fragment grafiki autorstwa Dave'a Alvareza, całość tutaj. |
Dla nikogo nie jest chyba tajemnicą, że jestem wielkim fanem klasycznych kreskówek Looney Tunes - ich historii poświęciłem kilka pokaźnej długości notek, zaś na fanpage’u Mistycyzmu Popkulturowego wielokrotnie deklarowałem dozgonną miłość animacji spod znaku braci Warner. Z tego też względu z olbrzymią przyjemnością zasiadłem do lektury najnowszego serialu animowanego z postaciami ze stajni Zwariowanych Melodii w rolach głównych. Skuszony obietnicą konwencyjnego powrotu do korzeni liczyłem na inteligentny humor, zabawy formą oraz drapieżne, odważne żarciki, za które tak bardzo lubimy stare animacje z Bugsem, Daffy’m i pozostałą ekipą. Przeliczyłem się paskudnie, zanim jednak przejdę do narzekania i marudzenia - małe wprowadzenie.
Wyprodukowana przez Cartoon Network seria nosi tytuł Wabbit - A Looney Tunes Production i jest absolutną świeżynką, która premierę miała 21 września 2015. Do tej pory ukazało się siedem jedenastominutowych odcinków, z których każdy zawiera w sobie dwie niezależne od siebie animacje z Królikiem Bugsem w roli głównej. Bugs jest jedynym głównym bohaterem serii, choć pozostałe animki od czasu do czasu pojawiają się jako postaci drugoplanowe albo antagoniści. Wabbit powstał w odpowiedzi na krytykę poprzedniego serialu o kreskówkowych bohaterach braci Warner noszącej tytuł The Looney Tunes Show - prezentowana przez tę serię koncepcja sitcomu z Bugsem i spółką mieszkającymi na przedmieściach nie podobała się dużej części purystów. Cartoon Network postanowił zatem odwołać się do złotych czasów Zwariowanych Melodii - jest więc Wabbit animowaną antologią o Króliku Bugsie robiącym to, co zwykł robić klasyczny Bugs, czyli odstawiającym karmicznego trickstera wobec wszelkich nieszczęśników mających czelność zakłócać mu spokój lub krzywdzić jego przyjaciół.
Nie oglądałem jeszcze The Looney Tunes Show, nie bardzo więc mogę się wypowiadać o poziomie tej kreskówki. Obejrzałem jednak wszystkie dotychczas wyemitowane odcinki Wabbita i jedyne, co mogę o nich napisać, to że w gruncie rzeczy bardzo mało mają wspólnego z klasyką. Pozornie wszystko się zgadza i formuła nowego serialu zdaje się dość wiernie odwoływać do klasyków sprzed lat. Mamy Bugsa, który w swoim stylu wyprowadza w pole (minowe) wszelkie istoty naturalne i nadnaturalne, które w jakiś sposób nadepnęły mu na odcisk. Mamy absurdalne sytuacje w ramach których przebiega konflikt oraz dużą dynamikę akcji. Na pierwszy rzut oka jest zatem jak za dawnych dobrych czasów, kiedy po ziemi chodzili bogowie tacy, jak Tex Avery i Chuck Jones. Z jedną drobną, ale znaczącą różnicą - tamte animacje były cholernie zabawne i cholernie błyskotliwe. Te nie są. W ogóle. Żaden z dotychczasowych epizodów tego serialu nie był w stanie sprawić, bym choćby się uśmiechnął. I to nie z powodu anachronicznej formuły - odświeżyłem sobie kilka losowych epizodów klasycznej serii Looney Tunes i z ulgą przekonałem się, że są równie świeże, błyskotliwe i zabawne, jak zawsze. Problem tkwi zatem w Wabbicie, a konkretnej - w tym, czego z klasyki zaczerpnąć nie potrafił.
Zacznijmy od najważniejszego - ściśle sformalizowanej formuły starszych kreskówek spod znaku WB. Większość klasycznych serii trzymała się bardzo sztywnych zasad kreowania kolejnych odcinków, by utrzymać je w określonych ramach - kiedy przypomnimy sobie poszczególne epizody Road Runnera czy Pepe Le Pew, zauważymy, że niemal każdy odcinek osadza się na żelaznym schemacie, od którego rzadko kiedy są jakieś odstępstwa - Road Runner miał nawet wyliczone rzeczy, których scenarzystom robić nie wolno. A jednak, mimo tego ograniczenia, te animacje wręcz tryskają kreatywnością i co chwila zaskakują czymś niespodziewanym. Może to się wydawać paradoksalne, ale sztywne reguły często stymulują pomysłowość o wiele mocniej, niż pełna dowolność. Twórcy zaczynają kombinować - jak ominąć, nagiąć albo kreatywnie wykorzystać narzucone ograniczenia? Zaczyna się kaskada pomysłów, koncepcji, które rozrastają się w nowe, niecodzienne rozwiązania i… powstaje coś oryginalnego. Przypomnijcie sobie najlepsze serie LT (i pokrewne) - niemal wszystkie da się opisać bardzo krótkim zdaniem. Kojot ścigający strusia pędziwiatra po amerykańskich pustkowiach. Wilk próbujący ukraść owcę sprzed nosa psa pasterskiego. Prankujący się wzajemnie kogut i pies łańcuchowy. Wilk leśny, któremu wali się na głowę drzewo za każdym razem, gdy wypowie swoje drugie imię. Dwie białe laboratoryjne myszy usiłujące przejąć władzę nad światem.
