Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Riddick. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Riddick. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 8 czerwca 2014

Powidok... ehm, po prostu powidok

fragment grafiki autorstwa Slodobana Jovanovićia, całość tutaj.

Obejrzałem w końcu najnowszy film o Riddicku. Jakiś tydzień temu. Strasznie długo guzdrałem się z notką, ponieważ nie wiedziałem – i w sumie dalej nie wiem, jak zwykle wyjdzie w praniu – z której strony ugryźć ten obraz. No bo tak – Pitch Black był dla mnie bardzo, ale to bardzo fajnym thrillerem psychologicznym w konwencji kosmicznego sci-fi z interesującymi bohaterami, nieźle rozegranym scenariuszem i klimatyczną Obcą Planetą. The Chronicles of Riddick podobał mi się już znacznie mniej, ale i w nim znalazłem kilka elementów, które sprawiły, że lektura była summa summarum pozytywnym, przyjemnym doświadczeniem. Tymczasem Riddick (swoją drogą, kreatywność osoby, która wymyśliła tytuł jest doprawdy porażająca) jest filmem po prostu słabym. Uwaga – w dalszej części tekstu mogą pojawić się nieśladowe ilości spoilerów.

Zacznę od tego, na co ostatnimi czasy zwykłem zwracać baczniejszą uwagę – czyli od estetyki filmu. Poprzednie części cyklu bardzo chwaliłem za ten element. Zarówno dekoracje w Pitch Black, jak i wygenerowane w CGI pejzaże z TCoR były ciekawie pomyślane i zaprezentowane oraz po prostu przyjemne dla oka. W Riddicku było to pierwsze z wielu rozczarowań. Skalisto-pustynna planeta, na której rozgrywa się akcja filmu jest mało ciekawa wizualnie i zwyczajnie uboga. Tak, wiem – to przecież pustynia, ona z założenia ma być uboga. Ale przecież w Pitch Black miejsce akcji było podobne, a jednak twórcom udało się zindywidualizować krajobraz poprzez kilka fajnych gadżetów koncepcyjnych, jak na przykład most stworzony z kręgosłupa jakiegoś dawno umarłego zwierzęcia czy zmiana filtrów graficznych w zależności od tego, które słońce oświetla w danym momencie planetę. W Riddicku cały świat przedstawiony to jakaś biedna jaskinia, biedny kawałek pustyni i biedna baza najemników. Cała reszta została wykreowana na topornym, rzucającym się w oczy greenscreenie, który wytrąca widza z immersji. W ogóle jakość stworzonych komputerowo efektów specjalnych jest… średnia. Większość współczesnych gier video ma o wiele bardziej realistyczne animacje 3D w przerywnikach filmowych. To boli, bo przez pierwszą połowę filmu głównemu bohaterowi towarzyszy wygenerowany komputerowo oswojony szakal, który wygląda średnio realistycznie i w kilku momentach (szczególnie, gdy akcja rozgrywa się za dnia) jego animacja wypada kulawo.

Pierwsza część filmu – pozbawiona dialogów, ukazująca jak ciężko ranny Riddick stara się przetrwać w skrajnie niesprzyjającym środowisku – była niezła. To znaczy, pominąwszy powyższe niedociągnięcia. Wciąż nie mogę zrozumieć, czemu Pitch Black ze znacznie mniejszym przecież budżetem był wizualnie ciekawszy, ładniejszy i bardziej wiarygodny, niż najnowszy film z cyklu. Ale, jako się rzekło – do, mniej więcej, jednej trzeciej swojej długości film był całkiem ciekawy i bardzo klimatyczny. Podobała mi koncepcja Riddicka skopanego, pooranego wydarzeniami, który musi przetrwać na planecie, na której bez mała wszystko chce go zabić. Nieme sceny, w których bohater planuje przejść na drugą stronę kanionu przez jaskinię, w której siedzi wodne monstrum, oswajanie szakala, aplikowanie sobie małych dawek trucizny, by organizm nauczył się ją zwalczać – to było super. No, może nie do końca super, ale przynajmniej o początkowym fragmencie Riddicka mogę powiedzieć, że był satysfakcjonujący. To było coś nowego, coś czego jeszcze w tym cyklu nie widzieliśmy – a przy tym coś pozostającego w duchu serii. Niestety, im dalej w las, tym gorzej. Po przyzwoitym początku na pustej planecie pojawiają się polujący na głównego bohatera najemnicy. I od tego momentu robi się już coraz słabiej.

