Pokazywanie postów oznaczonych etykietą gender. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą gender. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 14 sierpnia 2016

Lem urojony

fragment grafiki autorstwa Joe Jusco, całość tutaj.

Kilka dni temu na mojej facebookowej ścianie wykwitła rozmowa, której inicjator – znany admirator twórczości Stanisława Lema – wyrażał ubolewanie z powodu seksizmu swojego ukochanego pisarza. Odpowiedź na to stanowisko była raczej łatwa do przewidzenia – posypały się nagany, że jak to tak można szargać dobre imię papieża światowej fantastyki naukowej, machinalne usprawiedliwienia „że takie były wtedy czasy”, pomstowanie na polityczną poprawność, dla której nie ma już żadnej świętości… W tej dyskusji przez zdecydowaną większość czasu brałem udział jedynie jako obserwator – dopóki nie ulało mi się w jednym czy dwóch komentarzach. Znacie mnie, więc doskonale zdajecie sobie sprawę, jaką opinię mam o różnych mędrkach broniących przysłowiowej „etyki w fandomie science-fiction” i w jaki sposób zwykłem reagować na ich wynurzenia. 

Prawdopodobnie zapomniałbym o całej tej sprawie, gdyby nie fakt, że dziś rano natrafiłem na notkę z bloga Kroniki Nomady, która – jak mniemam – stanowi reakcję na wspomniany wyżej incydent. Tekst nosi tytuł Lem Utracony i jest… dość konfundujący, bo stanowi zbiór przemyśleń, strategicznie ustawionych chochołów i sporo nisko latających kwantyfikatorów mających uprawomocnić tezę, iż kiedyś o wartości fantastyki stanowił jej poziom fabularny, estetyczny i charakterologia postaci, a nie – jak w dzisiejszych, straszliwych czasach politycznej poprawności – wierność parytetom rasowo-płciowo-genderowym narzuconym przez znajdującą się w Brukseli centralę Cywilizacji Śmierci. Co gorsza, „niestety, i klasykę zaczyna się wciągać w całe to bagienko światopoglądowej walki” (ten i inne cytaty pochodzą z notki opublikowanej na Kronikach Nomady), co prawdopodobnie jest nawiązaniem do dyskusji, o której pisałem w poprzednim akapicie. Postaram się omówić niektóre przestawione w tym tekście założenia (i ograniczyć do minimum złośliwości cisnące mi się na klawiaturę). 

Po pierwsze – założenie, że dawniej fantastyki naukowej nie poddawano analizie krytycznej pod kątem innym, niż literacka jest błędne. Star Trek – praojciec nowoczesnej fantastyki naukowej w swoich czasach wzbudził wiele dyskusji właśnie z uwagi na osadzenia mniejszości etnicznych w niestereotypowych rolach, na ogół na pozycjach władzy, co było w tamtych czasach nie do pomyślenia. Wywołało to kulturowy i społeczny impakt właśnie tego typu, który drażni autorkę notki – odważne przekraczanie ustalonych norm społecznych. Przykładów jest zresztą więcej – powieść Obcy w obcym kraju czy generalnie twórczość Ursuli K. Le Guin to tylko niektóre przykłady kontrkulturowości fantastyki w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. To nie jest tak, że nagle w dwudziestym wieku zaczęto patrzeć na fantastykę pod kątem jej wpływu na społeczną percepcję, zawartych w niej idei oraz światopoglądu.

Autorce notki – to będzie „po drugie” – przeszkadza również fakt, że o jej ukochanej klasyce zaczyna pisać się używając do jej analizy współczesnych narzędzi badawczych, to znaczy biorąc pod uwagę takie sprawy jak reprezentacja postaci kobiecych i krytykując Opowieści o Pilocie Pirxie za brak interesujących żeńskich bohaterek. Troszkę mi w tym momencie opadają ręce – Pirx pierwotnie ukazał się w 1968 roku (jako zbiór - pierwsze opowiadania opublikowane zostały w w 1959  roku). Dla przykładu, w 1964 roku ukazała się powieść Deathworld 2 autorstwa Harry’ego Harrisona, w której pojawiają się postaci kobiece (partnerka głównego bohatera) posiadające autorytet, umiejętności bojowe oraz wykształcone osobowości. W 1945 roku w opowiadaniu Escape! pióra Isaaca Asimova debiutuje doktor Susan Calvin, jedna z najważniejszych postaci legendarnego cyklu o robotach. W twórczości Andre Norton, Anne McCaffrey czy przywoływanej już Le Guin postaci kobiece przewijały się regularnie – a okres literackiej aktywności tych pisarek to właśnie lata sześćdziesiąte (i dalej). Jeśli za pięćdziesiąt lat ktoś będzie usprawiedliwiał seksizm i homofobię dzisiejszych polskich pisarzy fantastyki argumentem „bo takie były wtedy czasy” to również nie będzie miało wiele sensu.

