Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura. Pokaż wszystkie posty

piątek, 11 września 2020

RECENZJA: Axiom's End


Czekałem na premierę Axiom’s End. Bardzo szanuję intelektualny dorobek Lindsay Ellis. Jej wideoeseje na temat kultury popularnej są zawsze błyskotliwe, zabawne, przemyślane oraz informatywne. Ze zniecierpliwieniem oczekuję na każdą kolejną YouTubkę, które autorka tworzy na szczęście stosunkowo regularnie. Gdy jednak przyszło do lektury jej debiutanckiej powieści, moje uczucia okazały się… mieszane. To nie jest zła powieść, w żadnym wypadku. Po prostu Ellis do tej pory dawała mi się poznać jako teoretyczka mająca dużą świadomość istnienia popkulturowych mechanizmów, struktur narracyjnych i fabularnych. Patrzenie jak wpada w te same pułapki, które latami krytykowała w swoich wideoesejach było dość rozczarowujące i przypomniało mi starą prawdę, że nie każdy dobry krytyk jest jednocześnie dobrym twórcą.

Zdaję sobie sprawę, że to dziwna rzecz do rozpoczęcia od niej recenzji, ale weźmy choćby decyzję osadzenia akcji powieści w dwa tysiące siódmym roku. W teorii i na papierze doskonale rozumiem, o co chodziło Ellis – był to specyficzny kulturowo i politycznie okres w historii USA, z agresywną polityką militarną poza granicami kraju, nadal niezaleczoną traumą społeczną po jedenastym września, zbliżającym się coraz większymi krokami kryzysem finansowym i kontrowersyjną prezydenturą Busha. Cała ta patriotyczna gorączka i rosnąca niechęć do nacji spoza amerykańskiego bloku kulturowego potencjalnie całkiem nieźle rezonuje z tematem powieści, czyli Pierwszym Kontaktem z obcą rasą istot pozaziemskich operujących inną wrażliwością i innym sposobem życia na poziomie biologicznym i społecznym. Była tu przestrzeń do kreślenie interesujących porównań i wzmacniania przekazu.

Przestrzeń, którą autorka wykorzystała… raczej tak średnio. Gdy twórcy kultury popularnej osadzają swoje opowieści w konkretnym punkcie przeszłości – szczególnie historii najnowszej – często zdarza im się wpadać w pułapkę przerysowania. Wiecie, jak w Stranger Things, gdzie główni bohaterowie chodzą do kina tylko na te filmy, które zniosły próbę czasu, w radiu lecą tylko ikoniczne i rozpoznawalne do dziś przeboje, a wszystko wygląda nie jak prawdziwe lata osiemdziesiąte, ale wizja tego okresu przefiltrowana przez kolektywną nostalgię. Axiom’s End wpada w tę pułapkę dość mocno – nawiązania do popularnych w pierwszej dekadzie XX wieku tekstów kultury sypią się na tyle gęsto, by całość robiła wrażenie spaceru po skansenie.

W dodatku interpretowanie dwa tysiące siódmego roku jako historycznego bąbla, który warto traktować jak interesującą arenę wydarzeń wydaje mi się trochę bezsensowne. Minęło po prostu zbyt mało czasu, by porywać się na coś podobnego. Świat nie zmienił się aż tak bardzo. Większość czytelników i czytelniczek Axiom’s End stosunkowo dobrze pamięta tamten okres, co utrudnia jego mitologizowanie bo prawie wszyscy mamy swoje własne mitologie z zeszłej dekady. W dodatku Ellis rzadko kiedy skupia się na różnicach między dwa tysiące siódmym rokiem, a współczesnością. Nie wydaje mi się, by miało to jakiś głębszy sens.

Gdy Stranger Things (odwołuję się do tego serialu nie przez przypadek – w materiałach reklamowych Axiom’s End tytuł Stranger Things przewija się bez przerwy) rzucało nas cztery dekady wstecz, scenarzyści wykorzystywali fakt, że nikt nie miał Internetu, telefonów komórkowych, a dzieciom w wieku przednastoletnim dawano mnóstwo swobody, by budować i uprawdopodobniać opowieści, jakie dziś byłyby albo niemożliwe albo niewiarygodne. W dwa tysiące siódmym mieliśmy już zarówno telefony komórkowe jak i powszechny dostęp do Internetu, obyczajowość i moda też nie zmieniły się w jakiś znaczący sposób. Im dłużej o tym myślę, tym trudniej mi znaleźć powody, dla których akcja Axiom’s End nie toczy się w, dajmy na to, dwa tysiące siedemnastym roku. Albo dwa tysiące dwudziestym siódmym.

Powieść autorka obudowała wokół postaci Cory Sabino, młodej kobiety, której rodzina – głównie ojciec i ciotka – zamieszana jest w rządowe przekręty USA. Ten pierwszy zmuszony jest porzucić żonę i dzieci, po czym uciec do Europy po tym jak upublicznił kilka wrażliwych, utajnionych przez rząd informacji, przez co zainteresowało się nim CIA. Ta druga pracuje przy badaniu grupki kosmitów, która rozbiła się na Ziemi lata przed rozpoczęciem akcji Axiom’s End. Cora zostaje wplątana w tę aferę wbrew własnej woli, gdy do jej domu włamuje się kosmita i wszczepia jej cybernetyczny implant, który pozwala mu kontrolować dziewczynę i komunikować się z nią. Po nieudanej próbie wykorzystania Cory jako marionetki w celu włamania się do siedziby Google, Spójnik (takie bowiem imię przybrał sobie przybysz z kosmosu) zawiązuje z Corą niestały sojusz. Teraz oboje starają się znaleźć między sobą jakąś nić porozumienia oraz uratować przetrzymywanych przez rząd kosmitów, za czym też zresztą stoi nieco głębsza historia.

Tematem powieści jest próba zrozumienia siebie nawzajem oraz samych siebie. Cora i Spójnik zmuszeni są do otworzenia się przed sobą, co jest o tyle trudne, że różnią się od siebie na poziomie fundamentalnym. Obcość kosmitów z Axiom’s End znajduje się gdzieś pomiędzy Star Trekiem (praktycznie ludzie z kilkoma kulturowymi i biologicznymi ekscentryzmami), a prozą Petera Wattsa (bardzo obce i właściwie niezrozumiałe dla człowieka organizmy z kosmosu), mimo wszystko bliżej tego pierwszego. Nie ma tu jednak niczego, co wyróżniałoby alienów Ellis od stockowych Niezrozumiałych Kosmitów, Z Którymi Da Się Jednak Dogadać, jakich w ostatnim półwieczu fantastyki naukowej dostaliśmy już całą masę. Autorka nie robi też z tym wątkiem niczego specjalnie interesującego i, koniec końców, dąży on do stosunkowo przewidywalnego finału.

Innym problemem jest sama główna bohaterka. Okej, ten akapit będę musiał pisać wyjątkowo ostrożnie, by nie palnąć czegoś głupiego po drodze. Spróbujmy zatem… Lindsay Ellis wielokrotnie wspominała, że pisała tę powieść od przeszło dekady i, faktycznie, główna oś relacji na linii Cora-Spójnik wygląda jak wymyślona przez dwudziestolatkę w czasach, gdy Zmierzch był dziełem definiującym literaturę dla jej grupy demograficznej. Nie, spokojnie, be obaw – już teraz zdradzę, że relacja obojga głównych bohaterów nigdy nie przeistacza się w romans. Nie zmienia to jednak faktu, że poza tym wpada w bardzo wiele kolein tego typu literatury. 

Oto mamy bowiem bohaterkę, w której nie ma absolutnie nic wyjątkowego, a która naznaczona zostaje przez tajemniczego i groźnego kosmitę, który po pewnym czasie okazuje się równie przerażony i przytłoczony całą sytuacją, co ona. Bohaterka bierze zatem na siebie rolę jego powierniczki i w kilka dni zbliża się do niego emocjonalnie oraz intelektualnie bardziej niż wyszkoleni naukowcy przez lata zbliżyli się do „swoich” kosmitów. Wszystko to wygląda jak kolejna eskapistyczna fantazja o byciu przeciętną dziewczyną desygnowaną do wyjątkowości przez unikalnego partnera – z tą różnicą, że Ellis nie poszła na całość, w międzygatunkowy romans. To odrobinę dziwne, że autorka powiela fabularne klisze, które wielokrotnie krytykowała w swoich wideoesejach.

I nie byłoby w tym niczego złego – w sumie to teraz też nie ma – gdyby nie fakt, że Cora jest po prostu… nudna. Jest na tyle rozgarnięta, by sensownie reagować w kluczowych sytuacjach, ale to w zasadzie tyle. Bardzo rzadko przejmuje inicjatywę, nie ma żadnych szczególnych umiejętności, motywacji czy cech charakteru, które usprawiedliwiałyby jej wyjątkową umiejętność nawiązania kontaktu z przedstawicielem obcej cywilizacji. Prawie wszystko, co udało się jej osiągnąć, udało się dzięki instrukcjom postaci drugoplanowych i/albo szczęśliwym zbiegom okoliczności. Z drugiej strony, nie ma też żadnych istotnych wad albo skaz charakteru.

Odnoszę wrażenie, że drugoplanowa postać ciotki Cory sprawdziłaby się znacznie lepiej w roli protagonistki, bo to odrobinę starsza, nieco bardziej doświadczona przez życie osoba, która w dodatku od początku jest zawodowo zaangażowana w całą tę kosmiczną aferę, ma akademickie wykształcenie, cięty język i silną osobowość, za pomocą której napędza wydarzenia, a nie – jak jej bratanica – biernie daje się nim nieść. Luciana, bo tak ma na imię ta postać, jest naprawdę całkiem fajne napisana i poprowadzona. Cora po prostu… jest. I tyle. Pełni narracyjną funkcję protagonistki i nic więcej.

Z jednym wyjątkiem, który jest zarazem najlepszym – dla mnie – motywem całej powieści. Jest nim relacja Cory z Nilsem, jej ojcem, który porzucił całą rodzinę, by z Europy prowadzić partyzancką wojnę informacyjną z rządem USA. Nils nigdy nie pojawia się na kartach powieści, znamy go jedynie z cytatów, wspomnień i rozmów między bohaterami. Cora, jak nietrudno się domyśleć, ma dość skomplikowane relacje z ojcem. Boi się, że staje się jak on – narcystyczna i cyniczna w swym pragmatyzmie – a jednocześnie momentami postępuje tak, jakby on to robił, by odnaleźć się w nowej sytuacji. Jest to zrobione na tyle subtelnie, by stymulowało wyobraźnię i prowokowało do przemyśleń, na ile obawy Cory są uzasadnione. Dywagacjom sprzyja też fakt, iż nie znamy Nilsa inaczej niż z drugiej ręki, więc niewykluczone, że bohaterka projektuje na niego wiele własnych skaz charakteru czy niedoskonałości. To frapujący, umiejętnie wyeksponowany konflikt wewnętrzny i w tym aspekcie Ellis naprawdę zrobiła na mnie spore wrażenie. Nie obraziłbym się, gdyby w kolejnych tomach serii wątek fantastycznonaukowy zszedł na nieco dalszy plan i ustąpił miejsca rozwojowi relacji Cory i Nilsa.