Tego brakuje Wabbitowi, który ma strasznie stockowe fabuły, typu „napad na bank” czy „Bugs kontra średniowieczny rycerz”. Oczywiście, utalentowani scenarzyści na pewno wycisnęliby z takich szablonów coś fajnego, ale w Wabbicie wszystko toczy się w maksymalnie przewidywalny sposób - widz ani razu nie zostaje zaskoczony jakimś wyjątkowo przemyślanym czy wyjątkowo absurdalnym gagiem. Przypomnijcie sobie niektóre z wynalazków Kojota albo właściwie dowolny fragment z Duck Amuck - w tej nowej kreskówce ani razu nie zostajemy uraczeni czymś o choćby zbliżonym poziomie. Wszystkie zagrywki Buga mające na celu ośmieszyć, upokorzyć i pokonać przeciwników są zbyt proste - brak w nich tego absurdalnego szaleństwa, które wywoływały głośne eksplozje niepohamowanego rechotu.
Kolejnym, wynikającym z powyższego, problemem jest nadużywanie slapsticku jako żartu samego w sobie. Oczywiście, że tego typu zagrywki były w klasycznych Zwariowanych Melodiach powszechne, ale niemal zawsze były zaledwie puentą jakiegoś o wiele bardziej złożonego i wielopoziomowego żartu. Wielokrotnie kreskówki Jonesa, Avery’ego i Maltese’a nawiązywały do dzieł kultury, legend, baśni czy ikon popkultury (Duck Dodgers!!!), bezwstydnie je przetwarzając i parodiując. To dlatego What’s Opera, Doc? pozostaje jedną z najlepszych kreskówek, jakie kiedykolwiek wyprodukowano. Pozostałe klasyczne produkcje, nawet jeżeli pozbawione były tego typu nawiązań, wciąż miały w sobie przynajmniej jeden dodatkowy poziom żartu. Mógł to być jakiś ukryty żart albo przemyślana konstrukcja odcinka - przysłowiowe kowadło spadające na głowę którejś z postaci było zaledwie elementem bardziej złożonego gagu. W najgorszym razie - puentą. Dlatego, te kreskówki były tak zabawne - bo, wbrew pozorom, nie były prymitywne. Źródłem humoru nigdy nie była przemoc, tylko coś innego. I Wabbit naprawdę stara się to naśladować, ale robi to w sposób wybitnie nieporadny, bez polotu. W dodatku - co uświadomiłem sobie dopiero w czasie pisania niniejszej notki - brakuje w Wabbicie jednego z ikonicznych elementów świata Looney Tunes, czyli trollującej grawitacji. Wiecie - prawa fizyki w świecie Zwariowanych Melodii działają tak, by jak najbardziej uprzykrzyć życie bohaterom, na przykład włączając przyciąganie ziemskie dopiero gdy jakaś postać oddali od gruntu i zorientuje się, że kilka ostatnich metrów przebiegła po samym powietrzu.
Grafika i animacja - to kolejne problemy trapiące Wabbita. Część postaci została gruntownie przeprojektowana, czasami nawet w stopniu ledwie umożliwiającym rozpoznanie bohatera. Taki los spotkał Yosemite Sama, który proporcje ciała ma zaburzone prawie tak jak Wilq Superbohater i wygląda po prostu pokracznie. Kiedy zobaczyłem mojego ukochanego Kojota z wielkim nochalem, zrobiło mi się po prostu źle. Sam Bugs szczęśliwie uniknął jakichś okropnych deformacji, ale i tak jego sylwetka jest strasznie toporna. Mimika postaci jest strasznie ograniczona, co boli podwójnie, jeśli przypomnimy sobie doskonałą ekspresję bohaterów z klasycznych kreskówek. Wszystko jest toporne, postaci obrysowane są grubą kreską, a animacja momentami cierpi na zbytnie uproszczenie. Wciąż nie potrafię zrozumieć tego fenomenu - animacje sprzed siedemdziesięciu lat wyglądają lepiej, płynniej i bardziej szczegółowo, niż te współczesne, choć przecież animatorzy dysponują obecnie nieporównywalnie większymi możliwościami technologicznymi. Co się stało, do cholery ciężkiej?
Czy Wabbit oferuje coś nowego? Skoro już o tym mowa - tak. Do panteonu postaci Looney Tunes dołączyły dwa nowe animki. Jednym z nich jest wiewiór imieniem Squeaks the Squirell, drugim - Bigfoot. O ile ten pierwszy jest postacią, która posiada jakiś tam potencjał, o tyle Wielka Stopa to całkowita porażka. Zdziecinniały, naiwny kretyn, który istnieje chyba tylko po to, by widzowie mieli go nienawidzić, jest źródłem najbardziej kretyńskiego, prymitywnego humoru w całej kreskówce. Szczerze znienawidziłem tego idiotę już od pierwszego wejrzenia i każdy kolejny jego występ tylko umacniał mnie w tym uczuciu.
Jeśli tak ma wyglądać „powrót do korzeni” postaci ze stajni Looney Tunes, to ja serdecznie podziękuję. Nie chodzi o to, że te Wabbit to jakoś wyjątkowo zły serial - po prostu jego nijakość zabija wszelką przyjemność z oglądania. Brakuje w nim tego, za co kochaliśmy Zwariowane Melodie z połowy XX wieku - szaleństwa, pazura, popisów nieokiełznanej wyobraźni opakowanych w interesującą strukturę fabularną i narracyjną. Niedawno pisałem na blogu o Timber Wolfie - sieciowej kreskówce Warner Bros autorstwa Chucka Jonesa jakby żywcem wyciągniętej ze starych, dobrych czasów animacji Looney Tunes. Naprawdę, o wiele bardziej warto obejrzeć ją, niż rozwodnionego Wabbita.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz