natomiast Tony Stark, czyli Iron Man. Miliarder, playboy, były bijak, generalnie dupek, który wprawdzie ostatnio się ustatkował, ale wcześniej znany był z tego, że kobiety traktował wyjątkowo przedmiotowo. No więc zażartował z prawa pierwszej nocy, a więc de facto gwałtów. Seksistowski dupek rzucił seksistowskim żartem. A ludzie naskakują na Whedona. Ktoś widzi w tym logikę? Bo ja nie.


Daruję sobie złośliwości pod adresem autora powyższego ustępu i stwierdzę tylko, że ja widzę tu bardzo dużo logiki. Przede wszystkim - istnieje coś takiego jak character development. Jest to proces, w czasie którego protagonista tekstu kultury w miarę postępów w fabule zmienia sposób swojego postępowania i patrzenia na świat, wyzbywa się części cech charakteru (najczęściej tych negatywnych) i pozyskuje nowe (najczęściej te pozytywne). Taką drogę przez trzy długie filmy przechodził „playboy, były pijak i generalnie dupek” Tony Stark, który uczy się pokory, szacunku wobec innych ludzi i odpowiedzialności za swoje czyny. Tony z początku pierwszego Iron Mana i ten z końca Iron Man 3 to już zupełnie inne postaci. Ten drugi Tony - starszy, mądrzejszy, bogatszy w doświadczenia - tekstu o prawie pierwszej nocy by nie rzucił. Ten pierwszy - pewnie tak.

Inną sprawą jest fakt, że najwyraźniej Zwierzchowski uważa Tony’ego Starka za realnie istniejącą postać, która sama powinna brać odpowiedzialność za to, co mówi, a nie - na przykład - scenarzysta, który napisał jej dialogi i reżyser, które te dialogi zatwierdził i wsadził do filmu. W tym wypadku mogę już tylko rozłożyć bezradnie ręce, bo jak tu polemizować z czymś takim? Argument „To powiedział Tony, czemu czepiacie się Whedona” jest tak absurdalny, że trudno mi sobie wyobrazić, by ktoś był w stanie wygłosić go na poważnie. 

Dalej jest jeszcze lepiej:


Bo do tego to prowadzi – do dyktatu widzów, którzy zaczną narzucać twórcom, co i jak mają opowiadać. Nie ma to już nic wspólnego z piętnowaniem łamania reguł, ale ze spisaniem nowych, nielogicznych zasad i narzucaniem ich filmowcom czy pisarzom. 


Eee… większość przywołanych przez autora incydentów jest rezultatem właśnie tego, że twórcy nie trzymają się żadnych logicznych zasad i w imię fanserwisu i/albo wewnętrznego przymusu umieszczenie jakiegoś wydumanego one-linera są w stanie rozbić spójność logiczną danej postaci, wątku albo dzieła. I naprawdę nie widzę tu żadnego narzucania. Mam zrezygnować z wygłoszenia swojej opinii o jakimś tekście kultury w strachu, że biedny twórca poczuje się nią urażony albo uzna to za wywieranie presji? 

Po piąte - Zwierzchowski porusza jeszcze jeden, szalenie złożony, temat ingerencji w ikony popkultury, by przypisać je do jakiejś mniejszości (seksualnej, etnicznej etc), po raz kolejny spłycając go i sprowadzając do efektownie brzmiącego chochoła, w którego można tłuc z bezpiecznej pozycji „obiektywnego” symetrysty:


Popkultura zaczyna być kastrowana. Marvel już teraz dwoi się i troi, by wyprzedzać ataki i potrafi od tak zmienić postać znaną ze słabości do kobiet w geja. A nie można po prostu stworzyć fajnej, nowej postaci homoseksualisty?


Można i trzeba - i takie postaci powstają. Kamala Khan i Miles Morales podbijają serca młodych czytelników komiksów. Problem polega na tym, że aby tego typu bohaterowie i bohaterki zyskały status ikon popkultury potrzeba czasu. Stado białych, heteroseksualnych umięśnionych Chrisów miało tego czasu mnóstwo i dlatego dzisiaj cieszą się oni rozpoznawalnością wśród szerokiej publiki, a inwestowanie we franszyzy, którym patronują jest w zasadzie pozbawione ryzyka. Dzisiejsza rzeczywistość społeczna (przynajmniej w tych cywilizowanych krajach) jest znacznie bardziej otwarta na różnorodności, co znajduje swoje odzwierciedlenie w kulturze masowej. Stąd te zmiany płci, koloru skóry i orientacji seksualnej naszych pupili - żeby każdy mógł znaleźć kogoś, z kim w jakimś stopniu mógłby się identyfikować. Niektóre tego typu zabiegi zostały przecież odebrane z entuzjazmem przeważającej większości zainteresowanych - Nick L. Fury sam się narzuca jako modelowy przykład, od siebie dodałbym jeszcze Starbuck z nowej wersji Battlestar Galactica. Czy jest to dobry sposób na zwiększenie różnorodności etnicznej, płciowej i genderowej bohaterów popkultury? Nie wiem - ale bardzo chętnie podyskutuję na ten temat. Zwierzchowski dyskutować natomiast nie chce, on chce, żeby ludzie, którym ten trend się podoba zamilkli i przyjęli wygląd lichy i durnowaty, by swym pojmowaniem sprawy nie peszyć twórców.

