Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Thor. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Thor. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 26 marca 2018

RECENZJA: Thor. Gromowładna

fragment okładki, całość tutaj.

Stosunkowo niedawno skończył się (?) w wydawnictwie Marvel pozornie specyficzny okres, w czasie którego ikoniczne postaci wydawnictwa były zastępowane innymi, noszącymi jednak te same pseudonimy oraz władającymi podobnymi mocami. Z najbardziej jaskrawych przykładów – Tony Stark zastąpiony został na przykład czarnoskórą nastolatką imieniem Riri, Kapitanów Ameryka było co najmniej dwóch, w tym jeden czarnoskóry, a Thor stracił swój młot na rzecz osoby płci żeńskiej. Piszę, że to „pozornie specyficzny” okres, ponieważ tego typu podmianki zdarzają w komiksach superbohaterskich notorycznie i nigdy nie są one permanentne – prędzej czy później wszystko wraca do poprzedniego stanu. Tym razem jednak nałożyło się na siebie kilka tego typu roszad, w których białego mężczyznę (czyli domyślną konfigurację etniczno-płciową Ikonicznego Superbohatera Marvela) zastąpiła osoba, która białym mężczyzną nie jest. To z kolei sprawiło, że wielu czytelników zaczęło posądzać wydawnictwo o przepychanie jakiejś wydumanej polityki równościowej i uleganie naciskom środowisk… właściwie nie wiadomo jakich, ale niewątpliwie podstępnych i złowrogich niczym reptilianie. Nie o tym będzie jednak ta notka, bo całą tę aferę już dawno przestałem uważać za zabawną – teraz jest już wyłącznie smutna. 

Mamy jednak komiks o Thor. Gromowładnej – pięciozeszytowe wydanie zbiorcze opowiadające o tym, w jaki sposób moce Odinsona przejęła kobieta i co z nimi zrobiła. Mam z tym komiksem kilka problemów, z których największym jest osoba scenarzysty. Nigdy nie lubiłem twórczości Jasona Aarona i wydaje mi się, że uczciwie będzie napisać o tym już na wstępie. To przez scenarzystów takich jak Aaron określenie „komiksowa fabuła” czy „komiksowe postaci” oznacza coś z grunty gorszego, płaskiego, karykaturalnie wyostrzonego, mało ambitnego oraz nieangażującego intelektualnie. Nie wymagam oczywiście od komiksów superbohaterskich by były jakoś specjalnie mądre, ale… Aaron ma tendencję do zatrzymywania się w połowie drogi między mięsistym campem, a kompetentną konwencyjnie opowieścią. Jego bohaterowie są na tyle karykaturalni charakterologicznie by przestać być wiarygodnymi… ale zarazem nie na tyle, by ich przesadzone zachowanie bawiło. Utylizowane schematy fabularne są komiksowo (no właśnie) rozdmuchane aż do przesady… ale nie poza jej granice, poza którymi stałyby się przyjemnie niedorzeczne. W rezultacie kończy się na komiksach, które chcą być zabawne humorem Prachetta i Monty Pythona, ale że brakuje im intelektualnego drugiego dna, bardziej przemyślanej konstrukcji czy choćby minimalnej subwersji, wypadają żenująco. 

