Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Young Adult Novel. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Young Adult Novel. Pokaż wszystkie posty

sobota, 24 września 2016

Gloria

fragment okładki, całość tutaj.

Monika Błądek to w polskim światku fantastyki przypadek interesujący. W dwa tysiące trzecim roku autorka debiutowała wydaną samodzielnie powieścią Cień Tora-Kardar w zamierzeniu będącą pierwszym tomem cyklu fantasy. Były to czasy, gdy self-publishing był w naszym kraju zjawiskiem stosunkowo egzotycznym i nie kojarzył się jeszcze tak mocno z literacką tandetą, której nie zdecydowały się opublikować żadne poważne wydawnictwa książkowe – z tego też względu Cień Tora-Kardar traktowany był na równi z publikowanymi podówczas książkami z Fabryki Słów, Runy et consortes, a zatem i mierzony tą samą miarką. Miarką do której nie dorastał i po dziś dzień wypominany jest autorce jako koncertowa porażka i powód do wieczystego wstydu. 

Gdy usłyszałem o tym, że Błądek, po szesnastu latach milczenia, powraca z nową książką – tym razem pod szyldem tradycyjnego wydawnictwa – uznałem, że wypominanie jej wpadki sprzed lat, niezależnie od tego jak spektakularnej, jest zwyczajnie nieuczciwe. Minęła w końcu ponad dekada, w czasie której pisarka mogła dopracować swój warsztat, nauczyć się czegoś na własnych błędach i stworzyć tekst, który nie będzie dla niej żadnym powodem do wstydu. Ostatecznie każdy zasługuje przecież na drugą szansę. Dlatego postanowiłem przyjąć egzemplarz recenzencki Glorii, powieść przeczytać i uczciwie ją ocenić, nie oglądając się na żadne zaszłości – nie czytałem Cienia Tora-Kardar, więc sięgając po najnowsze dzieło autorki nie byłem do niej w żaden sposób uprzedzony. Eksperyment okazał się… nie powiem, że rozczarowujący, bo mimo wszystko nie miałem wobec tej książki żadnych sprecyzowanych oczekiwań, które mogłaby zawieść. Tym niemniej, nie jest to powieść, którą poleciłbym komukolwiek. 

Fabuła – a przynajmniej sama jej konstrukcja – nie jest zła. Błądek wyraźnie wie, jaką historię chce opowiedzieć i konsekwentnie realizuje swój plan. Jest zagadka, cel, kilka postaci mających swoje tajemnice, określona sytuacja, w której muszą odnaleźć się bohaterowie i konkluzja, do której to wszystko zmierza. Gorzej jest niestety z wykonaniem, bo autorka zwyczajnie nie potrafi zainteresować napisaną przez siebie opowieścią. Choćby kreacja świata przedstawionego – rozpad Unii Europejskiej, wojna z Rosją, Ukraina zmieniona w wypaloną do gołej ziemi strefę śmierci, Paryż w płomieniach (choć nie wyrażono tego wprost, narracja sugeruje, że taki stan rzeczy jest rezultatem porażki polityki multi-kulti), a Polska stała się siedliskiem prawicowych ekstremistów. Rozumiem, że Błądek chciała w ten sposób nawiązać do współczesnych lęków społecznych, ale robi to z wdziękiem słonia w składzie porcelany i nie zdobywa się na minimum innowacyjności. Przez to bardzo trudno tę jej dystopiczną przyszłość brać na poważnie, bo trochę za bardzo przypomina rozhisteryzowane posty znajomych moich znajomych z Facebooka. Z drugiej strony udało jej się – w znacznej mierze – uniknąć tego, czego bałem się najbardziej, czyli stereotypowego, ksenofobicznego przedstawienia mniejszości etnicznych. Muzułmanie w Glorii są sportretowani jak ludzie, w dodatku istotni fabularnie wyznawcy islamu są postaciami pozytywnymi. Są też niestety równie papierowi charakterologicznie, co reszta obsady, ale to już inny problem. 