Podsumowując, Axiom’s End jest całkiem obiecującym początkiem cyklu powieściowego (autorka napomyka o trylogii), który nawet jeśli nie zapisze się złotymi zgłoskami w kronikach historii fantastyki naukowej, to i tak stanowi stosunkowo przyzwoitą lekturę. Jest lepiej niż się bałem, ale gorzej niż miałem nadzieję. 

Czyli, w sumie, bez zaskoczenia.


Tekst powstał w ramach współpracy z producentem czytników książek elektronicznych PocketBook.

piątek, 29 maja 2020

RECENZJA: Trzecia część człowieka

fragment okładki

Trzecia część człowieka to debiutancka powieść autorstwa Krzysztofa Matkowskiego w całości oparta o tak zwany high-concept. Nie oznacza to – jak może sugerować ten termin – że mamy do czynienia z jakimś wyrafinowanym pomysłem wyjściowym albo wyjątkowo dopracowaną narracją. Przeciwnie. High-concept oznacza historię w całości podporządkowaną jednemu, prostemu motywowi, który eksplorowany jest na płaszczyźnie fabuły. Opowieści z gatunku „co by było, gdyby…?” na ogół są dobrymi przykładami tego typu dzieł.

W tym konkretnym przypadku mamy do czynienia z motywem „co by było, gdyby jakiś człowiek rozszczepił się na trzy duplikaty”. Nie jest to w żadnym wypadku oryginalny punkt wyjścia dla fabuły – każdy szanujący się telewizyjny serial fantastyczny albo cykl książkowy ma na swoim koncie historię opartą na tym pomyśle. Od Star Trek: The Original Series po Animorphs, od Strefy Mroku po Warehouse 13. Wydawnictwo Marvel ma nawet superbohatera z taką mocą, co zresztą było intensywnie (i bardzo zajmująco) eksplorowane przez scenarzystę Petera A. Davida w komiksie X-Factor wydawanym w pierwszej dekadzie XXI wieku. Prawdopodobnie nie da się wycisnąć z tego motywu nic ciekawego.

Ale też nie trzeba niczego wyciskać niekoniecznie. Historie o dosłownych rozszczepieniach osobowości (poprzez naukę, magię albo inne nadprzyrodzone siły) na fizyczne duplikaty dziedziczące osobowość i wspomnienia oryginału mogą posłużyć jako znakomite narzędzie narracyjne do opowieści o złożoności ludzkiego istnienia. Historie piszą się niemal same – co, jeśli po rozszczepieniu jeden duplikat pójdzie w swoją stronę i zacznie rozwijać cechy, które u oryginału były ledwie zasygnalizowane i doprowadzi to do konfliktu z duplikatem, który nadal żyje życiem oryginału? To może być cokolwiek. Orientacja polityczna. Pogląd na rzeczywistość. Nieleczone zaburzenie psychiczne, które nasili się w nowych warunkach. Wypierana orientacja seksualna, która wreszcie odnajduje przestrzeń do oddechu. Życie duchowe, które nagle rozwinie się w ramach nowych wydarzeń albo odwrotnie – uduchowiona do tej pory osobowość przekonstruuje się i skłoni ku agnostycyzmowi lub ateizmowi. Albo odnajdzie inną religię. W ten sposób drugi duplikat, kontynuujący żywot oryginału – a wraz z nim czytelnik – będzie musiał skonfrontować się z tymi aspektami własnego potencjału, których do tej pory nie rozważał albo się nie podejrzewał. Umiejętnie opowiedziana, historia o duplikatach może opowiedzieć nam coś interesującego o tym, jak wiele – albo jak niewiele – zależy od podejmowanych przez nas decyzji, w jakim stopniu środowisko wpływa na naszą naturę i jak nasze unikalne doświadczenia czynią z nas osoby, którymi jesteśmy.

I to jest punkt, z którego można wyjść we właściwie każdym kierunku, w zależności od tego, co dany autor chce powiedzieć. Olga Tokarczuk pewnie zrobiłaby z tego absolutnie zachwycające opowiadanie o egzystencjalistycznym zabarwieniu. King – zapewne mocny, przejmujący horror na tysiąc stron. Ja prawdopodobnie utkałbym z tego subwersywny queerowy erotyk o eksploracji indywidualnej seksualności. Matkowski nie jest jednak ani egzystencjalistą (jak Tokarczuk) ani gawędziarzem (jak King) ani świntuchem (jak ja). Kim jest zatem? Ciężko, do cholery, powiedzieć. Ostrożnie zgaduję, że odpowiedź brzmi „moralistą”, bo Trzecia część człowieka zdaje się zawierać w sobie życiową lekcję odnośnie niebezpieczeństw związanych ze ściganiem własnych marzeń… prawdopodobnie.

Trzecia część człowieka to studium charakteru postaci pozbawionej charakteru. Główny bohater jest niesamowicie banalny. Ot, stosunkowo dobrze ustawiony polski mężczyzna pod trzydziestkę z wyższej klasy średniej, z typowymi dla tej grupy demograficznej zainteresowaniami, ambicjami, potknięciami oraz aspiracjami życiowymi. Z zawodu lekarz, niespełniony artysta, ma narzeczoną. Nie ma żadnych interesujących cech, refleksji albo przekonań. Samo w sobie nie byłoby to może aż tak bardzo złe, ale banalność protagonisty mocno podważa jego motywację. Damian podjął decyzję o rozszczepieniu się, ponieważ miał przekonanie, że posiada tyle potencjału, iż nie zdołałby się zrealizować życiowo egzystując wyłącznie jako jedna osoba. Problem polega na tym, że z narracji nijak to nie wynika. Połowa moich znajomych widzie znacznie bogatsze, bardziej interesujące żywoty niż główny bohater tej książki. Pewną wskazówkę może stanowić informacja o tym, że Damian ma na koncie prawie-że-zdradę swojej partnerki… ale jeśli wyłącznie na tym buduje swoje przekonanie o swoim ponadprzeciętnym potencjale, to ewidentnie brakuje mu samoświadomości.

Możliwe, że o to właśnie chodzi – że autor chce pokazać, jak jego bohater przecenia samego siebie – ale też Damian nie wykazuje osobowości narcystycznej. On w ogóle nie wykazuje jakiejkolwiek zauważalnej osobowości i to jest dużą częścią problemu, jaki mam z tą książką. Gdyby Matkowski zbudował ze swojego bohatera interesującą, wyrazistą charakterologicznie osobowość o wielu wymiarach i niuansach, znaczących relacjach towarzyskich i zawodowych, po rozszczepieniu sytuacja stałaby się znacznie bardziej interesująca. Tymczasem mamy młodego mężczyznę z wyższym wykształceniem, który ma narzeczoną (później żonę) lubi podróże i hobbystycznie interesuje się rysownictwem. To nie jest osobowość. To CV prekariusza szukającego pracy w młodym, dynamicznym zespole. Ciężko opowiedzieć jest o kimś takim zajmującą historię, jeszcze trudniej – historię o rozszczepieniu, w której z jednego smutnego nudziarza otrzymujemy aż trzech.

I każdy z nich jest tak samo nijaki. Autor wysyła dwa duplikaty w podróż za marzeniami oryginalnego Damiana, a trzeci duplikat kontynuuje życie pierwowzoru. Z czasem oczywiście sytuacja zaczyna się komplikować. Kto ma prawo do wspólnych znajomych pierwowzoru? Do jego przeszłości? Znaczących relacji międzyludzkich, które nawiązał oryginał? Autor eksploruje tu raczej „techniczną” część toposu. Źródłem konfliktów jest nie zaburzona tożsamość duplikatów (które zaskakująco gładko obstawiają się z tą sytuacją) czy starcia silnych osobowości, które miały szansę rozkwitnąć w nowych warunkach (bo żaden z duplikatów ani się nie różni od pierwowzoru na starcie, ani nie nabywa tych różnic w ramach nowych doświadczeń), ale to, że plan okazał się kompletnym niewypałem. Realizacja aspiracji życiowych obu duplikatów, które odeszły w świat skończyła się utknięciem w życiowym zaułku i desperacką chęcią powrotu do poprzedniego życia.

Najgorsze jest w tym wszystkim to, że ostatecznie fabuła nie prowadzi do niczego satysfakcjonującego. Po zakończeniu fabuły Damian nie wykazuje żadnej zauważalnej przemiany. Nie ma zresztą szansy jej przejść, bo finałowy konflikt rozwiązuje za niego jego ojciec, w międzyczasie wtajemniczony w całą sprawę. I to prawdopodobnie w sposób najgorszy z możliwych. Puentą tekstu zdaje się być przestroga przed ściganiem marzeń oraz indywidualnego spełnienia, ponieważ doprowadzi to do nierozwiązywalnego impasu gdy różne aspekty naszego życia zaczną się ze sobą mieszać i sabotować pozostałe.

Prawdą jest, że niektóre elementy naszego życia – hobby, wychowywanie dziecka, realizacja zawodowa albo cokolwiek innego – mogą zmienić się w niebezpieczne obsesje mające wyniszczający stosunek dla otoczenia i samej zainteresowanej osoby poprzez to, w jaki sposób konsumują całe jej życie. Nie oznacza to jednak, że powinniśmy rezygnować z naszych życiowych aspiracji, nawet jeśli będziemy musieli iść na pewne kompromisy. To jest właśnie problem z Damianem – chce być jednocześnie rysownikiem w całości poświęconym karierze artystycznej, podróżnikiem zwiedzającym świat oraz głową rodziny w sielskiej rzeczywistości wyższej klasy średniej. Dar rozszczepienia się (odziedziczony po dziadku, który na łożu śmierci wyjawia wnukowi ten sekret) ma mu posłużyć jako narzędzie do realizacji tych celów. Rezultat jest jednak tragiczny – oba duplikaty ścigające marzenia o karierze artystycznej czy podróżniczej po trzech latach pragną powrotu do bezpiecznego, stabilnego życia. Duplikat, który pozostał, by żyć życiem oryginalnego Damiana znajduje się zatem pod potężną presją i nie ma pojęcia, jak wyjść z tej sytuacji. Sytuacje rozwiązuje więc za niego ojciec, otruwając jego konkurentów i, wraz z pozostałym przy życiu duplikatem, pozbywając się ciał.

