Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Battlestar Galactica. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Battlestar Galactica. Pokaż wszystkie posty

sobota, 25 lutego 2017

Ekspansja

fragment grafiki autorstwa Dagmary Matuszak, całość tutaj.

The Expanse to serial, na który czekaliśmy od czasów Battlestar Galactica – pisze Lauren Davis z popkulturowego bloga io9. Eric Watson z Polygonu określa tę produkcję mianem „najlepszego serialu, którego nikt nie ogląda”. Zwierz Popkulturalny pisze natomiast „jeśli macie wolne miejsce w swoim kalendarzu na porządny serial sf, to zwierz bardzo poleca. Cały pierwszy sezon jest dostępny na Netflix.” (zachowałem oryginalną interpunkcję). Po tylu rekomendacjach i uznałem, że w końcu muszę nadrobić tę haniebną zaległość i obejrzeć serialową adaptację najgłośniejszego cyklu powieściowego science-fiction ostatnich lat. 

Czemu „haniebną”? Ponieważ – jak czytelnicy i czytelniczki tego bloga zapewne zdają sobie sprawę – jestem ogromnym fanem telewizyjnej fantastyki naukowej w sosie międzygwiezdnym i staram się być na bieżąco z jak największą liczbą aktualnie emitowanych serialowych space oper. Jest coś niewyobrażalnie dla mnie atrakcyjnego w fabułach rozgrywających się na statkach kosmicznych albo obcych planetach, gdzie silne, wyraziste osobowości ścierają się ze sobą nawzajem oraz oczywiście z tajemnicami Wszechświata, zaś już samo bogactwo konwencji kosmicznej fantastyki naukowej ułatwia stworzenie nieprzewidywalnych, pasjonujących historii. Tym bardziej ubolewałem, że po anulowaniu znakomitego, acz kompletnie niedocenionego i – według mnie – niesprawiedliwie ocenianego przez ogół Stargate Universe musieliśmy bardzo długo czekać na serial science-fiction o porównywalnym rozmachu i ambicjach. Wedle wielu osób, których opinie szanuję i uznaję za wartościowe – część z nich przywołałem zresztą w pierwszym akapicie tej notki – The Expanse jest czymś właśnie takim. Serialem, wokół którego powinna koncentrować się uwaga geeków tak, jak kiedyś działo się to w przypadku Battlestar Galactica, Babylon 5 oraz Star Trek: The Original Series. A że łaknąłem czegoś takiego jak kania dżdżu, sięgnąłem po The Expanse gdy tylko pojawiła się ku temu okazja, to znaczy – gdy cały pierwszy sezon ukazał się na Netfliksie. 

Na wstępie muszę zaznaczyć, że nie czytałem Przebudzenia Lewiatana, ani kolejnych tomów cyklu powieściowego Jamesa S. A. Coreya, na postawie którego stworzono The Expanse. Nie z braku chęci, bynajmniej – po prostu nie byłem w stanie nigdzie dostać egzemplarza polskiego wydania książki, za które odpowiedzialna jest lubelska Fabryka Słów. O Fabryce nie chcę się źle wypowiadać, bo to w końcu oficyna odpowiedzialna za kawał mojej literackiej młodości, ale… no cóż, przy okazji publikacji Przebudzenia Lewiatana wydawnictwo skumulowało wszystkie swoje najgorsze praktyki – podzielenie oryginalnej książki na dwa tomy, podobno nieszczególnie dobre tłumaczenie oraz wstrzymanie publikacji dalszych tomów. Ach, byłbym zapomniał – oczywiście polskiego ebooka też nie ma. W tej sytuacji mogę jedynie poczekać, aż jakieś inne polskie wydawnictwo przejmie tę serię (z nieoficjalnych źródeł wiem, że są ku temu starania), toteż chwilowo wstrzymam się z zakupem oryginalnego wydania. Tym bardziej, że – od czego w ogóle powinienem był zacząć ten wywód – serial winien bronić się jako autonomiczna całość, w oderwaniu od pierwowzoru. 

A czy się broni? No cóż… średnio. Nie zrozumcie mnie źle, The Expanse to dobry, a miejscami nawet bardzo dobry serial, jednak stawianie go obok Battlestar Galactica to, według mnie, nieporozumienie. A szkoda, bo zadatki miał naprawdę niezłe. Przede wszystkim główny zarys fabuły i pomysł na świat przedstawiony są całkiem oryginalne – serial przedstawia ten etap eksploracji Kosmosu, w którym nasz gatunek już zasiedla najbliższe planety, ale wciąż jeszcze nie osiągnął poziomu podróży międzygwiezdnych, przez co ekspansja homo sapiens ogranicza się jedynie do planet (i innych ciał niebieskich) Układu Słonecznego. Zasiedlenie Marsa oraz Pasa (chodzi o pas asteroid między Marsem, a Jowiszem) spowodowało wytworzenie się nowych sił politycznych, kulturowych i ekonomicznych, które z roku na rok wyrabiają sobie coraz większe ambicje niepodległościowe i starają się uniezależniać od Ziemi. Sytuacja robi się napięta w sytuacji, gdy jakaś zupełnie nowa, nieznana siła zaczyna atakować statki niektórych frakcji, przez co zaczynają się wzajemne oskarżenia i generalnie robi się gorąco. 

