Pokazywanie postów oznaczonych etykietą WKKM. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą WKKM. Pokaż wszystkie posty

piątek, 12 kwietnia 2013

WKKM #2 - Astonishing X-Men. Gifted

fragment grafiki autorstwa Johna Cassadaya, całość tutaj.

Zacznijmy od tego, że nie lubię twórczości Jossa Whedona. To znaczy – może nie tyle „nie lubię”, co mój stosunek do niej jest chłodno-neutralny. Firefly mnie nie ruszyło. Buffy, Dollhouse – no okej seriale, w sumie nawet sympatyczne, ale absolutnie nie ma się czym zachwycać. Natomiast kinowy film Avengers był dla mnie olbrzymim rozczarowaniem, przeładowaną efektami specjalnymi fabularną wydmuszką, której nie ratowały nawet bardzo udane kreacje aktorskie. Nie, żebym spodziewał się nie wiadomo jakich cudów po tym filmie, ale nawet w kategorii rozrywkowych blockbusterów hicior Jossa zwyczajnie słabuje. Z Astonishing X-Men od tegoż scenarzysty jest podobnie, jak z jego produkcjami telewizyjnymi. Jeśli komuś się podobał Firefly czy Buffy, to i komiks mu się spodoba. A jak nie, to nie. Mnie w sumie podszedł, choć swoim zwyczajem muszę czepić się kilku rzeczy.

Whedon zastał X-Men w skórzanych kurtkach, a zostawił w spandeksie. Lata dziewięćdziesiąte należały do niepodzielnych rządów Granta Morrisona, który w serii New X-Men dokonał wielu poważnych zmian odświeżających formułę „zmutowanych” komiksów. Najlepszym symbolem tych przemian było chyba właśnie zerwanie z tradycyjnym, mocno kiczowatym wizerunkiem uniformów drużyny (żółto-niebiesko-czerwona paleta kolorystyczna) na rzecz ciemnej skóry, która prezentowała się o wiele bardziej stylowo, nawet, jeśli trochę pretensjonalnie. W końcu X-Men przestali przypominać trupę cyrkowców. Kiedy Morrison opuścił scenopisarski stołek, zaś na stanowisku naczelnego kronikarza przygód mutantów zasiadł Joss Whedon, ta ciekawa ewolucja wizerunku X-Men została zawrócona. Pod piórem Whedona powróciły klasyczne, powszechnie rozpoznawalne kostiumy bohaterów.

Kwestie, nazwijmy to, estetyczne, nie są jednak tym, co w radosnej działalności Whedona irytowało mnie najbardziej. O wiele mocniej zdenerwował mnie powrót do klasycznej formuły X-Men, jako żandarmi uniwersum Marvela, niczym Avengers czy Fantastic Four, zajmujący się walką z zagrożeniami globalnymi (a nawet kosmicznymi). Morrison wyznaczył bardzo interesującą ścieżkę dla X-universe, jaką było skupienie się na przemianach społecznych, jakie dotykały mutantów na wskutek rozmaitych wydarzeń (Genosha, ujawnienie opinii publicznej, że Xavier Institute jest w istocie azylem dla młodocianych mutantów, Legacy Virus). To było coś autentycznie ciekawego, Whedon natomiast bezsensownie zawrócił X-Men z powrotem do wesołej epoki kolorowych trykociarzy walczących z kosmitami.

Zastrzeżenia mam też do głównej obsady Astonishing X-Men, szczególnie jeśli chodzi o Wolverine’a. Pazurzasty mutant trafił tam najprawdopodobniej tylko dlatego, by podbić zainteresowanie tytułem, bo ja nie widzę żadnego fabularnego uzasadnienia dla jego obecności w tym komiksie. Przez cały komiks Logan snuje się tylko z kąta w kąt, do wszystkich ma o wszystko pretensje, za wszystkimi chce się bić i cały czas gada o piwie. Wolverine to, wbrew wszelkim pozorom, bardzo złożona i ciekawa postać, a Joss sprowadził go do wiecznie podchmielonego buraka od czasu do czasu rzucającego czerstwymi żarcikami. Nie jest to jednak najbardziej przekłamana przez Whedona postać. Możliwe, że przytaczałem już tę anegdotkę na moim blogu, ale nie mogę sobie przypomnieć gdzie, ani nawet, czy na pewno. Nie szkodzi – jest na tyle intersująca, że z powodzeniem mogę ją przywołać raz jeszcze.