I… to tyle. Ostatni, epilogiczny rozdział nie dostarcza żadnych informacji, że Damian cokolwiek wyniósł cokolwiek z tych doświadczeń, zmienił podejście do życia. Historia nie ma żadnego sensownego zamknięcia, co całą ją czyni pozbawioną sensu. Damian dowiedział się o możliwości rozszczepienia, dokonał tego, sytuacja nabrzmiała i została rozładowana. Nikt niczego się nie nauczył, smutny nudziarz pozostał smutnym nudziarzem, tyle tylko że okaleczonym (najpewniej trwale), ale wcale nie mądrzejszym życiowo. Lekturę Trzeciej części człowieka zakończyłem z poczuciem zmarnowanego czasu.

I lekką frustracją, bo niewiele było trzeba, by zapobiec temu problemowi. Wystarczyło dać Damianowi (duplikatowi, który odziedziczył jego imię oraz dotychczasowe życie po oryginalnym Damianie) decyzyjność w kwestii uporania się z tym problemem, którą to decyzyjność w kluczowym momencie wyjął mu z rąk ojciec. Niech podejmie samodzielną decyzję, nawet jeśli miałaby być taka sama. Pokazałoby to, że Damian – któryś Damian – w jakiś sposób dojrzał i gotów jest podjąć trudną decyzję oraz żyć z jej ciężarem. A potem pokazać ten ciężar w ostatnim rozdziale, który rozgrywa się kilka lat po głównych wydarzeniach.

Czyli Trzecia część człowieka jest słabą książką, tak? Cóż… nie, niezupełnie. To powieściowy debiut Matkowskiego, a tego typu utwory nauczyłem się mierzyć nieco inną miarką. Pozytywnie zaskoczył mnie wyrobiony warsztat autora, z umiejętnym wprowadzaniem motywów i bohaterów budujących całą opowieść. Dlatego tak mocno uderzyła mnie konkluzja powieści, w której z jakiegoś powodu tego zabrakło. Wydaje mi się, że rozumiem, co autor miał do przekazania (w polskiej prozie fantastycznej autor mający cokolwiek do przekazania to już jest spory ewenement) po prostu po drodze nastąpiło rozejście. Matkowski wie też, w jaki sposób funkcjonuje symbolika oraz w jaki sposób pogłębia opowieść. Z oczywistych powodów nie ma jednak wprawy o operowaniu nią i dlatego jednym z powracających motywów jest… pizza pepperoni podzielona na dziewięć kawałków symbolizująca dziewięć żyć głównego bohatera. Tja. Ogółem widać tu zaczątki obiecującego powieściopisarza i bardzo bym nie chciał, by ta recenzja zniechęciła go do dalszej twórczości. 

Tekst powstał w ramach współpracy z producentem czytników książek elektronicznych PocketBook

piątek, 24 kwietnia 2020

RECENZJA: Wszystkie Białe Damy

fragment okładki

Wszystkie Białe Damy – zbiór opowiadań grozy autorstwa polskiego pisarza horroru Piotra Borowca – cały czas wymagał ode mnie, bym kwestionował moje założenia. Bohaterowie są nudni i banalni – ale przecież zwyczajni ludzie bywają zatrważająco nudni i banalni (nie jest to w żadnym razie elitarystyczne założenie, ja sam bez bicia przyznaję że jestem prawdopodobnie najnudniejszym człowiekiem, o jakim dane było Wam słyszeć), więc krytykowanie tego byłoby pochopne. Postacie zachowują się w sztuczny, niewiarygodny sposób – ale też przecież horror w dużej mierze polega na deformacji rzeczywistości, więc równie dobrze może to być intencjonalny element budowy świata przedstawionego. Historiom brakuje emocjonalnego ciężaru, większość z nich nie oferuje żadnej istotnej stawki, o którą toczyłaby się gra – ale równie dobrze można patrzeć na to jak na zaletę, dzięki której teksty skutecznie kreślą hiobowy klimat świata odartego z jakiegokolwiek dobra. Świata, gdzie Bóg jest okrutnym lalkarzem szarpiącym za sznurki, by metodycznie wyrywać marionetkom kolejne kończyny. 

Losowy czytelnik może uznać Wszystkie Białe Damy za lekturę zarówno bardzo dobrą, jak i bardzo złą. Wszystko zależy od tego, które założenia kupi, a które zakwestionuje. Tak jest oczywiście z każdym tekstem kultury, ale niektóre z nich kreślą tę granicę znacznie mocniej niż inne. Doskonałym przykładem jest film The Last Jedi, którego ocena w olbrzymim stopniu zależy od tego, które założenia odnośnie Gwiezdnych Wojen widz jest w stanie zakwestionować. Wszystkie Białe Damy w podobny sposób narzucają mi pewną ostrożność w formułowaniu osądów – na temat tego, jak powinna wyglądać dobra literatura, jaki powinien być dobry horror i tak dalej. Już dzięki temu uznaję lekturę za w jakiś sposób wartościową. 

Myślę jednak, że powinienem zacząć od początku. Polskie środowisko horroru jest stosunkowo wąską niszą, dość mocno odseparowaną od środowiska polskiej fantastyki. Ma własne bańki społeczne, własne wydawnictwa, etos oraz, oczywiście, własne środowiskowe wojenki i dramaty. Z tych czy innych powodów ta nisza nie interesowała mnie jakoś specjalnie. O prozie Piotra Borowca – jednego z bardziej rozpoznawalnych twórców wywodzących się z tego środowiska – słyszałem wiele sprzecznych rzeczy, postanowiłem zatem sprawdzić jeden z dwóch zbiorów opowiadań, które opublikował do tej pory. 

Żeby mieć to z głowy od razu – Wszystkie Białe Damy nie są dobre w żądnym konwencjonalnym sensie. Fabuła większości opowiadań jest prosta i bardzo mało kreatywna na poziomie założeń. Postacie praktycznie nie istnieją jako autonomiczne, wiarygodne osoby z ukształtowanymi osobowościami czy jakąkolwiek głębią. To fabularne kukiełki, które narracja popycha od jednego kluczowego wydarzenia do innego. Dialogi daleko wykraczają poza konwersacyjną wiarygodność. Bohaterowie porozumiewają się jakąś dziwaczną syntezą mowy potocznej i hiperpoprawnej literackiej polszczyzny. Historia toczy się zwykle od jednego punktu zwrotnego do kolejnego bez żadnych fragmentów tranzytowych, w których postacie (i osoby czytające) miałyby czas na emocjonalną reakcję na wydarzenia, wewnętrzny rozwój albo chwilę na organiczne uspokojenie się narracji przed kolejnym twistem. Akcja większości opowiadań toczy się we współczesnej Polsce i często obraca się wokół pracy sądowej, co przekłada się na niską różnorodność tekstów. Po pewnym czasie wszystkie zlewają się ze sobą. 

To założenia i na poziomie tych założeń proza Borowca zawodzi. Rolą sztuki nie jest jednak wypełnianie założeń, tylko – między innymi – doprowadzenie do sytuacji, w której odbiorca coś poczuje. I muszę przyznać, że w tym sensie Wszystkie Białe Damy odnoszą sukces. Choć nie do końca jestem pewien, na ile te odczucia, których doświadczałem w trakcie lektury zbiorku są dla mnie wartościowe. Autor ani nie obiecuje katharsis, ani go nie dostarcza. Jego bohaterowie bez wyjątku są odstręczającymi ludźmi bez żadnych pozytywnych cech, właściwości i interakcji. W najlepszym razie są pasywnymi, apatycznymi uczestnikami wydarzeń toczących się na kartach książki. W najgorszym to skrajnie egoistyczni nihiliści napędzani najgorszymi instynktami, takimi jak chciwość, uprzedzenia, mizogina czy żądza zemsty. W konsekwencji, gdy spotyka ich coś złego – a spotyka niemal za każdym razem – nie jestem pewien, co powinienem czuć. Na pewno nie współczucie, ale też nie satysfakcję, bo przyczyna ich śmierci zwykle jest siłą znacznie bardziej destruktywną i groźniejszą dla świata. 

Mamy zatem złych ludzi, których spotykają złe rzeczy w złym świecie bez pozytywnych właściwości. Już w połowie zbiorku dopadło mnie otępienie i przestałem przejmować się czymkolwiek. Gra prawie nigdy nie toczy się o stawkę, na której by mi zależało. Postacie znajdujące się w niebezpieczeństwie są albo nieciekawe albo zwyczajnie odrażające. Motywacje głównych bohaterów są tak egoistyczne, że nie jestem w stanie zdobyć się na to, by im kibicować nawet gdy teoretycznie powinienem. Tego nic nigdy nie równoważy. W tych rzadkich momentach, gdy jakiś bohater ma motywację, z którą jestem w stanie sympatyzować (rodzic, który o mało nie stracił dziecka, zdradzona żona) opisy ich przeżyć wewnętrznych są suche, mechaniczne i sprawiają wrażenie obligatoryjnych. Nie wymagam od horroru szczęśliwych zakończeń czy posągowych protagonistów, ale znaczący konflikt wymaga znaczącej stawki – a konflikt jest duszą opowieści. Wszystkie Białe Damy są zatrważająco bezduszne. 

Świat przedstawiony jest zresztą bardzo naturalistyczny. Akcja opowiadań toczy się najczęściej w Krakowie i okolicach. Nazwy miejscowości, ulic, firm oraz nazwiska celebrytów zaczerpnięte są z rzeczywistego świata, opisy miejsc i lokacji bazują na tym, jak te miejsca i lokacje wyglądają w naszym świecie. Wszystko to kreuje bardzo wiarygodny obraz przestrzeni narracyjnej, co działa na korzyść klimatu. Najgorszym, najwstrętniejszym monstrum w uniwersum Borowca jest bowiem nie upiór przywołany z piekielnych czeluści czy duch z nawiedzonego domiszcza, a współczesna Polska pełna małodusznych ludzi, których wzrok nie sięga dalej niż do czubka ich własnego nosa. 

Na zbiorek składają się więc dołujące historie rozgrywające w Polsce tak polskiej, jak to tylko możliwe. W rezultacie po lekturze dopadła mnie jakaś dziwna kombinacja emocjonalnego wypalenia i niechęci do otaczającego mnie świata. W dzień po ukończeniu lektury, w drodze do supermarketu mimowolnie zaczynałem przyglądać się mijanym ludziom, potem osobom w kolejce i kasjerce, nie mogąc odpędzić się od wątpliwości – czy oni wszyscy naprawdę są tak małostkowymi, odrażającymi istotami ludzkimi bez pozytywnych właściwości, jak bohaterowie i bohaterki opowiadań ze Wszystkich Białych Dam? Proza Borowca wchodzi głęboko pod skórę i zostaje tam na wiele długich dni. 