Współczesna popkultura to jeden wielki kłąb, w którym wszystko splątane jest ze wszystkim i potrzeba naprawdę wiele cierpliwości i pokory, by rozsupłać choćby kilka rzeczy i przyjrzeć im się z szerszej perspektywy. Autor notki wrzuca do jednego wora seksizm, ingerencje w charakteryzacje kultowych postaci oraz szereg złożonych i niejednoznacznych incydentów strywializowanych do postaci „złe feministki bijo i zakazujo”. Najbardziej jednak boli pryncypializm Zwierzchowskiego, którego najwyraźniej nie interesuje polemika. Nie obchodzi go skąd biorą się głosy krytyki pod adresem obowiązującego obecnie status quo - on chce tylko, żeby zniknęły. 

czwartek, 29 stycznia 2015

Cierpienia młodego blogera

fragment grafiki autorstwa nooneexpected, calość tutaj.

W normalnych okolicznościach pisałbym w tym momencie notkę o Final Fantasy II (ale spokojnie, co się odwlecze…). Albo notkę o Power Rangers RPM. Albo zaplanowaną notkę o jednej z zapomnianych postaci z kreskówek Warner Bros. Albo może jeszcze jakąś inną. Tak się jednak złożyło, że zajrzałem na bloga Moreni, którego autorka wdała się w polemikę z pewnym blogerem utyskującym na te straszliwe blogerki książkowe niszczące polski rynek wydawniczy, psujące Internet i zapewne odpowiadające również za inne nieszczęścia, takie jak okaleczanie bydła w Arizonie, obecny kurs franka szwajcarskiego czy tsunami. Notkę rzeczonego blogera przeczytałem i oniemiałem. Oczywiście, wiem, że polski fandom fantastyczny ma swoje odchyły - jak nie gwałci na sesjach RPG, to wykazuje wybitny talent do czytania z niezrozumieniem - ale ogłuszający łoskot odjeżdżającego peronu wylewający się z przeczytanego tekstu wprawił mnie w bojowy nastrój. Może to też być kwestia tego, że zawsze gdy ktoś atakuje blogerki książkowe włącza mi się Papa Wolf Mode, ale te dziewczyny (i chłopaki) naprawdę nie zasługują na ten hejt. Całość tekstu (przepuściłem odnośnik przez DoNotLinka, więc można klikać bez obaw, że się autorowi nakręci popularność) warto jednak przeczytać wcześniej, żeby mi znowu nikt nie zarzucił wyrywania zdań z kontekstu przy ewentualnym cytowaniu.

Notka jest napisana strasznie nieskładnie, bo autor co i rusz popada w jakieś dygresje, generalizuje, stosuje dość tanie chwyty retoryczne i wyciąga jakieś niepoparte żadnymi źródłami dane statystyczne typu „99% blogów książkowych prowadzonych jest przez kobiety”, ale udało mi się wyłowić z tekstu kilka postawionych przezeń hipotez. Najważniejszą z nich jest zdiagnozowanie w polskiej literackiej blogosferze raka toczącego jego tkankę i odpowiedzialnego za ogólną nędzę internetowej krytyki literackiej. Rak ten nosi imię „blogerki książkowe” (duh!). Autor feralnej notki roztacza wizję stada idących ślepo za modą bezczelnych gówniar niezasłużenie zbierających gigantyczną publikę, publikujących nieprofesjonalne, nieporadnie napisane notki i wyciągających od rozmaitych wydawnictw kilometry sześcienne darmowych egzemplarzy recenzenckich. Szczególnie to ostatnie zdaje się mocno boleć Pana Blogera, jako, iż - jak sam przyznaje w komentarzach - jemu samemu rzadko kiedy uda się dorwać jakiegoś gratisa od wydawnictwa.

Od czego ja mam zacząć…? Drogi Panie Blogerze, byłoby bardzo miło, gdyby przyjął pan do wiadomości, iż funkcja blogerek książkowych w ogromnej większości nie pokrywa się z funkcją „prawdziwej” krytyki literackiej. Jak już kiedyś przy podobnej okazji wspominałem - blogowanie stało się współczesnym odpowiednikiem niezobowiązującej pogawędki ze znajomymi. Nie każdy dysponuje wiedzą, umiejętnością czy intelektualnymi narzędziami do rozebrania dzieła na czynniki pierwsze - i nie każdy musi. Jeśli kogoś najdzie podzielić się wrażeniami z przeczytanej lektury nawet jeśli nie ma o rzeczonej lekturze niczego interesującego do powiedzenia - niech się dzieli na zdrowie. A jeśli ktoś tego właśnie typu teksty chce czytać - niech czyta. Nie widzę najmniejszego powodu, dla którego kogokolwiek miałoby to uwierać.