Przede wszystkim – dialogi. Są koszmarne. Są nienaturalne, nic (lub prawie nic) nie mówią nam o postaciach, bardzo niewiele o sytuacji. Brak im swady. Ja się oczywiście nie czepiam tego, że banda polujących na Riddicka drabów nie przerzuca się błyskotliwymi ripostami akademickich erudytów. Po prostu wygłaszane przez bohaterów kwestie brzmią albo sztucznie (na ogół), albo nudno (przeważnie) albo żenująco (czasem) albo wszystko równocześnie. Co za tym idzie, niemal wszyscy bohaterowie zlali mi się w jedno. Są po prostu zbyt słabo zindywidualizowani. W takim Pitch Black pamiętam ewidentną większość rozbitków, bo tam każdy miał jakąś rolę do wypełnienia i jedynymi niezapadającymi w pamięć postaciami byli chyba tylko uczniowie Imama. W Riddicku poza samym głównym bohaterem w pamięć zapadł mi tylko tata tego najemnika, który występował w Pitch Black, Smerfetka lesbijka-nielesbijka, ten zły, któremu pod koniec Riddick urżnął łeb przy samym języku i ten dzieciak, który cały czas się modlił. Reszta była mięsem armatnim służącym Riddickowi do kolejnych mniej lub bardziej pomysłowych eksterminacji. I, w sumie, na tym głównie opiera się fabuła filmu – na metodycznym wyrzynaniu kolejnych najemników i końcowej ucieczce z planety. A to z kolei sprawia, że cały dramatyzm siada, ponieważ od czasu pojawienia się łowców film wpada w schemat doskonale znany każdemu miłośnikowi gatunku – w dodatku schemat zrealizowany w porywach co najwyżej poprawnie. W dodatku jest w dużej mierze odtwórczy wobec Pitch Black, gdzie został zrealizowany nieporównywalnie lepiej. Sceny walk zrealizowane są po prostu słabo – choreografia starć jest mało przemyślana, oko kamery często nie łapie najważniejszych scen, a całość jest beznadziejnie pocięta na krótkie, teledyskowe ujęcia, co pogłębia chaos scen akcji. I to w takim filmie!

Jedynym wyróżniającym się wątkiem w filmie jest cała relacja na linii Riddick-Boss Johns. Ten drugi poluje na tego pierwszego, by dowiedzieć się, co się stało z jego (Johnsa) synem i pomścić go, uśmiercając Riddicka, jego zabójcę. To mógł być fajny wątek i mocny punkt filmu, gdyby nie był zarysowany taką grubą kreską i gdyby nie został rozegrany w tak schematyczny sposób. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że po dziesięciu latach tropienia i polowania na Riddicka Johns po kilku godzinach ot tak, odpuści mu, przyzna rację i da się przekonać – szczególnie, że Riddick nie ma żadnych wiarygodnych dowodów na nieprzyjemną naturę juniora. Jasne, podoba mi się nawiązanie do wcześniejszego filmu z cyklu i kontynuowanie motywu uczłowieczania i okupienia Riddicka (choć tu nie wykluczam, że przypisuję reżyserowi rzeczy, których intencjonalnie do filmów nie wsadzał) i w ogóle istnienie wątku w jakiś sposób pogłębiającego generyczną opowieść o Conanie w kosmosie, ale nie obraziłbym się, gdyby na takie wątki położono odrobinę większy nacisk pomiędzy jedną, a drugą widowiskową dekapitacją czy innym pojedynkiem na pięści kamienie i kije.

