Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fandom. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fandom. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 17 stycznia 2016

Lubimy Czytać (chociaż nie umiemy)

fragment grafiki autorstwa Iraville, całość tutaj.

Recenzje na Lubimy Czytać to fanpage, który gromadzi opinie użytkowników portalu Lubimy Czytać o ikonicznych pozycjach literatury polskiej i światowej. W krótkim czasie zdobył on bardzo dużą popularność wśród internautów - w chwili, w której piszę te słowa ma on już prawie szesnaście tysięcy „lajków”. O Recenzjach pozytywnie wypowiedział się Wojciech Orliński w swoim felietonie dla magazynu Duży Format. Sam portal Lubimy Czytać zareagował mniej entuzjastycznie - w wydanym przezeń oświadczeniu czytamy, iż  właściciele strony nie życzą sobie wyśmiewania jej użytkowników w tego typu sposób i szykują prawne działania mające temu zapobiec. Innymi słowy, dzieje się - jest beka, jest oburz, jest zabawa. Dla mnie Recenzje na Lubimy Czytać są jednak źródłem nie tyle śmiechu, co refleksji i im dłużej nad tym myślę, tym bardziej zaczynam podejrzewać, że szydera reprodukowana za pomogą umieszczanych tam wpisów nie jest bynajmniej wymierzona w autorów i autorki nieporadnych recenzji. A przynajmniej nie tylko w nich.

Fanpage daje nam zaskakujący wgląd w to, co czytelnik naprawdę myśli o klasyce literatury. I to ten prawdziwy czytelnik, nie czytelnik akademicki, wyrobiony, znający teksty i konteksty, uwarunkowania społeczne i historyczne, operujący całym zestawem narzędzi analitycznych oraz wieloletnim doświadczeniem w literackich bojach. Jak ikoniczne dzieła literackie odbiera nastolatka, która musi przeczytać lekturę szkolną, uczeń technikum skuszony tytułem albo okładką, pani domu? Recenzje na Lubimy Czytać dostarczają nam wielu wymownych przykładów - owszem, umieszczonych w prześmiewczym kontekście, ale dla mnie satyra nie jest ani tak oczywista, ani tak jednostronna, jak się może początkowo wydawać. Z wielu recenzji wyróżnionych przez fanpage wylewa się niezrozumienie, konfuzja, rozczarowanie. Zamiast śmiać się z osób intelektualnie nieprzygotowanych do poprawnej (w naszym mniemaniu) interpretacji klasyków, powinniśmy zadać sobie pytanie czemu tak wiele osób nie rozumie - i czy w istocie jest to niezrozumienie? - dzieł literackich uznawanych za najwybitniejsze w historii ludzkości?

Odpowiedzi jest wiele. Bo nauczycielka polskiego nie potrafiła ich tego nauczyć - kanon lektur obowiązkowych omawianych na nudnych, długich lekcjach przez źle opłaconą, wypaloną zawodowo polonistkę jest w stanie skutecznie obrzydzić nawet najwspanialsze dzieła. Ja sam czystą, intelektualną przyjemność obcowania z tekstem literackim i „rozpracowywania” go na coraz to inne sposoby poznałem dopiero na studiach polonistycznych. Jaki jest sens z istnienia literatury, jeśli służyć ma ona tylko wąskiemu gronu akademickiemu? Recenzje prezentowane na omawianym tu fanpage’u nieświadomie(?) obnażają ten problem - literatura miast zachwycać, alienuje. A coś jest nie tak, gdy dzieła powszechnie uznawane za wybitne budzą jedynie konfuzję i rozczarowanie czytelników. Zejdźmy na moment z piedestału „prawdziwej sztuki” i zastanówmy się - czy coś jest nie tak z dziełami? Czytelnikami? Zauważmy, że te opinie bardzo często ukazują pewne oczekiwania wobec danej pozycji (i rozczarowanie płynące z faktu, że oczekiwania te nie zostały w satysfakcjonujący sposób zaspokojone). Tak jak czytelniczka zawiedziona faktem, że Fiodor Dostojewski już na samym początku Zbrodni i Kary ujawnił tożsamość mordercy, zabijając tym samym cały suspens. Dużo nam to mówi o percepcji kultury współczesnego jej odbiorcy - w jaki sposób myśli taka osoba, do jakich narracji przywykła, jaką relację na linii czytelnik-utwór dopuszcza, a jaką odrzuca. Recenzje na Lubimy Czytać to tak naprawdę zwierciadło, co prawda krzywe, ale dzięki temu uwypuklające pewne cechy odbicie. I nie jest to odbicie szkaradne. Raczej skonfundowane, zdezorientowane, nieposiadające umiejętności czytania tekstów literackich.

