Pokazywanie postów oznaczonych etykietą komiks kobiecy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą komiks kobiecy. Pokaż wszystkie posty

piątek, 3 maja 2019

Świat bez mężczyzn

fragment grafiki autorstwa Aminder Dhaliwal, całość tutaj.

Postapokalipsa jako konwencja fantastyki zawsze wydawała mi się szalenie konserwatywnym gatunkiem. Dekonstrukcja ustalonego porządku rzeczy zamiast przynieść radykalną transformację tego, w jaki sposób funkcjonuje społeczeństwo bardzo często jest w kulturze popularnej drogą do jego regresji, powrotu do dawnych form organizowania zbiorowości ludzkich. To z kolei najczęściej prowadzi do stworzenia konserwatywnego placu zabaw, rodzaju romantycznej wizji porządku społecznego, w którym liczy się wyłącznie siła, ponieważ nie istnieją sztuczne mechanizmy systemowe ułatwiające życie słabszym albo mniej sprawnym. Woman World, internetowy komiks autorstwa kanadyjskiej artystki i animatorki Aminder Dhaliwal, ujął mnie wieloma rzeczami – między innymi właśnie tym, że z postapokaliptycznego punktu wyjścia podąża w zupełnie innym kierunku.

To bardzo specyficzny komiks. Swój żywot rozpoczął na Instagramie autorki, jako kilka krótkich, zainspirowanych Marszem Kobiet z 2017 roku, luźno powiązanych ze sobą epizodów z życia kobiet na świecie, w którym bliżej niesprecyzowany defekt ciążowy doprowadził do sytuacji, w której nie rodzą się już mężczyźni. Banki spermy zapewniają czasowe przedłużenie gatunku, ale nawet to nowe pokolenie składa się wyłącznie z przedstawicielek płci żeńskiej (od razu nadmienię, że autorka sygnalizuje istnienie osób trans i zdaje sobie sprawę z nieoczywistości płci i prezentuje do tematu bardzo życzliwy stosunek) i prędzej czy później rasa ludzka wygaśnie – chyba, że uda się znaleźć inny sposób na jej przetrwanie.

Komiks błyskawicznie zdobył zainteresowanie osób obserwujących profil na Instagramie artystki (w niedługim czasie po publikacji przybyło ich ponad sto tysięcy), co przekonało ją do kontynuowania projektu. Rok później Dhaliwal przystosowała opublikowane już odcinki do formatu wydawniczego i Woman World ukazał się drukiem, zyskując w ten sposób jeszcze większą popularność i zdobywając Doug Wright Award. Kilka miesięcy temu stacja telewizyjna Freeform zapowiedziała produkcję serialu animowanego adaptującego komiks do formy serii półgodzinnych odcinków. Rzecz powstaje w ścisłej współpracy z autorką, zaś w projekt zaangażowana jest również Felicia Day. Tymczasem Dhaliwal cały czas publikuje na swoim Instagramie (oraz w innych miejscach) kolejne odcinki serii. A komiks wciąż pozostaje niezmiennie świeży, zabawny i ujmujący.

Co zadziwia, zważywszy na fakt, jak statyczna jest to seria. Woman World to opowieść wyprana z jakichkolwiek konfliktów. Jego bohaterki – grupa kobiet w różnym wieku i z różnymi temperamentami – nie toczą walki o władzę czy przetrwanie w skrajnie niesprzyjających warunkach. To bardzo spokojna apokalipsa, bez chaosu i przemocy, a raczej ze spokojnym postscriptum dla dotychczasowego świata. Fabuła luźno obraca się wokół takich wątków jak budowa szpitala czy nawiązywanie kontaktu z innymi społecznościami, ale są one tylko tłem, fabularnym punktem orientacyjnym, który pozwala wchodzić bohaterkom w interakcje. Bo to właśnie interakcje między nimi są daniem głównym. Ale i tutaj brakuje wyrazistych konfliktów – zamiast tego obserwujemy rozmowy, refleksje na temat życia w post-męskim świecie („Czy istnieje coś takiego jak feminizm w rzeczywistości, w której na świecie nie ma już żadnych mężczyzn?” zastanawia się jedna z bohaterek), codzienne troski i niepokoje… bardzo łatwo byłoby autorce popaść w irytujące banały, ale dzięki poczuciu humoru i emocjonalnej inteligencji nigdy to nie następuje.

