sobota, 19 grudnia 2015

There's someone, you've got to meet him...

fragment grafiki autorstwa Johna Freemana, całość tutaj.

Moje zdegustowanie najnowszym serialem animowanym nawiązującym do kultowej, uwielbianej przeze mnie serii kreskówek Looney Tunes mogło wywołać w niektórych z Was wrażenie, że coś takiego dzieje się po raz pierwszy - że nigdy wcześniej w historii animacji wychodzących pod szyldem Warner Bros nie mieliśmy do czynienia ze znaczącym spadkiem jakości. To oczywiście nieprawda - jak każda franszyza o wieloletniej historii, tak i Looney Tunes miewało swoje upadki. Pierwszym były lata sześćdziesiąte - początek słynnej Mrocznej Ery Animacji, która wygoniła kreskówki ze srebrnych ekranów do telewizji i pozbawiła je wysokich budżetów, zmuszając twórców do operowania limitowaną animacją. Żadne studio produkcyjne nie wyszło z tego okresu bez poważnego uszczerbku - może z wyjątkiem Hanna-Berbera, które przystosowało się do nowych czasów i dziś jest ich symbolem. 

Studio animacyjne Warner Bros rozwiązano w 1963 roku i od tamtego momentu sygnowane logiem WB animacje były wykonywane przez podwykonawców. Dość łatwo je rozpoznać - jeśli na początku kreskówki zamiast klasycznej planszy tytułowej z błękitną wstążką i równie klasycznego  motywu muzycznego widzicie jakieś abstrakcyjne kreski na czarnym tle układające się w minimalistyczne, stylizowane litery WB i słyszycie dziwną, jazgotliwą muzykę, to oznacza, że trafiliście na jeden z tych właśnie tworów. Ich jakość była… zła. Bardzo zła. Warner Bros eksperymentowało wtedy z nowymi postaciami, wymyślonymi już po rozpadzie Warner Bros Cartoons. i w przeważającej większości nikt już o nich nie pamięta. Poważnie - czy ktokolwiek jest w stanie przywołać z pamięci takich bohaterów jak Cool Cat albo Merlin the Magic Mouse (ja potrafię, ale ja jestem animacyjnym freakiem, więc to się nie liczy)? Co do klasycznych animków z Looney Tunes - prawie wszystkie utknęły w limbo. Wyjątkiem była seria animacji, w której Daffy z jakiegoś powodu uganiał się za Speedym Gonzalesem. 

Jednak nawet w najmroczniejszych czasach może powstać coś dobrego. Stosunkowo niedawno odkryłem wyprodukowaną w 1968 roku animację, która spokojnie może stawać w jednym szeregu z najlepszymi kreskówkami Chucka Jonesa - choć jest od nich diametralnie różna. Kreskówka nosi tytuł Norman Normal i jest surrealistyczną, mocno (naprawdę mocno) depresyjną przypowieścią o moralnej kondycji współczesnego człowieka. A raczej człowieka schyłku lat sześćdziesiątych, choć z przykrością stwierdzam, że przez ostatnie pół wieku zmieniło się naprawdę niewiele, a jeśli już - to na gorsze. Jako, iż animacja trwa zaledwie sześć minut, a poniżej mogą trafić się spoilery, sugeruję obejrzenie jej przed podjęciem dalszej lektury tej notki. Norman Normal można spokojnie znaleźć w Internecie - łatwo ją jednak pomylić z francuskim serialem animowanym o bardzo podobnym tytule.

Co jest takiego niezwykłego w tej niedługiej kreskówce? Na przykład projekty postaci. O ile są one maksymalnie uproszczone, tak by animowanie ich oszczędnych ruchów było możliwie najmniej kłopotliwe, o tyle udało się do ich karykaturalnych sylwetek przemycić nieco niemalże picassowskiej estetyki. Bohaterowie są lekko zdeformowani, proporcje ich ciał są odrobinę zaburzone w sposób powodujący u widza pewien niedookreślony dyskomfort. O ile w większości kreskówek z tego okresu składałbym to na karb niedbałości animatorów, o tyle w przypadku Normana skłonny jestem założyć, że to świadomy zabieg artystyczny korespondujący z fabułą - tytułowy bohater został zresztą zaprojektowany przez mistrza pop artu, Miltona Glasera. Kojarzycie stylizowane logo „I ❤ NY”? To właśnie ten gość je zaprojektował. Podobnie jak logo wydawnictwa komiksowego DC. Podobnie muzyka - animacja powstała przy bardzo aktywnym współudziale Paula Stookeya, muzyka będącego członkiem popularnego wówczas zespołu Peter, Paul and Mary. Stookey współtworzył scenariusz oraz wyprodukował kreskówkę, podłożył również głos pod głównego bohatera. Wraz ze swoimi kolegami z zespołu nagrał również - niesamowicie wpadającą w ucho - piosenkę tytułową.