Film szczyci się kategorią wiekową R (uznawaną powszechnie za finansowe samobójstwo) i, szczerze napisawszy, nie bardzo mam pojęcie, po co. Większość „dorosłych” scen w tym filmie właściwie nic do niego nie wnosi, nie podkreśla brutalności świata przedstawionego, nie jest istotna fabularnie. I nie ma ich znowu aż tak wiele – wydaje mi się, że gdyby wywalić z filmu zupełnie niepotrzebną retrospektywną scenę z nagimi nałożnicami Riddicka i wspominają wyżej dekapitację Santany (bez której Riddick również znakomicie mógłby się obejść) film spokojnie zmieściłby się pod PG-13 bez żadnej straty. Bo, nie oszukujmy się, filmy o Riddicku to przecież w gruncie rzeczy nie jest żadne dojrzałe kino dla koneserów lubujących się w pornografii przemocy, tylko kosmiczna bajka dla napakowanych testosteronem nastolatków.

Krótko pisząc – rozczarowanie. Jasne, film nie jest katastrofalnie zły, jak to potrafią być któreś-tam-z-rzędu sequele filmów klasy B (zapytajcie fanów filmowych horrorów z lat 80-tych), ale muszę przyznać, że z całej serii o Riddicku ta część jest dla mnie najsłabsza. Film niby to wraca do korzeni, ale robi to w sposób tak odtwórczy i nieciekawy, że w połowie zacząłem przysypiać, zaś pod koniec odetchnąłem z ulgą, że to już za mną. Nie polecam, chyba, że jest fanem tego rodzaju kina albo ma się szesnaście lat i plakat Marcusa Fenixa nad łóżkiem.

poniedziałek, 9 września 2013

Powidok powidoku

fragment grafiki autorstwa Davida Pielicha, całość tutaj.

Dopiero co obejrzałem The Chronicles of Riddick, więc będzie na świeżo i z doskoku. Słyszałem o tym filmie wiele bardzo złych rzeczy – że szarga dobre imię poprzednika, że jest brzydki, głupi i źle zagrany, że najlepiej byłoby, gdyby w ogóle nie powstał. Dlatego do seansu podchodziłem z lekkim lękiem i spodziewałem się katastrofy. No cóż – katastrofy nie było, ale też trudno powiedzieć, że wyszedł film dorównujący Pitch Black. Największy problem TCoR tkwi w tym, że wydaje się być opowieścią z zupełnie innej bajki, niż PB. W pierwszym filmie mieliśmy do czynienia z brudnym naturalizmem, stosunkowo głębokimi sylwetkami charakterologicznymi bohaterów i diametralnie inną wizją kosmosu, niż to, co mamy okazję zobaczyć w sequelu. TCoR to barwna, komiksowa przygoda z archetypowymi bohaterami o hasłowych imionach i wątkiem Ostatniego Przedstawiciela Swojej Rasy uwikłanego w Mroczną Przepowiednię. Co, koniec końców, nie musiało być takie złe, po prostu oczekiwaliśmy chyba czegoś zupełnie innego.

Właśnie ten koncepcyjny dysonans pomiędzy pierwszą i drugą częścią był dla mnie – początkowo – największym problemem. Trochę mi to przypomina sytuację ze StarGate Universe, gdzie można było zaobserwować proces odwrotny – z lekkiej przygodówki w psychologiczny dramat sci-fi. The Chronicles of Riddick ma widoczne ambicje siłowania się z klasycznymi space operami. Widać to przede wszystkim w przeniesieniu serii ze skali mikro (jedna planeta i garstka rozbitków) do skali marko (wiele różnych planet i potężne kosmiczne armie), przy jednoczesnym uproszczeniu psychologii postaci i reprodukcji ogranych, „epickich” chwytów. I mogło być naprawdę fajnie – i chwilami nawet było – gdyby nie kilka irytujących rzeczy. Na przykład barki w scenariuszu – nie mamy pojęcia na jakiej podstawie Imam wysnuł wniosek, że Riddick może być ocalałym Furyanem. Albo ucieczka Riddicka z wieży Necromongerów – nie pokazano jej widzowi, przez co ma się wrażenie, że z filmu wycięto dość istotny fragment. Takich niedoróbek jest zresztą znacznie więcej i pewnie nie przeszkadzałyby, gdyby sama opowieść była bardziej spójna.