Fabuła składa się z kilku przeplatających się wątków – moim ulubionym jest relacja najstarszej członkini społeczności z najmłodszą. Ta pierwsza, jako jedna z nielicznych żyjących jeszcze osób, nadal pamięta świat sprzed apokalipsy, choć mijające lata coraz mocniej zacierają już ten obraz w jej pamięci. Dla tej drugiej mężczyźni to na wpół mityczne istoty znane jedynie z opowieści, strzępków kulturowych pozostałości i tego, co uda się jej (przeważnie błędnie) wywnioskować. Proces powolnego, ale przecież nieuchronnego w takiej sytuacji mitologizowania mężczyzn przedstawiony jest w komiksie tak, jak wszystko inne – z ujmującym humorem, wycelowanym nie w którąś z płci, ale w sytuację samą w sobie.

W jednym z epizodów bohaterki adaptują skonstruowaną z żywopłotu figurę mężczyzny jako coś w rodzaju elementu parareligijnego obyczaju – figura jednak, zamiast udzielać mądrych życiowych porad ma do zaoferowania jedynie dad jokes. W innym jedna z bohaterek odnajduje fabrykę wibratorów i jest święcie przekonana, że oto natrafiła na zaginiony eksperyment mający na celu stworzenie armii robotów mających na celu zastąpienie wymarły rodzaj męski. Poza tym mamy również historię nieszczęśliwej miłości, zmagania z fobiami, introspektywne podróże w poszukiwaniu własnej tożsamości, kontemplację gruzów minionego świata i wiele, naprawdę wiele międzyludzkiego ciepła. Wszystkie te wątki są w zasadzie autonomiczne, choć ich bohaterki spotykają się czasem i rozmawiają ze sobą, tworząc subtelną siatkę powiązań.

Ilustracje to temat na oddzielny akapit. Dhaliwal radykalnie minimalizuje rolę tła, co jest częstym zabiegiem artystycznym z komiksach internetowych, ale raczej niepowszechnym w dziełach z gatunku post-apo, które przeważnie eksploatują pornografię zniszczenia. Autorka umyślnie jednak ogranicza tego typu zabiegi, tworząc elementy tła wyłącznie w sytuacjach, w których jest ono nieodzowne dla kontekstu danego rozdziału. To sprawia, że percepcja czytelnika skupiona jest wyłącznie na postaciach i w subtelny sposób sugeruje, że mamy tu do czynienia z opowieścią nie o świecie (jego strukturze, mitologii, siłach wpływających na jego kształt), ale o zamieszkujących go ludziach. Same projekty bohaterek są bardzo przyjemne dla oka – Dhaliwal zadbała o odpowiednią wizualną różnorodność postaci zamieszkujących uniwersum Woman World.

Woman World to opowieść bez opowieści – bez antagonisty (ani antagonizmu), bez narracyjnej struktury dążącej do określonej kulminacji, bez kompleksowo zarysowanego świata przedstawionego. To jedna z tych opowieści, o których pisałem w mojej poprzedniej notce – historia grupy osób, które trzymają się razem w powoli umierającym świecie i starają się wspierać w ich codziennych troskach. Jest w tym pewna ujmująca melancholia, której nie sposób się oprzeć.

czwartek, 10 kwietnia 2014

Przyjemny horror

fragment grafiki autorstwa Terry'ego Moore'a, całość tutaj.