Czytając Recenzje na Lubimy Czytać my, intelektualiści, siłą rzeczy musimy wystawić głowę z naszej wieży z kości słoniowej i zobaczyć jak zwykli (nie powstrzymam się i napiszę - normalni) ludzie odczytują wielbione przez nas dzieła, święte krowy literatury, których niepodobna skrytykować bez posądzenia o ignorancję. To szpila, która przebija balonik naszego słodkiego zadowolenia - normalni ludzie za nic mają nasze świętości. I absolutnie nie powinien to być dla nas powód, by z nich szydzić. Przeciwnie - to nasza wina. Długo pracowaliśmy, by normalnemu człowiekowi obrzydzić klasykę, obwarować murami intelektualizmu i zasiekami snobizmu, zanudzić na śmierć legendarnymi opisami przyrody z Nad Niemnem, od najmłodszych, szkolnych lat ukazać, jak nieżyciowe, anachroniczne, bełkotliwe i niezrozumiałe są te Wybitne Dzieła. To myśmy nie pozwolili klasyce przesiąknąć do kultury masowej. Jeśli kultura remiksu - to tylko Balladyna na motocyklu, zamknięta w kolejnym bezpiecznym getcie „sztuki nowoczesnej spod znaku Czarnego kwadratu na białym tle” alienująca chyba jeszcze mocniej, niż „goły” pierwowzór., jeśli Chopin, to tylko przeklinający, w intencjonalnie odpychającej stylistyce anarchistycznego komiksu. W czasie gdy Francuzi i Brytyjczycy nieustannie odtwarzają dzieła swoich wieszczów czy to w powieściach graficznych, czy to w serialach science-fiction, pozwalając im wytarzać się w profanum i na ten przynajmniej sposób (jeśli nie na żaden inny) służyć normalnym ludziom - my jakoś tego nie potrafimy. Cytujący Dziady Jaskier z gry Wiedźmin - tej pierwszej, jeszcze tej naszej, nim ogólnoświatowy mainstream porwał serię w swoje objęcia - to jeno wyjątek potwierdzający smutną regułę.

Orliński utrzymuje, że zna autora fanpage’a, ale nie ujawnia jego tożsamości - zdradza jedynie, że jest to osoba powiązana ze środowiskiem literackim. To jeszcze mocniej umacnia mnie we wrażeniu, że za powstaniem Recenzji stoi coś więcej, niż tylko pusta szydera z użytkowników i użytkowniczek portalu Lubimy Czytać. Dla mnie to znakomity komentarz społeczny, obnażający miejsce klasyki literatury we współczesnej przestrzeni kulturowej naszego kraju. Duża liczba czytelników mających tyle cierpliwości i ambicji, by w dzisiejszych czasach sięgnąć po książkę odbija się od ściany niezrozumienia. Ale to nie oznacza bynajmniej, że oni ponoszą porażkę. Pamiętajcie, że to chopinowski fortepian ucierpiał w zetknięciu z brukiem - nie na odwrót.

czwartek, 29 stycznia 2015

Cierpienia młodego blogera

fragment grafiki autorstwa nooneexpected, calość tutaj.