A nie jest. Odnoszę wrażenie, że reżyser i scenarzysta TCoR, David Twohy, upchnął dwa filmy na przestrzeni jednego. Początek i koniec filmu bardzo słabo współgrają ze środkiem. Chętnie obejrzałbym film o tym, jak Riddick trafia do więzienia i brawurowo z niego ucieka. Mniej chętnie – ale wciąż z uwagą – obejrzałbym film, w którym Riddick zmaga się ze swoim Mrocznym I Pretensjonalnym Przeznaczeniem, walcząc z Necromongerami. Ale wrzucenie obu tych wątków do jednego obrazu było błędem – bo cierpi na tym jego spójność. A szkoda, bo przy wszystkich swoich wadach TCoR miał zadatki na bardzo, bardzo udane widowisko w konwencji takiego trochę baśniowego, trochę sztaroszkolnego sci-fi, oczywiście w obowiązkowej mrocznej i ponurej konwencji i z silnym rysem dramatu antycznego. W ogóle, uważam że kluczem do interpretacji tego filmu jest właśnie klasyczna starogrecka tragedia, bo film całościowo dość mocno osadzony jest w takim schemacie bohatera zmagającego się ze swoim fatum i nieuniknionym losem – choć nie wiem, na ile to zamierzony zabieg, a na ile mój indywidualny odbiór filmu. Tropów zdających się potwierdzać tę tezę jest zresztą znacznie więcej. Choćby architektura statku kosmicznego, która subtelnie nawiązuje do kultury hellenistycznej czy osoba Aereon, która pełni rolę analogiczną do chóru greckiego. Myślę, że to interesujący trop, trochę mi jednak brakuje intelektualnych narzędzi, by rozpracować The Chronicles of Riddick pod tym kątem, a nie chcę się ośmieszać w oczach ludzi, którzy mają na ten temat daleko większe pojęcie, a które (wiem, że są takie osoby) czytują mojego bloga.

Co jednak podobało mi się w tym filmie? Aspekt wizualny. Na swój szaro-bury sposób TCoR to film niesamowicie estetyczny i wysmakowany wizualnie. Znakomicie zindywidualizowano świat przedstawiony, dzięki czemu unika on zaszufladkowania jako „Odległa Galaktyka numer 742”. Te wszystkie odwołania do kultury śródziemnomorskiej, Nowa Mekka, barokowo przepyszne wnętrza komnat w budowlach należących do Necromongerów czy poszarpana powierzchnia planety Crematoria... Wszechświat Riddicka jest po prostu piękny, choć jednocześnie brutalny i mało barwny – dominuje szarość, brudny fiolet i żółć. Na pewno estetyka tego filmu to jedna z jego mocniejszych stron – o ile nie najmocniejsza. Przy okazji muszę też tu wspomnieć o kilku smaczkach dla fanów Pitch Black w postaci akcentów horrorowych. Realizują się one głównie w postaci lensorów – specjalnych scyborgizowanych jednostek Necromongerów służących do tropienia „heretyków”. Przerażające, absolutnie zdominowane jednostki pozbawione choćby szczątkowej wolnej woli wypadają znakomicie. Trochę mniejsze wrażenie robię ogary z Crematorii, ale to zapewne kwestia ich znikomej fabularnej istotności.