I tak jest włażenie z tym komiksem. Jest w Thor. Gromowładnej wiele motywów, które mogłyby być interesująco rozegrane w sposób poważny albo komediowy – ale przez to, że scenarzysta nie potrafi się zdecydować na jakąś konsekwencję, wypadają słabo zarówno w jednym, jak i w drugim ujęciu. Choćby sam punkt wyjścia komiksu – oto, po latach absencji do Asgardu powraca Odyn, któremu nie podoba się sposób, w jaki jego królestwem zarządzała Freja. Mamy zatem do czynienia ze starciem starego, patriarchalnego porządku, który chce przywrócić Odyn z nowoczesnym, zreformowanym sposobem zarządzania państwem, który pragnie zachować Freja. To potencjalnie interesujący wybieg fabularny, który pozwoliłby na zindywidualizowanie fabuły komiksu, nadanie mu ciekawej płaszczyzny, która mogłaby kontrapunktować „zmianę warty” na stanowisku Thora – nowa bohaterka, o nieujawnionej jeszcze tożsamości, zastąpiła zhańbionego, pozbawionego godności (oraz ręki) starego Thora, który bynajmniej nie od razu godzi się z takim stanem rzeczy i posądza nową Thor o kradzież młota i próbuje go odzyskać. Tymczasem Aaron, w tradycyjnym dla siebie stylu, utyka w szpagacie. Z jednej strony śmieszkuje z Odyna, którego irytują jakieś kongresy światów, wtrąca do aresztu swoich wezyrów, drze się na wszystkich wokół i generalnie jest strasznym dupkiem, z drugiej w usta Frei wkłada jakieś drętwe frazesy o tym, że skoro Thor może być kobietą, to władczynią Asgardu też może być kobieta. 

Oprócz tego komiks ma jeszcze konwencjonalną fabułę – dopiero teraz o tym wspominam, bo fabuła jest chyba najmniej interesującym elementem tego komiksu. Ot, lodowe olbrzymy z mrocznym elfem Malekithem na czele napadają na Midgard (czyli nasz świat) w poszukiwaniu czaszki jednego z ich królów, która wpadła w ręce korporacji Roxxon. Standardowa dla komiksu superbohaterskiego opowieść o ratowaniu świata, w dodatku mocno rozczarowująca. Komiks pokazuje bowiem, że Avengers (a, w domyśle prawdopodobnie i większość superbohaterów, o ile nie wszyscy) są zamrożeni i nieoswojona jeszcze ze swoimi mocami Thor jest jedyną osobą, która jest w stanie powstrzymać katastrofę. Problem polega na tym, że w praktyce jednak w ogóle nie czuć ciężaru tego zagrożenia – karykaturalność antagonistów i niejaka kompaktowość fabuły (wszystko rozgrywa się w jeden dzień, w zasadzie w jednym tylko miejscu) sprawiają, że ciężko się czymkolwiek przejąć. Z drugiej strony – i tu, jak bumerang, powraca mój zarzut w stosunku do twórczości Aarona – komiks niczym nie równoważy tej narracyjnej nonszalancji, ani poczuciem humoru, ani błyskotliwością, ani pogłębionymi sylwetkami charakterologicznymi bohaterów i bohaterek. Pierwszy tom Thor. Gromowładnej to komiks do przeczytania i natychmiastowego zapomnienia. 

Najlepszym elementem tego wydania zbiorczego są rysunki – gruba konturowa krecha, wyraziste kolory, fajne kontrasty, dynamiczne ujęcia, tu wszystko gra tak, jak grać powinno. Przyczepić nie mogę się również do polskiego wydania komiksu, które jest solidne – miękka okładka, dobrej jakości papier, bardzo dobre tłumaczenie autorstwa Marcelego Szpaka. To generalnie nie jest komiks zły i wszystkie moje powyższe uwagi są trochę czepialstwem, ale… Marvel wydaje znacznie lepsze rzeczy. Egmont również. I przy obecnej komiksowej hossie na naszym rynku wybór jest na tyle szeroki, że Thor. Gromowładną niespecjalnie warto zawracać sobie głowę. 

piątek, 23 stycznia 2015

MCU. 08 - Thor 2

fragment grafiki autorstwa Matta Fergusona, całość tutaj.