A ja wcale nie jestem pewien czy to dobrze. Wszystkie Białe Damy zapewniły mi egzystencjalny horror, w którym nie umiem odnaleźć żadnego wartościowego doświadczenia. Większość opowiadań kończy się w zawieszeniu, przed teoretycznym punktem kulminacyjnym, pozostawiając czytelników w niepewności co do rozwiązania fabuły. Upiorną konsekwencją takiego zabiegu jest budowanie napięcia, którego nigdy nic nie rozładowuje. Bardzo szybko robi się to wyczerpujące. Po pewnym czasie umysł po prostu obojętnieje i przestaje reagować na kolejne emocjonalne bodźce. Z tego właśnie powodu przeczytałem zbiorek bardzo szybko, w ciągu kilku dni – bo chciałem mieć to przykre doświadczenie jak najszybciej za sobą. 

Ale znów – może to właśnie o to chodzi? Może eksploracja wyniszczającej beznadziei ma jakiś sens? Choćby tylko jako doświadczenie specyficznie negatywnej emocji w bezpiecznej, kontrolowanej sytuacji? Do tego służy przecież horror jako gatunek – artystyczny narkotyk pozwalający eksperymentować z emocjami, których doświadczanie zwykle wiąże się z zagrożeniem dla życia i zdrowia. Jeśli przerażenie, obrzydzenie albo groza – to czemu nie otępiałe zobojętnienie i pasywna odraza do świata? Kreowanie tych emocji wychodzi Borowcowi znakomicie i jeśli ktoś odnajduje wartość w ich przeżywaniu, Wszystkie Białe Damy są właśnie dla niego.

sobota, 29 lutego 2020

Animorphs. 35 - The Proposal

fragment okładki, całość tutaj.

The Proposal to trzydziesty piąty tom serii i zarazem dziesiąty, którego narratorem jest Marco. Jest to również dziewiąty tom, którego autorem jest nie Katherine A. Applegate (oraz jej mąż), tylko wynajęty przez wydawnictwo Scholastic autor widmo. W tym wypadku mamy do czynienia z Jeffreyem Zeuhlke, dla którego jest to druga – po całkiem dobrym The Extreme – i zarazem ostatnia pozycja w historii serii. Zeuhlke był pierwszym autorem widmo Animorphs, zanim jeszcze seria całkowicie oparła się na twórczości podwykonawców i podwykonawczyń, więc zerknięcie, w jaki sposób ten autor sprawdzi się po tak długim czasie, gdy ta nowa dynamika wydawnicza już spowszedniała, może być interesującym doświadczeniem. W The Extreme pokazał, że naprawdę czuje postać Marka i jest w stanie doświadczyć satysfakcjonującej opowieści, więc… zobaczmy, jak pójdzie mu tym razem.

Powieść zaczyna się sceną, w której Marco cieszy się wolnym czasem spędzanym wspólnie z ojcem. Sielankę przerywa telefon. Dzwoniącą jest Nora – kobieta, z którą od pewnego czasu spotyka się ojciec Marka i, jakby tego było mało, nauczycielka chłopca. Marco z oczywistych względów jest z tego powodu dość skonfliktowany emocjonalnie. Z jednej strony ten związek wyraźnie daje jego ojcu szczęście. Z drugiej – o czym tata Marka nie ma pojęcia – jego żona nadal żyje, kontrolowana przez pasożyta z kosmosu i służąca mu jako biologiczny skafander pozbawiony wolnej woli i możliwości powrotu do rodziny.

Po zwyczajowym nakreśleniu ram fabularnych Marco dostrzega w telewizji odcinek programu publicystycznego prowadzonego przez… eee… Jordana B. Petersona. No dobra, nie samego Petersona, ale jego lokalny odpowiednik nazwiskiem William Roger Tennant. Do programu dzwonią ludzie z rozmaitymi problemami życiowymi, a prowadzący nagania ich do Sharing – podobnej do harcerstwa organizacji powołanej do istnienia przez Yeerków i służącej im do pozyskiwania nowych nosicieli. Marco dochodzi do wniosku, że prowadzący jest podstawionym przez kosmitów naganiaczem. Niechętnie – wie bowiem, czym to się skończy – bo niechętnie, ale ostatecznie decyduje się zaalarmować Jake’a. Przedtem jednak ma dość niekomfortową rozmowę z ojcem odnośnie jego związku. Marco wie, że powinien go wspierać, ale sytuacja jest na tyle skomplikowana, by nie był w stanie sobie z nią poradzić w odpowiedni sposób.

Chłopak próbuje morphować się w rybołowa, by polecieć na farmę Cassie i zdać pozostałym relację z tego, co zobaczył w telewizji, ale coś idzie nie tak i zamiast tego zmienia się w jakąś dziwaczną hybrydę ptaka i… homara? Okej, przysięgam że nie planowałem tego dowcipu (pierwszy szkic tej blognotki powstaje na bieżąco z lekturą), ale wygląda na to, że typ z telewizji naprawdę jest odpowiednikiem Petersona. Spanikowany Marco wraca do ludzkiej postaci i zamiast morpha wybiera rower. Decyduje się zataić ten incydent przed przyjaciółmi i opowiada im o programie telewizyjnym Williama Rogera Tennanta. Okazuje się, że Rachel poniekąd zna tego jegomościa, bo jej mama czyta poradniki życiowe jego autorstwa.

Po kilku naprawdę niezłych żartach sytuacyjnych ze strony nieocenionego Axa (szkoda, ze to ostatnia pozycja tego autora widmo, bo ma naprawdę dobry dryg do takich rzeczy) Jake zarządza regularną obserwację Tennanta celem znalezienia na niego jakichś brudów. Marco zostaje sparowany z Cassie i to jest dobry narracyjny zabieg, bo obie te postacie bardzo dobrze ze sobą współgrają. Bardzo mnie smuci, że tego typu sytuacje zdarzają się nieczęsto, bo to jeden z niewielu motywów, w ramach których potrafię lubić tę bohaterkę bez zastrzeżeń.

Akcja przeskakuje o kilka dni do przodu. Po incydencie z homarem Marco nie miał już żadnych problemów z morphowaniem. Animorphom udało się potwierdzić, że Tennant jest nosicielem (Tobias wypatrzył, ze odbywa wizytę w basenie Yeerków) i mają wstępny plan działania. W trakcie rutynowej obserwacji Tennanta Cassie wciąga Marka w rozmowę o całej tej sytuacji z nowym życiem romantycznym jego taty. To właśnie dlatego lubię dynamikę tych dwóch postaci – bo Cassie zawsze potrafi zrobić Markowi przestrzeń do otworzenia się i uzewnętrznienia swoich emocji. Wtedy przez krótki moment widzimy trochę innego Marka niż zwykle i bardzo dobrze, bo w znaczący sposób pogłębia to postać.

Plan wygląda następująco. Tennant trzyma w swojej posiadłości kilka papużek hodowlanych. Animorphy planują podszyć się pod nie i dokonać infiltracji domu, by znaleźć coś kompromitującego na celebrytę, ujawnić to i w ten sposób odciąć Yeerkom dostęp do mediów. Przypominam, że akcja serii dzieje się pod koniec lat dziewięćdziesiątych, gdy można było jeszcze wierzyć, że wywleczenie i publiczne pranie brudów paskudnie zachowujących się osobowości publicznych jakkolwiek negatywnie wpływa na ich popularność. Ach, najtisy, lata utraconej niewinności.

Bohaterowie wykorzystują świeżo pozyskane morphy wiewiórek, by zakraść się do posiadłości. Pozyskanie morphów papużek odbyło się bez większych komplikacji – Marco został co prawda podziobany, ale niezbyt groźnie. Wraz z Rachel przybierają nowe formy i zaczynają obserwować Tennanta. Podsłuchują jego rozmowę telefoniczną z Visserem Trzy. Okazuje się, że prezes stacji telewizyjnej, w którym Tennant ma swój program postanowił wręczyć mu nagrodę na gali, na której uhonorowane zostaną najważniejsze osobowości telewizji. Sam guru spodziewa się również, że jego program zostanie w przyszłym sezonie przesunięty na korzystniejszą porę emisji.

 W tym momencie Marco zaczyna tracić kontrolę nad morphem. Przeszkadza przy tym Tennantowi w rozmowie z Visserem. Kontroler wpada w furię i wchodzi w pełny tryb Jacka Torrance’a, próbując uśmiercić ptaszka. A, i Marco ze strachu narobił na jego biurko. Yeerk okazuje się kompletnym szajbusem i amoralnym monstrum nawet jak na standardy swojego gatunku – zamknięty w ciele pacyfisty morderca, który ledwie jest w stanie powstrzymać się od eksplozji przemocy. Wszystkiego tego dowiadujemy się we wściekłej tyradzie, którą wygłasza do Marka-papużki i która jest trochę zbyt wygodna narracyjnie, bym był w stanie wziąć ją na poważnie.

Yeerk orientuje się, że Marco jest Animorphem i alarmuje siły szybkiego reagowania. Tymczasem Marco jest już prawie martwy, z kośćmi wystającymi z jego ptasiego ciała i ledwie przytomny. Jake każe mu wracać do ludzkiej postaci, reszta Animorphów przybywa z odsieczą, Rachel remorphuje się, na arenę wydarzeń wkraczają siły Yeerków i wywiązuje się walka. Marco zachowuje przytomność na tyle, by się demorphować, co anuluje wszystkie jego obrażenia poniesione w ciele papużki. Próbuje zmienić się w goryla, ale ponownie ma problem podobny do tego z początku tomu, gdy zmienił się w hybrydę ptaka i homara – tym razem przekształca się w mieszankę goryla i ryby. Tobias dostrzega to i każe mu wracać do ludzkiej postaci. Animorphy uciekają.

Już w bezpiecznym miejscu Jake wsiada na Marka, próbując dowiedzieć się, czemu chłopak nie raczył nikomu wspomnieć o tym, że ma problemy z morphowaniem. Przywołany zostaje incydent z Rachel mającą alergię na morpha krokodyla i problemami, jakie to sprawiło Animorphom, ale Ax teoretyzuje, że tym razem przyczyna może tkwić w czymś innym – przytłaczających problemach emocjonalnych. Wypływa więc sprawa ojca Marka, który zaczął randkować z inną kobietą, pozostając w nieświadomości faktu, że jego żona nadal żyje. Staje na tym, że to właśnie rozprasza chłopca tak bardzo, że wpływa to na jego zdolność morphowania.