Główna bohaterka jest strasznie irytująca – siedemnastoletnia Gloria bez przerwy pakuje się w kolejne kłopoty, w swoich obserwacjach często zatrzymuje się na najbardziej powierzchownych wrażeniach i zdarza jej się manipulować innymi jedynie dla własnej satysfakcji. Jasne, jest nastolatką, więc takie zachowania są przynajmniej częściowo wytłumaczalne, ale w ciągu całej powieści jej charakter w ogóle się nie rozwija. Mimo faktu, że właściwy jej upór i przekora co najmniej kilka razy niemal kończą się jej śmiercią, Gloria nie uczy się na swoich błędach i nadal postępuje nieodpowiedzialnie. Jest to o tyle widoczne, że pod koniec inni bohaterowie traktują ją, jakby zmieniła się na lepsze – ale z samej treści książki nijak to nie wynika. Szczególnie zabawnie wypadają sceny, w których któreś z opiekunów Glorii chwali ją za inteligencję i spostrzegawczość… za mówienie na głos rzeczy, które są zwyczajnymi obserwacjami i nie wymagają ze strony bohaterki żadnej myślowej pracy. Co gorsza, dziewczyna nie dokonuje niemal niczego, co w jakikolwiek sposób popchnęłoby fabułę do przodu – cała powieść polega na tym, że postaci drugoplanowe holują ją przez pół Europy chroniąc przed tajemniczymi osobnikami próbującymi pozbawić dziewczynę życia. 

Autorka poświęca masę czasu na opisywanie scen, które nie mają żadnego znaczenia dla dalszej fabuły, nie dodają niczego interesującego do relacji między postaciami, ani nawet nie są ciekawe same w sobie. To sprawia, że książka jest przegadana. Powieść podzielona jest na trzy części po jedenaście rozdziałów każda i niestety wydarzenia są bardzo źle zbalansowane, bo w tej środkowej dzieje się bardzo niewiele kluczowych dla przebiegu wydarzeń rzeczy. To sprawia, że fabuła po prostu w pewnym momencie się zatrzymuje i rusza dopiero sto stron dalej. Co się dzieje w międzyczasie? Długie i ekstremalnie nieciekawe opisy perypetii Glorii chodzącej do polskiej szkoły, nabywającej nowe znajomości… najbardziej boli fakt, że „polski” etap powieści nie wnosi do fabuły niemal niczego istotnego. Czy umiejętność jazdy konnej przydała się jakoś Glorii w jej dalszych przeżyciach? Nie. Relacje, jakie nawiązała wpłynęły na jej zachowanie? Też nie. Zdecydowana większość wydarzeń ze środkowych partii Glorii nie służy absolutnie niczemu. Dialogi są po prostu bolesne – albo przesadnie kolokwialne i przez to nienadające się do czytania, albo wręcz przeciwnie, autorka wkłada bohaterom w usta zdania wielokrotnie złożone, które brzmią strasznie sztucznie. To chyba największa wada Glorii. Tego się momentami nie da czytać. 