Fabuła toczy się trzytorowo. Pierwszy wątek obraca się wokół Jamesa Holdena, niepokornego ducha, który jako jeden z nielicznych członków załogi swojego statku wydobywczego przeżywa atak tajemniczego agresora – i to dwa razy – przez co nagle wiele osób chce go zabić, manipulować nim albo robić jedno i drugie naraz. Drugi wątek rozgrywa się na Pasie i dotyczy Joego Millera, przedstawiciela lokalnej policji, który wykonując zlecenie polegające na odnalezieniu młodej kobiety wpada na trop czegoś znacznie większego. Bohaterką trzeciego wątku jest Chrisjen Avasarala, wysoko postawiona urzędniczka ONZ, która… w zasadzie nie mam pojęcia, na czym polega jej rola w fabule, bo przez większość czasu ta postać zajmuje się chodzeniem od jednego bohatera drugoplanowego do drugiego, prezentowaniem wyniosłego autorytetu oraz powtarzaniem tych informacji, które widz uzyskał już wcześniej z innych scen. 

Nie jest to bynajmniej bolączka tylko tej jednej linii fabularnej. Wątek Millera wnosi do rozwoju fabuły niewiele więcej – jego śledztwo polega głównie na biciu kogoś (albo byciem bitym przez kogoś) w celu uzyskania informacji, które na dłuższą metę nie mają żadnego wpływu na przebieg fabuły. To chyba największa bolączka pierwszego sezonu The Expanse – większość poczynań bohaterów ma znikomy wpływ na to, jak zmieni się status quo i w którą stronę potoczy się akcja. Jasne, jest bardzo dużo pozorowania istotnych działań – Miller odnajduje kolejne elementy układanki, dzięki którym poznaje rolę poszukiwanej przez siebie dziewczyny w wyłaniającym się z tła fabularnego spisku, ale żadne z jego działań tak naprawdę niczego nie zmienia. Gdyby usunąć postaci Millera i Chrisjen, to fabuła potoczyłaby się niemal dokładnie w taki sam sposób. Wyjątkiem jest tu wątek Holdena, którego poczynania i decyzje naprawdę skutkują wrażeniem realnego fabularnego progresu i ingerencji w zastany stan rzeczy. Choć i tu scenarzyści popełniają bardzo duży błąd warsztatowy – bohater nie tyle kreuje określone sytuacje, na które muszą reagować inni bohaterowie (co pozytywnie wpływa na opowieść, ponieważ daje protagoniście funkcję sprawczości i czyni rozwój sytuacji bardziej interesującym dla odbiorców), co na odwrót – reaguje na to, co się wokół niego dzieje. Rezultatem jest fabuła, która toczy się swoim torem, a bohaterowie coś tam niby robią, ale ostatecznie trudno określić co właściwie i czemu jest to istotne w szerszym kontekście. 

Kolejną bolączką są sylwetki charakterologiczne postaci, które padają ofiarą rozdźwięku między show, a tell. Weźmy choćby postać Holdena, o którym dowiadujemy się – z dialogów – że jest bardzo niezależną osobowością i był wychowywany na przywódcę, jednak w jego zachowaniu rzadko kiedy to widać, ponieważ większość podejmowanych przez niego decyzji wymuszana jest przez jego towarzyszy, zaś w drugiej części sezonu bardzo łatwo daje się zdominować Millerowi. Sam Miller z kolei wydaje się postacią trochę niedorobioną – wiemy, że nosi się jak Ziemianin, choć jest rodowitym mieszkańcem Pasa, ale nie do końca wiemy, czemu tak robi. Wiemy, że ma obsesję na punkcie odnalezienia Julie Mao, ale nie wiemy, czemu ma tę obsesję. W przypadku Chrisjen jest trochę lepiej, ponieważ dostajemy informację, że jej syn został zabity przez niepodległościowy ruch Pasa, co rzuca nam pewne światło na motywacje niektórych jej decyzji. Może wszystkie moje wątpliwości mają swoje odpowiedzi w książkach, może dowiem się tego z następnego sezonu, a może coś przegapiłem w trakcie oglądania – póki co jednak niekonsystencja sylwetek charakterologicznych postaci sprawia, że naprawdę trudno się z nimi zżyć. Nawet teraz, pisząc tę notkę, mam otwartą stosowną stronę na Wikipedii, bo zupełnie nie pamiętam imion i nazwisk bohaterów The Expanse. 

