Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Legends of Tomorrow. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Legends of Tomorrow. Pokaż wszystkie posty

sobota, 26 listopada 2016

Najlepszy serial superbohaterski na świecie

fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj.

Drugi sezon Legends of Tomorrow trwa w najlepsze – w chwili, w której piszę te słowa ujawniono informację, że dostał on nawet zielone światło dla nakręcenia dodatkowych odcinków – a ja wciąż jeszcze nie napisałem notki o tym serialu. Serialu, którego na zdrowy rozum w ogóle nie powinienem był zaczynać oglądać. Bo to produkcja oparta na kanwie komiksów DC, których nigdy nie czytałem i czytać nie zamierzam (nie z powodu jakichś uprzedzeń – po prostu wyrosłem już z masowego komiksu superbohaterskiego, nawet moja znajomość obecnego status quo niegdyś ukochanego przeze mnie uniwersum Marvela jest obecnie szczątkowa). Bo to spin-off seriali z tak zwanego Arrowverse, które nigdy nie wzbudzało mojego zainteresowania. Bo opinie o tym serialu są raczej negatywne. Prawdopodobnie nie zawracałbym sobie głowy Legends of Tomorrow, gdyby nie zbieg szczęśliwych okoliczności, dzięki którym obejrzałem dwa pierwsze odcinki. I się zakochałem. Legends of Tomorrow to (od czasu, gdy Power Rangers Dino Charge zaliczyło spory spadek jakości w drugim sezonie) najlepszy serial superbohaterski, jaki obecnie oglądam. 

Przede wszystkim – w przeciwieństwie do większości konkurencyjnych produkcji to jest serial superbohaterski, a na przykład sensacyjny thriller udający serial superbohaterski, psychologiczny kryminał udający serial superbohaterski czy szpiegowski akcyjniak udający serial superbohaterski. Postaci noszą kolorowe kostiumy, używają pseudonimów i naprawdę korzystają z nadprzyrodzonych mocy. W czasie gdy większość seriali superhero wstydliwie ukrywa swój komiksowy rodowód i stara się tonować wszelkie kampowe elementy konwencji, Legends of Tomorrow bezwstydnie wysuwa je pierwszy plan. I bardzo dobrze, bo właśnie czegoś takiego potrzebujemy. Mam już powoli dość podejścia rodem z niektórych telewizyjnych produkcji MCU, w których sceny stricte komiksowe wydzielane są w ilościach laboratoryjnych – kilkanaście sekund płonącej czaszki Ghost Ridera i już, wracamy do nudziarzy w garniturach snujących się po szaroburych bunkrach. W LoT mam płonącego, latającego gościa, gościa, który się zmniejsza, gościa który zmienia się w stal i to wszystko w każdym odcinku. Jasne, efekty specjalne nie zawsze są dopieszczone, ale to naprawdę nie ma aż tak wielkiego znaczenia przy takim stężeniu atrakcji. 

Fabuła jest prosta i opiera się na bardzo atrakcyjnym schemacie – wrzucamy na statek kosmiczny (funkcjonujący również jako wehikuł czasu) grupę indywidualistów o wyrazistych osobowościach i każemy im współpracować. Pojawiają się konflikty, tarcia, ale również pierwsze sojusze i zaczątki prawdziwych przyjaźni, aż w końcu grupa staje się zgraną drużyną osób, które oddałyby za siebie życie. Postaci jest relatywnie dużo, w dodatku skład jest częściowo rotacyjny, co poszerza repertuar istotnych fabularnie postaci – co jednak z najmniejszym stopniu nie przeszkadza należytej ekspozycji każdej z nich. Mamy więc przestępców, osoby z klasy robotniczej, szalonych naukowców, idealistycznych milionerów-wynalazców, wolne duchy… to sprawia, że dynamika między postaciami jest tak interesująca, a każda z nich wnosi do drużyny coś unikalnego i w zasadzie wszystkim kibicuje się z jednakowym zaangażowaniem. 