Po drugie - kwestia gratisów. Tutaj przywołam własne doświadczenia. Otóż bloguję już od ponad siedmiu lat, a Mistycyzm Popkulturowy prowadzę od ponad pięciu. Przez ten czas pisałem dla chyba wszystkich największych polskich portali o fantastyce, a także dla Jawnych Snów, NaEkranie, Popmodermy oraz wielu innych blogów, portali i stron. Publikowałem również w Nowej Fantastyce i LAGu. Do tego prowadziłem dwa podcasty i jeden komiks internetowy, który w pewnym momencie stał się memem o ogólnokrajowym impakcie. Można więc napisać, że w jakimś stopniu wyrobiłem sobie markę i jestem w miarę atrakcyjnym celem gratisów wszelkich wydawców i dystrybutorów. Wiesz, ile w ciągu tego czasu, otrzymałem propozycji przysłania egzemplarza recenzenckiego? Całe dwie. I piszę tu nie tylko o książkach, ale też filmach, grach, komiksach, płytach i tak dalej. Dwa razy w historii mojego funkcjonowania w blogosferze ktoś bez żadnej interwencji z mojej strony zaczepił mnie mailowo z pytaniem czy chcę gratisa do recenzji. Oczywiście, nie oznacza to, że dostałem tylko dwa gratisy w swoim życiu (tamtych i tak nie przyjąłem w związku z praktykowaną przeze mnie na blogu polityką nieprzyjmowania niczego za darmo od dystrybutorów, jako, że mogłoby to rzutować na ocenę danego dzieła), ale nieźle obrazuje skalę sytuacji. Smutna prawda jest taka, że jeśli sobie nie wyżebrzesz, to nie dostaniesz. W tej sytuacji należy jeszcze bardziej podziwiać blogerki książkowe za to, że potrafią rozmawiać z wydawcami i wyciągnąć od nich coś za darmo. Jeśli już wydawcy się do jakiegoś blogera odzywają to raczej do tych największych i najpopularniejszych, dzięki którym dotrą do największej liczby odbiorców. Jeśli tak ci, Panie Blogerze, zależy na tych gratisach, to trzeba po prostu zbudować sobie odpowiednio szeroki audience. A jeśli - jak deklarujesz - blogujesz nie dla wymiernych korzyści, ale z poczucia misji, to nie rozumiem, o co ten rant.

Dalej też jest nieźle - Pan Bloger pisze, co następuje (wytłuszczenia moje):

To jednak tylko wierzchołek góry lodowej – spora grupa czytelników także nie posiada jakiegokolwiek poszanowania do wcale niełatwej pracy osób związanych z literaturą. Recenzentowi odbiera się prawo do subiektywnej oceny (jeśli ktoś powie, że recenzja musi być obiektywna, to niech kliknie ten magiczny X w prawym górnym rogu ekranu, i dalej nie czyta, bo nie mamy o czym rozmawiać), i robią to zarówno wydawcy, jak i autorzy czy właśnie czytelnicy. Dlaczego mniej niż ułamek procenta ludzi podejmie z autorem tekstu rzeczową dyskusję, by wyjaśnić wątpliwości, może też spróbować spojrzeć na coś z innej strony? Być może te słowa czytasz ty, drogi czytelniku, ty, który masz czelność negować ocenę recenzenta na podstawie argumentu „bo inni oceniają lepiej/inaczej/gorzej”. 

O, ja cię. Po prostu mnie zatkało. Facet przez kilka długich akapitów odbiera prawo do subiektywnej oceny całej rzeszy blogerek książkowych (wrzuconych do jednego, stereotypowego worka) i ma czelność negować ich opinię właśnie na podstawie argumentu „bo ja oceniam lepiej” (lepiej, to znaczy - znów cytat bezpośrednio od Pana Blogera - w odróżnieniu od blogerek „dla których składową oceny są mizianka bohaterów i świecące wampiry.”) i sadzi coś takiego. Ja nie wiem, czy to jest szczyt bezczelności, czy jakieś wyżyny cynizmu, czy też może nagła zapaść intelektualna w trakcie pisania notki. W ogóle nie bardzo rozumiem, jak ten akapit łączy się z wcześniejszą tyradą autora. Kto niby odbiera Panu Blogerowi prawo do subiektywnej oceny, bo nie rozumiem? Wydawcy, którzy odmawiają podłączenia mu kroplówki z gratisowymi egzemplarzami recenzenckimi (złośliwie mógłbym zauważyć, że jeśli klarowność recenzji Pana Blogera jest taka, jak tej notki, to się im niespecjalnie dziwię). Autorzy? Jak? Zgubiłem się kompletnie, autor zaczyna w dalszej części tekstu tłuc jakieś chochoły, prać zaszłe brudy (?) i dyskutować z głosami w swojej głowie (?). Ja przepraszam, że się wyzłośliwiam, ale zupełnie nie rozumiem, skąd w notce nagłe przejście od tych straszliwych blogerek książkowych idących pod rękę z feministkami, homoseksualnym lobby i Mędrcami z Syjonu do atakowania autorów tekstów literackich, którzy starają się przeforsować własną interpretację napisanego przez siebie utworu. A, i pod koniec Pan Bloger się obraża na cały świat.