Fabularnie jest zatem średnio. Czy serial ma więc jakieś inne zalety? Właściwie tak i to nawet całkiem sporo. O intrygującym pomyśle na świat przedstawiony już wspominałem, a twórcy korzystają z okazji, by nam ten świat pokazać w jak najdrobniejszych szczegółach. Dostajemy zatem dużo scen obrazujących życie mieszkańców Pasa, ich zwyczaje, język, wewnętrzną ekonomię i powiązania między frakcjami. W dodatku SyFy naprawdę robi co może, by uciec od reputacji stacji tworzącej paździerzowe niskobudżetowce, bo The Expanse jest bardzo bogaty zarówno pod względem dekoracji – licznych i zróżnicowanych – jak i efektów specjalnych – również licznych oraz niemal zawsze bardzo dopracowanych. To chyba pierwszy serial science-fiction, który wygląda tak, jakby jego twórcy nie musieli ograniczać się budżetem i mieli szansę na należyte przedstawienie swoich pomysłów na ekranie. Podobają mi się te drobne detale, które często wkomponowane są w tło, gdzieś na marginesie oka kamery – dryfująca w obniżonej grawitacji butelka, zarysowany, noszący ślady ekran komunikatora Millera, jakieś fluorescencyjne graffiti będące reakcją na wydarzenia z niedalekiej przeszłości. Jest tego bardzo wiele i wyławianie takich smaczków stanowi prawdziwą przyjemność. The Expanse wygląda po prostu świetnie i dla samej estetyki warto przynajmniej dać mu szansę. 

Niestety nie mogę powiedzieć tego samego o muzyce, która jest bardzo… marvelowa, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi. Oprawa muzyczna w telewizyjnym science-fiction zawsze stanowiła ważny element kreowania klimatu oraz indywidualizowania konwencji. Muzyka w Firefly dopasowana była do klimatu kosmicznego westernu. Battlestar Galactica wykorzystywał etniczne rytmy, by podkreślić mistycyzm fabuły. Wyraziste, minimalistyczne i „brudne” aranżacje Joela Goldsmitha ze Stargate Universe korespondowały z ekstremalną sytuacją, w jakiej znaleźli się bohaterowie i bohaterki tego serialu. Muzyka w The Expanse… na ogół w ogóle jej nie słychać, ginie gdzieś w tle i jest kompletnie nierejestrowalna. W tych rzadkich momentach, w których ma szansę wybrzmieć, jest natomiast straszliwie banalna. Czasami słychać w niej zapożyczenia z Batlestar Galactica, ale nie dlatego, że The Expanse porusza podobne motywy – bo tak nie jest – tylko dlatego, że… no cóż, prawdopodobnie dlatego, że to się sprawdziło przy BSG, a osoby odpowiedzialne za dobór muzyki ilustracyjnej nie zadały sobie pytania, czemu pasowało to do spirytualnego Battlestara i czy aby na pewno będzie pasować do realistycznego The Expanse. Nie zrozumcie mnie źle – gdyby muzyka w tym serialu była „tylko” niepasująca, to bym jej nie krytykował tak mocno – problem polega na tym, że jest kompletnie nijaka, a kompozytor nawet nie próbował nadać jej jakiegoś indywidualnego stylu. 

Czy The Expanse wnosi do gatunku telewizyjnych space oper coś na miarę pionierskości Star Treka, kompleksowo zaplanowanej fabuły Babylon 5 czy mistycyzmu Battlestar Galactica? Niestety nie i na wszelkie porównania tego serialu z wyżej wymienionymi produkcjami będę patrzył z głębokim sceptycyzmem. To naprawdę nie jest żaden kamień milowy. Oczywiście ten serial jak najbardziej zasługuje na miano jednej z najlepszych współczesnych serialowych sci-fi, ale tylko dzięki absolutnej nędzy konkurencji, a nie wysokiemu poziomowi produkcji. Obejrzeć można, oczywiście, bo na bezrybiu i rak ryba. Nie jest to jednak w żadnym wypadku rzecz, którą obejrzeć koniecznie trzeba.

sobota, 23 stycznia 2016

W nie - bo wstąpienie

fragment grafiki autorstwa Alexa Brady, całość tutaj.

Miniseria Ascension miała być tryumfalnym powrotem stacji SyFy do korzeni - produkcji wysokich jakościowo seriali science-fiction z epickim rozmachem fabularnym i koncepcyjnym, doborową obsadą i dopracowanymi efektami specjalnymi. Wyszło… przeciętnie, nie ukrywam, że z pewnym potencjałem, ale niestety takim, który w dużej mierze pozostał niewykorzystany. Miniseria bardzo wyraźnie funkcjonowała na zasadzie rozszerzonego pilota do dłuższej produkcji - analogicznie do miniserii Battlestar Galactica, która okazała się wstępem do jednej z najważniejszych telewizyjnych produkcji fantastycznonaukowych ostatnich lat. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Ascension miało podobne ambicje - złożona, kompleksowa opowieść socjologiczna ubrana w ciuszki fantastyki naukowej, która wyznaczy nowe standardy tego typu produkcji. Po drodze zabrakło jednak spójnej wizji i w rezultacie otrzymaliśmy zwyczajnego średniaka. Notka niepozbawiona spoilerów wagi najwyższej, zaleca się więc ostrożność w trakcie lektury (albo wręcz jej zaniechanie).