Nie jestem pewien czy to kupuję. Te dzieciaki od dawna przywalone są traumami, trudnymi sytuacjami emocjonalnymi i rozmaitymi psychicznymi obciążeniami… i dopiero teraz, z tak relatywnie błahego powodu, Marco ma problemy z morphowaniem? Nie zrozumcie mnie źle, ta konkretna sytuacja z pewnością jest dla niego bardzo trudna, ale w porównaniu z Jake’em, który od miesięcy żyje pod jednym dachem z Yeerkiem zamieszkującym ciało jego ukochanego starszego brata? Tobiasem, który dosłownie stał się istotą innego gatunku, by przetrwać? Rachel, cały czas balansującej na krawędzi transformacji w Davida? Nawet Marco, który już wcześniej musiał uporać się z faktem, że jego matka padła ofiarą Yeerków i jest niewolnicą przywódcy floty najeźdźców był w stanie pozbierać się w takim stopniu, by nie mieć żadnych problemów z morphowaniem.

No cóż, każda osoba ma inaczej ustawione bariery psychiczne, więc nie jest to zupełnie nieprawdopodobne. Może to przysłowiowa słomka, która powaliła wielbłąda, ale pachnie mi to ewidentnym retconem – dodaniem nowej, nieplanowanej wcześniej zmiennej do zasad działania morphowania by stworzyć kolejną dramę, nie dbając o to, że w świetle tego faktu poprzednie wydarzenia wyglądać będą znacząco inaczej. Marco dostaje czasowy zakaz transformacji i wszyscy rozchodzą się do siebie. Chłopak nakrywa swojego ojca i jego nową dziewczynę w intymnej sytuacji, chwilę wcześniej zostaje zaatakowany przez pudla tej drugiej. Marco bierze psa na ręce i pobiera jego morpha, by uspokoić zwierzaka.

Przez kilka następnych dni Marco trenuje morphowanie. Słowo „trenuje” nie pasuje tu jednak jakoś specjalnie, bo wszystkie morphy działają bez zarzutu, a on sam nie ma najmniejszych problemów z panowaniem nad nimi. Jake udziela Markowi pozwolenia na udział w ich kolejnej misji – wywołanie skandalu na gali wręczania nagród w taki sposób, by zniszczyć reputację Tennanta. Jake ma pewne opory, ale chłopak jest mądry – wie, że w kwestii wywoływania skandali Marco jest po prostu niezastąpiony. Szczególnie, że plan polega na sprowokowaniu i wytrąceniu z (i tak bardzo chwiejnej) równowagi psychicznej Yeerka.

Gala odbywa się w hotelu, w którym wcześniej bohaterowie powstrzymywali Yeerków przed przejęciem kontroli nad prezydentem (Trylogia Davida, konkretnie jej środkowa część – punkt za sympatyczne nawiązanie). Bohaterowie bez większych problemów dostają się do środka pod postacią karaluchów. Plan polega na tym, by wywołać u Yeerka publiczny atak szału. Marcowi udaje się wybadać, która miska z jedzeniem wyląduje przed Tennantem, po czym zmienia się w pająka i razem z resztą Animorphów ładuje się do środka.

To znaczy – próbuje zmienić się w pająka, bo jego moce ponownie zaczynają szwankować i, co uświadamia sobie za późno, kończy jako hybryda pająka i skunksa, wprawiając w przerażenie personel kuchenny. Desperacko starając się, by pozostali nie zorientowali się, że ponownie nawalił, Marco zostaje osaczony przez kelnerów i kucharzy. To, co dzieje się później jest po prostu surrealistyczne (w pozytywny sposób!) – Marco, pod postacią hybrydy skunksa i pająka, rozmawia telepatycznie ze swoimi prześladowcami i każe im sobie iść, bo inaczej zmieni się w większego potwora. Oni, zapewne nie nadążając jeszcze za sytuacją (też bym nie nadążał), mówią mu na to, że nie ma tak dobrze. Marco zaczyna się demorphować, co jest procesem wizualnie wyjątkowo odrażającym, szczególnie jeśli obserwator nie rozumie, co się dzieje. Pościg zwiewa z krzykiem i próbuje poinformować przełożonego, że w szatni (gdzie działa się cała ta scena) przebywa telepatyczny potwór.

Marco kończy demorphowanie i wraca do kuchni. Pozostałym (nadal w sałatce, pod postacią karaluchów) wmawia, że sam musi dostarczyć Tennantowi półmisek, bo jest za duże ryzyko, że kelnerzy pomieszają go z innymi. Zanim jednak udaje mu się dotrzeć do półmiska, menadżer bierze go za jednego z pracowników i każe mu opróżnić pojemnik z odpadkami. Gdy Marco, po wykonaniu tej czynności, wraca do kuchni, półmisek już gdzieś zniknął. Okazuje się, że trafił do Zaca Hansona, popularnego wśród nastolatek muzyka i celebryty z lat dziewięćdziesiątych, który również przebywał na gali (cameos najtisowych celebrytów to ten element serii, który ewidentnie zestarzał się najgorzej). Animorphom udaje się bezpiecznie uciec i dołączyć do Marka.

Bohaterowie mają na szczęście plan awaryjny, ale i on nie idzie tak gładko, jakby tego chcieli. Marco ponownie zostaje wezwany przez menadżera do uprzątnięcia odpadków, przez co to Ax jest odpowiedzialny za dostarczenie karaluchów na głowę Tennanta. Znając Axa, to się nie mogło odbyć bez komplikacji. Wskutek nieporozumienia Andalita wdaje się w szamotaninę, która kończy się tym, że jedzenie ląduje na głowie Tennanta. Wydarzenia… no cóż, eskalują ale ostatecznie wybuch Yeerka został chwilowo stłumiony dzięki przytomności Marka. Karaluchom również niepostrzeżenie udało się zagnieździć we fryzurze Tennanta i zaatakować w kluczowym momencie – gdy wszystkie światła i kamery były skierowane na niego w momencie odbierania nagrody.

Atak niestety zakończył się porażką, bo Yeerk okazał się dysponować zaskakująco dużymi zasobami samokontroli i nie stracił nad sobą panowania, mimo starań gryzących jego skalp Animorphów. Bohaterowie wracają do domów. Marco szczególnie źle znosi tę porażkę – plan powinien był zadziałać, a on sam nawalił dwukrotnie podczas tej akcji. I nadal nie jest w stanie opanować swojego morphowania w kluczowych sytuacjach. Chłopaka odwiedza Cassie, by pomóc mu przepracować jego problemy emocjonalne. Okazało się, że Cassie przejrzała jego wcześniejsze kłamstwo i domyśliła się, że Marco ponownie miał incydent morphowy.

Cassie jednocześnie delikatnie, ale precyzyjnie przebija się przez sztubacką pozę Marka i wyciąga jego problemy emocjonalne na wierzch, w taki sposób, by chłopak nie był w stanie zbyć jej humorem. Tak, Marco ma relatywnie niewiele oparcia w najbliższych. W przeciwieństwie do większości Animorphów nie ma rodzeństwa, ma tylko jednego rodzica i ten rodzic właśnie zaczyna dzielić swoją uwagę i emocjonalne zaangażowanie między nim i obcą osobą. Chłopak czuje się opuszczany i wypieranie tych lęków nie rozwiąże problemów – jedynie je pogłębi.

To niesamowicie istotna, bardzo dobrze napisana scena. Jest tu Cassie, jaką lubię, a jaką zbyt rzadko dostaję – obdarowana dużą inteligencją emocjonalną empatyczna dziewczyna, która potrafi przejrzeć powierzchowność danej osoby i dotrzeć do sedna jej problemów, by pomóc je rozwiązać.  Marco reaguje bardzo realistycznie – gniewem, ale szybko się reflektuje i zaczyna przyjmować do wiadomości słowa Cassie.

Następnego dnia Marco i Tobias realizują kolejny plan zdyskredytowania Tennanta. Marco zmienia się w upierdliwego pudla swojej nauczycielki i atakuje Yeerka w czasie jego codziennego joggingu – z całą zawziętością małego, podekscytowanego pieska. Powtarzają ten manewr codziennie, cały czas grillując nerwy narwanego Tennanta. Przez nich Yeerk anuluje przemowę, jaką miał wygłosić na otwarciu nowej sali konferencyjnej i zostaje publicznie upokorzony w trakcie spotkania biznesowego. Marco znajduje całą tę sytuację wyjątkowo katarktyczną.

Katharsis musi jednak poczekać – ojciec Marka odbywa z nim poważną rozmowę, w trakcie której tłumaczy mu, że gotowy jest już zakończyć żałobę po śmierci swojej żony i jego matki i pójść dalej ze swoim życiem. Mówi Markowi, że jest gotów oświadczyć się Norze i ją poślubić, ale nie zrobi tego bez zgody syna. Chłopak jest całkowicie rozdarty – z jednej strony on sam z oczywistych powodów nie chce porzuci nadziei na to, że odzyska matkę. Z drugiej strony nie chce stawać na drodze szczęściu swojego ojca. Marco wybiega z domu bez podania odpowiedzi i dołącza do reszty Animorphów przygotowujących się do ostatecznej akcji. Po długim grillowaniu Tennanta mają zamiar w końcu go zdetonować w trakcie programu w telewizji.

Właściwie to nie w trakcie, a tuż przed – bohaterowie wiedzą już, że Yeerk potrafi kontrolować się publicznie, dopiero prywatnie pozwala sobie na ataki furii. Dlatego sprowokują go zanim zacznie się emisja, ale jednocześnie włączą kamery wcześniej niż planowała stacja, by ten moment został uchwycony i wyemitowany milionom widzów. Marco morphuje w pudla… ale ponownie jego morph szwankuje i nieborak kończy jako hybryda pudla z niedźwiedziem polarnym. Konkretnie – prędkość i zajadłość pudla ze szczękami niedźwiedzia polarnego. Wielkości samochodu osobowego. Cudem udaje mu się zapanować nad morphem i nie pożreć Tennanta. Jake i Cassie wspólnymi siłami pomagają chłopakowi odzyskać całkowitą kontrolę nad morphem. Marco odzyskuje postać pudla, Yeerk bierze na nim mściwy odwet, wszystko to łapie kamera, a producent oświadcza Tennantowi, że jego stacja nie będzie zatrudniała sadystycznego potwora, niech spróbuje w FOX.

(poważnie, nazwa stacji FOX padła w tej książce w dokładnie tym kontekście. Sam byłem zaskoczony jadowitym podgryzieniem konserwatywnej stacji telewizyjnej w książce dla dzieci – pomijając wszystko inne, które z młodocianych czytelników zrozumie i doceni ten żart)

Epilog powieści rozgrywa się na weselu Nory i ojca Marka. Chłopak pozbierał się już psychicznie i doszedł do siebie na tyle, by być w stanie całkowicie kontrolować swoje transformacje. Marco zaakceptował nową żonę swojego ojca (psa nadal jednak nienawidził) i wszystko skończyło się dla niego mniej więcej dobrze. Powieść kończy się cliffhangerem – chłopiec otrzymuje telefon od swojej matki – który prowadzi bezpośrednio do książki pobocznej, niebędącej częścią głównego cyklu. A mnie pozostawia z dylematem, czy powinienem przeczytać (opisać) ją teraz czy, zgodnie z moim dotychczasowym założeniem, trzymać się wyłącznie głównego cyklu, a do pozostałych rzeczy wrócić po jego zakończeniu. Zobaczymy jak to z tym będzie.