W mojej notce poświęconej poprzedniemu filmowi o marvelowskiej inkarnacji nordyckiego Boga Piorunów wyrażałem nadzieję, że architekci kinowego uniwersum Marvela pójdą w stronę klasycznie pojmowanego „magicznego” fantasy. To miałoby spory sens – dzięki temu produkcje Marvela pokrywałyby większość najpopularniejszych ostatnimi czasy gatunków filmowych: w kolejnych częściach Iron Mana dostawalibyśmy lekkie, przygodowe sci-fi z charyzmatycznym głównym bohaterem, Captain America „obsługiwałby” fanów kina wojennego i sensacyjnego, a Thor – epickie widowiska w stylu Władcy Pierścieni. Niestety, architekci MCU postanowili, iż nie zawrą w uniwersum żadnych elementów nadprzyrodzonych i uczynią z Asgadczyków (i innych ras mitologicznych) zaawansowanych technologicznie humanoidów z kosmosu, serię o Thorze umieszczając w konwencji przeestetyzowanego science-fiction. O ile w filmie Thor można było mieć jeszcze nadzieję na jakieś niedopowiedzenia, o tyle jego sequel noszący podtytuł The Dark World nie pozostawia już w tym względzie żadnych wątpliwości – Mroczne Elfy mają statek kosmiczny jakby żywcem wyjęty z abramsowskiego Star Treka, pobratymcy Thora ganiają z bronią energetyczną i korzystają z zaawansowanych technologicznie urządzeń medycznych.

Czy to źle? Początkowo takie założenie mogło się wydawać znakomitym pomysłem – raz, że utrzymywało spójność konceptualną uniwersum, a dwa, że dawało interesujący powiew świeżości w wymiarze estetyki współczesnego kina fantastyczno-naukowego, które pod tym względem jest beznadziejnie konserwatywne. Problem pojawił się dopiero w chwili, gdy Guardians of the Galaxy zawojował Box Office, niespodziewanie (tak dla widzów, jak i – zapewne – dla producentów) stając się jedną z najmocniejszych finansowo marek kinowego uniwersum Marvela. Istnieje ryzyko, że dwie tak podobne w założeniach serie mogą się nawzajem kanibalizować i po pewnym czasie zmęczyć widzów. Ciekaw jestem, w jaki sposób wpłynie to na serię Thor. Ale to tylko taka drobna dygresja – przejdźmy do Thor: The Dark World.

Nie był to specjalnie udany film. Oczywiście nie ma jakiejś przesadnej katastrofy - fabuła została rozegrana poprawnie, postaci z poprzednich części wracają nie tylko po to, żeby się pokazać, bo scenarzyści w większości starają się zrobić z nimi coś ciekawego. Czasem się udaje (stażystka Darcy i jej stażysta - Darcy była mocnym punktem pierwszego Thora, a i tutaj nie traci swojego uroku) czasem nie (szaleństwo doktora Selviga - kompletne i niepotrzebne ośmieszenie tej skądinąd sympatycznej postaci. W pierwszym Thorze Selvig był taką trochę figurą ojca dla głównej bohaterki, tutaj zrobiono z niego bardzo sztampowego Świrniętego Wujka), ale mimo wszystko warto pochwalić scenarzystów za przynajmniej próby nakreślenia jakiegoś rozwoju tych bohaterów i bohaterek drugoplanowych. Szczególnie dlatego, że pierwszy plan rozczarowuje. No, może „rozczarowuje” to nie jest odpowiednie określenie. Scenariuszowo The Dark World został rozegrany nie gorzej (no, może minimalnie gorzej) niż jego poprzednik - ale problemem jest powtarzalność motywów. Znów panna Foster gania za jakimś kwantowym fenomenem, znów wpada na Thora i zostaje zaangażowana w kosmiczną aferę z udziałem kosmitów „udających” mityczne skandynawskie istoty. Konstrukcja fabularna pozostała w zasadzie bez zmian, scenarzyści okleili ją tylko nieco innymi wątkami - przez co film wydaje się momentami boleśnie wręcz wtórny.