Bohaterowie TCoR to już niestety chodzące archetypy, co wpisuje się w całą konwencję filmu. Niestety, odnoszę wrażenie, że było ich co najmniej o połowę za dużo, przez co nie udało się ich jakoś zindywidualizować i, aż do samego końca, notorycznie mi się mylili. Niestety ta konwencyjna metamorfoza negatywnie odbiła się na osobie Riddicka. W Pitch Black był to śmiertelnie niebezpieczny, pozbawiony skrupułów morderca, drapieżny manipulator i socjopata, który, pod sam koniec filmu, niespodziewanie (także dla samego siebie) odnajduje w sobie resztki humanizmu i poświęcenia. W The Chronicles… Riddick został beznadziejnie skrępowany archetypem mimowolnego zbawiciela, a z jego niewysłowionej charyzmy została tylko pompatyczność Wielkiego Twardziela.

Interesująco wypadła kreacja znanej z poprzedniego filmu Jack, zapatrzonej w Riddicka młodziutkiej uciekinierki, która po wydarzeniach z Pitch Black dołącza do grupy najemników i przyjmuje imię Kyra. Potencjalnie Kyra jest łącznikiem obu filmów o Riddicku i kontynuuje wątek humanitaryzmu głównego bohatera. Pod koniec PB w Riddicku budzi się człowiek, w TCoR ten człowiek łaknie odkupienia, czego symbolem jest Kyra, której życie zostało nieodwracalnie spaczone przez Riddicka. Relacja tej dwójki mogła być naprawdę świetnym, emocjonującym motywem, jednak reżyser jakby jedynie pospiesznie ją szkicuje, nie popadając w zbytnie psychologizowanie. Szkoda, bo to sprawia, że pod koniec filmu Kyra ląduje w roli damsel in distress, z której szczęśliwie, samoistnie wyrywa się w finale. W ogóle to byłby znacznie ciekawszy film, gdyby odwrócić proporcje i dać Kyrze więcej czasu antenowego kosztem którejś z licznych potyczek Riddicka. To, w jaki sposób ta młoda kobieta kreowała całe swoje dorosłe życie, mając za punkt odniesienia Riddicka – i w jaki sposób jej dążenia zostały brutalnie zweryfikowane przez rzeczywistość – było chyba najfajniejszym fabularnie, choć jedynie zasygnalizowanym, wątkiem.

Pozostali bohaterowie wypadali już znacznie gorzej. Imam z poprzedniego filmu pojawił się chyba tylko z chęci podkreślenia ciągłości fabularnej pomiędzy filmami, bo na dłuższą metę jego występ nie wpływa na fabułę w jakiś szczególnie znaczący sposób. Strasznie podobał mi się iście szekspirowski Purifier i związany z nim zwrot fabularny, a także małżonka wpływowego w szeregach Necromongerów Vaako – podstępna i makiaweliczna, subtelnie sterowała ambitnym małżonkiem celem zwiększenia swojego statusu społecznego. Choć postać Dame Vaako jest archetypowa i schematyczna jak diabli, to wcielająca się w nią Thandie Newton nadała tej postaci naprawdę ciekawego rysu.

A zatem… katastrofy nie było. Szału też nie. Był za to naprawdę interesujący pod wieloma względami film, który zaskakiwał zarówno pozytywnie, jak i negatywnie. Kilka zagadek pozostało nierozwiązalnych – choćby kwestia mocy Lorda Marshalla – wiele rzeczy nie wyszło tak, jak powinno. Niepotrzebnie, moim zdaniem, próbowano wcisnąć zbyt wiele zbyt odmiennych elementów do jednego filmu. Gdyby skupić się na wątku więziennym, dostalibyśmy zapewne film niewiele gorszy od Pitch Black. Gdyby wywalić wątek więzienny i skomplikować fabułę tej kosmicznej krucjaty, mogłaby być z tego naprawdę fajna space opera. A tak mamy trochę niespójny, ale ładnie wizualny film. Tylko i aż tyle. 

niedziela, 8 września 2013

Powidok wibrującej czerni

fragment grafiki autorstwa Landona Armstronga, całość tutaj.