Powiem tak – to był nierówny tom. Autor wykonał bardzo dobrą robotę w tym, co stanowi największą siłę cyklu, czyli prezentowaniu skomplikowanych relacji emocjonalnych w atrakcyjnej konwencji przygodowej fantastyki dla młodzieży. Podoba mi się, że antagonista w tym epizodzie stanowi tematyczny kontrapunkt dla osobistego wątku Marka. Chłopiec musi nauczyć się przepracowywać swoje negatywne emocje i rozładowywać je w zdrowy, nietoksyczny sposób, w przeciwnym wypadku to one będą kontrolowały jego i staną się dla niego przeszkodą oraz potencjalnym zagrożeniem. Yeerk potrafi panować nad swoimi emocjami, ale to nie sprawia, że one w czarodziejski sposób znikają i przestają sprawiać mu problemy. Przeciwnie, wybuchy agresji w końcu stają się przyczyną jego klęski. Marco był w stanie rozwiązać swój problem emocjonalny i to zmieniło go na lepsze - dlatego zwyciężył.

Z drugiej strony akcja książki jest przeraźliwie szablonowa. To po prostu kolejna akcja w historii Animorphów, ani specjalnie znacząca ani specjalnie interesująca sama w sobie. Problemy z opanowaniem morpha miała już Rachel i powtórne rozegranie bardzo podobnego wątku wypada blado. Bohaterowie nie pozyskują żadnych interesujących morhpów (może poza wiewiórkami, których używają dosłownie przez moment), sytuacja też wypada powtarzalnie. Gdyby nie mocne relacje między postaciami, ślub ojca Marka i cliffhanger, byłby to kompletny zapychacz. Więc na dwoje babka wróżyła.
Tekst powstał w ramach współpracy z producentem czytników książek elektronicznych PocketBook

czwartek, 3 października 2019

RECENZJA: Skrzydła

fragment okładki, całość tutaj.

Tworzenie unikalnych światów przedstawionych w fantastyce – takich, które nie opierają się głównie na bezpośrednich odwołaniach do rozpoznawalnych, ikonicznych elementów kojarzonych z fantasy (elfy, krasnoludy i tak dalej) czy do realnego świata – nie jest rzeczą prostą. Media wizualne mają tu trochę łatwiejsze zadanie, bo łatwiej jest w nich pokazać pewne rzeczy w szybki, czytelny i zrozumiały sposób. Proza musi się natomiast opierać na ekspozycji – przez dialog albo narrację. Jeśli tej ekspozycji będzie zbyt wiele, czytelnik uśnie z nudów. Jeśli będzie jej zbyt mało – nie będzie w stanie zrozumieć, co się dzieje, bo nie wszystkie rzeczy da się wywieść z samego kontekstu.

Skrzydła wpadają w tę drugą pułapkę. Powieść tonie w zalewie niewyjaśnionych (albo bardzo słabo wyjaśnionych) neologizmów, idei, do których bohaterowie i bohaterki przykładają w dialogach wielką wagę, ale nigdy nie eksplorują ich na tyle, by i czytelnicy byli w stanie tę wagę pojąć. Jeśli pojawia się jakaś ekspozycja, bardzo często dotyczy rzeczy zależnych od informacji, których narracja nam nie dała, co dodatkowo wzmacnia konfuzję. Przyznam, że właściwie przez całą lekturę miałem olbrzymie problemy z nadążeniem za opowieścią. Po lekturze trzydziestu albo czterdziestu pierwszych stron uświadomiłem sobie, że zupełnie nie mam pojęcia, co się dzieje, kim jest główna bohaterka, jakie są jej motywacje i kontekst działań – i musiałem zacząć czytać jeszcze raz od początku. Z niewiele lepszym zresztą rezultatem.  

Skrzydła wymagają szalenie uważnej lektury i nieustannego skupienia, co samo w sobie nie jest niczym złym – problemem jest to, że nigdy nie dostarczają żadnego stymulanta, który uczyniłby ten wysiłek znośnym, albo chociaż sensownym. Stymulantem w formach literackich może być cokolwiek – na przykład dynamiczne, soczyste, inteligentne dialogi. Albo specyficzny, intrygujący styl, jakim posługuje się autor. Albo fabuła zaplanowana w taki sposób, by cały czas utrzymywała w napięciu. Albo fascynująco opisywana i eksplorowana idea. Albo ciekawa forma. Cokolwiek, co pozwoli utrzymać mózg czytelnika w skupieniu i da mu motywację do przerzucenia kolejnej strony lub odświeżenia kolejnego ekranu na czytniku książek elektronicznych. Skrzydła polegają jednak na wszystkich tych polach.

Dialogi są bardzo złe. Wszyscy bohaterowie mówią w dokładnie taki sam sposób, z tą samą dynamiką, zasobem słownictwa, identycznie konstruując wypowiedzi – z wyjątkiem jednej bohaterki, która jako jedyna przeklina i to jest jej wyłączna właściwość. Gdyby pozamieniać zaimki i imiona, w dziewięciu przypadkach na dziesięć nie zorientowałbym się pewnie, że coś jest nie tak. Wypowiedzi są na ogół pustymi nośnikami informacji, bez indywidualizujących perspektyw, spostrzeżeń postaci, które by nam coś o wypowiadających je bohaterach niebezpośrednio mówiły, napomknięć sugerujących jakieś głębsze emocje albo przemyślenia. Nieporadnie skonstruowane, nienaturalnie brzmiące wypowiedzi typu: „Wybacz, ale wyczerpałam już mój limit pochopnego zgadzania się na umowy” zgrzytają właściwie co chwila.

Narracja jest stuprocentowo funkcjonalna, ale równie stuprocentowo wyprana z estetycznego indywidualizmu. Nie licząc kilku bardzo prostych metafor tu i tam oraz tvtropesowych kalek, całość przypomina suchy opis sytuacji, zachowań postaci i otoczenia – niemal wszystko w dokładnie takim samym tempie, z dokładnie taką samą rytmiką, niezależnie od tego, czy sytuacja jest dynamiczna, czy statyczna. Po kilku akapitach utrzymanie skupienia i uwagi staje się prawie niemożliwe. Dopiero po jakichś trzystu stronach dotarło do mnie, że główna bohaterka jest niewidoma, choć jestem prawie pewien, że ta informacja przewijała się co najmniej kilka razy wcześniej – była jednak tak irrelewantna dla opowieści i tak znikoma na sposób postrzegania rzeczywistości przez protagonistkę, że mój mózg po prostu ją ignorował.

To nie jest koszmarnie zła powieść – niezupełnie. Fabuła, gdy już poskłada się do kupy wszystkie informacje jest całkowicie przyzwoita. Historia dziewczyny znikąd, która niespodziewanie dla samej siebie okazuje się predestynowana do czegoś wielkiego jest… nie ukrywajmy, niespecjalnie odkrywcza, ale też nadaje się na fundament dla czegoś bardziej interesującego nie gorzej, niż jakikolwiek inny narracyjny punkt wyjścia. Dialogi budzą znużenie, ale nie ciarki wstydu. Narracja jest klinicznie nijaka, ale nigdy nie wpada w niezamierzony komizm. Postacie są tekturowe, ale nie irytują głupimi zachowaniami czy niespójnie prezentowanym charakterem. Częściowo na tym właśnie polega problem. Elementy konstrukcyjne powieści nie są obraźliwie złe – w żadnym razie. Po prostu niespecjalnie dobre komponenty, z których zbudowany jest tekst nawarstwiają się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu Skrzydła stają się po prostu nieznośne.

Co jest tym bardziej frustrujące, że wszystkie kropki są na swoim miejscu – problem tylko, że nic ich nie łączy. Skrzydła mają wyrazisty ptasi motyw, ale wyróżniający się skupieniem nie na eterycznej wolności, lataniu i swobodzie kojarzonej zwykle z uskrzydlonymi istotami, tylko na ich fizyczności, gniazdowaniu, agresji i terytorializmie. To tematyczny drogowskaz, który w teorii powinien być mocnym fundamentem dla zajmującej opowieści… ale nim nie jest. Nigdy tak naprawdę nie udało mi się przejąć czymkolwiek, co przewinęło się przez pięćset stron książki. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że autorka wymyśliła cały ten misternie zaprojektowany świat przedstawiony z jego obyczajami, historią, religią, obyczajowością i polityką wewnętrzną oraz zewnętrzną i gdy przystąpiła do pisania, zapomniała, że w przeciwieństwie do niej czytelnicy nie mają w głowach tej skonceptualizowanej, precyzyjnej, dopracowanej w najdrobniejszych detalach wizji uniwersum, którą mogliby traktować jako intuicyjny punkt odniesienia dla kontekstu kolejnych wydarzeń.

Skrzydła są opowieścią o współzależności i kontroli, o próbie pozyskania i oswojenia indywidualności oraz prawa do samostanowienia w opresyjnej sytuacji. Tym bardziej w kontraście do treści szokuje to, jak zimną i wyobcowaną jest forma opowieści – precyzyjny, wystudiowany język narracji, hipergramatyczne, a przez to niewiarygodnie brzmiące dialogi, suche opisy. Nawet – zwłaszcza – gdy dochodzi do jakiegoś teoretycznie bardziej dramatycznego momentu, kontrast między językiem i opisywanymi przeżyciami bohaterów jest zbyt wielki, by zaszła u czytelnika jakaś emocjonalna reakcja. Narrator opisuje uczucia, których bohaterowie nie przeżywają w naturalny sposób, bohaterowie toczą rozmowy o rzeczach, których nie rozumiem na poziomie intuicyjnym, pojawiają się opisy kompleksowych uczuć, które nijak nie objawiają się organicznie, w wypowiedziach i zachowaniach bohaterów nieopatrzonych narratorskim komentarzem. Show, don’t tell jako złota porada dla pisarzy jest już tak wytarta, że stała się właściwie memem, Fedyk ma jednak inny, trochę bardziej złożony problem – mówi nam o rzeczach, które powinno się pokazywać i pokazuje rzeczy, które powinno się nam mówić. W rezultacie narracyjny klej trzymający w całości wszystkie komponenty powieści jest zbyt słaby i Skrzydła rozsypują się pod czytelniczym okiem.