Koncepcja wyjściowa była bardzo fajna - wystrzelony w kosmos w latach sześćdziesiątych statek kosmiczny typu generation ship, z całym tym retrofuturyzmem, odrębną kulturą zaprojektowaną tak, by przystosować społeczność do życia na ograniczonej przestrzeni z ograniczoną populacją kontrolowaną eugenicznie przez algorytmy komputera pokładowego i tak dalej. Oczywiście, jak to zwykle z opętaną na punkcie seksu rasą ludzką bywa - eugenika sobie, a zdrady, trójkąty i romanse sobie, co jest jednym z motorów napędowych fabuły. Kolejnym jest niejaki ostracyzm elit wobec klasy robotniczej mieszkającej i działającej na niższych pokładach statku. Detale świata przedstawionego poznajemy towarzysząc jednemu z bohaterów prowadzących śledztwo w sprawie morderstwa młodej dziewczyny popełnionego na pokładzie statku. Niestety tutaj natrafiamy na pierwszy zgrzyt - samo śledztwo jest tak otwarcie pretekstowe, że przez większość czasu stanowi nie oś fabularną, wobec której grawitują wszelkie inne wątki, a najczęściej jedynie leniwą wymówką usprawiedliwiającą pokazywanie różnych wątków różnych osób mieszkających na statku. Wydaje mi się, że twórcy Ascension chcieli zrobić coś w stylu Twin Peaks na statku kosmicznym, ale zabrakło im lynchowej maestrii w kreowaniu intrygujących osobowości, więc zamiast tego dostaliśmy płaską operę mydlaną w retro-futurystycznej estetyce lat sześćdziesiątych.

Bardziej interesujący jest drugi poziom fabuły. Stosunkowo szybko dowiadujemy się, że statek tak naprawdę nigdzie nie odleciał i przez cały czas znajduje się na Ziemi, a całość jest jedynie potężnym eksperymentem społecznym, którego prawdziwy cel poznajemy dopiero pod koniec miniserii - chodzi o to, by metodą starannego doboru nienaturalnego uzyskać… X-Menów. Tak to przynajmniej wygląda w praktyce, ponieważ ważnym elementem fabuły jest dziewczynka dysponująca nadprzyrodzonymi mocami, które zaczynają ujawniać się w toku fabuły. Cały wątek agencji nadzorującej „od zewnątrz” projekt Ascension przez większość czasu wydawał mi się znacznie ciekawszy, niż to, co działo się na pokładzie statku. Może dlatego, że był znacznie zwięźlejszy, miał mniej kluczowych bohaterów i od czasu do czasu zdarzało mu się poruszyć oczywiste w takiej sytuacji dylematy etyczne? Szczególnie intrygująca wydała mi się postać Harrisa Enzmanna, nadzorcy całego projektu, który niejako odziedziczył go po ojcu. Harris dorastał, podglądając przez ukryte kamery załogantów statku, nawiązując z nimi obsesyjną, jednostronną więź. To chyba najbardziej złożona postać w całym serialu, choć i w tym przypadku trudno powiedzieć, że jego charakter został wyeksponowany w jakoś wyjątkowo fajny sposób. Ascension generalnie wykłada się na braku postaci posiadających jakieś wyrazistsze cechy charakteru. Jasne, wszyscy mają własne ambicje, plany, bohaterowie wikłają się w skomplikowane relacja, ale nikt nie wzbudził mojej sympatii na tyle, bym mu albo jej kibicował. 

Miniseria jest całkiem przyzwoicie nakręcona - w dekoracjach i efektach specjalnych czuć większy budżet. Nie jest to może jakaś pierwsza liga, ale sama warstwa estetyczna jest bardzo przyjemna. Da się odczuć ducha epoki, choć jest on na tyle dyskretnie podkreślany, by nie rozpraszał, ani nie odwracał uwagi od fabuły. Także do gry aktorskiej nie mogę się przyczepić - jest dobrze. Podobnie muzyka, która nie zapada w pamięć, ale i nie kaleczy uszu. Właściwie cały Ascension można podsumować w ten sposób - rzemieślniczo znakomite, ale brak w nim czegokolwiek na tyle wybijającego się ponad przeciętność, by usprawiedliwiało to oglądanie. Błędem było reklamowanie tej miniserii jako kosmicznej sci-fi - wyposzczeni fani podróży międzygwiezdnych musieli być nieźle rozczarowani po ujawnieniu, że Ascension nigdy nie opuścił powierzchni Ziemi, nie ma więc co liczyć na jakieś poważne kryzysy, napotykanie kosmicznych osobliwości i tym podobne atrakcje, które sprawiają, że tak chętnie oglądamy fantastykę naukową. Wprawdzie przeniesienie konwencji ze space opery (mydlanej) na fantastykę socjologiczną niekoniecznie musiało być błędem, to taka zagrywka z pewnością odrzuciła od Ascension wielu widzów, którzy podeszli do tej miniserii ze sprecyzowanymi oczekiwaniami. Tych, którzy pozostali mógł również zniesmaczyć absurdalny wątek hodowli super-ludzi, który z kolei mocno nadwyręża kołek do zawieszenia niewiary.