Poza tym, feministyczne lub genderowe spojrzenie na klasykę fantastyki nie oznacza automatycznie niezrozumienia kontekstu historyczno-społecznego. Autorka notki niestety nie przytacza żadnych przykładów, nie mogę się więc merytorycznie odnieść do jej zarzutów. Mogę za to napisać, że owszem – należy klasyce wytykać rzeczy, które kiedyś uchodziły płazem, a dzisiaj już nie za bardzo. Choćby właśnie po to, by wskazać, jak bardzo zmieniła się obyczajowość, jak duży społeczny progres poczyniliśmy od tamtego czasu – i jak długa droga jest jeszcze przed nami. Opisywanie tych różnic jest samo w sobie bardzo fascynujące. Nawet progresywny w chwili premiery Star Trek: The Original Series dziś straszy anachronicznym portretowaniem kobiet, zachowaniem wobec osób, które doznały szoku (na które Kirk na ogół ryczy, żeby się ogarnęły – kiedyś było to naturalne zachowanie, dziś nowoczesna psychologia uznaje to za w najlepszym razie przeciwskuteczne działanie) i paroma innymi rzeczami, które w dzisiejszej rzeczywistości społecznej są już niemile widziane. I nie ma niczego złego w zwracaniu uwagi na takie rzeczy.

Autorka notki niby krytykuje ruchy pokroju Sad Puppies, ale w gruncie rzeczy powtarza ich postulaty – chce, żeby fantastyka pozostała taka, jaka była i żeby nikt się nie czepiał prezentacji mniejszości seksualnych, etnicznych i genderowych. Problem polega na tym, że fantastyka nigdy taka nie była. Jasne, dzisiaj wydaje nam się, że owszem, ponieważ rzeczywistość społeczna naszego kręgu cywilizacyjnego dogoniła (a nawet przegoniła) pionierskie wizje emancypacyjne rodem z fantastyki lat sześćdziesiątych – ale zapominamy, że wtedy Star Trek był mniej więcej tak progresywny, jak dziś jest Sense8, oczywiście zachowując wszelkie proporcje kulturowego impaktu. To z kolei oznacza, że wszystko idzie we właściwym kierunku – i mam nadzieję, że mimo wszystko wciąż tak będzie. Ja w każdym razie mam zamiar, na miarę moich skromnych możliwości, dbać o to, by tak właśnie pozostało.

niedziela, 10 lipca 2016

To bi or not to bi

fragment grafiki autorstwa Terry'ego Moore'a, całość tutaj

To będzie bardzo subiektywna notka. Nie, żeby pozostałe teksty z mojego bloga porażały jakąś nie wiadomo jak ogromną obiektywnością, ale w tym przypadku opiszę pewien zespół problemów często przewijających się przez rozmaite teksty kultury popularnej z pewnego szczególnego punktu widzenia – mojego własnego. Co więcej, te problematyczne kwestie w pośredni sposób dotykają mnie samego, dysponuję więc pewnym unikalnym spojrzeniem na tę sprawę. Możliwe, że spojrzeniem zaburzonym, możliwe że wręcz odwrotnie – będąc tak blisko tematu w znacznie większym stopniu świadom jestem wszelkich jego implikacji. Ponadto, moja percepcja opiera się na osobistych doświadczeniach z kulturą popularną i bardzo prawdopodobne, że inni ludzie dysponujące innym zasobem doświadczeń będą mieli odmienne przemyślenia. Z tego też względu nie będę przywoływał żadnych przykładów, ponieważ temat jest na tyle złożony, że każdy przypadek może być interpretowany wielorako. Od razu zaznaczę, że z przyjemnością podejmę każdą polemikę z moim tekstem, o ile oczywiście będzie się ona toczyła w cywilizowany sposób. 