Karolina Fedyk jest powieściową debiutantką, ale zanim napisała i opublikowała Skrzydła zdążyła zgromadzić całkiem sympatyczny dorobek pisarski w postaci publikowanych tu i ówdzie opowiadań oraz wierszy, w sporej części – po angielsku. W trakcie lektury Skrzydeł dopatrzyłem się kilku charakterystycznych dla angielszczyzny sformułowań, które po polsku brzmią niezgrabnie i wyglądają jak niewprawne tłumaczenie. Może to na tym polega problem – Fedyk po prostu nie jest oswojona z żywą, literacką polszczyzną? Wątpię, by było to całe wytłumaczenie literackiej słabości Skrzydeł. W przeszłości czytałem jedno albo dwa opowiadania autorki. Pamiętam, że oceniałem je jako rzeczy mające duży potencjał i gdyby Fedyk na poważnie skupiła się na eksploracji idei i motywów, które wykorzystuje, byłyby naprawdę interesujące. Do tej pory tłumaczyłem sobie, że to forma opowiadań zmuszała autorkę do kompresji swojego talentu. Głównie dlatego sięgnąłem po tę powieść. Chciałem przekonać się, czy dłuższa forma pozwoli autorce na odpowiednie rozwinięcie,nomen omen skrzydeł. Rozczarowałem się w bardzo przykry sposób. Powieściowy debiut dziedziczy bowiem wszystkie wady poprzedzających go opowiadań i nie oferują zbyt wiele w ramach rekompensaty.

Skrzydła nie są dobrą powieścią. To kilka intrygujących, rozpaczliwie wołających o głębszą eksplorację idei zgrzebnie spiętych w fabułę, która nie jest w stanie poruszyć na żadnym poziomie. Bohaterowie płyną przez historię jak aktorzy recytujący wyuczone kwestie. Opisy otoczenia są suche, szczątkowe, a ich znaczenie dla zachowań postaci i akcji tak znikome, że świat przedstawiony przypomina raczej makietę. Konflikty napędzające fabułę są zbyt abstrakcyjne, a relacje między postaciami – zbyt banalne, by się nimi przejąć. Kilkanaście ostatnich stron powieści wypada na tym tle odrobinę lepiej – autorka w toku pisania czuła się coraz bardziej komfortowo z własną kreacją, co jest dość naturalnym procesem dla większości powieściowych debiutantów. Skrzydeł to niestety nie ratuje w żaden znaczący sposób, ale daje nadzieje na to, że kolejne książki Fedyk będą lepsze. A naprawdę nie trzeba aż tak wiele, by były dobre.


Tekst powstał w ramach współpracy z portalem Legimi oraz producentem czytników książek elektronicznych PocketBook

piątek, 18 stycznia 2019

Gra o empatię

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.

Jakieś dziesięć tysięcy lat po wszystkich innych przeczytałem w końcu Grę o tron – pierwszy tom cyklu fantasy Pieśń Lodu i Ognia autorstwa George’a R. R. Martina – i mogę z czystym sumieniem napisać, że wiem, czemu jest on tak bardzo lubiany przez tak wiele osób. Nie jest to regułą, bo czasami zdarza się, iż fenomen jakiegoś otaczanego fanowskim kultem zjawiska kultury popularnej jest dla mnie niezrozumiały, co budzi we mnie frustrację i poczucie wyalienowania. Najcięższymi tego typu przypadkami są tu chyba film Pacific Rim i komiks Hellboy – nie chodzi o to, że ja tych rzeczy nie lubię (bo tak nie jest, mam do nich idealnie neutralny stosunek), ale o to, że nie jestem w stanie pojąć, co lubią w nich wszyscy inni, często osoby o gustach bardzo kompatybilnych z moim własnym. 

Z Grą o tron szczęśliwie nie mam takich problemów, bo doskonale rozumiem fenomen tej powieści. Wiem na przykład, czemu HBO zdecydowało się na jej serialową adaptację, w ten sposób podejmując (jak się okazało) jedną z najkorzystniejszych dla siebie decyzji finansowych i marketingowych – możliwe, że najkorzystniejszą. Gra o tron zawiera w sobie dokładnie tyle golizny i przemocy, by przyciągnąć i utrzymać uwagę przeciętnego widza tak zwanej jakościowej telewizji. Nie w tym upatruję się jednak źródła sukcesu tej powieści, bo przemoc i goliznę ma prawie każda saga fantasy, której domyślnym targetem nie są małe dzieci. Martin robi tu coś znacznie ciekawszego i znacznie mądrzejszego niż eksploatacja najmniej wyrafinowanych gustów czytelniczych, szczególnie w kwestii osobistych historii postaci. Chodzi mi tu o subtelne, ale bardzo widoczne stematyzowanie tej historii. Gra o tron opowiada o dworskich spiskach, militarnych podbojach, polityce, enigmatycznych przepowiedniach, starej magii, zranionej dumie i wygórowanych ambicjach prowadzących do katastrofalnych rezultatów – i robi to w najgorszym razie kompetentnie (a przeważnie znacznie lepiej). Pierwsza część sagi Pieśń Lodu i Ognia esencjonalnie jest jednak o czymś zupełnie innym – to historia o poruszaniu się na obrzeżach. 

Martin wiedział co robi, osadzając tę historię w nawiązującym do anglosaskiego średniowiecza świecie fantasy, z dość stonowanymi motywami nadprzyrodzonymi. To niemal fantastyka historyczna, z magią istniejącą gdzieś na obrzeżach świata przedstawionego, realną, ale niemającą zbyt wielkiego wpływu na przebieg wydarzeń, przynajmniej jeszcze nie na tym etapie. Póki co, najpotężniejszą siłą w Westeros są ludzkie ambicje, a największymi ograniczeniami – tradycja, konwenanse, siatka układów i zależności oraz uświęcona wiekami tradycja. Martin (pozornie) stworzył czarno-białą szachownicę o równych polach i figurach mających swoje przyrodzone i niezmienne przeznaczenie, które poruszają się po z góry ustalonych torach. To oczywiście jedynie iluzja, ponieważ w każdym społeczeństwie znajdują się osoby niepasujące do ustanowionych praw, zasad i obyczajów – i to na nich najczęściej skupia się fabuła książki. 

Fantastyka – szczególnie fantasy, szczególnie to dawniejsze i mniej konwencjonalne – bardzo często eksploruje konformizm jako pozytywną cechę, a próby wyrwania się z ustalonych i narzuconych ról wykazują raczej postaci negatywne. We Władcy Pierścieni, by uciec się do chyba najbardziej ikonicznego, definiującego gatunek dzieła, najgroźniejszymi istotami (Melkor, Sauron, Saruman) są te, które odrzuciły wyznaczone im role, by na własną rękę i na własnych zasadach poukładać się z rzeczywistością i to układanie się zawsze kończyło się tragicznie dla całego Śródziemia. Fantasy – nie całe, w żadnym razie, ale w przytłaczającej części – nie zachęca do realizowania tego typu ambicji. Przeciwnie, często mamy do czynienia z narracjami o potwierdzaniu własnej roli społecznej – młody książę musi udowodnić, że jest godzien miana króla, dzielny giermek, że jest skłonny oddać życie za swojego pana, dzielny wojownik, że jest przepowiedzianym w prastarych proroctwach Wybrańcem, a królewna, że... no cóż, w większości tradycyjnych narracji fantasy nikogo nie obchodzi, co myśli królewna. 

Martina obchodzi. Gra o tron ma co najmniej cztery istotne postaci kobiece – istotne na tyle, by poświęcać im w pełni rozbudowane, indywidualne, dynamicznie rozwijające się i mające realny wpływ na kształt fabuły wątki. Zaczynam właśnie od postaci kobiecych, ponieważ to przez ten pryzmat najlepiej widać, w jaki sposób powieść opowiada o podważaniu ról społecznych. Rezultatem inherentnego konserwatyzmu konwencji fantasy jest to, że na ogół odtwarza on wzorce społeczne średniowiecznej Europy (a raczej – to, w jak współcześni wyobrażają sobie wzorce społeczne średniowiecznej Europy), które na ogół nie były zbyt egalitarne, szczególnie w wymiarze płci. To, co dla wielu innych pisarzy fantasy było kością ogonową konwencji, Martin wykorzystał, by opowiedzieć o przekraczaniu granic albo próbach odnajdywania się w ich ramach. Ostentacyjnie wybija się tu chłopczyca Arya. Tradycja wciska ją w rolę królewny, która w stosownym czasie zostanie wydana za mąż celem zawiązania tej czy innej koligacji rodowej, po czym reszta życia minie jej na rodzeniu kolejnych królewiczów. Arya tego nie chce – w przeciwieństwie do siostry nie pasuje do tego życia, jednak środowisko, w jakim przyszło jej egzystować nie zostawia jej zbyt wiele miejsca na swobodę. Ojciec zatrudnił jej nauczyciela fechtunku, by zaspokoić jej pragnienie realizacji poza przypisaną jej rolą, ale był to zaledwie półśrodek, łagodzący napięcie, ale nierozwiązujący problemu. Gdy cały jej świat rozpadł się wokół niej i runął, dziewczyna była w stanie podjąć ucieczkę, ze wszystkimi konsekwencjami tego posunięcia. 

Innym przykładem jest Catelyn Stark, którą poza przypisaną jej rolę społeczną żony i matki wypycha konieczność, a mianowicie nieobecność męża oraz kłopoty, w które ów po pewnym czasie się pakuje. Catelyn porusza się poza granicami przypisanego jej pola szachowego w znacznie bardziej subtelny sposób niż jej córka, manipulując obyczajami i tradycjami, pociągając za sznurki rycerskiego honoru i męskiej próżności celem osiągnięcia własnych celów. W interesujący sposób mentoruje również swojemu synowi, Robbowi, nigdy nie starając się go zdominować, ale też z drugiej strony nie traktując go protekcjonalnie. Nie wydaje się także odczuwać jakiegokolwiek dyskomfortu z tego tytułu – nie jest to w żaden wyraźny sposób zaakcentowane, ale z zachowań tej bohaterki można wnioskować, że Catelyn poddaje swoją rolę kochającej żony i matki przekonstruowaniu bardzo intuicyjnie. 

Na kobietach oczywiście nie kończy się w Grze o tron opowiadanie o przekraczaniu granic kreślonych nam przez innych. Fascynującym przykładem jest tu Tyrion, prawdopodobnie najpopularniejszy i cieszący się największą sympatią bohater sagi. Tyrion jest karłem, co w uniwersum Pieśni Lodu i Ognia w normalnej sytuacji skazałoby go na szybką śmierć, a w najlepszym wypadku żywot pariasa w jakiejś wędrownej trupie cyrkowej. Bohater urodził się jednak w rodzie Lannisterów, jednej z najpotężniejszych rodzin szlacheckich w Westeros, co daje mu szczególny status społeczny i właściwą arystokracji nietykalność oraz przyrodzone miejsce w luksusowych zamkowych komnatach. Z drugiej strony jego szczególny stan sprawia, że spotyka się często z pogardą, dystansem i obrzydzeniem innych – jego niepełnosprawność jest tak samo niezbywalna jak jego szlachecki tytuł i za obiema tymi właściwościami ciągnie się sznur określonych konsekwencji. Tyrion jest przez to nihilistą, ale nihilistą empatycznym – bardzo łatwo jest mu sympatyzować z Jonem, który również, jako bękart, znajduje się na styku różnych warstw społecznych. 