Innymi słowy - mimo, iż serial ma bardzo otwarte zakończenie wyraźnie sugerujące, że to jeszcze nie koniec historii, to stacja SyFy nie zdecydowała się na zamówienie pełnego sezonu. W sumie to chyba dobrze - Ascension nie był w stanie wykrzesać u mnie ani odrobiny entuzjazmu. To zwyczajny przeciętniak, który popisowo zmarnował całkiem interesującą koncepcję wyjściową. Możliwe, że kolejne sezony byłyby nieco bardziej interesujące, ale też nie mam zamiaru rozpaczać z tego powodu, że prawdopodobnie już nigdy nie będzie dane mi się o tym przekonać.

niedziela, 8 listopada 2015

Kosmiczny Sajgon

fragment grafiki autorstwa Madeline Conn, całość tutaj.

Los nie był zbyt łaskawy dla Battlestar Galactica: Blood & Chrome. Początkowo planowano stworzyć coś radykalnie odmiennego, niż quasi-realistyczne mistyczno-obyczajowe Battlestar Galactica czy wysmakowana koncepcyjnie cyberpunkowa Caprica - o ile oba te seriale były naprawdę znakomitymi, ambitnymi przedsięwzięciami telewizyjnymi, o tyle ich złożona struktura i spektrum poruszanych tematów sprawiały, że bariera wejścia dla przeciętnego widza była stosunkowo wysoka. Jasne, w przypadku Caprica doszły jeszcze dziwne harce, jakie stacja SyFy wyczyniała z tą produkcją w swojej ramówce, ale i tak trudno było polecić którykolwiek z tych seriali komuś, kto szuka przede wszystkim fajnej, prostej, nienapiętej rozrywki. Dlatego postanowiono wykorzystać wyrobioną już renomę (nowego) uniwersum BSG i stworzyć kolorowego akcyjniaka o dzielnych żołnierzach walczących ze wstrętnymi robotami próbującymi wybić ludzkość.

Czy jest w tym coś złego? Według mnie - bynajmniej. Jasne, Battlestar Galactica to najambitniejsze telewizyjne sci-fi od czasów Babylon 5 (i naprawdę wiele rzeczy czerpiące z doskonałej kosmicznej sagi Straczynskiego), ale to nie oznacza, że nie można w ramach jego uniwersum opowiadać historii skierowanych dla trochę innego odbiorcy poszukującego trochę innych treści. Tak jak w kinowo-telewizyjnym uniwersum Marvela, gdzie znajdzie się miejsce i na szpiegowski thriller, i na sentymentalną bajkę o dzielnych żołnierzach z II Wojny Światowej, i na zwariowaną komediową space operę. Osobiście jestem zdania, że nie ma co się spinać i obrażać na rzeczywistość, że ktoś ośmiela się kalać dotychczasowe dziedzictwo franszyzy tworząc w jej ramach ordynarnie uproszczoną, nastawioną na adrenalinowego kopa sensacyjną bajkę. Takie rzeczy też są potrzebne, też mają swoją wartość i mogą przynosić satysfakcję z ich lektury.

Czy zatem Battlestar Galactica: Blood & Chrome taką satysfakcję przynosi? Mimo wszystko tak. Jasne, historia jest maksymalnie szablonowa, na samej granicy stockowatości - wygląda, jakby została opracowana za pomocą generatora fabuł z TvTropes. Bo co my tu mamy? Młodego żołnierza świeżo po szkoleniu, który aż rwie się na front, jego starszego i cynicznego kompana, który powoli daje się zarazić idealizmem i determinacją świeżaka. Mamy z pozoru prostą misję, która przeradza się w desperacką walkę o przetrwanie, mamy pierwsze sukcesy i porażki, mamy bohaterskie poświęcenia, nagłe zwroty akcji, zmiany stron, kwestionowanie rozkazów, mamy też w końcu obowiązkowy morał, że wojna to Piekło i czasem trzeba podejmować złe decyzje, ponieważ po prostu nie ma dobrej alternatywy. Mamy też - oczywiście - mnóstwo akcji, strzelanin, pościgów, kosmicznych bitew, starć i wszystko to, co potrzeba, by nadać opowieści odpowiedniego dynamizmu. Szczęściem scenarzystom na tyle fajnie udało się zagrać tymi ogranymi motywami, że nie odczuwa się w tym wymuszenia. Jasne, trafia się kilka dłużyzn, kilka kiczowato przerysowanych scen, może jeden czy dwa niepotrzebne dialogi albo niezupełnie dobrze przemyślane zwroty akcji, ale koniec końców całość wyszła naprawdę dobrze. 

Strasznie spodobała mi się stylizacja świata przedstawionego Blood & Chrome bardzo mocno nawiązująca - choćby fryzurami czy sposobem ubierania się bohaterów - do czasów wojny w Wietnamie. Nawet na poziomie fabuły można dopatrzeć się kilku analogii do tamtego okresu, co bardzo fajnie indywidualizuje klimat i ogólny feel tej opowieści. Blood & Chrome jest też o wiele bardziej kolorowy, niż jego macierzysta seria, więcej tam przepychu, estetycznych gadżetów i efekciarstwa, co sprawia, że ta produkcja wygląda trochę jak podkolorowana nostalgią wersja wspomnień głównego bohatera, Williama Adamy. W ogóle oglądając ten film uświadomiłem sobie, jak bardzo brakuje mi tego typu opowieści we współczesnej telewizji - militarystycznych space oper z olbrzymim rozmachem, całym tym anturażem prężnie działającej wojskowej jednostki z eskadrą pilotów, kosmicznymi marines, fantazyjnymi, nieprzyzwoicie fajnie wyglądającymi mundurami, salutowaniem, odwiedzaniem różnych planet i walkami w przestrzeni kosmicznej. Wszystko to bardzo przyjemnie łechce moje geekowe serduszko i sprawia, że wiele byłbym w stanie wybaczyć Blood & Chrome, gdyby - zgodnie z pierwotnymi zamierzeniami twórców - przerodziło się w regularny serial telewizyjny.