Niedawna premiera nowego Riddicka skłoniła mnie ostatnimi czasy do odświeżenia sobie Pitch Black – filmu, od którego to wszystko się zaczęło. Nie, nie widziałem jeszcze nowego filmu z Richardem B. Riddickiem w roli głównej i nie zapowiada się, bym go szybko obejrzał – do kina chadzam tylko i wyłącznie wtedy, kiedy nie mam innego wyjścia, zaś filmami lubię raczyć się w domowym zaciszu, opcjonalnie i z rzadka – w kameralnym gronie znajomych. Takie już moje tabu higieniczne obcowania z X muzą. A Pitch Black filmem był świetnym. Oczywiście, w kategorii fantastycznonaukowego horroru klasy B, opartego na dobrze znanym schemacie Zagrożenia, które zabija garstkę nieszczęśników. Mieliśmy to w The Thing, mieliśmy w Alienie, mieliśmy ostatnio w nieszczęsnym Prometeuszu. Już na wstępie zaznaczę, że nie lubię tego schematu, bo bardzo trudno jest zrobić z nim coś oryginalnego. Pitch Black niby nie próbuje być w jakiś sposób odkrywczy i innowacyjny, ale jednak ma kilka elementów, które indywidualizują go na tle wielu innych podobnych produkcji.

Przede wszystkim – wbrew utartej opinii, głównym bohaterem Pitch Black nie jest Riddick. Choć faktycznie jemu poświęcona jest spora część scen, to osnuty złą sławą przestępca robi tu za dość archetypową „dziką kartę” – członka społeczności ocaleńców, który może być równie dobrze przyczyną nieszczęścia, jak i wybawienia. Tak naprawdę główną rolę odgrywa postać Carolyn Fry, kapitan rozbitego na obcej planecie statku. Carolyn ma całkiem interesującą motywację do działania – podczas wypadku próbowała pozbyć się modułu pasażerskiego ze statku, co zwiększyłoby szanse na przeżycie jej i drugiego pilota, ale skazałoby na śmierć pozostałych załogantów. To poczucie winy za chwilę słabości, jaką widzimy na początku filmu napędza ją aż do samego końca. Wyjątkowo dobrze widać to w końcowej scenie, w której Riddick stawia jej ultimatum i każe wybierać pomiędzy lojalnością wobec ocalałych, a własnym życiem.

Co do Carolyn i Riddicka, interesującą kwestią są też wzajemne relacje tej dwójki i Johnsa – strażnika, którego zadaniem jest doprowadzenie Riddicka przed oblicze sprawiedliwości. Przeciąganie liny pomiędzy Johnsem i Riddickiem, który z nich zdobędzie zaufanie pani kapitan. Ostatecznie trudno stwierdzić, który z tej dwójki jest bardziej moralną jednostką ludzką, bo w świetle tego, co dowiadujemy się o Johnsie standardowy podział na dobrego policjanta i złego przestępcę rozmywa się i relatywizuje. Jeśli doda się do tego delikatny posmak spirytualizmu w postaci imama, który przewodzi garstce chłopców w drodze do Nowej Mekki, Pitch Black okazuje się być interesującym (ale bardzo uproszczonym) popkulturowym traktatem o moralności i egoizmie. Oczywiście – przede wszystkim jest niskobudżetowym sci-fi, który przy każdej sprzyjającej okazji oddaje hołd Alienowi, ale taka pop-filozoficzna otoczka naprawdę w ciekawy sposób pogłębia film.