To nie przypadek, że właśnie tego typu postaci są w powieści tymi, które stać na największą empatię i które aktywnie starają się zmieniać na lepsze rzeczywistość wokół siebie. Jon, po początkowych turbulencjach związanych z dopasowaniem się do Nocnej Straży korzysta ze swojego przywileju by pomóc pozostałym członkom w treningu oraz bierze pod swoje skrzydła zniewieściałego, introwertycznego Sama, szukając mu takiego miejsca w sztywnych strukturach Straży, w którym chłopak nie tylko przetrwa, ale też będzie mógł się realizować jako potrzebny, wartościowy członek społeczności. Daenerys, de facto sprzedana w niewolę przez swojego brata, wykorzystuje swój status do próby zreformowania hipermaskulinistycznych Dothraków i uczynienia z nich nieco bardziej egalitarnej, mniej brutalnej i krzywdzącej słabszych (kobiety) społeczności. Nawet Tyrion, pozornie cyniczny hedonista i lekkoduch, tworzy dla permanentnie pozbawionego władzy w nogach Brana specjalny rodzaj siodła, by chłopiec mógł przynajmniej częściowo zrekompensować sobie kalectwo. 

Łatwo dopatrzyć się tu powracającego raz po raz motywu – postać ze styku warstw społecznych, tańcząca na krawędzi szachowego pola, na własnej skórze doświadcza krzywd i niezawinionej niesprawiedliwości… i wykorzystuje to jako płaszczyznę empatii, dzięki której zmienia świat na lepsze. Danerys doświadczyła gwałtu i uprzedmiotowienia – dlatego broni innych kobiet przed podobnym losem. Jon toczył żywot niechcianego, niepotrzebnego w swej rodzinnej konstelacji odrzutka – pomaga więc innym, podobnym sobie mężczyznom w odnalezieniu własnego miejsca na świecie. Tyrion, który urodził się kaleką i przez swoje kalectwo nigdy nie był w stanie wieść życia, do jakiego się urodził – pomaga chłopcu, któremu okaleczenie równie nieodwracalnie zamknęło drogę do większości życiowych ścieżek. Martin ma wiele sympatii dla osób będących nonkonformistami z życiowego przymusu i jest to zaskakujące podejście w konwencjonalnym fantasy. Postaci, które nie potrafią przystosować się do nowych sytuacji i desperacko starają się działać w obrębie narzucanych przez społeczeństwo zasad z kolei giną, najczęściej szybko i w głupi, niepotrzebny sposób. Jak Ned Stark, ze swoim nienaruszalnym honorem i lojalnością w stosunku do tracącego kontakt z rzeczywistością króla. Albo Viserys ze swoją obsesją na punkcie obiecanego mu tronu. Obaj, choć tak różni w swych motywacjach i moralności, zginęli, ponieważ nie potrafili przystosować się do zmieniających się warunków. Inni, jak Sansa, desperacko trzymająca się swojej fantazji o poślubieniu pięknego księcia, zostaje sprowadzona do pionka w politycznej grze Lannisterów. 

Głęboko wierzę, że to jest właśnie powodem, dla którego saga Pieśń Lodu i Ognia zyskała sobie taką popularność – ponieważ ma to empatyczne, dobrze rezonujące z doświadczeniami wielu z nas, przesłanie o tym, że skrzywdzeni i upokorzeni ludzie mogą znaleźć w sobie na tyle dobroduszności i empatii, by, choćby w minimalnym stopniu, zmieniać świat wokół siebie na lepsze. Że empatia to współdzielenie doświadczeń, także tych złych i traumatycznych, oraz próba obrócenia ich w coś pozytywnego. Tym bardziej smuci mnie fakt, iż – głównie przez popularność serialu HBO – martinowska narracja jest powszechnie sprowadzana do absurdalnych memów o masowym uśmiercaniu postaci pierwszo- i drugoplanowych oraz eksploatacji brutalnych scen przemocy i seksu (a czasem brutalnego, przemocowego seksu). Jest w Grze o Tron znacznie więcej ponad to, i szkoda, że nie pisze się o tym częściej.

piątek, 9 lutego 2018

Ivan wielki i wspaniały

fragment okładki, całość tutaj.

Jedyny i niepowtarzalny Ivan to powieść K.A. Applegate. Każda osoba śledząca mojego bloga z jako-taką regularnością zapewne doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jestem olbrzymim admiratorem twórczości tej amerykańskiej autorki odpowiedzialnej za powstanie takich cykli powieściowych jak Animorphs czy Everworld. Od dłuższego czasu autorka przestała jednak zajmować się młodzieżowymi powieściami akcji i skupiła na tworzeniu zajmującej literatury dziecięcej. Rezultatem tych eksperymentów jest książka, o której chciałbym dzisiaj opowiedzieć – powieść, którą warto przeczytać, ponieważ to dzieło naprawdę wyjątkowe. Staram się unikać takich określeń jak „najlepsza książka, jaką przeczytacie” czy „coś, co naprawdę znać trzeba” bo to duże kwantyfikatory, których w przeszłości zdarzało mi się często nadużywać. W tym jednak przypadku muszę napisać, że Jedyny i niepowtarzalny Ivan jest powieścią na tyle unikalną, mądrą i poruszającą, że zignorowanie jej… no cóż, naprawdę byłoby błędem. Jedyny i niepowtarzalny Ivan to opowieść o wielu rzeczach. W swej najpłytszej, bazowej warstwie to prosta, ale poruszająca historia goryla imieniem Ivan mieszkającego w zapyziałym miniaturowym zoo przy autostradzie, który stara się ochronić małą słonicę przed życiem w tym smutnym, nieprzyjemnym miejscu. Ale to tylko jeden poziom opowieści – Jedyny i niepowtarzalny Ivan ma ich jednak kilka, a każda z nich jest interesująca. 

Ivan konstruuje swoje wypowiedzi w bardzo prosty sposób. Rozdziały rzadko kiedy mają więcej, niż cztery, pięć akapitów, akapity na ogół po jednym, dwóch zdaniach. Narzuca to dużą narracyjną dyscyplinę, autorka komponuje świat przedstawiony z prostych obserwacji, jakie czyni główny bohater – smaków, zapachów, kolorów, dźwięków oraz dygresji, czasami naiwnych, czasami w swej prostocie uderzająco trafnych. Umysł Ivana przypomina nieco umysł dziecka, jego ograniczona wiedza o świecie i percepcja otoczenia sprawiają, że częstokroć zwraca on uwagę na rzeczy trywialne, wyciągając z nich logiczne, choć błędne wnioski. Wszystko to sprawia, że nietrudno jest uwierzyć, iż tę opowieść naprawdę snuje goryl dysponujący umysłem podobnym do ludzkiego, ale jednak obcym, prostszym, ale nie mniej bogatym w doznania i doświadczenia. To ważne, ponieważ Jedyny i niepowtarzalny Ivan jest historią o komunikowaniu się – główny bohater dostrzega różnice między sobą, ludźmi oraz innymi zwierzętami i do pewnego stopnia potrafi je przekraczać. Robi to w nietypowy sposób, bo przez sztukę. 

Widzicie, Ivan jest artystą – podobnie jak Julia, córka mężczyzny zajmującego się sprzątaniem, która często towarzyszy gorylowi oraz dostarcza mu kredek i papieru. Relacja między tą dwójką opiera się na przekraczającym granice gatunków porozumieniu dusz. To od Julii Ivan uczy się, czym jest sztuka – sposobem komunikowania się z innymi oraz sposobem kształtowania rzeczywistości – i wykorzystuje tę lekcję, by osiągnąć swoje zamierzenia. To kolejna warstwa powieści, sztuka jako sposób wyzwolenia. Ivan mieszka w ciasnej klatce, w której niewiele się dzieje, więc zasób jego doświadczeń jest bardzo ograniczony – co z kolei ogranicza jego talent, bo rysunki są powtarzalne i ograniczają się do prostych odwzorowywań tego, co Ivan ma w zasięgu wzroku. By naprawdę osiągnąć swój cel Ivan zmuszony jest wyjść poza własne ograniczenia – percepcji, talentu, przemyśleń. To trudne, ale konieczne, ponieważ teraz jego twórczość ma sens – próbę ocalenia małej słoniczki przed spędzeniem reszty swojego życia w zamknięciu. 

Jest to również opowieść o ludzkim okrucieństwie wobec zwierząt. Autorka nie epatuje tu scenami brutalnej przemocy – ostatecznie mowa tu o książce dla dzieci – ale udaje jej się skonstruować wiarygodny system obnażający banalność zła. Applegate jest zbyt mądrą i utalentowaną pisarką, by nie zdawać sobie sprawy z faktu, że czasami mniej znaczy więcej. Właściciel przydrożnego zwierzyńca, Mack, boi się o swój interes – nie stać go na przyzwoite warunki dla swoich podopiecznych, a jego desperacja przekłada się na frustrację i okrucieństwo. W żadnym wypadku nie jest to traktowane jako usprawiedliwienie jego zachowań – to raczej ukazanie pewnym procesów, które prowadzą do przemocy. To kolejna rzecz, którą Ivan zmienia swoją twórczością na lepsze – zły system, w którym męczą się wszyscy, zostaje rozbity dzięki artyście, który był w stanie uformować odpowiednio czytelną, pochłaniającą narrację. To wyjątkowo idealistyczna, ale mimo wszystko (a może właśnie dzięki temu?) bardzo przemawiająca do wyobraźni opowieść.

W dwa tysiące czternastym roku zapowiedziano, że koncern Disneya zainteresowany jest przeniesieniem Ivana na wielki ekran – w projekt, jak dowiedzieliśmy się kilka lat później, zaangażowana jest między innymi Angelina Jolie, a reżyserii podejmie się znany między innymi z ekranizacji książki Harry Potter i Czara Ognia Mike Newell. Co do samego przedsięwzięcia mam mocno mieszane uczucia – nie, żebym uważał, iż Jedyny i niepowtarzalny Ivan na takową nie zasługuje, bynajmniej. Mój niepokój budzi natomiast fakt, że jest to rzecz szalenie specyficzna, a przez to trudna w adaptacji – a zła ekranizacja może wyrządzić tej książce więcej szkody, niż pożytku. Dlatego chciałbym gorąco Was wszystkich zachęcić do zapoznania się z powieścią jeszcze zanim ukaże się film. Nie pożałujecie.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...