Jakby nie było - usprawiedliwianie własnego nieudactwa jakimś spiskiem wydawnictw i blogerek książkowych jest obrzydliwe, głupie i śmieszne, mniej więcej w tej kolejności. Powtórzę to jeszcze raz i będę powtarzał do znudzenia - blogerki książkowe to nie jest hivemind, jak w każdej subkulturze trafiają się tam jednostki umiejące w interesujący sposób pisać o literaturze, jak i takie, które zatrzymują się na najbardziej powierzchownych wrażeniach. Generalizowanie i wrzucanie wszystkich przedstawicielek (i przedstawicieli) tej grupy do jednego wora jest idiotyczne. Poza tym - jeśli niedouczona piętnastolatka jest w stanie załatwić sobie więcej gratisów od wydawnictw, niż profesjonalny Pan Bloger z wieloletnim stażem, to o którym z tych dwojga źle to świadczy?

niedziela, 28 grudnia 2014

Literatura jest niebezpieczna

fragment grafiki autorstwa Jessiki de Bruin, całość tutaj.

Miałem nie zabierać głosu w tej sprawie i nie wikłać się w żadne flejmy przed końcem roku, ale ostatecznie postanowiłem zareagować, widząc ogrom niezrozumienia, jakie przetoczyło się przez fandom na wskutek publikacji w Wyborczej artykułu Ideologie w pułapce metafor, czyli czytanie fantastyki szkodzi autorstwa blogera, pisarza i publicysty Michała R. Wiśniewskiego. Wiele z wściekających się na Wiśniewskiego za ten felieton osób zarzucało mu antyintelektualizm, niechęć wobec fantastyki (co w przypadku Wiśniewskiego, który jest ewidentnym geekiem z wieloletnim stażem wydaje się wyjątkowo absurdalne) czy jej niezrozumienie. Niestety, wśród rzucających takie oskarżenia osób są też czytelnicy i czytelniczki mojego bloga, co napawa mnie smutkiem. Nie dlatego, że ten artykuł jest jakiś wybitny - tylko dlatego, że tego typu zarzuty dowodzą niezrozumienia tekstu przeczytanego.

Zacznijmy od Pratchetta i jego domniemanego psucia młodzieży, bo to najpowszechniejszy mit, jakim obrósł felieton. Wiśniewski wskazuje na to, że wartościowy, moralistyczny przekaz powieści ze Świata Dysku obciążony jest konwencjami i ograniczeniami gatunkowymi, przez co pozbawieni umiejętności krytycznego myślenia młodzi ludzie mogą wyciągnąć z nich błędne wnioski. Celnie podaje za przykład Patrycjusza, którą to postać Pratchett niekiedy wykorzystuje do punktowania słabości demokracji jako systemu społecznego. Ilu czytelników zrozumie, że wytykanie wad demokracji służy uświadomieniu sobie jej niedoskonałości - ale nie jest to tożsame z potępieniem demokracji jako takiej? W dodatku postać Patrycjusza to trochę, nie ukrywajmy, fabularna kość ogonowa Świata Dysku z czasów, gdy cykl był ledwie parodią konwencji fantasy, a nie popkulturową satyrą społeczną. Wyrobiony czytelnik zrozumie te subtelności - kuc wyniesie tyle, że demokracja jest zła. I to jest nie tyle wina Pratchetta (choć akurat kwestia odpowiedzialności autora za własne dzieło zawsze będzie dyskusyjna), co raczej literackiego nieprzygotowania części czytelników i brak intelektualnych narzędzi do krytycznego (w sensie - analitycznego) spojrzenia na tekst.