O Rachel Rising miałem zamiar napisać już dawno temu, ale skoro autor tego komiksu, Terry Moore, zapowiedział, że seria zakończy się po dwudziestym czwartym numerze, grzecznie czekałem na domknięcie historii, by móc ocenić całość. Szyki pokrzyżowała mi jednak informacja o planowanej ekranizacji komiksu, która pchnęła autora do kontynuowania serii, przez co wiele wątków zarysowanych w pierwszych numerach jeszcze nie doczekało się rozwiązania, mimo, iż dwudziesty czwarty numer Rachel Rising ukazał się już jakiś czas temu. Czy to dobrze, czy źle – jeszcze nie umiem powiedzieć. Poczekamy, zobaczymy w jaki sposób autorowi Strangers in Paradise uda się rozwinąć historię i rozszerzyć ją poza pierwotny plan. Ja tam wierzę w Moore’a i cieszę się na kolejne numery, ponieważ Rachel Rising to jedyny obecnie publikowany komiks, który potrafi sprawić, bym z zainteresowaniem i niecierpliwością czekał na każdy kolejny numer.

Moore stworzył, jak sam to określił, horror dla ludzi, którzy nie lubią horrorów. Szczerze powiedziawszy, nie do końca rozumiem, co miał na myśli, bo Rachel Rising to rasowy, pełnokrwisty przedstawiciel gatunku komiksu grozy z całym dobrodziejstwem inwentarza, ale domyślam się, że autor chciał poszerzyć grono odbiorców i nie zniechęcić swoich dotychczasowych fanów. Terry Moore jest bowiem artystą specyficznym – choć w swojej karierze współpracował z największymi amerykańskimi wydawnictwami komiksowymi (współtworzył, między innymi, słynną serię Fables od Vertigo, Runaways od Marvela, tworzył też dla Disney'a oraz maczał palce w magazynie komiksowym Star Wars Tales i wielu innych przedsięwzięciach czysto komercyjnych), to swoje najsłynniejsze serie komiksowe publikuje w mikroskopijnym autorskim wydawnictwie Abstract Studio. Moore to człowiek orkiestra – jest zarówno scenarzystą, rysownikiem, inkerem, wydawcą i dystrybutorem wyprodukowanych przez siebie dzieł, co zapewnia mu olbrzymią niezależność, której mogą mu pozazdrościć najwięksi gracze na komiksowym rynku. Ma to oczywiście swoje wady – mimo posiadania całkiem licznego fandomu i wypracowanej przez dekady renomy, brak szerokiej reklamy i możliwości dystrybucyjnych sprawiają, że takiemu autorowi dość trudno utrzymać sprzedaż na zapewniającą rentowność poziomie. W pewnym momencie wydawanie Rachel Rising stało wręcz pod znakiem zapytania, ponieważ komiks nie sprzedawał się tak dobrze, jak liczył na to jego autor. Jednakże ostatnia decyzja o kontynuowaniu serii pozwala mieć nadzieję, że sytuacja nie wygląda aż tak źle.

Rachel Rising to, jako się rzekło, horror. I to horror piekielnie dobry – o złożonej strukturze fabularnej, spokojnej narracji opartej przede wszystkim na opowiadaniu obrazem (są numery, w których ilość stron „niemych” jest większa niż stron, na których zawarty jest jakiś tekst), specyficznej atmosferze i znakomicie zarysowanych postaciach. Mamy zatem dziewczynę – tytułową Rachel – która budzi się w płytkim grobie wykopanym w głębi lasu nieopodal jej macierzystego miasteczka. Nie pamięta, co się z nią stało, ani jak znalazła się w takim położeniu, szybko jednak odkrywa, że – przynajmniej teoretycznie – jest martwa, ponieważ ustały jej funkcje życiowe. W najmniejszym stopnie nie uniemożliwia jej to jednak w miarę normalnego funkcjonowania. Wraz ze swoją pracującą w kostnicy ciocią i najlepszą przyjaciółką imieniem Jet, Rachel stara się rozwiązać zagadkę własnej śmierci. W sprawę okazuje się być zamieszana pewna kobieta, która przybyła do miasteczka, znacząc swą drogę krwawym śladem kolejnych morderstw oraz mała dziewczynka, której los zdaje się być kluczowy w obliczu nadciągających wydarzeń.