W normalnych okolicznościach pisałbym w tym momencie notkę o Final Fantasy II (ale spokojnie, co się odwlecze…). Albo notkę o Power Rangers RPM. Albo zaplanowaną notkę o jednej z zapomnianych postaci z kreskówek Warner Bros. Albo może jeszcze jakąś inną. Tak się jednak złożyło, że zajrzałem na bloga Moreni, którego autorka wdała się w polemikę z pewnym blogerem utyskującym na te straszliwe blogerki książkowe niszczące polski rynek wydawniczy, psujące Internet i zapewne odpowiadające również za inne nieszczęścia, takie jak okaleczanie bydła w Arizonie, obecny kurs franka szwajcarskiego czy tsunami. Notkę rzeczonego blogera przeczytałem i oniemiałem. Oczywiście, wiem, że polski fandom fantastyczny ma swoje odchyły - jak nie gwałci na sesjach RPG, to wykazuje wybitny talent do czytania z niezrozumieniem - ale ogłuszający łoskot odjeżdżającego peronu wylewający się z przeczytanego tekstu wprawił mnie w bojowy nastrój. Może to też być kwestia tego, że zawsze gdy ktoś atakuje blogerki książkowe włącza mi się Papa Wolf Mode, ale te dziewczyny (i chłopaki) naprawdę nie zasługują na ten hejt. Całość tekstu (przepuściłem odnośnik przez DoNotLinka, więc można klikać bez obaw, że się autorowi nakręci popularność) warto jednak przeczytać wcześniej, żeby mi znowu nikt nie zarzucił wyrywania zdań z kontekstu przy ewentualnym cytowaniu.

Notka jest napisana strasznie nieskładnie, bo autor co i rusz popada w jakieś dygresje, generalizuje, stosuje dość tanie chwyty retoryczne i wyciąga jakieś niepoparte żadnymi źródłami dane statystyczne typu „99% blogów książkowych prowadzonych jest przez kobiety”, ale udało mi się wyłowić z tekstu kilka postawionych przezeń hipotez. Najważniejszą z nich jest zdiagnozowanie w polskiej literackiej blogosferze raka toczącego jego tkankę i odpowiedzialnego za ogólną nędzę internetowej krytyki literackiej. Rak ten nosi imię „blogerki książkowe” (duh!). Autor feralnej notki roztacza wizję stada idących ślepo za modą bezczelnych gówniar niezasłużenie zbierających gigantyczną publikę, publikujących nieprofesjonalne, nieporadnie napisane notki i wyciągających od rozmaitych wydawnictw kilometry sześcienne darmowych egzemplarzy recenzenckich. Szczególnie to ostatnie zdaje się mocno boleć Pana Blogera, jako, iż - jak sam przyznaje w komentarzach - jemu samemu rzadko kiedy uda się dorwać jakiegoś gratisa od wydawnictwa.

Od czego ja mam zacząć…? Drogi Panie Blogerze, byłoby bardzo miło, gdyby przyjął pan do wiadomości, iż funkcja blogerek książkowych w ogromnej większości nie pokrywa się z funkcją „prawdziwej” krytyki literackiej. Jak już kiedyś przy podobnej okazji wspominałem - blogowanie stało się współczesnym odpowiednikiem niezobowiązującej pogawędki ze znajomymi. Nie każdy dysponuje wiedzą, umiejętnością czy intelektualnymi narzędziami do rozebrania dzieła na czynniki pierwsze - i nie każdy musi. Jeśli kogoś najdzie podzielić się wrażeniami z przeczytanej lektury nawet jeśli nie ma o rzeczonej lekturze niczego interesującego do powiedzenia - niech się dzieli na zdrowie. A jeśli ktoś tego właśnie typu teksty chce czytać - niech czyta. Nie widzę najmniejszego powodu, dla którego kogokolwiek miałoby to uwierać.