Inną budzącą negatywne reakcje sprawą jest wskazanie ideologicznego zacietrzewienia polskich autorów fantastyki. Stali czytelnicy mojego bloga doskonale wiedzą, jaką mam opinię o polskiej fantastyce i jej epigonach, więc oczywiście w tym miejscu mogę jedynie przyklasnąć Wiśniewskiemu i zakrzyknąć - tak, tak, po trzykroć tak! Polska fantastyka w przeważającej części jest paskudnie rozideologizowana, konserwatywna w najgorszym tego słowa znaczeniu, seksistowska i homofobiczna. Do dziś przewraca mi się w żołądku na wspomnienie o apologii niewolnictwa wyrażonej explicite przez głównego bohatera Pana Lodowego Ogrodu Grzędowicza - a bynajmniej nie jest to ani wyjątek, ani nawet najbardziej obrzydliwa rzecz, na jaką się natknąłem w czasie moich zmagań z polską fantastyką.

I tak - literatura jest niebezpieczna. Zwłaszcza literatura fantastyczna, bo, jak znowu zauważa Wiśniewski, łatwiej w jej przypadku wpaść w pułapkę metafor i subtelności narracyjnych. Trudniej przeprowadzić reallity check w sytuacji, gdy świat przedstawiony i rzeczywistość opierają się na innych zasadach. Łatwiej wtedy oszukać (nawet nieintencjonalnie), przekłamać, zabrnąć w fałszywe analogie czy wydumany symetryzm. I znów - obyty z konwencją, wyrobiony czytelnik przejrzy tego typu przekłamania. Młody, chłonący wszystko jak gąbka umysł nie ma takiego zabezpieczenia. Dlatego też Wiśniewski przytomnie w ostatniej części swojego tekstu radzi rodzicom zwracać uwagę na to, co czyta (i jak to rozumie) ich pociecha. To mądra rada i dobrze by było, gdyby niektórzy rodzice ją sobie przyswoili.

Reakcja fandomu na felieton MRW pokazała, że jego smutna kontestacja ma mocne osadzenie w rzeczywistości - duża część fandomu nie umie czytać ze zrozumieniem, a ich percepcja często zatrzymuje się na powierzchownych wnioskach. A przecież o to właśnie prosi Wiśniewski w swoim artykule - by, tak jak Tiffany Obolała z najlepszej podserii Świata Dysku, nie słuchać pierwszej myśli, tylko poczekać na drugą.

piątek, 5 grudnia 2014

Heroes come in all colors

fragment grafiki autorstwa Jona Alderinka, całość tutaj.

A jednak fandom znowu zdołał mnie czymś zaskoczyć. Po tym, jak do Sieci trafił teaser kolejnego filmu z serii Star Wars przez Internet przetoczyła się absurdalna dyskusja odnośnie koloru skóry stormtroopera, który pojawił się w pierwszych sekundach materiału. Nie wiem – mnie się wydawało, że po kilkudziesięciu latach popkulturowej emancypacji mniejszości etnicznych tego typu sprawy powinny być już dla każdego kompletnie przejrzyste, ale najwidoczniej po raz kolejny wykazałem się olbrzymią naiwnością. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – cała ta afera przypomniała mi o tym, że muszę w końcu napisać notkę o mniejszościach etnicznych w serialu Power Rangers. Ostatecznie postanowiłem też rozciągnąć temat na wątki genderowe i społeczne. Tak – mam zamiar przeanalizować Power Rangers pod kątem socjologicznym. I to wcale nie będzie tak absurdalne ujęcie, jak może się początkowo wydawać. Bo widzicie – Power Rangers od zawsze był zaskakująco progresywnym serialem, jeśli chodzi o ukazywanie mniejszości etnicznych i postaci kobiecych.

Spójrzmy na doskonale wszystkim znany pierwotny skład Mighty Morphin Power Rangers – w sześcioosobowej drużynie mamy jednego Afroamerykanina, jedną etniczną Azjatkę i rdzennego Amerykanina. Od tamtego czasu drużyna ulegała modyfikacjom, a po pewnym czasie każdy kolejny sezon przedstawiał nam zupełnie nowy zestaw bohaterów – nigdy jednak w czasie już przeszło dwudziestoletniej historii Power Rangers nie zdarzyło się, by wszyscy członkowie obsady pierwszoplanowej byli biali. Mało tego – są sezony (Time Force, Mystic Force) gdzie przedstawiciele i przedstawicielki mniejszości etnicznych przewyższają liczebnie bohaterów granych przez białych aktorów i aktorki. Power Rangers przyzwyczaił swoich fanów do różnorodności etnicznej obsady do tego stopnia, że widzowie powszechnie zwracają uwagę na fakt, iż w serii Power Rangers Jungle Fury tylko jeden bohater pierwszoplanowy nie jest biały (to jedyna taka sytuacja w dotychczasowej historii serialu).