A byłoby co wybaczać. Przede wszystkim nadużywanie dość mało przekonującego CGI. Ja rozumiem, że zaważyły względy finansowe, ale momentami niektóre stworzone w trójwymiarze sceny boleśnie wręcz raziły sztucznością. Ale nie byłoby to może aż tak przeszkadzające gdyby nie doprawiono tego chamskim świeceniem widzowi po oczach rozmaitymi rozbłyskami. Blood & Chrome ma więcej tych cholernych lens flares niż cała filmografia J.J. Abramsa razem wzięta. Wygląda to po prostu okropnie, niepotrzebnie irytuje i rozprasza widza, odwracając jego uwagę od toczącej się akcji. Ponadto, niektóre - no dobrze: prawie wszystkie - walki w przestrzeni kosmicznej są bardzo źle wyreżyserowane. Skomponowane je z krótkich, rwanych ujęć, przez co trudno nadążyć na wydarzeniami. Znakomita jest natomiast oprawa muzyczna (Bear McCreary - czy naprawdę trzeba pisać cokolwiek więcej?) i w zasadzie wszystkie rekwizyty i tradycyjnie (to znaczy - nie za pomocą greenscreena) dekoracje. 

Ogółem zatem oglądało mi się to bardzo dobrze i naprawdę żałuję, że Blood & Chrome skończył tak, jak skończył. Po wyprodukowaniu dwugodzinnego pilota SyFy najpierw absurdalnie długo zwlekało z podjęciem decyzji o zamówieniu pełnego sezonu, potem zdecydowało się pokroić go na dwunastominutowe epizody i opublikować jako internetowy miniserial, a jeszcze potem wyemitowało go jako film telewizyjny - i w takiej formie Blood & Chrome trafił na DVD. Czy broni się on jako w miarę zamknięta całość? Chyba tak. Oczywiście pozostaje pewne uczucie niedosytu, pomaga jednak fakt, iż doskonale wiemy, jak potoczyły się późniejsze losy Williama Adamy, toteż nie jest to aż tak bolesna strata. Ogółem naprawdę polecam wszystkim miłośnikom trochę mniej ambitnego, sensacyjnego science-fiction. Puryści i twardogłowi fani BSG raczej tej produkcji nie lubią, ale dla mnie jest to co najmniej przyzwoity zabijacz czasu.

niedziela, 6 maja 2012

Out of Fringe

http://desmond.imageshack.us/Himg708/scaled.php?server=708&filename=oliviadunhambytallychyc.jpg&res=landing
fragment grafiki autorstwa Natalie Nourigat, całość tutaj.

Nim przejdę do właściwej części notki, obowiązkowo muszę przestrzec czytelników przed bardzo mocnymi spoilerami dotyczącymi serialu Fringe, szczególnie sezonu czwartego. Jeśli ktoś nie jest na bieżąco, a nie chciałby psuć sobie zabawy, raczej nie powinien posuwać się w lekturze dalej, niż do drugiego akapitu. Co prawda starałem się nie wymachiwać za mocno Niszczycielskim Ostrzem Spoilerów, ale i tak pewnie wyjawiłem za dużo. W każdym razie – oglądających na bieżąco i tych, którym serial radośnie zwisa i powiewa zapraszam do czytania. Reszta robi to na własną odpowiedzialność.

Fringe zaliczył ostatnimi czasy ostre turbulencje – przez moment realizacja kolejnego sezonu stała pod olbrzymim znakiem zapytania. Na szczęście wszystko potoczyło się raczej szczęśliwie, piąty sezon najlepszego produkowanego obecnie w USA serialu fantastycznonaukowego jednak nastąpi, choć w nieco skróconej formie. I bardzo dobrze – trzynaście odcinków to akurat tyle, by scenarzyści zdołali rozplątać najważniejsze wątki i doprowadzili całość do ostatecznego rozwiązania.