Fabuła. Jezu Chryste, fabuła. Dwadzieścia lat przed powstaniem The Simpsons oraz nastaniem ery animowanych sitcomów cynicznie komentujących przywary społeczeństwa zaistniał Norman. Akcja animacji rozgrywa się w podświadomości głównego bohatera, który - po krótkiej introdukcji - prezentuje nam kilka epizodów ze swojego życia. I tak towarzyszymy Normanowi w sprzeczce z szefem, który namawia go do niemoralnego posunięcia celem zdobycia klienta dla firmy, widzimy jego kalekie próby porozumienia z ojcem oraz wyalienowanie towarzyskie. Na końcu nie czeka nas żadna puenta, żaden happy end, żadna nadzieja na przyszłość - jedynie kolejne drzwi prowadzące do kolejnych epizodów z życia Normana i nieprzerwany spacer wokół szarego okręgu symbolizującym łożysko kultowe - towar, którym handluje nasz bohater. Norman Normal to historia, w której wielu z nas z łatwością się odnajdzie. Główny bohater jest everymanem desperacko starającym się zachować pion moralny i jakąś klasę w świecie bez wartości. Jego próby są z góry skazane na niepowodzenie, co Norman rozumie i zdaje się przyjmować z fatalistycznym spokojem, wciąż jednak nie ustając w swoich wysiłkach. Nie uzyskuje wsparcia od ojca, który zamiast wysłuchać syna woli prawić mu bełkotliwe kazania poprzetykane wspomnieniami, jak to za jego czasów bywało, jako jedyny na imprezie czuje się niekomfortowo wysłuchując rasistowskiego dowcipu opowiadanego mu przez podchmielonego kolegę, zostaje wyśmiany przez znajomego barmana, gdy przyznaje się do swojej niechęci do alkoholu. 

Na poziomie koncepcyjnym Norman po prostu wymiata. Kreskówka zawiera też najlepszą wizualną metaforę powiedzenia „Nigdy nie kłóć się z idiotą. Najpierw sprowadzi cię do swojego poziomu, a potem pobije doświadczeniem” jaką widziałem. Podobnie jak wyjątkowo cyniczne zobrazowanie desperackich prób zyskania aprobaty otoczenia przez jedną z postaci epizodycznych. Albo sceny, w których ojciec Normana dosłownie odlatuje, pokazując tym, jak słaby ma kontakt ze swoim synem i jak niewiele daje mu oparcia. Kolokwialne, bardzo naturalnie brzmiące dialogi kontrastują z dziwnymi rzeczami, które dzieją się wokół Normana, ale - jak się później okazuje - ma swoje uzasadnienie. Generalnie wszystko w tej kreskówce jest na swoim miejscu, każdy element ma jakieś głębsze znaczenie, a wizualne gagi odpowiadają temu, co dzieje się w głowie głównego bohatera, dodając kreskówce głębi.

Norman spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem publiczności i istniały spore szanse na kolejne animacje opowiadające do dalszych losach tej postaci, jednak ostateczny upadek Seven Arts - studia odpowiedzialnego za stworzenie Norman Normal zostało zamknięte, definitywnie kończąc ekranową karierę tego bohatera. Szkoda, naprawdę szkoda - postmodernistyczna, cyniczna kreskówka wyraźnie skierowana do dorosłego widza mogła być czymś niesamowitym, szczególnie biorąc pod uwagę koncepcyjną maestrię Normana. Zupełnie niespodziewanie ta animacja stała się jedną z moich ulubionych kreskówek od Warner Bros.

PS: To czterechsetna notka na moim blogu. Aż sam nie mogę uwierzyć, ile tego do tej pory naprodukowałem...

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...