Poza wątkiem dystopiczno-fantastycznym (bo w całość wmieszani są jeszcze kosmici) mamy oczywiście również motyw romansowy. Gloria od samego początku otoczona jest grupą zabójczo przystojnych i opiekuńczych mężczyzn. Spośród nich wyróżnia się Asłan, tajemniczy Czeczen o niejasnej przeszłości i powiązaniach z nieżyjącymi rodzicami głównej bohaterki. Męski harem poszerza się później o przystojnego narodowca i – jeszcze trochę później – o przystojnego kosmitę. Żadna z tych relacji nie jest szczególnie interesująca. Czy też raczej – w teorii i na papierze są one całkiem nieźle pomyślane, a poszczególni panowie mają jakąś szczątkową charakteryzację i dowiadujemy się o ich życiowych doświadczeniach tyle, by uwierzyć w problematyczność wchodzenia z nimi w bliższe relacje. W praktyce jednak to nie wychodzi tak, jak powinno. Głównie dlatego, że momentami bardzo mocno czuć, iż bohaterowie podążają nie za swoją ustaloną charakteryzacją, tylko zaplanowanym przez autorkę torem wydarzeń. Poza tym te okropne dialogi zabijają całą potencjalną chemię pomiędzy postaciami. Reszta postaci drugoplanowych to chodzące rekwizyty, a nie pełnokrwiści bohaterowie i bohaterki. Siostra Glorii chociażby, która opisana jest właściwie jedną cechą. Albo jej mąż, który nie dostał nawet tego i jest w zasadzie tylko imieniem. To z kolei sprawia, że powieść jest strasznie gloriocentryczna – fabularnie wszyscy istnieją tylko dla bohaterki, poprzez bohaterkę i rozpatrywani są jedynie w kontekście relacji z nią. Jeśli ktoś ma jakieś własne sprawy, to tylko po to, by Gloria mogła w nie wsadzić nos. Częściowo jest to usprawiedliwione faktem, iż narratorką powieści jest jej protagonistka (więc to oczywiste, że patrzymy na świat jej oczyma), ale takie podejście drażni podwójnie, bo główna bohaterka jest – jak już pisałem wyżej – bardzo denerwująca i nie mamy w zasięgu narracji żadnej innej pełnokrwistej postaci, z którą moglibyśmy sympatyzować. 

Koniec końców Gloria to powieść słaba. Nie jest jednak tragicznie słaba – lektura tej książki nie sprawiła mi wprawdzie żadnej przyjemności, ale i nie wyrządziła wielkiej krzywdy. Jeśli ktoś planował zakup Glorii licząc na zdrożną przyjemność obcowania z literaturą tak złą, że aż dobrą – to się rozczaruje. Na moim blogu bardzo często omawiam książki i inne teksty kultury, co do których nie mam pewności, dla kogo zostały one stworzone. Tutaj sprawa jest prosta – Gloria to powieść dla młodych nastolatek płci żeńskiej, które nie mają zbyt wielkiego doświadczenia z literaturą. Im ta książka – stanowiąca zresztą pierwszy tom cyklu powieściowego – ma szansę się spodobać. Reszcie z czystym sumieniem odradzam. 

czwartek, 28 sierpnia 2014

Witajcie w Everworld

fragment grafiki autorstwa Bena Lo, całość tutaj.

Ludzie, którzy regularnie odwiedzają facebookowy profil Mistycyzmu Popkulturowego pewnie już o tym wiedzą, ale pozostałym należy się słowo wyjaśnienia. Otóż stosunkowo niedawno sprawiłem sobie czytnik ebooków. Od dawna nosiłem się z zamiarem kupna takiego gadżetu i w końcu się przemogłem. I nie żałuję – Kindle to bardzo poręczne urządzenie. Polecam każdemu, komfort czytania wzrasta niepomiernie. W czytaniu tradycyjnych książek irytują mnie sytuacje, gdy mam do czynienia z opasłymi tomiszczami, których najzwyczajniej w świecie nie da się wygodnie czytać. Nie można się położyć na plecach, bo ciężar woluminu sprawia, że na dłuższą metę jest to męczące, a i inne pozycje poza „szkolną” bywają problematyczne. Kiedy dochodzi się do półmetka, trzeba się siłować ze stronicami, żeby móc doczytać fragmenty tekstu uciekające w głąb wewnętrznej strony grzbietu – a grozi to przecież rozleceniem się całości albo pokaleczeniem grzbietu, który po zakończeniu lektury wywija się w pałąk. Strasznie nie lubię takich akrobacji i odetchnąłem z ulgą, gdy kurier przyniósł mi w końcu Kindle’a.

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po oswojeniu się z czytnikiem było wgranie nań (tylko się nie przestraszcie) dwunastotomowego cyklu Everworld, na który chrapkę miałem niemożebną od chwili, w której o nim usłyszałem. Autorką jest w końcu K. A. Applegate, odpowiedzialna za mój ukochany cykl Animorphs i nie jest żadną tajemnicą, że w tworzeniu pomagał jej Michael Grant, autor dobrze przyjętego także i w naszym kraju młodzieżowego cyklu Gone. Do lektury skłoniły mnie nie tylko sympatia do twórców, ale też pochlebne recenzje i opinie, sugerujące, że jest to znacznie dojrzalsza, mroczniejsza i brutalniejsza rzecz, niż Animorphs, które też przecież nie było żadną sielanką i potrafiło zafundować czytelnikowi wstrząs, jakiego nie powstydziłaby się książka skierowana dla dorosłego odbiorcy.