Przejdźmy do kwestii Czerwonego Wojownika. Czerwony Ranger na ogół pełni centralną rolę w fabule serii, jest dowódcą drużyny, dostaje najwięcej czasu antenowego i tak dalej. Można by się zatem spodziewać, że jego rola na stałe przyspawana będzie do przystojnego białego chłopca, z którym statystyczny widz mógłby się identyfikować – i na ogół tak jest. Nie zmienia to jednak faktu, iż Czerwonymi Rangerami często zostają również przedstawiciele mniejszości etnicznych. Już w drugiej serii, Power Rangers Zeo (1996 rok) rolę Czerwonego Rangera obejmuje Tommy, rdzenny Amerykanin. Jego następcą rok później zostaje czarnoskóry T.J.. Od tego czasu niebiali Czerwoni Wojownicy pojawiają się w serialu regularnie (Shane, Jack, Nick, Scott) aczkolwiek nie da się nie zauważyć, że czasami w takich przypadkach głównym bohaterem jest inny Ranger, zawsze grany przez białego aktora. Mam tu na myśli choćby Power Rangers S.P.D., gdzie centralną postacią (choć to dyskusyjna kwestia, bo był to sezon bardzo sprawiedliwie dzielący czas antenowy na wszystkich bohaterów) był niejaki Sky, który pod koniec serii zostaje nawet Czerwonym Rangerem, co zresztą było jego celem od samego początku. Innym takim przypadkiem jest seria RPM – wprawdzie Czerwonym Rangerem jest Afroamerykanin Scott, jednak już od pierwszego odcinka jasne było, że głównym bohaterem jest Czarny Ranger, Dillon, grany oczywiście przez białego aktora. Choć tutaj sprawa jest nieco bardziej skomplikowana – początkowo Dillon miał być grany przez Ekę Darville’a, jednak producenci zorientowali się, że pakowanie czarnoskórego aktora w kostium Czarnego Rangera może nie być najszczęśliwszym pomysłem i Darville zagrał Czerwonego Rangera. Z drugiej strony – w serii Mystic Force Czerwony Ranger Nick (grany przez aktora o arabskim pochodzeniu) jest właściwie jedyną postacią, która doczekała się jakiejkolwiek głębszej charakteryzacji i roli w opowieści, trudno zatem posądzać producentów o uprzedzenia rasowe. Przeciwnie, porównując Power Rangers z innymi, „poważnymi” serialami można dostrzec, jak bardzo postępowa pod tym względem jest to produkcja. Chyba nawet stawiany za wzór w tym aspekcie Star Trek nie może się poszczycić tak silną reprezentacją mniejszości w obsadzie pierwszoplanowej.

Porozmawiajmy teraz o postaciach kobiecych. Power Rangers to serial dla chłopców – wypełniony po same brzegi stereotypowo chłopackimi fetyszami, takimi jak superbohaterowie, pokazowe walki wręcz, wybuchy czy wielkie roboty. Wydawać by się więc mogło, że postaci kobiece w tego typu produkcji będą mocno niedoreprezentowane, a jeśli już pojawią się jakieś bohaterki pierwszoplanowe, to będą pełniły rolę zwierciadła, w którym odbijać się ma chłopięca wspaniałość. Prawda? Nieprawda – nie w tym przypadku. Power Rangers to serial, w którym charakteryzacja postaci kobiecych NIGDY nie sprowadza się wyłącznie do ich płci (jak to ma miejsce nie tylko w wielu produkcjach dla dzieci, ale też nierzadko w „dorosłych” serialach). Początkowo producenci Power Rangers kierowali serial zarówno do chłopców, jak i dziewczynek, czego rezultatem była decyzja, by w drużynie znajdowały się dwie kobiece postaci o różnych charakterach, nawet jeśli w adaptowanym japońskim pierwowzorze była tylko jedna pierwszoplanowa postać kobieca. W późniejszych latach zdarzało się jednak, iż w ekipie Wojowników była tylko jedna dziewczyna, ale i wtedy miała ona w pełni wykształconą osobowość, którą niejednokrotnie przyćmiewała swoich kolegów z drużyny (Kira z Dino Thunder, Lily z Jungle Fury). Poza tym w takich sytuacjach scenarzyści zawsze umieszczali w obsadzie przynajmniej jedną kobiecą postać drugoplanową, by zrównoważyć jakoś tę sytuację – i znów, te „cywilne” drugoplanowe postaci kobiece bardzo często skradały serca fanów (Dr K. z RPM, Fran z Jungle Fury, Cassidy z Dino Thunder).