Chodzi mianowicie o postać Scotta Summersa. Cyclops to w X-Men postać, rzekłbym, paradoksalna. Z jednej strony jest polowym dowódcą drużyny, z drugiej jednak – to postać tak mdła i sztywna, że właściwie niemająca określonego charakteru. Do epoki Whedona – czyli bardzo, bardzo długo – Scott identyfikowany był chyba tylko poprzez swój związek z Jean Grey. Chłoptaś na posyłki, kij od szczotki, harcerzyk, nie ma jaj – tak najczęściej określali go fani komiksów. Tymczasem Joss Whedon w Astonishing X-Men zrobił z Cyclopsa prawdziwego twardziela, dowodzącego drużyną w sposób zdecydowany, żelazną ręką, nieznoszącego sprzeciwu i naparzającego się po gębach z Wolverinem. Przemiana ta była dość niespodziewana i nieumotywowana właściwie niczym, fanom komiksów spodobał się jednak odmieniony Cyclops, toteż inni scenarzyści – ci, którzy przyszli po Whedonie – podchwycili ten trend. W każdym kolejnym komiksie granica była przesuwana coraz dalej, aż w końcu Scott wyrósł na takiego badassa, że nawet Wolverine wygląda przy nim jak mięczak. W kilku miejscach wprowadziło to niezamierzony efekt komiczny – scenarzyści tak bardzo chcieli podkreślić wielkość cojones „odmienionego” Cyclopsa, że często wkładali mu w usta przesadzone kwestie i wikłali w przeszarżowane sytuacje. I tak, pośrednio dzięki Whedonowi, Scott Summers z mydłka stał się napuszonym burakiem, coraz częściej porównywanym z Magneto. Sam już nie wiem, co gorsze.

Irytuje mnie także – choć może już mniej, bo to uprawniony środek artystyczny – dekompresja fabuły komiksu. Rozpychanie kolejnych zeszytów nic niewnoszącymi do fabuły kadrami w celu sztucznego rozdmuchania komiksu ma swoich fanów i nie mam zamiaru z nimi polemizować. dość rzec, że mnie to denerwuje, zaś Whedon z dekompresji korzysta właściwie bez umiaru. Przyznaję jednak, że ma to też niekiedy swoje dobre strony – dzięki temu możemy podziwiać udane ilustracje Johna Cassadaya, w którego kresce jestem zakochany od czasu Planetary.

Przy tych wszystkich moich zarzutach wobec Astonishing X-Men muszę jednak napisać, że komiks czyta się naprawdę bardzo dobrze, zaś wydana w ramach Kolekcji historia Gifted to dynamiczny, miły dla oka komiks, który ma kilka fajnych motywów (uwaga Emmy Frost o leczeniu homoseksualizmu, cała postać Kitty Pride). Fanów Whedona zachęcać nie trzeba, a skoro nawet taki hejter jak ja był w stanie bawić się przy tym komiksie całkiem nieźle, to chyba warto przynajmniej rzucić okiem.

sobota, 6 kwietnia 2013

WKKM #1 - Spider-Man. Coming Home

fragment grafiki autorstwa J. Scotta Campbella, całość tutaj.

Nowy cykl na Mistycyzmie Popkulturowym opowiadał będzie o komiksach wychodzących w ramach Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela od Hachette. O samej kolekcji dość szeroko (chyba nawet za szeroko) rozpisałem się w tym miejscu, więc daruję sobie jakieś większe wstępy. Z punktu zaznaczam, że poniższy tekst – ani żaden inny wchodzący w skład cyklu – nie będzie recenzją. To raczej luźny zbiór przemyśleń, ciekawostek i mocno subiektywnych odczuć. Recenzję pierwszego tomu WKKM napisałem na potrzeby magazynu KZet i możecie ją sobie przeczytać tutaj.

J.M. Straczynski nie należy może do ścisłej czołówki moich ulubionych scenarzystów komiksowych, ale po komiksy jego autorstwa zawsze sięgam z przekonaniem, że przeczytam sympatyczną, dobrze skrojoną fabułę, która wleci mi do mózgu jednym okiem, a wyleci drugim – i tak było też w tym przypadku. Coming Home nie jest absolutnie żadnym arcydziełem, nie zawojuje serc czytelniczych, nie zostanie postawiony na piedestale. To po prostu znakomita, sympatyczna przygoda z Człowiekiem-Pająkiem w roli głównej. Co nie oznacza bynajmniej, iż nie da się o niej napisać co najmniej kilku ciekawych rzeczy.