Superbohaterska konwencja w połączeniu z motywem podróży w czasie daje twórcom Legends of Tomorrow unikalną okazję na zabawę w zasadzie każdym popkulturowym tropem, jaki tylko przyjdzie im do głowy – z czego zresztą skwapliwie korzystają. W rezultacie dostajemy oszałamiający koktajl motywów, zabaw gatunkowych i nawałnice nawiązań do ikonicznych dzieł popkultury. Legendy potrafią w jednym odcinku walczyć z kosmicznymi piratami, by w następnym bronić westernowego miasteczka przed najazdem bandytów, chwilę później walczyć z wielkim robotem, uciekać przed dinozaurami, odpierać inwazję zombie w czasach amerykańskiej Wojny Domowej albo nokautować nazistów w Paryżu w trakcie II Wojny Światowej. Dzięki temu serial cały czas jest świeży i nieprzewidywalny, nigdy nie wiadomo, dokąd bohaterowie udadzą się w następnym odcinku. Bardzo przypomina to sytuację z Doctor Who w czasach, gdy ten serial nie grzązł jeszcze w gąszczu długich i absurdalnie poplątanych wątków. Co chwila zmieniają się dekoracje, bohaterowie przebierają się w ciuchy odpowiadające epoce, w której aktualnie działają, zaś akcja pędzi na złamanie karku od samego początku, do samego końca. 

Co ciekawe, serial emituje również bardzo silne motywy emancypacyjne – postawy rasistowskie i homofobiczne niemal zawsze są bombardowane przemowami godnymi kapitana Jamesa T. Kirka, niekiedy całe odcinki poświęcone są lekcjom tolerancji w stosunku do innych. Jasne, wartościowy przekaz dostarczany jest z subtelnością kreskówkowego kowadła, ale nawet to w jakiś czarodziejski sposób pasuje do konwencji i zamiast zażenowania budzi zachwyt. Dobry humor mąci niestety fakt, że zdecydowana większość pierwszoplanowej obsady to biali heteroseksualni faceci (nie, żeby eliminowało to homoerotyczne podteksty w relacjach pomiędzy niektórymi z nich, bynajmniej), ale i tak jest pod tym względem naprawdę nieźle. 

Wszystko to oczywiście byłoby nie do wytrzymania, gdyby Legends of Tomorrow ogrywany był na poważnie. Na szczęście jest wręcz przeciwnie – bardzo wyraźnie widać, że ten serial w żadnym wypadku nie bierze sam siebie na serio i wkłada w usta bohaterów kwestie wyraźnie podkreślające ten fakt. Postać grana przez Wentwortha Millera wypowiada zdanie „This isn’t my first prison break”, bohaterowie rzucają cytatami z dzieł popkultury, sygnalizują sztampowość rzeczy, które napotykają na swojej drodze… a jednak, mimo to, serial nadal trzyma się ram konwencyjnych, nie przebija czwartej ściany, nie zmienia się w otwartą autoparodię. Co wspaniałe, na ogół nie następuje też whedonizacja tego samoświadomego humoru – brak tu wymuszonych, nieśmiesznych żartów skrojonych jedynie po to, by pasowały do kompaktowej struktury tumblrowego mema (ktoś pamięta jeszcze Fitza ględzącego o małpce w pierwszym sezonie Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D.?), każdy motyw doczekuje się porządnego rozwinięcia i osadzenia w fabularnym kontekście całości, wszystkie nawiązania są na swoim miejscu, a nikt nie poświęca spójności charakterologicznej postaci dla względnie zabawnego one-linera. Jasne, humor nie zawsze jest najwyższych lotów, a klisze, którymi żonglują scenarzyści czasami wymykają im się z rąk – wciąż jednak ogólny poziom zostaje zachowany. 

Legends of Tomorrow to cudowne dziecko postironii, której niezwykły, bezpretensjonalny urok można porównać chyba jedynie z tymi lepszymi sezonami Power Rangers. Nie każdemu ten serial przypadnie do gustu, ale dla mnie to mały skarb – nieroszczący sobie żadnych ambicji, nieudający, że jest czymkolwiek więcej, niż solidną rozrywką, nieuciekający od konwencji, z której czerpie motywy przewodnie, niewstydzący się tego, czym jest. Jasne, nie jest to w żadnym wypadku produkcja idealna, ale w swojej klasie to jeden z najlepszych seriali, jakie miałem przyjemność oglądać.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...