Po drugie - kwestia gratisów. Tutaj przywołam własne doświadczenia. Otóż bloguję już od ponad siedmiu lat, a Mistycyzm Popkulturowy prowadzę od ponad pięciu. Przez ten czas pisałem dla chyba wszystkich największych polskich portali o fantastyce, a także dla Jawnych Snów, NaEkranie, Popmodermy oraz wielu innych blogów, portali i stron. Publikowałem również w Nowej Fantastyce i LAGu. Do tego prowadziłem dwa podcasty i jeden komiks internetowy, który w pewnym momencie stał się memem o ogólnokrajowym impakcie. Można więc napisać, że w jakimś stopniu wyrobiłem sobie markę i jestem w miarę atrakcyjnym celem gratisów wszelkich wydawców i dystrybutorów. Wiesz, ile w ciągu tego czasu, otrzymałem propozycji przysłania egzemplarza recenzenckiego? Całe dwie. I piszę tu nie tylko o książkach, ale też filmach, grach, komiksach, płytach i tak dalej. Dwa razy w historii mojego funkcjonowania w blogosferze ktoś bez żadnej interwencji z mojej strony zaczepił mnie mailowo z pytaniem czy chcę gratisa do recenzji. Oczywiście, nie oznacza to, że dostałem tylko dwa gratisy w swoim życiu (tamtych i tak nie przyjąłem w związku z praktykowaną przeze mnie na blogu polityką nieprzyjmowania niczego za darmo od dystrybutorów, jako, że mogłoby to rzutować na ocenę danego dzieła), ale nieźle obrazuje skalę sytuacji. Smutna prawda jest taka, że jeśli sobie nie wyżebrzesz, to nie dostaniesz. W tej sytuacji należy jeszcze bardziej podziwiać blogerki książkowe za to, że potrafią rozmawiać z wydawcami i wyciągnąć od nich coś za darmo. Jeśli już wydawcy się do jakiegoś blogera odzywają to raczej do tych największych i najpopularniejszych, dzięki którym dotrą do największej liczby odbiorców. Jeśli tak ci, Panie Blogerze, zależy na tych gratisach, to trzeba po prostu zbudować sobie odpowiednio szeroki audience. A jeśli - jak deklarujesz - blogujesz nie dla wymiernych korzyści, ale z poczucia misji, to nie rozumiem, o co ten rant.

Dalej też jest nieźle - Pan Bloger pisze, co następuje (wytłuszczenia moje):

To jednak tylko wierzchołek góry lodowej – spora grupa czytelników także nie posiada jakiegokolwiek poszanowania do wcale niełatwej pracy osób związanych z literaturą. Recenzentowi odbiera się prawo do subiektywnej oceny (jeśli ktoś powie, że recenzja musi być obiektywna, to niech kliknie ten magiczny X w prawym górnym rogu ekranu, i dalej nie czyta, bo nie mamy o czym rozmawiać), i robią to zarówno wydawcy, jak i autorzy czy właśnie czytelnicy. Dlaczego mniej niż ułamek procenta ludzi podejmie z autorem tekstu rzeczową dyskusję, by wyjaśnić wątpliwości, może też spróbować spojrzeć na coś z innej strony? Być może te słowa czytasz ty, drogi czytelniku, ty, który masz czelność negować ocenę recenzenta na podstawie argumentu „bo inni oceniają lepiej/inaczej/gorzej”. 

O, ja cię. Po prostu mnie zatkało. Facet przez kilka długich akapitów odbiera prawo do subiektywnej oceny całej rzeszy blogerek książkowych (wrzuconych do jednego, stereotypowego worka) i ma czelność negować ich opinię właśnie na podstawie argumentu „bo ja oceniam lepiej” (lepiej, to znaczy - znów cytat bezpośrednio od Pana Blogera - w odróżnieniu od blogerek „dla których składową oceny są mizianka bohaterów i świecące wampiry.”) i sadzi coś takiego. Ja nie wiem, czy to jest szczyt bezczelności, czy jakieś wyżyny cynizmu, czy też może nagła zapaść intelektualna w trakcie pisania notki. W ogóle nie bardzo rozumiem, jak ten akapit łączy się z wcześniejszą tyradą autora. Kto niby odbiera Panu Blogerowi prawo do subiektywnej oceny, bo nie rozumiem? Wydawcy, którzy odmawiają podłączenia mu kroplówki z gratisowymi egzemplarzami recenzenckimi (złośliwie mógłbym zauważyć, że jeśli klarowność recenzji Pana Blogera jest taka, jak tej notki, to się im niespecjalnie dziwię). Autorzy? Jak? Zgubiłem się kompletnie, autor zaczyna w dalszej części tekstu tłuc jakieś chochoły, prać zaszłe brudy (?) i dyskutować z głosami w swojej głowie (?). Ja przepraszam, że się wyzłośliwiam, ale zupełnie nie rozumiem, skąd w notce nagłe przejście od tych straszliwych blogerek książkowych idących pod rękę z feministkami, homoseksualnym lobby i Mędrcami z Syjonu do atakowania autorów tekstów literackich, którzy starają się przeforsować własną interpretację napisanego przez siebie utworu. A, i pod koniec Pan Bloger się obraża na cały świat.