Everworld przeczytałem szybko, pochłaniając plus-minus jeden tom dziennie. Fraza „dwunastotomowa saga fantasy” może na wstępie odstraszać, ale raz, że poszczególne tomy mają góra dwieście stron, dwa – że sama treść jest skomponowana w bardzo przyjazny czytelnikowi sposób. To jest po prostu jedna z tych rzeczy, które pochłania się bardzo szybko, niemalże z punktu wpadając w syndrom „jeszcze jednego rozdziału”. I zanim zacznę się rozwodzić (czy też raczej – rozpływać) nad Everworld, muszę zaznaczyć jedną rzecz – to jest, mimo wszystkich niewątpliwych zalet, klasyczny przedstawiciel Young Adult Novel z całym dobrodziejstwem inwentarza. Jeśli więc zdarzy mi się w toku tej notki napisać coś w stylu, że Everworld jest mistrzowskim cyklem, będzie to znaczyć „mistrzowski w swojej klasie”, a nie, że to drugi Władca Pierścieni. Nie ukrywajmy, YA to jest na ogół bardzo zła literatura – więc tym bardziej należą się autorce brawa za to, że w ramach takiego gatunku udało się jej napisać tak znakomitą opowieść. Albowiem Everworld jest znakomity. Jasne, w kilku miejscach wyraźnie niedomaga. Zdarza mu się przynudzać, czasem trafiają się w nim motywy i wątki – czy nawet całe tomy – które są w oczywisty sposób zapychaczami mającymi na celu zdekompresować fabułę do objętości wymaganej przez wydawcę. Everworld wygrywa jednak tymi elementami, które dla mnie mają największe znaczenie – kreacją bohaterów i świata przedstawionego.

Zacznijmy od tego drugiego. Fabuła Everworld obraca się wokół alternatywnej rzeczywistości powołanej do istnienia przez mitycznych bogów, którzy postanowili opuścić Stary Świat (czyli naszą rzeczywistość) i przenieść się do nowego, zbudowanego od początku (czyli do tytułowego Everworldu). Dzięki temu mamy do czynienia z rzeczywistością, w której koegzystują bóstwa skandynawskie, azteckie, egipskie, greckie i wiele innych, razem z całym korowodem istot mitycznych, takich jak centaury, syreny, trolle, smoki, olbrzymy i tak dalej. Mało? Oprócz bóstw do Everworldu trafiły też inne mitologicznie postaci, z Merlinem i Rycerzami Okrągłego Stołu na czele. Mało? Każdy z panteonów – grecki, egipski, skandynawski – dodatkowo zabrał ze sobą pewną ilość swoich wyznawców, dzięki czemu już w pierwszym tomie jesteśmy świadkami wielkiej bitwy pomiędzy Wikingami i Aztekami. Mało? Do tej osobliwej krainy przedostały się też bóstwa z innych planet, oczywiście wraz ze swoimi wyznawcami, co oznacza, że po Everworldzie pałętają się co najmniej dwie różne rasy kosmitów. Mało? Dorzućmy do tego fakt, że jednym z tych kosmicznych bóstw jest niejaki Ka Anor, potężna istota żywiąca się innymi bogami, której egzystencja zagraża wszystkich nieśmiertelnym mieszkańcom Everworldu. Mało? Loki – tak, ten Loki – wpada na plan otwarcia wrót międzywymiarowych i ucieczkę z powrotem do Starego Świata, by uniknąć pożarcia przez rosnącego w siłę Ka Anora. W tym celu porywa Sennę, nastolatkę z Chicago, która dysponuje pewnymi umiejętnościami magicznymi, dzięki czemu może być wykorzystana jako pomost pomiędzy obiema rzeczywistościami. W trakcie tego wydarzenia obecni na miejscu David (chłopak Senny), Christopher (były chłopak Senny), April (przyrodnia siostra Senny) i Jalil (znajomy Davida, choć też powiązany z Senną) również zostają wciągnięci do Everworldu. Mało? Okazuje się, że Senna ma własne plany odnośnie Everworldu, które ochoczo wciela w życie, manipulując nastolatkami, które tam trafiły. Mało? Jest tego jeszcze więcej, ale nie chcę popaść w zbyt daleko idące spoilery, więc póki co – wystarczy.