Moore debiutuje w konwencji horroru – i radzi sobie w niej po prostu mistrzowsko. W komiksie nie ma ani jednej zbędnej sceny, wszystko łączy się ze sobą i przeplata w miarę rozwoju akcji. Postaci tła, epizody zdające się mieć na celu tylko budowanie atmosfery, okazują się istotnymi z punktu widzenia fabuły, przez co Rachel Rising czyta się będąc bez przerwy zaskakiwanym. Autor nigdy niczego nie dopowiada, informacje o mitologii świata przedstawionego dawkuje bardzo oszczędnie, każąc czytelnikowi brnąć w dywagacje i zaskakując go niespodziewanym – ale zawsze logicznym – zwrotem akcji. Chwilami byłem autentycznie zdumiony, jak to wszystko do siebie znakomicie pasuje i wracałem do poprzednich numerów, by przekonać się, czy autor odpowiednio wcześniej zasiał ziarna rozgrywającej się właśnie fabuły. I za każdym razem okazywało się, że tak. Obok klimatu – wyciszonego, spokojnego i podkreślanego przez nieustannie padający śnieg – to właśnie maestria w żonglowaniu wątkami jest największym atutem Rachel Rising.

Postaci – kolejny mocny punkt programu. Każdy z przewijających się przez komiks bohaterów ma jakąś cechę indywidualizującą, dzięki której zapada w pamięć. Główne bohaterki natomiast są po prostu świetnie wykreowane, mają zróżnicowane, spójne osobowości i dają się lubić. Jasne, nie jest to żadna wielka, złożona psychologia postaci, ale jak na komiks stricte rozrywkowy jest świetnie. Ciocia głównej bohaterki to odrobinę wyobcowana lesbijka kurczowo trzymająca się swojego racjonalizmu niczym kotwicy, szczególnie w obliczu eskalacji nadprzyrodzonych wydarzeń przetaczających się przez miasteczko. Jet, najlepsza przyjaciółka Rachel, przebojowa gitarzystka grająca w okolicznym klubie, zadziorna królowa życia. Zoe, mała dziewczynka, w pobliżu której bardzo często dzieją się makabryczne rzeczy, a która bardzo długo pozostaje dla czytelnika tajemnicą. Każdą z tych postaci można za coś polubić, każda w jakiś sposób ewoluuje na przestrzeni komiku – niekiedy w bardzo gwałtowny i zaskakujący sposób. Paradoksalnie, najmniej ciekawie wypada główna bohaterka, która jest „tylko” zdecydowaną, inteligentną młodą kobietą, która ze wszystkich sił stara się odkryć zagadkę własnej nieśmiertelności. Choć to pełna, zindywidualizowana bohaterka, która konstruuje rzeczywistość wokół siebie, nie jest bierna, nie jest ogłupiana przez scenarzystę, ma charakter i poczucie humoru, to jednak jest odrobinę zbyt… sztampowa? Nie jest to jakoś specjalnie rzucająca się w oczy wada i nie przeszkadza w cieszeniu się komiksem, szkoda jednak, że autor nie pokusił się o jakieś mniej typowe rozwinięcie jej charakteru.