Najciekawszym wątkiem jest niewątpliwie relacja Lokiego z Friggą. Stosunek tych dwojga był interesujący, ponieważ lekko niedookreślony - widzimy, że Loki zawsze mógł polegać na swojej przybranej matce i kochał ją nawet, gdy prawda o jego naturze wyszła na jaw. Akurat ja z całego filmu najlepiej zapamiętałem nie pokazową scenę ucieczki z Asgardu, ani statek Mrocznych Elfów cyklopowo górujący nad Londynem, tylko scenę, w której uwięziony Loki na wieść o śmierci Friggi w stojąc w zakamieniałym bezruchu demoluje swoją celę za pomocą telekinezy. To krótka scena, ale niesamowicie zapadająca w pamięć i gdyby takich scen (oraz motywów) było w tym filmie więcej, Thor: The Dark World byłby znacznie lepszym obrazem. Nie brakowało wiele - film czasami próbuje przekonać widza, że jest o czymś, a tym „czymś” nie są malownicze strzelaniny i pojedynki, tylko złożona relacja rodzinna pomiędzy Thorem, Lokim, Friggą i Odynem. Tak, wiem - to blockbusterowy film akcji, a nie dramat obyczajowy, ale nawet w wysokobudżetowych hollywoodzkich produkcyjniakach da się od czasu do czasu pokazać coś głębszego. To przecież znamienne. Zastanówcie się, jaką scenę z - dajmy na to - X-Men: First Class pamiętacie do teraz i czemu jest to rozmowa Erica z Xavierem przy talerzu satelitarnym, a nie pokazowe starcie z finału, albo któraś z wcześniejszych scen akcji.

Ale wróćmy do The Dark World. Z rzeczy, które mi się podobały wymieniłbym design tytułowego Mrocznego Świata. Jest znakomity, bardzo „obcy” z tymi swoimi monolitycznymi prostopadłościanami, wielkimi przestrzeniami pomiędzy i nieprzeniknioną ciemnością, z której wyłaniają się rozmyte kontury otoczenia. Nie wiem czy to tylko moje zboczenie, ale jestem niemal przekonany, że osoba, która zaprojektowała tę lokację silnie inspirowała się obrazami Zdzisława Beksińskiego - nawet jeśli nie i podobieństwo jest przypadkowe, to i tak ten element należy uznać ze ewidentny plus.

Za minus uznać należy natomiast Malekitha, głównego złoczyńcę filmu. Ośmielę się stwierdzić, że jest najsłabszym z dotychczasowych villianów z MCU. Poważnie, ta postać jest po prostu fatalna na wszystkich płaszczyznach. Ma absolutnie sztampową motywację (bardziej sztampowej już się nie dało), ledwie co pokazuje się na ekranie, a i nawet wtedy prezentuje charyzmę wieszaka na ubrania. Christopher Eccleston robił wszystko, co tylko się dało, żeby uratować tę postać, ale gruba warstwa charakteryzacji i nijakie, pompatyczne dialogi skutecznie mu to uniemożliwiły.

Podsumowując - typowy marvelowski średniak. Można obejrzeć raz, do kotleta, ale z pewnością nie jest to obraz, który zapadnie nam w pamięć.

niedziela, 18 marca 2012

Terror politycznej niepoprawności

fragment grafiki autorstwa Toma Chu, całość tutaj.
„Terror politycznej poprawności!” – grzmią skryci pod płaszczykiem internetowej anonimowości komentatorzy popularnych serwisów zajmujących się popkulturą, gdy tylko gdzieś przewinie się informacja o tym, że w jakimś filmie czy serialu w zwyczajowej ekipie herosów ratujących świat pojawi się osoba o odmiennym kolorze skóry bądź orientacji seksualnej. Zawsze mnie zastanawiało, skąd to się w ludziach bierze? Termin politycznej poprawności niesie ze sobą pewien niejasny zakres semantyczny – do jakiej konkretnie polityki odnosi się owa poprawność? Patrząc po ludziach (nad)używających tego terminu można wysnuć tezę, iż chodzi o złą, lewicową Cywilizację Śmierci©, która narzuca normalnym ludziom obrzydliwe zachodnie standardy… i tak dalej.