Jakby nie było - usprawiedliwianie własnego nieudactwa jakimś spiskiem wydawnictw i blogerek książkowych jest obrzydliwe, głupie i śmieszne, mniej więcej w tej kolejności. Powtórzę to jeszcze raz i będę powtarzał do znudzenia - blogerki książkowe to nie jest hivemind, jak w każdej subkulturze trafiają się tam jednostki umiejące w interesujący sposób pisać o literaturze, jak i takie, które zatrzymują się na najbardziej powierzchownych wrażeniach. Generalizowanie i wrzucanie wszystkich przedstawicielek (i przedstawicieli) tej grupy do jednego wora jest idiotyczne. Poza tym - jeśli niedouczona piętnastolatka jest w stanie załatwić sobie więcej gratisów od wydawnictw, niż profesjonalny Pan Bloger z wieloletnim stażem, to o którym z tych dwojga źle to świadczy?

środa, 16 kwietnia 2014

Tumblr jest kobietą

fragment grafiki autorstwa Jona Locka, całość tutaj. 

Uwaga – poniższa notka będzie chyba najbardziej niemerytorycznym wpisem, jaki zdarzyło mi się popełnić w ciągu trzech lat prowadzenia blogaska. Bez researchu, bez linków, tabelek, statystyk, z dużą ilością uogólnień, skrótów myślowych, stereotypów niepopartych żadnymi badaniami. Generalnie notka napisania na podstawie osobistych odczuć i tego, co mi się wydaje, że wiem. Na podstawie dowodów anegdotycznych i niesprecyzowanego „ducha dziejów”. Z tego też powodu proszę mnie nie pociągać do odpowiedzialności, w razie gdy popełnię jakąś rażącą głupotę. Na swoją obronę dodam tylko, że nie umiem sobie wyobrazić, by tę notkę dało się napisać w inny sposób.

Generalnie było dotąd tak, że fandom, nerdyzm i zjawiska pokrewne przez wiele lat zarezerwowane były głównie dla męskiego odbiorcy – stereotypowego pryszczatego okularnika, który wynagradzał sobie wątłą tężyznę fizyczną i takież same powodzenie u płci preferowanej, wcielając się po godzinach w wielkiego zabijakę z mieczem czy dzielnego kosmicznego komandora ratującego wszechświat albo co najmniej galaktykę. Koncerny produkujące kontent, którym żywił się mieszkaniec tej niszy robiły zatem wszystko żeby tylko mu schlebić – ekstremistycznym tego przykładem są superbohaterskie komiksy z lat dziewięćdziesiątych, które prezentowały karykaturalnie umięśnionych bohaterów ściskających w rękach absurdalnie potężne giwery i hiperseksualizowane postaci kobiece o olbrzymich piersiach i cieniutkich taliach. Oczywiście, im dalej w mainstream, tym rozbuchana testosteronowość popkultury malała, ja mówię tu jednak o nerdowskich niszach. Niszach, w których odbiorczynie popkultury były w mniejszości i wymagano od nich, by zachowywały się z obowiązującą wówczas narracją, która przeważnie sprowadzała się do: „Wskakuj w blaszane bikini i nie marudź”. I tam patriarchalizm przez wiele lat kwitł w najlepsze. I kwitnie dalej. Ale od pewnego czasu zaczęło to komuś przeszkadzać.