Kreacja świata przedstawionego po prostu miażdży. Czytając Everworld nigdy nie byłem pewien, co się za chwilę wydarzy. Applegate ma świetną wyobraźnię i potrafi nawet ograne motywy przetworzyć w taki sposób, że wyglądają na świeże i w jakiś sposób odkrywcze. Sam pomysł na alternatywny świat, w którym koegzystują bóstwa rozmaitych panteonów nie jest może czymś specjalnie wymyślnym (Gaiman i setki jego naśladowców przerobili już ten temat od góry do dołu), ale autorka szpikuje Everworld mnóstwem fabularnych gadżetów. Choćby taki patent – w Everworldzie mieszkają zarówno bóstwa greckie, jak i rzymskie. I oba panteony pałają do siebie szczerą nienawiścią. Pomysł idealny w swej prostocie i mający w sobie duży potencjał. Albo w pewnym momencie, kiedy do akcji wkracza Merlin (rzecz dzieje się na zamku, w czacie uczty) i zmienia upieczone, przyrządzone zwierzaki w zombie, które atakują Lokiego. Takich zaskakujących smaczków jest w sadze mnóstwo i sprawiają one, że Everworld czyta się z niegasnącym zainteresowaniem, czym jeszcze autorka nas zaskoczy.  Niektóre tomy to właściwie czysty, narkotyczny trip – jak na przykład Brave the Betrayal, w którym spotykają się kosmici, wikingowie, bóstwa afrykańskie i piątka mieszkańców Chicago, a wszystko dzieje się w miejscu, które ma „odwrócone” kolory. Ja wiem, że brzmi to dziwacznie, ale uwierzcie – w praktyce sprawdza się świetnie.

Bohaterowie. Ci są, jak to u Applegate, znakomici. Każde z nich ciągnie swój własny zestaw motywów, każde z nich ma złożoną osobowość i każde z nich można za coś polubić, albo przynajmniej na jakimś poziomie sympatyzować. Nie wspomniałem o jeszcze jednej ważnej rzeczy – choć bohaterowie utknęli w Everworldzie, to jednak w jakiś sposób nadal żyją w Starym Świecie. Za każdym razem kiedy zasypiają, ich świadomość przepływa do ich drugiego „ja” spokojnie żyjącego swoim codziennym życiem. Dzięki temu zabiegowi autorka może upiec dwie pieczenie na jednym ogniu, bo walkę o przetrwanie w obłąkanej Nibylandii (bo beztroska przygoda jakiej można by się spodziewać po tego typu książkach to bynajmniej nie jest) może poprzetykać migawkami ze zwykłego życia nastolatków. A że w Starym Świecie też dzieją się ważne fabularnie i interesujące rzeczy, jest podwójnie fajnie.

Ale przejdźmy do bohaterów. David jest nieformalnym przywódcą grupy. We wczesnym dzieciństwie David został zgwałcony na obozie wakacyjnym przez jednego z opiekunów – nieprzepracowana trauma i wstyd sprawiają, że chłopak cały czas odczuwa przymus udowadniania sobie i innym swojej odwagi i niezłomności charakteru, choć wewnętrznie jest zdewastowany i traktuje życie w Everworldzie trochę jak ucieczkę przez rzeczywistością. Cały ten wątek związany z gwałtem został przez Applegate przedstawiony mocno, jednoznacznie, ale bez przesadnego epatowania dosłownością. Wiedziałem, że Applegate jest właściwą osobą do odpowiedniego obchodzenia się z tego typu motywami, ale i tak trochę bałem czy ten aspekt charakteryzacji Davida nie skanibalizuje całej jego postaci. Na szczęście okazało się, że nie – David pozostaje postacią wielowymiarową. Ponadto chłopak jest beznadziejnie zakochany w Sennie, która bez najmniejszych skrupułów to wykorzystuje, przez co pozostali traktują Davida z nieufnością.