Do napisania tej notki natchnęły mnie dziwne głosy krytyki pod adresem nowego Ultimate Spider-Mana (dla niedoinformowanych – Peter Parker w serii Ultimate Spider-Man zginął, zaś scenarzysta serii, Brian Michael Bendis, zaczął opisywać historię innego chłopca, który uzyskał pajęcze moce, niejako przejmując pałeczkę po Parkerze). Miles Morales, tak bowiem zwie się ten młodzian, jest pół-Latynosem, pół-Afroamerykaninem, co z jakichś powodów nie spodobało się części czytelników. Oliwy do ognia dodała (niepotwierdzona) plotka, że Miles może w przyszłości okazać się homoseksualistą. I nagle zagrały trąby jerychońskie, podniosło się larum, że jak tak można, wysuwano jakieś dziwne argumenty… Oczywiście, zarzut politycznej poprawności został odpalony już na samym początku dramy. Ja zaś zacząłem się zastanawiać, o co tym ludziom chodzi.

Kiedy Stan Lee stworzył oryginalnego Spider-Mana, uczynił z niego fajtłapowatego nerda, który przypadkiem uzyskał niesamowite moce. Trzeba wziąć poprawkę na to, że w latach sześćdziesiątych, kiedy narodziła się ta postać, bycie nerdem nie wiązało się z wysokim statusem w rówieśniczej społeczności – wszak mem chuderlawego okularnika majtającego nogami wystającymi z kosza na śmieci, gdzie wepchnęli go członkowie szkolnej drużyny futbolowej jest żywy do dziś, choć szczęśliwie z roku na rok staje się coraz bardziej anachroniczny. Spider-Man dzisiejszych czasów, by oddać ducha pierwowzoru, także powinien być przedstawicielem społeczności o raczej niewielkim prestiżu społecznym – a wychowany na slumsach ciemnoskóry nastolatek z całą pewnością jest kimś takim. Nie widzę tu jakiegoś sztucznego wypychania na piedestał przedstawiciela mniejszości etnicznej, rozumiem, czemu Bendis podjął taką decyzję i bardzo mi się ona podoba. Ja w ogóle nie wierzę w istnienie politycznej poprawności, wierzę za to w ludzi, którzy wierzą w istnienie takowej i – wskutek dobrej bądź złej woli – zwyczajnie szkodzą. Takim przypadkiem było bezsensowne obsadzenie w roli nordyckiego boga Heimdala czarnoskórego aktora w marvelowej adaptacji komiksu „Thor”. To było naprawdę głupie.

Zrozumcie, drodzy sceptycy, ta wasza wyimaginowana „polityczna poprawność” to jedynie rezultat rozwoju kultury popularnej, zwiększania się stopnia świadomości społecznej. Geje i czarnoskórzy pojawiają się w dziełach popkultury, ponieważ – niespodzianka – geje i czarnoskórzy także są jej odbiorcami. Nie mówiąc już o tym, że im bardziej różnorodni (etnicznie, seksualnie, kulturowo) są bohaterowie fabuł, tym ciekawsze interakcje można między nimi wprowadzić, co odbija się pozytywnie na poziomie całości. Nie ma w tym żadnego spisku, żydowskiego synodu czy homoseksualnego lobby, które w jakiś mityczny sposób wywiera naciski na biednych twórcach, uniemożliwiając im wprowadzanie jednolitego etnicznie lub seksualnie składu ekipy. W dodatku, nie rozumiem, co to komu przeszkadza. Nie zawaham się stwierdzić, że ludzie używający tego terminu są najzwyczajniej w świecie głupi i robią to kompletnie bezmyślnie, a na dodatek są w swej głupocie szkodliwi dla ogółu, bo rozpylają złe memy, którymi krztusi się mniej refleksyjna część społeczeństwa.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...