Przywołam tu dwie afery, które jakiś czas temu przetoczyły się przez polskie środowiska fandomowe. Pierwszą z nich jest oczywiście afera kostkowa, kiedy tegoroczny Pyrkon był szeroko reklamowany za pomocą dość niesmacznego szczucia cycem. Druga to reportaż Dużego Formatu o gwałtach na kobiecych postaciach w papierowych erpegach. Obie te sprawy wiąże jedna rzecz – dyskusje wokół nich poruszają, w mniejszym lub większym stopniu, kwestię tego, gdzie w fandomie jest miejsce dla kobiet, ile im „wolno”, do jakiego stopnia mogą wpływać na kształt fandomowej rzeczywistości. Obie te afery wywołał właśnie fakt, że zarówno naga pani w wannie pełnej plastikowych kostek, jak i graczka, której bohaterka jest zbiorowo gwałcona przez awatary kolegów uczestniczących w kampanii jest sprowadzona do roli podrzędnej – rekwizytu, który ma nerdom płci męskiej posłużyć w celu osiągnięcia satysfakcji. Obie sprawy wypłynęły teraz, ale to nie oznacza, że wcześniej nie było problemów podobnego kalibru. Jasne, że były – ale nikt nie zwracał na nie uwagi. To znaczy, może i zwracał, ale bał się oskarżenia o bycie „rozhisteryzowaną feministką, która się bez sensu czepia, a tak w ogóle, to jak ci się nie podoba, to sobie idź, nikt cię tu siłą nie trzyma”. I w pewnym momencie dziewczyny powiedziały – basta. Stąd ten zgiełk, konsternacja i niebotyczne zdziwienie tych obszarów fandomu, które wciąż skrzeczą pod ciężarem mizoginii.

Coś się zmieniło. Kobiety na masową skalę zaczęły być nerdkami, animować fandomy. Nie umiem nawet w przybliżeniu powiedzieć, kiedy to się stało – w połowie lat zerowych? Na przełomie tysiącleci? Wcześniej? Później? W gruncie rzeczy nie jest to aż takie ważne. Dziewczyny nauczyły się nie wchodzić w męską narrację nerdyzmu, w której mogły być co najwyżej chłopczycami usiłującymi naśladować współwyznawców albo dać się sprowadzić do skąpo odzianego ucieleśnienia fetyszu tej, czy innej grupy w czasie cosplay’ów czy innych LARPów. Zaczęły tworzyć własną, alternatywną narrację – zupełnie inne spojrzenie na fandom. Dla mnie ucieleśnieniem tych genderowych przemian szeroko pojętego nerdyzmu jest Tumblr – miejsce, gdzie dyskurs, poetyka, sposób przekazywania treści są typowo fangirlowskie. Tak przynajmniej wynika z followowanych przeze mnie profili. Magiczna kraina gifsetów, wianków, shipowania i fanartów, której świeżość i żywiołowość ożywia skostniałe, prężące wirtualne muskuły i napinające fikcyjną klatę tradycyjnie męskie nerdowanie. Inne podejście do popkultury, zwracanie uwagę na inne aspekty, bezpretensjonalność, własny mempleks. Otwarcie na odmienności, queerowanie, działania emancypacyjne (nie tylko płciowo i seksualnie, ale też etnicznie), ogólnie pojęta frywolność. Takie jest tumblrowo-kobiece oblicze współczesnego fandomu.

Przedstawicielki płci żeńskiej w fandomie otworzyły okno i wpuściły do stęchłego pomieszczenia sporo ożywczego powietrza. I wielkie dzięki im za to, bo zaduch był niemożebny. Co prawda ten ożywczy przeciąg starają się zakłócić ciągłe popiardywania tych jego członków, którzy nie mogą się pogodzić z nieodwracalną już metamorfozą fandomu. Ci wszyscy łowcy Fake Nerd Girls, osobniki wołające „Pokaż cycki!” na konwentach, gracze w sieciowe strzelanki wysyłający do kuchni każdą dziewczynę znajdującą się w zasięgu czata. Oni już właściwie przegrali. Co prawda wciąż potrafią zrobić przykrość, napsuć krwi, może nawet zranić. To frustraci, którzy zorientowali się, że ich czas już minął, a reguły uległy zmianie. Albo – co jest znacznie gorsze – ci, którzy nigdy sobie tego nie uświadomili i wszelka próba sprowokowania ich do myślenia zostanie odebrana jako atak. Ale dla takich nie ma już nadziei. Nie należy się jednak nimi przejmować, bo jeśli jeszcze nie są oni mniejszością, to w niedługim czasie nią się właśnie staną. W każdym razie – dziewczyny, zrobiłyście w fandomie wspaniałą robotę i robicie ją nadal. Nie ważcie się przestawać.

piątek, 28 marca 2014

Rape-Playing Game

fragment grafiki autorstwa Benjamina Sasse, całość tutaj.