Chodzi oczywiście o biseksualność i jej prezentację w kulturze popularnej. Uważam, że należy na ten temat rozmawiać, ponieważ ta konkretna orientacja seksualna bardzo często jest bagatelizowana i sprowadzana do zasobu poręcznych (na ogół nieprawdziwych) stereotypów. Kultura popularna ma to do siebie, że eksponuje wzorce, którymi potem w pewnym stopniu – na ogół nieświadomie – kierujemy się w interakcjach społecznych w prawdziwym życiu. Z całą pewnością mnóstwo osób, które nigdy w życiu nie spotkały wyoutowanego biseksualisty większość swojej wiedzy o tej orientacji czerpie właśnie z kultury popularnej, która prezentuje... dość specyficzny obraz biseksualności. W niniejszej notce postaram się przedstawić co najmniej kilka najbardziej rażących problemów, jakie mam z prezentacją osób biseksualnych w popkulturze oraz wtrącić kilka osobistych przemyśleń odnośnie trudności, jakie napotykają twórcy w odniesieniu do tego tematu. 

Zacznijmy od samych podstaw. Biseksualność to termin oznaczający pociąg seksualny odczuwany przez kogoś do dwóch różnych płci. Tylko tyle. Teoretycznie jest to dość łatwe do przyswojenia, w praktyce jednak większość ludzi ma bardzo binarną wizję świata, więc założenie, iż ktoś odczuwa satysfakcję z uprawiania seksu zarówno z kobietami, jak i mężczyznami budzi konfuzję i prowadzi do różnych dziwacznych wniosków, które nijak nie mają się do faktycznego stanu rzeczy. Nie, biseksualiści nie są heterykami, którym się nudzi; Nie, biseksualność nie oznacza (choć bynajmniej nie wyklucza) uprawiania seksu z więcej, niż jednym partnerem równocześnie; Nie, bycie osobą biseksualną nie oznacza, że jest się w „fazie przejściowej” między heteroseksualnością, a homoseksualnością... i tak dalej. Biseksualność to termin oznaczający pociąg seksualny odczuwany przez kogoś do dwóch różnych płci. Tylko tyle. Ni mniej, ni więcej. Co ważne, biseksualność nie musi oznaczać idealnej symetrii rozumianej jako jednakowo silny pociąg do obu płci. Są osoby biseksualne, które preferują mężczyzn, są takie, które wolą kobiety – zawsze jednak ta druga płeć w jakimś stopniu pozostaje alternatywą. Terminem pokrewnym do biseksualności jest biromantyczność, czyli odczuwanie intymnych uczuć zarówno do mężczyzn, jak i do kobiet. Nie są to rzeczy tożsame – tak jak uprawianie z kimś seksu nie zawsze jest równoznaczne z emocjonalnym zaangażowaniem uczuciowym wobec tej osoby – i osoby biseksualne mogą być zarówno heteroromantyczne, jak i homoromantyczne (albo aromantyczne). Jak już wspomniałem, kultura popularna z biseksualnością ma szereg problemów. Część z nich wynika z uprzedzeń osób tworzących dane dzieła popkultury, część bierze się z niewiedzy, a niektóre chyba nawet nie są czyjąkolwiek winą. 

Pierwszą kłopotliwą kwestią jest obdarzanie postaci negatywnych biseksualnością, by podkreślić ich zdeprawowanie. Mamy więc niebezpiecznego psychopatę, zepsutego księcia albo pozbawionego moralnych hamulców hedonistę, u którego bieskualność jest oznaką zepsucia (i niczym więcej). Takie podejście bierze się oczywiście z faktu, iż seksualna rozwiązłość jest w naszym kręgu kulturowym utożsamiana z grzechem i deprawacją, podobnie zresztą jak homoseksualizm. Jak zatem najłatwiej pokazać, że ktoś porzucił wszelkie normy społeczne i jest niebezpieczny dla normalnych, zdrowych ludzi? Zmieszać obie te właściwości i doprowadzić do ich logicznego ekstremum – i tak oto powstała popkulturowa wersja biseksualności ucieleśniona w postaci seksualnego drapieżnika, niepanującego nad własnym popędem złoczyńcy, który za nic ma przyrodzony porządek społeczny. Oczywiście z biegiem lat ten motyw był tonowany, ale jego echa wciąż można odnaleźć we współczesnych popkulturowych dziełach, w których osoby biseksualne bardzo często przestawiane są jako moralnie niejednoznaczne – tak często, że w zasadzie trudno mi jest przywołać jakiś wyjątek od tej reguły. 