Czy Rachel Rising straszy? I tak i nie. Moore, co widać, nie ma zbyt wiele doświadczenia w tej konwencji i korzysta ze sprawdzonych, momentami odrobinę przesadzonych, chwytów charakterystycznych dla opowieści grozy. Mamy zatem motywy biblijne, plagi, demony, czarownice, żywe trupy, opętania, duchy i wiele innych znajomych motywów. Szczęściem, autora mniej interesuje straszenie, a bardziej – wzbudzanie pewnego rodzaju niepokoju. Wiele scen rozgrywa się w prosektorium, gdzie jesteśmy świadkami obróbki zwłok ludzkich, co chwila przywoływane są różne anegdoty odnośnie traktowania zwłok na przestrzeni dziejów… Moore wiele rzeczy opowiada okrężną drogą, pozostawiając wiele pola dla wyobraźni, dzięki czemu w trakcie czytania komiksu od czasu do czasu można poczuć się naprawdę nieswojo. Mnie to odpowiada, bo od atawistycznego przerażenia w horrorach zdecydowanie bardziej wolę niepokojące myśli i sugestie pobudzające wyobraźnię. A tutaj autor Rachel Rising nie dość, że daje radę, to jeszcze wychodzi obronną ręką.

Wizualnie jest znakomicie. Terry Moore dostosował swój styl do klimatu opowiadanej historii, dzięki czemu mamy do czynienia z czytelną, realistyczną kreską w wyrazistej czerni i bieli, z bardzo oszczędnie stosowanym cieniowaniem.  Z czasem widać pewne uproszczenia wynikające najpewniej z chęci dotrzymania terminów umożliwiających publikację jednego zeszytu miesięcznie – jeśli porównamy pierwsze strony pierwszego zeszytu z, dajmy na to, ilustracjami zeszytu czternastego, zauważymy, że te pierwsze są bogatsze w szczegóły i staniej narysowane. Nie są to w żadnym razie jakieś rażące dysproporcje, które od razu rzucają się w oczy, ale chwilami widać było ewidentny pośpiech autora. Nie zmienia to faktu, że Rachel Rising wciąż jest jednym z najfajniej narysowanych komiksów, jakie widziałem w ostatnim czasie. Na tyle realistyczny, by móc uwierzyć w opowiadaną historię i na tyle uproszczony, by ją odrealnić na tyle, aby przemycić w niej elementy nadprzyrodzone. Strasznie podobały mi się okładki. Moore zastosował w nich zabieg, z którym nigdy dotąd się nie spotkałem, mianowicie – ilustracjami na okładkach są częściowo pokolorowane szkice na jednolitym kolorystycznie tle. Co sześć numerów zmienia się konwencja kolorystyczna, co odzwierciedla podział komiksu na (dotychczas) cztery akty po sześć zeszytów każdy.

Podsumowując – znakomity komiks grozy, w którym bez problemu odnajdą się zarówno doświadczeni miłośnicy horroru, jak i ludzie dotąd stroniący od tego gatunku. Co tu dużo kryć, uwielbiam Rachel Rising, uwielbiam. Polecam ten komiks każdej osobie lubiącej dobre, klimatyczne opowieści ze złożoną, misternie skonstruowaną fabułą i interesującymi, sympatycznymi, dającymi się lubić postaciami.   

piątek, 15 marca 2013

Obcy w obcym raju

fragment grafiki autorstwa Terry'ego Moore'a, całość tutaj.

Fabuła? Najbardziej oklepany motyw obyczajowy świata, czyli trójkąt. Fakt, iż trójkąt bardzo nietypowy, ale jednak trudno określić ten wybieg mianem oryginalnego. Katchtoo jest zakochana w swojej najlepszej przyjaciółce Francine, która nie jest jednak świadoma uczucia, jakie żywi do niej Katchoo. W pewnym momencie na horyzoncie zdarzeń pojawia się David, młody student plastyki i domorosły poeta, który od pierwszego wejrzenia zakochuje się w Katchoo. W Davidzie z kolei zakochuje się Francine. Cała ta romansowa karuzela jest motorem napędowym fabuły Strangers in Paradise, komiksu innego, niż wszystkie. Żeby jednak nie było zbyt nudno – w pewnym momencie mroczna, długo skrywana przeszłość Katiny „Katchoo” Choovansky daje o sobie znać i bohaterowie zostają wplątani w mafijną intrygę, którzy na każdą z postaci rzuci zupełnie nowe światło…