Być może marnuję w tym momencie doskonałą okazję, żeby siedzieć cicho. Prawdą jest, że nie jestem zapalonym graczem w papierowe erpegi, a ilość sesji, jakie w życiu odbyłem jest cokolwiek wątła. Można mi zatem zarzucić wypowiadanie się o rzeczach, o których nie mam za bardzo pojęcia, ponieważ – jak sam kiedyś przyznałem – świat wielościennych kostek i opasłych podręczników jest czymś, w czym się po prostu nie odnajduję, a sama forma takiej zabawy niezupełnie trafia w moją wrażliwość. Tym niemniej, widząc reakcje na felieton z Dużego Formatu, zareagować musiałem. Z moich obserwacji wynika, że przeważa bagatelizowanie problemu albo posądzanie autorki tekstu o robienie czarnego pijaru niszowemu hobby, jakim jest środowisko graczy w RPG. Rozumiem instynktowną obronę terytorium, bo sam często bardzo podobnie reagowałem w sytuacjach, gdy telewizja publiczna wygadywała głupoty o grach video. Czasem jednak warto powściągnąć emocje i przyjrzeć się sprawie na chłodno.

Jako kontrargumentów do postawionej w tekście Małgorzaty Łojkowskiej tezy – że gwałt postaci odgrywanej przez uczestniczkę tego typu zabawy może być dla niej problemem – krytykujący tekst erpegowcy używają różnych konstrukcji myślowych. Że to tylko zabawa. Że nikt normalny nie przekłada doświadczeń swojej postaci na własne i nie odbiera osobiście tego, co się z nią dzieje. Że snuta za pośrednictwem sesji RPG opowieść to tekst kultury analogiczny do sztuki teatralnej czy powieści, w których przecież takie tematy się przewijają. Że ludzie spoza środowiska „nie rozumieją”, więc nie powinni się wypowiadać. Generalnie felieton wzbudził dość duże kontrowersje w szeroko pojmowanym środowisku fandomowym. O sprawie wypowiedział się, między innymi, pisarz Jakub Ćwiek i felietonista Michał Radomił Wiśniewski. Swoje trzy grosze wtrącił też jeden z redaktorów Polygamii i pewnie jeszcze z pół tuzina blogerów. Postanowiłem nie być zatem gorszy i też dodać coś od siebie. Mam bowiem z tym tematem szereg problemów, które widoczne są nawet dla takiego niedzielnego erpegowca jak niżej podpisany.

Przede wszystkim kwestia utożsamiania się gracza z odgrywaną postacią. Twierdzenie, że nie ma tu żadnego przełożenia jest bzdurne, szczególnie biorąc pod uwagę specyfikę tej formy zabawy – sami określamy wygląd, rasę, profesję, charakter i mnóstwo innych składowych postaci, tworząc bohatera, z którym będziemy się utożsamiać, prowadzić przez kampanię i wypowiadać się za nią w pierwszej osobie, w jakimś stopniu się nią stając. Ktoś powie, że w grach komputerowych jest podobnie, ale to jednak nie to samo. W żadnym cRPG nie było jeszcze sytuacji, w której kierowana przez postać mogłaby zostać zgwałcona, poza tym ograniczenia technologiczne sprawiają, że możliwość personalizacji bohatera wciąż jest ograniczona. W tradycyjnych grach fabularnych przez większość czasu postać jest „wyobrażona” – niektórzy gracze tworzą oczywiście szczegółowe opisy wyglądu, czy wręcz grafiki swoich awatarów – ale w toku zabawy krasnolud Thormon Jadeitowy Topór wygląda jak ja, mówi moim głosem, bo to mnie słyszą i widzą współgracze i Mistrz Gry. To naprawdę jestem ja (bo przecież Ja Mówię), a nie jakiś abstrakcyjny brodaty karzeł, którego opis leży gdzieś tam zagrzebany w papierach, pod podręcznikiem. I kiedy dzieje się coś niefajnego, to dzieje się to – na pewnej płaszczyźnie – graczowi, nie jego postaci. Immersja sprawia, że poziom gry i poziom rzeczywistości się miesza. Nie chodzi mi bynajmniej o to, że graczom zaczyna się mieszać wyobraźnia z rzeczywistością, tylko że wczuwając się w postać, po prostu się z nią utożsamiamy, wchodzimy w jej świat, na moment żyjemy jej „życiem”. Uczestniczymy w fabule w sposób bardzo osobisty i jeśli ktoś brutalnie wchodzi w jej intymność, to mamy tendencję do odbierania tego osobiście i przenoszenia jej reakcji, przeżyć i zachowań na własne. Bo przecież bohater to ja – ma moje myśli, mój głos, reaguje tak jak ja chcę. To mój indywidualny konstrukt myśliwy, moja kreacja, która beze mnie nie ma racji bytu i nie może istnieć. 