A właśnie – cały ten aspekt niepanowania nad swoim popędem również bardzo często pojawia się nawet w tych przypadkach, w których dana postać nie jest moralnie zdegenerowanym monstrum. Biseksualiści w kulturze popularnej najczęściej prezentowani są jako osoby bardzo aktywne seksualnie, często zmieniające partnerów i partnerki, eksperymentujące z różnymi konfiguracjami, poszukujące nowych seksualnych doświadczeń i tak dalej. Prawdopodobnie jest to rezultatem następującego toku myślenia – skoro osoby biseksualne są ukierunkowane na dwa razy więcej osób, niż homo- i heteroseksualiści, oznacza to, że dwa razy częściej myślą o seksie i przejawiają dwa razy więcej seksualnych zachowań, niż „normalni” ludzie. W rzeczywistości sprawa wygląda zupełnie inaczej i wszystko zależy od osoby – niektórzy są bardzo aktywni seksualnie, niektórzy w ogóle. Niezależnie od orientacji. Oczywiście, istnieją biseksualiści i biseksualistki, które cieszą się swobodnym seksem z wieloma partnerami i partnerkami, ale ma to więcej wspólnego z obowiązującymi obecnie normami społecznymi, niż z ich seksualnością. Można się również zastanawiać, na ile takie przypadki biorą się z faktu, iż popkultura prezentuje biseksualność tak, a nie inaczej – ostatecznie osoby biseksualne również oglądają telewizję, grają w gry i czytają książki, możliwe więc, że niektórzy próbują podświadomie wpasować się w proponowane tam wzorce. I koło się zamyka. 

Istnieje jednak problem odwrotny – pokazywanie osób biseksualnych bez odpowiedniej ekspozycji ich orientacji. Ot, wrzucenie jakiejś drugoplanowej postaci do książki czy serialu, napomknięcie raz czy dwa, że jest ona biseksualna i porzucenie tego jej aspektu na zawsze. Czasami dzieje się to zresztą również z postaciami pierwszoplanowymi, gdy pojawiają się na przykład aluzje, że dana protagonistka „eksperymentowała w liceum” albo pan detektyw z popularnej książkowej serii wspomniał, że na jednej imprezie przespał się z kolegą – i tyle. Cały ten aspekt zostaje sprowadzony do fabularnego gadżetu, „ufajnienia” postaci poprzez nadanie jej pozorów posiadania orientacji biseksualnej – która jest na tyle wdzięczna, że nie musi być jej widać, przez co nie kole aż tak bardzo w oczy bardziej konserwatywnych obyczajowo odbiorców. Z trzeciej strony – jak wspomniałem wyżej – rzeczywistość bardzo często tak właśnie wygląda, a osoby biseksualne wcale nierzadko nawiązują relacje tylko z jedną płcią. Mogą to robić ze strachu przed ostracyzmem społecznym, z powodu własnej bifobii, osobistych preferencji seksualnych albo po prostu dlatego, że jakoś tak się złożyło. Poza tym, pokazanie w fikcji (szczególnie tej kinowo-telewizyjnej) biseksualności wymaga przedstawienia danej postaci co najmniej dwoje partnerów erotycznych różnej płci, najczęściej w relatywnie niedługim odstępie czasu – co łatwo może doprowadzić do wykreowania wrażenia, że dana postać jest rozwiązła seksualnie. I wracamy do wcześniejszego problemu. 