Przede wszystkim – przeformułowanie originu Spider-Mana. Spokojnie, ten klasyczny wciąż pozostaje w mocy. Petera Parkera użarł w rękę napromieniowany pająk, co sprawiło, iż nastolatek obdarzony został całym pakietem nadprzyrodzonych mocy. Fakt, iż jest to masakrycznie głupie do tej pory nikomu nie przeszkadzał. Zabawne, do jak potężnych bzdur fabularnych przyzwyczaja się człowiek, jeśli są mu one wdrukowane dostatecznie wcześnie i dostatecznie głęboko – zaś mit Spider-Mana jest już tak głęboko zakorzeniony w kulturze popularnej, że po prostu wszyscy przyjmują go bez zastrzeżeń. Ot – wybieg fabularny charakterystyczny dla superbohaterskiej konwencji.

Straczynski chciał to zmienić. Jako, iż Coming Home pierwotnie wydawany był w 2001 roku, czyli już w erze uwspółcześniania i odświeżania superbohaterów tak, by pasowali oni do XXI wieku, scenarzysta postanowił uwikłać Petera Parkera w pewną mistyczną rozgrywkę. Postacią-kluczem jest tu Ezekiel – starszy mężczyzna, który niespodziewanie pojawia się w życiu Petera Parkera i przewraca je do góry nogami. Okazuje się, iż moce Petera – jak i samego Ezekiela, który także dysponuje zbliżonymi umiejętnościami – pochodzą od pierwotnych totemicznych sił, które towarzyszyły ludzkości od jej zarania. A zatem – sam fakt napromieniowania był bez znaczenia. Ważny był fakt, iż umierający pająk przekazał Parkerowi pewne mistyczne moce, których był symbolem. To drugie wytłumaczenie jakoś bardziej do mnie przemawia, zapewne dlatego, że o ile nauka rządzi się pewnymi arbitralnymi prawami, o tyle wiara, mistyka, magia i wszelkie inne mambo-dżambo nie podlegają już rozumowym rozstrzygnięciom i, po przyjęciu założenia, że istnieją, spokojnie mieszczą się w konwencji. Szkoda tylko, że podsuniętą przez scenarzystę interpretację originu inni pajęczy scenarzyści olali ciepłym moczem i nawiązywali do niej bardzo rzadko (jeżeli w ogóle).

Na marginesie Ezekiel czyni też pewne bardzo ciekawe spostrzeżenie dotyczące superbohaterów i ich sztandarowych antagonistów. Bohater prawie zawsze stanowi ucieleśnienie pewnej idei, zaś jego antagonista – deformację tej idei lub wręcz jej przeciwieństwo. Tak więc największym wrogiem dobrego patrioty Captaina America jest Red Skull, zły patriota. Największym wrogiem piewców tolerancji dla odmienności X-Men jest fundamentalista i terrorysta Magneto. I tak dalej. Oczywiście tę prostą symetrię już od dłuższego czasu burzą rozmaite dekonstrukcje superbohaterskich mitów, od tego jednak cała ta zabawa się zaczęła – od jednowymiarowo dobrych bohaterów ścierających się z równie jednowymiarowo złymi złoczyńcami.

Kolejnym interesującym wątkiem jest uwikłanie Parkera w karierę nauczycielską. Peter wraca do swojej alma mater, gdy staje się świadkiem strzelaniny na jej korytarzach. Do szkoły przychodzi zamaskowany uczeń i otwiera ogień do swoich kolegów. Spider-Man szybko go pacyfikuje, okazuje się jednak, iż sprawcą całego nieszczęścia nie jest szaleństwo, mistyczne moce, opętanie czy mutacja – tylko zaszczucie, jakie doświadczył ten uczeń. Problem leży zatem u podstaw systemu, nie da się go rozwiązać doraźnym łomotem spuszczonym jakiemuś wrogowi. Potrzebna jest praca u podstaw. Straczynski bardzo często zajmuje się w komiksach komentowaniem rzeczywistości (liczne przykłady chociażby w wydanym w ramach kolekcji komiksie Thor: Reborn) i w tym przypadku odwołuje się do licznych incydentów, w których zapędzeni w kozi róg klasowi outsiderzy pewnego dnia nie wytrzymują i przychodzą do szkoły z odbezpieczonym pistoletem. Peter Parker, kierujący się filozofią życiową tak znaną, że nie muszę jej nawet przytaczać, postanawia wziąć na siebie wielką odpowiedzialność nie tylko w ramach działalności superbohaterskiej, ale też na etat.

Ogółem, jako się rzekło, komiks sympatyczny. Nawet kreska JRJR nie irytuje tak, jak w komiksach, które rysuje obecnie (poważnie, ktoś młodemu Romicie powinien zabrać kredki i ołówki, a przynajmniej pokazać, jak wygląda poprawny anatomicznie człowiek z poprawną anatomiczną twarzą), a scenariusz zwyczajnie cieszy. To tyle.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...