Wyobraźmy sobie, że Mistrz Gry obrazowo opisuje taką sytuację: „Drab przystawia się do ciebie. Próbuje go odepchnąć, ale nie masz dość siły. Jego twarz przywiera do twojego dekoltu, czujesz zarost drapiący piersi. Jego dłoń zaciska się na twojej talii, po czym wędruje niżej, przywiera do pośladków i w końcu wkrada się pomiędzy uda. Szamoczesz się, ale on nie zwraca na to uwagi. Śmiejąc się lubieżnie, przyciska cię do ściany…”. Obrzydliwe, prawda? Szczególnie, jeśli graczka słyszy coś takiego skierowane bezpośrednio do siebie, z ust osoby, która przed nią siedzi. Jasne, że na poziomie fabularnym to Mistrz Gry opisuje, co się dzieje z odgrywaną przez nią postacią. Ale na instynktownie wychwytywanym poziomie językowym jeden człowiek opisuje swoje wyobrażenie tego, co się dzieje z drugim człowiekiem. Nie wiem, jak poczułaby się uczestniczka sesji, słysząc podobne opisy. Wiem, że ja czułbym się bardzo, ale to bardzo źle, nawet przysłuchując się temu z pozycji współgracza. Oczywiście, można ująć to inaczej, krótkim „Twoja bohaterka została zgwałcona”, co oszczędza obleśnych szczegółów i wprowadza rozróżnienie „Nie ty, tylko twoja postać”, ale dla mnie jest to kwestia czysto estetyczna.

Porównywanie sesji RPG do innych tekstów kultury uważam za mocno nietrafione, bo poziom utożsamiania się z ogrywaną postacią jest znacznie inny. Aktorka teatralna lub filmowa przed występem zna scenariusz i może odmówić zagrania w sztuce, w której odgrywana przez nią postać zostaje zgwałcona. Dziewczyna grająca w papierowego erpega nie wie, co za chwilę może spotkać jej bohaterkę. Jeśli chodzi o książki i filmy, to z całym szacunkiem dla tych mediów, ale stopień utożsamiania się z bohaterami jest tam nieporównywalnie niższy. Choćby z tego powodu, że losy bohatera się poznaje, a nie kreuje. Kolejnym popularnym usprawiedliwieniem jest „taki jest świat gry – mroczny, brutalny – więc gracze muszą się liczyć z tym, że ich postacie może spotkać coś paskudnego”. Z tym też mam problem. Raz, że brutalizację świata przedstawionego można wyłożyć w inny sposób, który nie musi uwłaczać graczkom, dwa – dla mnie głównym zadaniem powinna być przede wszystkim satysfakcja płynąca z uczestnictwa w danej kampanii, nawet jeśli miałaby na tym ucierpieć koherentność uniwersum.

Podsumowując i ubiegając wszelkie obiekcje – ja wiem, że papierowe erpegi to świetna zabawa. Wiem, że przytoczone w felietonie Dużego Formatu przypadki są incydentalne i nie rzutują na całe, bogate i pełne pozytywnej różnorodności, środowisko. Podejrzewam, że są graczki, dla których tego typu wątki są neutralne, tak jak są Mistrzowie Gry, którzy potrafią je wprowadzić w sposób nieuwłaczający żadnemu z uczestników i uczestniczek kampanii. Problem polega jednak na tym, że czasami to, co ma być dobrą zabawą zmienia się w przykre doświadczenie – i to nawet nie z intencji Mistrza Gry czy współgraczy, a ze zwykłej bezmyślności czy braku empatii. I to należy piętnować.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...