Jeśli moje powyższe dywagacje prowadzą do jakiejś konkluzji, to jest nią następująca kontestacja – poprawna ekspozycja osób biseksualnych i biseksualności w ogóle jest w kulturze popularnej zadaniem karkołomnym, ponieważ bardzo łatwo wpaść w jedno albo w drugie ekstremum umacniające niezbyt przyjemne stereotypy. Dlatego ja osobiście zwykłem podchodzić wyrozumiale do wszelkich prób przedstawiania mojej orientacji w filmach, literaturze, komiksach, serialach i grach video – ponieważ doskonale zdaję sobie sprawę, ile problemów stoi na drodze twórcy, który chce się podjąć tego wyzwania i jestem wdzięczny za każdą próbę. Odnoszę zresztą wrażenie, że ludziom w mniejszym stopniu przeszkadza stereotypizacja postaci nienormatywnych, co traktowanie ich seksualności jak gorącego kartofla. Felix z Orphan Black jest gejem tak stereotypowym, że bardziej nie można – a jednak większość widzów odnosi się do niego z dużą sympatią, ponieważ jego charakteryzacja i rola w fabule nie ogranicza się tylko do bycia stereotypem. Wracamy więc do czarodziejskiej krainy truizmów – drodzy scenarzyści i pisarze twórzcie biseksualne postaci, które są wielowymiarowe, pełnokrwiste i interesujące. Mogą być stereotypowe, jeśli już muszą – ale niech będą wiarygodne.

piątek, 8 listopada 2013

Mój problem z Supernatural

fragment grafiki autorstwa Renaty Castellani, całość tutaj.

Przeprowadzona jakiś czas temu ankieta blogowa ujawniła, że ulubionym cyklem notek czytelników Mistycyzmu Popkulturowego są tak zwane „moje problemy”, w którym szeroko rozpisuję o raczej czysto subiektywnych zarzutach wobec różnych tekstów popkultury. Oto więc kolejna notka z tej, tak lubianej serii. Z drugiej strony – wiem, że serial Supernatural ma wiele fanek płci obojga, więc pisanie o nim w takim kontekście może okazać się wysoce ryzykowne. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że póki co zapoznałem się tylko z pierwszym jego sezonem. I to właśnie co do pierwszego sezonu będę kierował swoje zarzuty, bo z oczywistych względów, nie mogę wypowiadać się o serialu, jako o całości. Możliwe, że nękające mnie problemy, jakie mam z Supernatural znikają z upływem kolejnych odcinków, ale płytki research, jaki niedawno przeprowadziłem, zdaje się temu przeczyć. Tym niemniej - wcale tego nie wykluczam, więc proszę o wzięcie to pod uwagę przed ewentualnym spuszczeniem na mnie gromów. Od razu muszę też zaznaczyć, że ja uważam Supernatural za generalnie bardzo dobry serial. Nie wybitny, ale taki, który można oglądać z przyjemnością jako taką trochę antologię motywów charakterystycznych dla horroru klasy B i niższych połączonych fabularnie w jedną całość, nawet intrygującą i niegłupio skonstruowaną.

Ale jednak jakiś problem z tym serialem mam. I to wcale niemały. Idzie mi oczywiście o sposób, w jaki przedstawiany i traktowany są w nim bohaterki kobiece. Zasadniczo kobiety w Supernatural można podzielić na dwa typy. Pierwszym z nich są Martwe Damy w Opałach – podgatunek damseli w distresie, która od klasycznej wersji różni się tym, że już jest martwa i męski protagonista ma ją nie tyle uratować, co pomścić. Jest to bardzo, ale to bardzo nielubiany przeze mnie zabieg, o czym pisałem już kiedyś w kontekście gier video. Drugim typem jest klasyczna dama w opałach, zazwyczaj drugoplanowa bohaterka odcinka, której rolą jest wmieszać się w kolejną sprawę rozwiązywaną przez Winchesterów, zostać zaatakowaną przez jakąś maszkarę i uratowaną przez braci – okazjonalnie wdając się z jednym z nich w relacje o romantycznym charakterze. Co znamienne, bohaterowie częściej ratują kobiety, niż mężczyzn, kobiety częściej są też uśmiercane przez scenarzystów. Na rozmaite sposoby – jeśli chodzi o pierwszy sezon to uderzyło mnie, jak paskudnie scenarzyści potraktowali Laylę, bohaterkę dwunastego odcinka – na jego przestrzeni odebrano jej jedyną szansę na wyleczenie się z choroby, żeby tylko Dean mógł Zrozumieć Coś Ważnego.