Generalnie Pitch Black ma bardzo fajnie skomponowanych bohaterów – zróżnicowanych, naturalnych, dających się lubić. Widz, oczywiście, szybko wyczuje, kto jest tylko mięsem armatnim do odstrzału, a komu przyjdzie pożyć trochę dłużej. Przede wszystkim trzódka młodych pielgrzymów, którzy pełnią w filmie tylko i wyłącznie rolę kolejnych ofiar, ale też niestety grana przez Claudię Black Shazza – szkoda, bo ta aktorka jest naprawdę bardzo utalentowana, a tutaj właściwie nie miała co grać. Dużo miejsca poświęcono też Jack/Jackie i ciekawemu zwrotowi fabularnemu związanemu z tą postacią i jej fascynacji Riddickiem. Dynamizm interakcji pomiędzy bohaterami to coś, co w tego typu filmach jest nieodzowne, a czego na dłuższą metę zabrakło choćby w Prometeuszu czy Aliens vs. Predator. Tutaj, aż do samego końca, relacje pomiędzy postaciami grają główną rolę.

Pitch Black to, przede wszystkim, film ładny. Ja wiem, że ludzie, pisząc o tym filmie, często narzekają na słabe efekty komputerowe, ale mnie on się po prostu podoba. Szczególnie, że generowanych komputerowo efektów nie ma znowu aż tak wiele. Poza otwierającą film sekwencją w przestrzeni tylko potwory zostały stworzone cyfrowo – a one z reguły poruszają się w ciemnościach, co automatycznie „wygładza” wszelkie niedoróbki. Poza tym, ten film ma bardzo dobre dekoracje, na co niewiele osób zdaje się zwracać uwagę – może nie jest to mistrzostwo świata, ale zarówno wnętrza obu statków kosmicznych, jak i porzucona stacja geologiczna czy „cmentarzysko słoni” są naprawdę nieźle pomyślane, szczegółowe i wyglądają po prostu klimatycznie. Szczególnie w połączeniu z pustynną planetą, na której toczy się akcja filmu. W ogóle pierwsza połowa Pitch Black – bardzo wyciszona, klimatyczna, trzymająca w napięciu – to dla mnie modelowy przykład tego, jak powinno się w kinie pokazywać Obce Tajemnicze Planety. Bardzo prostymi środkami udało się osiągnąć taki trochę odrobinę lemowski klimat totalnego wyobcowania w obliczu Nieznanego. Oczywiście, później do akcji wkraczają bioraptory (według Wikipedii to oficjalna nazwa tych istot, ale o ile mnie pamięć nie myli, nie padła ona w samym filmie) i z klimatycznego dreszczowca robi się już bardzo konwencyjny horror sci-fi, ale do tego momentu udaje się uzyskać bardzo fajny klimat, który potem znacząco wpływa na odbiór całego obrazu. Szczególnie, że twórcy uatrakcyjniają wizualność filmu, poprzez wprowadzenie kilku filtrów graficznych – żółty i niebieski informują widza, które z kilku słońc aktualnie oświetla tę część planety, na której rozbili się bohaterowie. W dodatku jest też „echolokacyjny” filtr bioraptorów i widok z oczu Riddicka, któremu implanty umożliwiają widzenie w ciemnościach. Na szczęście filtry wykorzystywane są bardzo wprawnie i nie ma się wrażenia chaosu czy niespójności wizualnej. Bioraptory, jako Przerażające Zagrożenie były całkiem przyzwoicie pomyślane – dopóki nie zaczniemy zbyt mocno główkować nad logiką ich cyklu życiowego. Jako czające się w mroku varelsowate demony polujące na wszystko, co żywe są może mało oryginalne, ale sprawdzają się jako taki klasyczny, oldskulowy straszak.

A zatem – lubię Pitch Black, bo jest dokładnie tak staroszkolny, jak lubię i bardzo fajnie spsychologizowany, w dodatku wprowadza dużo tej kosmicznej niesamowitości, którą bardzo, bardzo wielbię. I czas na końcowe wyznanie – nie oglądałem jeszcze The Chronicles of Riddick, a osłuchałem się o tym filmie rzeczy strasznych. Więc nieco się obawiam seansu, bo w Pitch Black, paradoksalnie, Riddick nie był dla mnie gwiazdą filmu, raczej jednym z równowartych składników i dla mnie nie jest on postacią, która udźwignie cały film. Ale zobaczymy…
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...