Fringe (niefortunnie reklamowany jako serial „scenarzystów Transformers” – tak jakby było się czym chwalić) w ciągu tych czterech lat przeszedł długą drogę od klona X-Files z dużym zacięciem naukowym, poprzez opowieści dla miłośników teorii spiskowych, aż po zwariowane science-fiction z podróżami w czasie, wędrówkami międzywymiarowymi i walką o wyzwolenie ludzkości w antyutopijnej przyszłości. Taki eklektyzm teoretycznie powinien sprawić, że serial wciąż zachowywać będzie świeżość i nie zniechęci widza do zarzucenia oglądania gdzieś w połowie. W praktyce okazało się, że przeszło dwudziestoodcinkowe sezony strasznie wyczerpują formułę, zmuszając scenarzystów do zbytniego gmatwania oczywistych wątków (co jest złe) i przetykania istotnych fabularnie odcinków irytującymi zapychaczami (co jest jeszcze gorsze). Pierwszy sezon strasznie z tego powodu cierpiał, drugi już jakby mniej (choć może to wrażenie jest tylko rezultatem wybiórczej pamięci), w trzecim powiew świeżości w postaci równoległego świata i kilka ciekawych, zapadających w pamięć, wątków sprawiło, że oglądało się w napięciu przez niemal cały czas.

I nagle, coś się zaczęło psuć. Niesamowicie emocjonujący finał trzeciego sezonu pozostawił widzów z mnóstwem pytań odnośnie dalszego ciągu, zakończenie otwierało furtkę wielu nowym, ciekawym możliwościom rozwinięcia opowieści. Wszyscy byli przekonani, że czwarty sezon Fringe będzie czymś naprawdę wspaniałym. Teoriom i dyskusjom nie było końca. To był kluczowy moment w historii całego serialu – szkoda, że jego twórcy albo tego nie zrozumieli albo nie umieli wykorzystać sytuacji. Czwarty sezon okazał się potężnym krokiem w tył, obiecywane zmiany były zaledwie kosmetyką, wbrew zapowiedziom, lekki reset Fringe’a nie sprawił, że serial stał się przyjaźniejszy dla nowego odbiorcy, przeciwnie – strasznie zapachniało mi to New 52, restartem uniwersum DC, który stał się wygodną furtką dla wprowadzania bezsensownych i nieprzemyślanych zmian w historiach bohaterów tylko dlatego, że na krótką metę wydają się „wygodne”. Jakby tego było mało, pierwsze odcinki czwartego sezonu, zamiast pompować adrenalinę, wprowadzały w fazę REM. Widz, spragniony odpowiedzi, albo choć nowych, frapujących pytań, dręczony jest mozolnym wprowadzaniem w nowe status quo, podczas których główny wątek ślimaczył się niemożebnie. Do tego wyciąganie trupów z szafy, recykling villianów (David Robert Jones, który jest postacią niemal tak groteskową jak operetkowy Drakula, brakowało mu tylko pelerynki podszytej czerwonym materiałem – skojarzenie to było tak mocne, że oczyma wyobraźni widziałem w jego roli Belę Lugosiego) jeszcze bardziej pogrążało serial.

Z większymi lub mniejszymi turbulencjami dotarliśmy jednak do czternastego odcinka – tego, który miał nam dać ODPOWIEDZI. Rozumiecie – nie odpowiedzi, nawet nie Odpowiedzi, ale ODPOWIEDZI. I, trzeba przyznać, że je dostaliśmy – ostatecznie wyjaśniono kwestię Obserwatorów, chyba najbardziej interesującej zagadki serialu. Kim są? Czego chcą? Po co obserwują? Odpowiedziano – przepraszam: ODPOWIEDZIANO – też na pytanie, dlaczego Peter powrócił do „przepisanej” rzeczywistości. Nie narzekałbym, gdyby te wszystkie ODPOWIEDZI nie były tak… banalne. Poważnie, po trzech sezonach rozsiewania delikatnych tropów i poszlak, starannego tworzenia otoczki tajemnicy rozwiązanie nie robi wielkiego wrażenia. Może to kwestia rozdmuchanych ponad miarę oczekiwań, ale ja poczułem się zawiedziony. Poza tym, nie bardzo umiem odpowiedzieć sobie na pytanie, jaki był powód ujawnienia tych rewelacji – to znaczy, powód fabularny, bo kwestie marketingowe rozumiem aż za dobrze, trzeba było w końcu uchylić rąbka tajemnicy, inaczej irytacja fanów osiągnęłaby punkt krytyczny, za którym czai się odpływ oglądaczy i cancel serialu. Czuć było – przynajmniej ja miałem takie wrażenie – że obserwatora Septembera wciśnięto do akcji na siłę, aby w końcu wyjaśnił miotającym się bohaterom to i owo. Jeśli kwestia tego, kto postrzelił Obserwatora nie zostanie jakoś ciekawie wyjaśniona, będę bardzo niezadowolony. Ten odcinek rozczarował mnie na tyle, że przelała się czara goryczy – przysłowiowe piórko powaliło popkulturowego wielbłąda. Odpuściłem sobie Fringe.