Oczywiście – brzmi to nie dość, że infantylnie i mało oryginalnie, to jeszcze sama konstrukcja fabularna zdaje się tak mocno oklepana, że trudno sobie wyobrazić, by można było na niej ufundować jeszcze coś interesującego. A jednak – Terry Moore, autor Strangers in Paradise stworzył komiks, który czyta się po prostu znakomicie, zaś pozornie nieoryginalna opowieść w jego rękach zmienia się w pasjonującą intrygę sensacyjno-obyczajową z pełnowymiarowymi postaciami i błyskotliwą, niekiedy bardzo zabawną fabułą.

Historia Strangers in Paradise sięga połowy lat dziewięćdziesiątych, kiedy to młody i utalentowany artysta komiksowy Terry Moore zapragnął stworzyć stripowy komiks gazetowy w obyczajowej konwencji. Mimo ogromu pomysłów, Moore wciąż był niezadowolony z rezultatów, w końcu doszedł do wniosku, że konwencja jednego żartu na stronę zbyt mocno go krępuje i postanowił zwrócić się w stronę bardziej klasycznego podejścia do komiksu. Tak właśnie powstał pierwszy, liczący zaledwie trzy standardowe zeszyty, volume SiP. Przedstawiał on historię dwóch młodych, mieszkających razem kobiet – lekko rozlazłej, ale dobrodusznej Francine i żywiołowej, obdarzonej gwałtownym temperamentem Katchoo. W chwili rozpoczęcia akcji komiksu, Francine i jej partner przechodzą kryzys, który kończy się dla dziewczyny gigantycznym upokorzeniem i obrażeniami cielesnymi. Dowiedziawszy się o tym co zaszło Katchoo postanawia wywrzeć zemstę na sprawcy całego nieszczęścia. Zemsta jest zaiste straszliwa i powinna stanowić przestrogę dla każdego faceta, który zamierza potraktować jakąś dziewczynę w paskudny sposób. W międzyczasie dziewczyny poznają Davida, który, póki co bezskutecznie, stara się zawiązać jakąś głębszą znajomość z Katchoo. Drugi volume wprowadza wątek sensacyjny – mafijne porachunki, morderstwa na zlecenie, policyjne śledztwa i duchy przeszłości, które zaczynają nawiedzać Katchoo. Pojawia się wyraźnie zarysowany wątek przewodni, jednak komiks nie traci nic ze swojej obyczajowości. Może tylko nabiera znacznie większego tempa.

Pierwsze, co rzuca się w oczy podczas lektury komiksu to po prostu fenomenalnie skonstruowane postaci kobiece. Zarówno Katchoo, jak i Francine (która po kilku numerach nabiera rubensowskich kształtów, nic wszakże nie tracąc ze swego uroku) to bohaterki wielowymiarowe, prawdopodobne psychologicznie, nawet mimo mocnego przerysowania. Ich interakcje aż skrzą od rozmaitych emocji, dzięki czemu mamy okazję oglądać kilka naprawdę przejmujących scen. Z kolei postaci męskie w SiP to w znacznej mierze spasione, podstarzałe spocone oblechy, które kleją się do głównych bohaterek, budząc tym zamierzone przez autora obrzydzenie czytelników. To może dziwić, zważywszy na fakt, iż twórcą komiku jest heteroseksualny mężczyzna. Widocznie Terry Moore nie ma o własnej płci zbyt wysokiego mniemania. Fabuła skupiona jest właśnie na kobietach – to one grają tam pierwsze skrzypce. To kobiece dramaty, dylematy i porachunki są główną osią fabularną. W istocie, Strangers in Paradise spokojnie można określić mianem komiksu kobiecego i to w jak najlepszym tego słowa znaczeniu.