Postać Jalila z kolei autorka wywiodła z dość wyświechtanego archetypu czarnoskórego nerda i kumpla głównego bohatera, ale znów przerabiając go po swojemu. Jalil jest racjonalistą totalnym, głęboko przeświadczonym o możliwości naukowego wytłumaczenia wszelkich występujących w naturze procesów – nietrudno się zatem domyśleć, jakim wstrząsem jest dla niego egzystencja w wymykającym się wszelkim próbom zrozumienia Everwroldzie. Jego obsesyjne wręcz pragnienie tłumaczenia wszystkiego też ma swoje powody. Jalil cierpi bowiem na nerwicę natręctw i właśnie w chłodnym racjonalizmie poszukuje choćby namiastki kontroli nad samym sobą – kontroli, którą traci przez swoją chorobę. Co jeszcze ciekawsze, w Everworldzie jego nerwica natręctw ustępuje. Ku niezadowoleniu Senny, która tę ułomność planowała wykorzystać do manipulowania Jalilem. Choć mimo wszystko próbuje i zarysowany pomiędzy nimi konflikt jest bardzo mocnym punktem programu.

Christopher jest nihilistą, łagodnym ksenofobem i homofobem (takim w stylu „nie mam nic przeciwko czarnym i gejom, byle nie na moich oczach”) gęsto sypiącym niepoprawnymi politycznie dowcipami oraz początkującym alkoholikiem. W trakcie swojego pobytu w Everworldzie zmuszony jest przewartościować niektóre swoje dotychczasowe poglądy – jego wątki obracają się właśnie wokół tematów dyskryminacji, rasizmu, antysemityzmu i homofobii. Chłopak w pewnym momencie zaczyna rozumieć, że od niewinnych żarcików o czarnuchach i pedałach do drukowania ulotek ze swastykami droga jest zaskakująco niedaleka i nagle, zupełnie niespodziewanie, można trafić pomiędzy ludzi, dla których zabicie kogoś tylko z powodu jego inności jest powodem do przechwałek. A próby zrobienia kroku w tył, odżegnania się od tego środowiska mogą spowodować, że bliscy ludzie zaczynają cierpieć. Bo w pewnym momencie nie ma już drogi odwrotu, bo kto nie z nami, ten przeciw nam, bo nienawiść jest czymś, co pochłania człowieka do cna. I autorka robi tu po prostu fenomenalną rzecz – nie opowiada nam o tym. Ona nam to pokazuje. Krok po kroku. Mało kiedy w powieściach młodzieżowych można zobaczyć tak mądrą lekcję szacunku i tolerancji – nie poprzez nachalny dydaktyzm, tylko ukazanie w bardzo realny sposób, jak eskaluje nienawiść i pogarda dla innych.

Na tle powyższych April, przyrodnia siostra Senny, wypada nieco gorzej. To znaczy, owszem, konstrukcja tej postaci ma niezły potencjał, ale odnoszę wrażenie, że autorce w pewnym momencie zabrakło pomysłu na jakieś interesujące pociągnięcie tych wątków. Przynajmniej do pewnego momentu - w końcowych tomach Everworld, dzieje się coś niesamowicie wręcz spoilerowego, co radykalnie wywraca na lewą stronę nasze zapatrywanie się na April, ale przez większość czasu jest… po prostu bardzo dobrze. Nie tak dobrze jak w przypadku pozostałych bohaterów, ale wciąż bardzo dobrze. April jest pacyfistką, feministką, wegetarianką i głęboko wierzącą chrześcijanką – szczególnie ten ostatni aspekt wydaje się interesujący, ponieważ w świecie zamieszkanym przez liczne bóstwa mitologiczne, nieuniknione wydaje się pytanie o to, na ile realny jest chrześcijański Bóg. Z powodu swojej wiary często wchodzi też w konflikt z Jalilem, chociaż, paradoksalnie, ta dwójka wydaje się być ze sobą bardzo związana emocjonalnie i w jakiś sposób sobie bliska. No i najważniejsze – April nienawidzi Senny, która z kolei otwarcie gardzi swoją przyrodnią siostrą. Co też będzie miało swoje reperkusje.