Nie na długo. Pojawił się bowiem kolejny „niesamowity, przełomowy, wywracający na lewą stronę całą fabułę” odcinek. I znowu dałem się na to złapać. bo zwiastuny obiecywały coś ciekawego i nieoczekiwanego. Szybko nadrobiłem zaległości – po drodze z zadowoleniem stwierdzając, że serialowi wraca wysoka forma – i obejrzałem tę przełomową „dziewiętnastkę”. I było naprawdę niesamowicie, odcinek jest dynamiczny, absorbujący i znakomicie nakręcony. Co nie zmienia faktu, że… to już było. Obserwując w Sieci pozytywne reakcje fanów serialu odnośnie tego epizodu zastanawiam się, dlaczego nikt nie skrytykował faktu, iż koncepcja doraźnie powołanej przyszłości alternatywnej już się we Fringe pojawiła. Wrażenie wtórności nie pozwalało mi się w pełni cieszyć tym – mimo wszystko znakomitym – odcinkiem, a to i tak tylko czubek góry lodowej. Osobiście bardzo żenująca wydała mi się fanserwisowa scena, w której Walter wygraża „milicjantowi” rzucając cytaty z The Prisonera i Nowej Nadziei. W zamierzeniu scena ta powinna zrobić dobrze każdemu fanowi science-fiction, ja jednak nie byłbym sobą, gdybym nie skrytykował „przefajnowienia” całej sytuacji (mój kołek do zawieszenia niewiary udźwignąłby sytuację, w której Walter, choć chwilowo odmóżdżony, ciska jednym z tych cytatów, ale nie oboma). Sama koncepcja tego świata też budzi moje niemałe zastrzeżenia – zastanawia mnie, ile razy popkultura będzie kopiować Orwella, zanim ktoś uzna, że już może wystarczy. Antyutopię można pokazać na wiele sposobów, choćby tak, jak zrobiła to Rhianna Pratchett w Mirror’s Edge*. Ponadto, fabuła wprowadza kolejne udziwnienia w continuity serialu, wprowadzając pewną postać, która w alternatywnej przyszłości żyć nie powinna, bo zginęła w zarówno w tej pierwotnej, jak i tej „przepisanej”. Uff… gdyby Doktor zabłądził w rejony fringverse, z wrażenia chybaby się zregenerował… Czepiłbym się też faktu, że odcinek ów zaburza całą kompozycję czwartego sezonu, ewidentnie został do niego wciśnięty na siłę, by podkręcić zainteresowanie finałowym sezonem. Nie dostrzegam żadnego innego powodu, dla którego nie jest on otwarciem nowego sezonu, tylko jakąś fabularną drzazgą tkwiącą pod paznokciem całości.

W chwili, gdy piszę te słowa, jestem już po lekturze dwudziestego odcinka, który w dość brutalny sposób ucina (bo rozwiązaniem nazwać tego nie można) sporą część wątków rozwijanych w poprzednich sezonach. Cóż, lepszy taki wybieg, niż gdyby twórcy kompletne zignorowali zasupłane wątki, co przecież jest grzechem głównym tego serialu – ojciec Olivii (modelowy przykład strzelby z pierwszego aktu, która w akcie czwartym zostaje dyskretnie zdjęta ze ściany i wrzucona do rekwizytorni), ZFT, Sam Wiess, tajemniczy villian z cartoonowo-narkotykowych wizji Olivii… Wciąż mam nadzieję, że choćby połowa z tych „niedokończonych opowieści” znajdzie swój finał w ostatnim sezonie serialu.

Bo widzicie, Fringe przy wszystkich swoich wadach, nielogicznościach i rozwodnieniu treści w zbyt dużej liczbie odcinków jest jednym z najlepszych obecnie emitowanych seriali science-fiction (na mojej osobistej top-liście ustępuje tylko wiadomemu brytyjskiemu serialowi). Złośliwie można powiedzieć, że nie bardzo ma się z kim ścigać o tytuł czempiona – rozmaite Alcatrazy i Terry Nove wypadają za ramówki nie mając najmniejszych nadziei na kolejne sezony, typowo fantastycznonaukowe marki pokroju StarGate, Battlestar Galactica czy Star Trek albo leżą i kwiczą (dwie pierwsze) albo obraziły się na szklany cycek** i brylują na wielkim ekranie (ta ostatnia). Tyle, że taka opinia, choć zawierająca nieco więcej, niż ziarno prawdy, byłaby dla serialu krzywdząca. Kiedy oglądam pierwsze odcinki serialu, będące modelowym przykładem tego, co zwykłem nazywać „paranormalną dochodzeniówką”, zdaję sobie sprawę, jak długą drogę przebył Fringe, nim doszedł do obecnego stanu. Takiemu Supernaturalowi (siedem sezonów i ciągle rośnie) czy StarGate SG-1 (okrągłe dziesięć sezonów) nie podskoczy, ale też nie musi, bo tu nie chodzi o to, kto ma większego. Myślę, że – niezależnie od poziomu sezonu finałowego – będzie mi brakować tego serialu, który dość dobrze wypełniał lukę po X-Files. Ale cóż. Najlepsze ponoć jeszcze przed nami.

_______________
*wiem, naśmiewałem się z koncepcji „reżimu w białych rękawiczkach”, jednak koniec końców sam pomysł jest całkiem ciekawy i jestem skłonny uwierzyć, że to oficjele z EA wydrylowali scenariusz Pratchett.
**miałem napisać „szklany ekran”, ale fraza wymyślona przez Harlana Ellisona jest, według mnie, nieporównywalnie trafniejsza i najzwyczajniej w świecie urocza.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...