Ważną kwestią jest też wątek queerowy. Seksualność głównej bohaterki jest w interesujący sposób niedookreślona, nie wiemy, czy jej niechęć wobec mężczyzn wynika z wrodzonych preferencji seksualnych, czy nabytej w dzieciństwie traumy. W ogóle Moore zdaje się bardzo swobodnie podchodzić do seksualności swoich bohaterów, wychodząc z założenia, że wszyscy jesteśmy mniej lub bardziej bi. Francine na przykład – jej relacja z Katchoo zdaje się być ufundowana głównie na poziomie emocjonalnym, nie stricte seksualnym. Oczywiście Strangers in Paradise nie jest bynajmniej komiksem LGBT w czystym tego słowa znaczeniu. Wątek queerowy to raczej rezultat przyjętej przez twórcy konwencji, niż chęci wypełnienia jakiejś popkulturowej niszy (nie zapominajmy, iż komiks powstawał w latach 90-tych, kiedy nieheteroseksualne postaci nie przeniknęły do popkultury w takim stopniu, jak dzisiaj). Tym niemniej, został on przedstawiony w sposób znakomity, wiarygodny i niekiedy bardzo odważny. Choć w komiksie nie brakuje „momentów” to na ogół przedstawione są one w sposób rubaszno-operetkowy. Generalnie jednak SiP to komiks komediowy. W toku lektury co chwila parskałem śmiechem, obserwując przesadzone zachowania Francine, czy smoczą furię Katchoo. Bohaterki co i rusz wplątują się w jakieś zabawne sytuacje, z których muszą się wykaraskać, zaś postaci epizodyczne stanowią przebogatą galerię indywiduów. Aż dziw, że kadry z komiksu nie funkcjonują jako popularne memy, bo niektóre scenki czy kwestie mają po prostu gigantyczny potencjał.

Komiks narysowany jest w czerni i bieli, w stylu realistycznym, aczkolwiek z pewnymi uproszczeniami i zniekształceniami charakterystycznymi dla europejskiego komiksu środka. W obrębie tej konwencji Moore’owi udaje się lawirować pomiędzy niemal cartoonowością w scenach komediowych i cięższym, bardziej realistycznym stylem w momentach, gdy fabuła staje się poważniejsza. Na szczęście autorowi udaje się utrzymać graficzną spójność całego komiksu, choć niekiedy pozwala sobie na odważniejsze eksperymenty, na przykład w retrospekcjach czy snach bohaterek, kiedy nagle atakuje nas Disney Style (autor szkolił się na disnejowskiego animatora) albo ilustracje rodem z Fistaszków (które Moore uwielbia). Najmocniejszym punktem warstwy ilustracyjnej są twarze – ekspresja bohaterów jest oddana po prostu perfekcyjnie. Warto też dodać, że autor ma do swojego komiksu bardzo liberalne podejście i czasem pomiędzy tradycyjne panele i dymki wciska próbki twórczości poetyckiej Davida (według mnie nie najwyższych lotów, ale żaden ze mnie znawca) lub fragmenty pisane prozą. W ogóle przed lekturą Strangers in Paradise należy nastawić się na gigantyczne ściany tekstu, bo bohaterki mówią dużo, zaś monologi wewnętrzne Francine występują w ilościach bynajmniej nie laboratoryjnych. Początkowo może to nieco przeszkadzać, ale po wkręceniu się w opowieść szybko się o tym zapomina i czyta z zapartym tchem.

Obecnie pochłaniam v3, w którym wątek sensacyjny znika, ustępując miejsca obyczajowym perypetiom naszych bohaterek i bohatera. Nigdy bym się nie spodziewał, że kiedyś będę czytał komiks obyczajowy z zapartym tchem, nie mogąc się doczekać, co też autor przygotował dla mnie w kolejnym numerze. A jednak.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...