Kobiecym postaciom zdarzało się też niekiedy dowodzić Rangerami, choć niestety bardzo rzadko. Wynika to jednak nie tyle ze złej woli scenarzystów, co z faktu, iż Power Rangers funkcjonuje jako coś pomiędzy serialem dla dzieci, a rozbudowaną reklamówką kolejnych serii zabawek. Zabawki sygnowane logiem Power Rangers kupują przede wszystkim chłopcy i niestety widać to w raportach ze sprzedaży – najlepiej schodzą zabawki powiązane z Czerwonym Rangerem, a najsłabiej te powiązane z postaciami kobiecymi. To z kolei blokuje pewne decyzje na poziomie fabularnym. Bruce Kalish, showrunner serii Power Rangers S.P.D. bardzo chciał, by w tym sezonie kostium Czerwonego Wojownika przybrała postać żeńska, ale Disney zawetował tę decyzję. Co prawda Kalish uparł się i przedstawił w tym sezonie pierwszą w historii serialu Czerwoną Wojowniczkę (liderkę specjalnej drużyny Rangerów stworzonej wyłącznie na potrzeby Power Rangers S.P.D. i niemającej swojego odpowiednika w Sentaju), ale była to postać zaledwie trzecioplanowa, która na ekranie pojawiła się raptem kilka razy, choć miała dosyć istotną rolę w finale serii. Dopiero w 2011 roku przedstawiono widzom kolejną Czerwoną Wojowniczkę, ale ponownie jej rola była bardzo mała i przez zdecydowaną większość serii Czerwonym Wojownikiem był mężczyzna.

Nie znaczy to jednak, iż rola lidera nigdy nie przypadła żadnej kobiecej bohaterce. Już w Mighty Morphin Alien Rangers (1996 rok) przedstawiono nam drużynę, której dowódczynią była Biała Rangerka imieniem Delphine, choć drużyna Alien Rangers pełniła w serialu rolę zdecydowanie drugorzędną – jedynie przez pewien czas zastępowała pozbawionych mocy ziemskich Wojowników. Kolejną liderką była Jen, Różowa Rangerka z Time Force i tu już możemy mówić o sporym sukcesie – Jen dowodzi drużyną od samego początku do samego końca i jest to bardzo wyraźnie podkreślone i ukazane w serialu. Rok później poznaliśmy Taylor – zawodową żołnierkę (pierwsza w historii postać o wojskowym wyszkoleniu, która została Rangerem), która dowodziła Wild Force Ranger w czasie przed akcją serialu – w pierwszym odcinku została zastąpiona przez Cole’a, nowego bohatera, który dołącza do drużyny jako Czerwony Ranger.

Po ciemnej stronie mocy wcale nie jest gorzej – co najmniej jedna postać kobieca zawsze znajdzie się w drużynie złoczyńców, niekiedy zajmując nawet pozycję głównego antagonisty serii (Rita z Mighty Morphin, Divatox z Turbo, Astronema z In Space, Trakeena z Lost Galaxy, Queena Bansheera z Lightspeed Rescue). Kobiece antagonistki niemal zawsze są przedstawiane jako kompetentne wojowniczki (wyjątek – Ninja Storm, gdzie były comic reliefami), bardzo często z interesującymi historiami i rozwojem postaci w trakcie trwania serii – najlepszymi przykładami będą tu Astronema, Trakeena, Camille i Nadira. O każdej z wymienionych tu bohaterek mógłbym napisać sążnisty akapit (o Astronemie nawet całą oddzielną notkę), ponieważ ich role w fabule były niezwykle istotne, a metamorfozy, jakie przechodziły w trakcie trwania serialu – zaskakujące.

Agnieszka Wiśniewska w felietonie opublikowanym na stronie internetowej Krytyki Politycznej opisała kiedyś sytuację, w której pięcioletnia córka jej koleżanki płakała z powodu tego, że nie może zostać ninja, ponieważ w oglądanej przez nią kreskówce nie ma ani jednej bohaterki uprawiającej tę profesję ergo dziewczynki ninjami być nie mogą. Power Rangers NIGDY nie przesłałoby żadnej swojej małoletniej fance podobnego komunikatu. Oczywiście, że dziewczyny mogą być ninjami – przecież Kimberly, Aisha, Kat i Tori bez najmniejszego problemu nimi zostały i nikt nigdy nie uważał tego za coś dziwnego. Podobnie mogą być wojowniczkami, naukowczyniami, lekarkami, żołnierkami, magiczkami, policjantkami, piosenkarkami, mogą uprawiać sporty ekstremalne, sztuki walki, brać udział w zawodowych wyścigach samochodowych, uprawiać surfing i robić wszystkie te rzeczy co chłopcy, jeśli tylko mają na to ochotę. I wcale nie wymagają męskiej opieki, ani męskiego ratunku – a przynajmniej nie częściej, niż mężczyźni wymagają ratunku od nich.