Nie byłoby to aż tak bardzo odczuwalne, gdyby nie fakt, że ten serial jest strasznie… napisałbym „seksistowski”, ale to jest mocne słowo, które najczęściej zamyka drogę dyskusji i niejako z punktu wywołuje flejma. Napiszę więc tak – pierwszy sezon Supernatural nie tylko nie zdaje testu Bechdel, ale nie spełnia nawet jego pierwszego punktu, o dwóch kolejnych nie wspominając. Każda kobieta, która pojawia się na ekranie, pojawia się na nim tylko w kontekście głównych bohaterów – co do jednego mężczyzn – i tylko po to, by w jakiś sposób rozwinąć ich historie, charaktery, motywy, wątki. Kiedy już spełnią to zadanie – znikają z areny wydarzeń, zabite, bądź zepchnięte do fabularnego Limbo. Nie mają własnych wątków, długofalowych opowieści, planów, zamierzeń, w żaden sposób nie wpływają na wykreowaną przez twórców serialu rzeczywistość, są jedynie ozdobnikiem albo zabiegiem fabularnym. Nawet Meg okazuje się w konsekwencji osobą opętaną przez demona, który z kolei także pełnił rolę służebną wobec kogoś innego. Supernatural to w gruncie rzeczy bardzo konserwatywny serial, który odtwarza stare, utrwalone patriarchalne wzorce, w których mężczyźni idą na wojnę, by pomścić/uratować swoje kobiety. Mniejszości są traktowane z pobłażliwością czy wręcz otwartą złośliwością (środowisko nerdów sparodiowane w odcinku Hell House) albo ignorowane. Supernatural opowiada  – i zdaję sobie sprawę z faktu, że tymi słowami wzburzę co najmniej kilku czytelników – o białych heteroseksualnych mężczyznach odtwarzających stare, patriarchalne bajki.

Czy to naprawdę aż tak źle? Raczej tak, ale trochę nie. Już tłumaczę. Pisząc „raczej tak” mam na myśli fakt, iż Supernatural traktuje te kwestie w sposób tak bardzo przejrzysty, że praktycznie niezauważalny. Nikomu nawet nie przychodzi do głowy zadać pytanie, gdzie w tym serialu są istotne fabularnie kobiety. Sam jestem w stanie bez trudu uwierzyć, że twórcom serialu po prostu „tak jakoś wyszło”. Tym niemniej, to śmierdzi. Przynajmniej dla mnie. Ja rozumiem, że takie rażące dysproporcje płciowe w obsadzie mogą być dla kogoś problemem wydumanym i nieistniejącym. Zgadzam się. Ale mnie to przeszkadza, bo – jak już wielokrotnie wspominałem – jestem bardzo wyczulony na kwestie genderowe w popkulturze i dla mnie jest to kwestia bardzo istotna. Są różne zboczenia – jedni nie mogą oglądać seriali z gorszą grą aktorską, innym przeszkadzają złe efekty specjalne, jeszcze innym gatunek. Aeth z bloga Wiedźma Na Orbicie nie trawi staroszkolnego sci-fi – cóż, wiele przez to traci, ale to jej święte i przyrodzone prawo personalizować sobie popkulturę pod własne wymagania i oczekiwania. Dla mnie czymś takim jest właśnie seksizm i dyskryminacja płci przeciwnej w tekstach popkultury – wyjąwszy oczywiście sytuacje, w których brak istotnych fabularnie kobiet jest uzasadniony (na przykład – nie czepiałbym się tego w serialu, którego akcja rozgrywa się w całości w męskim klasztorze) albo konstrukcja danego utworu w jakiś sposób usprawiedliwia podobne sytuacje. Supernatural (a przynajmniej pierwszego sezonu) nie usprawiedliwia absolutnie nic.

Ale miałem jeszcze wspomnieć o „trochę nie”. To „trochę nie” jest pozytywnym skutkiem ubocznym faktu, iż w serialu nie ma kobiecych ról głównych, bo daje to pole do rozszerzenia męskich charakterów o kwestie związane z wzajemnym zaufaniem, uczuciami, rozterkami i ogólnie tą sferą emocjonalności, tradycyjnie przypisaną kobietom. To jest chyba jeden z powodów (innym, nie mniej ważnym jest fakt, że przynajmniej jeden z braci Winchester to ciacho, jakich mało. I teraz zastanawiajcie się, który mi się tak spodobał), dla których Supernatural ma tak silne i wierne grono fanek. 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...