Ciekawym aspektem jest fakt, iż bohaterowie bardzo, bardzo często wychodzą poza swoje genderowe stereotypy. Mamy postaci kobiece, które są urodzonymi wojowniczkami, bywają impulsywne oraz lekkomyślne, ale jest też sporo męskich postaci, które są łagodne, introwertyczne, nieśmiałe, wycofane, o uległym charakterze, stroniące od przemocy… Słowem, stereotypy płciowe w Power Rangers były negowane, odwracane, przetwarzane i kontestowane mnóstwo razy i niemal zawsze wychodziło to w sposób naturalny i niebudzący jakichkolwiek intuicyjnych sprzeciwów. W finale Time Force jedna z postaci kobiecych olewa stabilność linii czasowej i paradoksy i przenosi się w czasie o tysiąc lat, żeby ratować swojego ukochanego – i biada każdemu, kto stanie jej na drodze. W Lost Galaxy Wojowniczka poświęca życie (!), żeby uratować swoją koleżankę i kilkanaście tysięcy ludzi znajdujących się na statku-kolonii kosmicznej – i nie waha się nawet przez moment. Kobiety w Power Rangers to z reguły świetnie napisane, kozackie postaci, wśród których każda małoletnia widzka znajdzie taką, z którą będzie mogła się identyfikować. Da się? Da – nawet w serialu o sztukach walki i wielkich robotach.

Wspominałem o motywach społecznych – to też ciekawy, choć przeważnie bardzo niedookreślony w serialu aspekt. Jako, że bohaterami Power Rangers są bardzo młodzi ludzie, ich pozycja społeczna jest jeszcze dosyć płynna. Początkowo zresztą bohaterami Power Rangers byli licealiści (do tego motywu wracano później w Dino Thunder i Megaforce), dopiero później pierwszoplanowymi postaciami byli dorośli, choć relatywnie wciąż bardzo młodzi, ludzie z ugruntowaną pozycją społeczną, wykonywanymi przez siebie zawodami i tak dalej. Z tego, co zaobserwowałem Wojownikami zostają zarówno osoby z wyżyn społecznych (Wes, Trent, Summer, Syd) jak i takie wywodzące się z klasy robotniczej (Damon, Flynn, Eric), a nawet bezdomni (Jack, Z, Cole). Problem biedy poruszany jest jednak ekstremalnie rzadko – najbardziej rzucającym się w oczy przykładem jest Eric, który wychował się w skrajnej biedzie i wszystko, co osiągnął, musiał wywalczyć sobie sam, przez co stał się osobą cyniczną i pogardliwie odnoszącą się do Wesa, który z kolei dorastał w luksusie. 

Interesujący wydaje się motyw bogatych rodziców, którzy pod wpływem swoich dzieci zaczynają przeformułowywać swój światopogląd i myśleć oraz bardziej prospołecznie. Taki był pan Collins, który dzięki swojej ewoluującej relacji z Wesem pod koniec Time Force zdecydował się zmienić swoją prywatną paramilitarną jednostkę ochroniarską na coś na kształt działających publicznie sił policyjnych. Innym przypadkiem są rodzice Summer, którzy początkowo chcieli wżenić córkę w bogatą rodzinę i tym sposobem odzyskać utracony wskutek robo-apokalipsy status społeczny, ale ostatecznie rezygnują z tego pomysłu i godzą się ze swoją nową sytuacją życiową – miłość do córki okazała się bowiem silniejsza, niż duma.

Podoba mi się też wprowadzona w Erze Disney’a idea, że bohaterowie godzą swoje zajęcia zarobkowe z działalnością superbohaterką. Pieniądze na utrzymanie się nie pojawiają się w ich życiu w czarodziejski sposób – w Ninja Storm bohaterowie pracują w sklepie z akcesoriami do sportów ekstremalnych, w Mystic Force są ekspedientami w sklepie muzycznym, w Jungle Fury pracują w pizzerii. Wielokrotnie widzimy na ekranie, jak wykonują swoje obowiązki zawodowe – choć oczywiście nie jest to sedno fabuły, to miło, iż Power Rangers nie dzieje się w Nibylandii, w której praca zarobkowa nie istnieje, bo nie jest ciekawa z punktu widzenia fabuły. Dzięki temu Power Rangers, mimo wielkich robotów i gumowych maszkar, jest bardziej wiarygodny, niż spora część telenowel i sitcomów.

Power Rangers niesie piękne przesłanie – nieważne, jakiej jesteś płci, jaki masz kolor skóry, temperament czy pozycję społeczną. To wszystko są kwestie drugorzędne. I tak możesz być kimś wspaniałym, możesz chronić słabszych, czynić dobro, transformować się i ujeżdżać olbrzymie maszyny kroczące. A, co chyba najlepsze, robi to mimochodem, różnorodność płciową, etniczną i społeczną wprowadzając tak, jakby była ona czymś naturalnym i bezdyskusyjnym. Stąd zapewne moje olbrzymie zaskoczenie reakcją części fandomu na nowy trailer Star Wars. Bo widzicie, niedawno ukazał się też trailer nowej serii Power Rangers zatytułowanej Dino Charge. I kogo widzimy na tym trailerze? Czerwonego Wojownika granego przez aktora o ciemnooliwkowej cerze, Niebieskiego Wojownika granego przez aktora rodem z Indonezji i czarnoskórą Różową Wojowniczkę. I wiecie co? Nikomu to nie przeszkadza. Bo niby czemu miałoby?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...