No i jest w końcu Senna. O, Thorze (i inni bogowie Everworldu), jak ja wam dziękuję za Sennę! Już dawno nie odczuwałem tak silnej więzi emocjonalnej z postacią literacką. Nienawidzę Senny, ponieważ jest makiaweliczną suką, która bez najmniejszych skrupułów wykorzystuje wszystkich i manipuluje wszystkimi. Uwielbiam Sennę, ponieważ jest makiaweliczną suką, która bez najmniejszych skrupułów wykorzystuje wszystkich i manipuluje wszystkimi. Senna cały czas knuje, kręci, kalkuluje i manipuluje, pod pozą uduchowionej, bujającej w obłokach oudsiderki kryje się lodowaty intelekt i brak jakichkolwiek zahamowań moralnych w drodze do osiągnięcia celu. Jeśli jesteś w pobliżu Senny, to możesz być pewien, że ona ma wobec ciebie plany i wykorzysta cię bez mrugnięcia okiem. To jest jedna z tych postaci, które w jednym i tym samym momencie chciałoby się wytargać za włosy, udusić i zrzucić ją na dno przepaści oraz przytulić, pogłaskać i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. To taka postać, o której aż chce się pisać łzawe i emocjonalne fanfiki. Senna została we wczesnym dzieciństwie porzucona przez matkę i wychowała się w rodzinie jej biologicznego ojca. Niekochana, odseparowana od reszty ludzi, sparaliżowana emocjonalnie, dysponująca umiejętnościami magicznymi, których nie rozumiała, Senna dorastała, coraz mocniej pożądając władzy i kontroli nad wszystkim. Po trafieniu do Everworldu, gdzie jej magiczne moce rosły z każdą chwilą, zaczęła wcielać w życie swój makiaweliczny plan, w równej mierze korzystając ze swoich nadnaturalnych umiejętności, jak i z intelektu i nadzwyczajnych umiejętności manipulacyjnych. No po prostu super postać, wobec której nie da się zachować obojętności.

I weźmy teraz tych wszystkich straumatyzowanych, powykręcanych przez życie bohaterów, zbierzmy ich do kupy, wrzućmy do alogicznego świata równoległego, gdzie dosłownie wszystko chce ich zabić i każmy im kooperować.  Spora część akcji nakręcana jest właśnie przez wzajemne konflikty. To nie jest Animorphs, gdzie wszystkie dzieciaki wspierają się nawzajem, zgadzają się ze sobą i każdy tom kończy się (metaforycznym) grupowym uściskiem. Tarcia pomiędzy bohaterami Everworld są na porządku dziennym, niektórzy członkowie osobliwej drużyny otwarcie się nie lubią (i wszyscy nienawidzą Senny), ale z różnych powodów skazani są na wzajemne towarzystwo. W sumie bardzo dobrze, że tak się dzieje, bo sam wątek główny jest dość… generyczny. Przez większość czasu bohaterowie pałętają się od jednego panteonu do drugiego i przeżywają dość proste konstrukcyjnie przygody. Prawdziwa fabuła dzieje się na ogół gdzieś w tle. Dopiero pod koniec akcja nabiera rozpędu, wszelako zakończenie może rozczarowywać. Głównie z tego powodu, że autorka zostawiła sobie kilka uchylonych furtek na okoliczność ewentualnego ciągnięcia serii, do czego niestety nigdy nie doszło. 

Czyli tak – mamy świetnie skonstruowany (do teraz aż się dziwię, jak pomimo ogólnej bizarrowatości to wszystko tak ładnie ze sobą współgra i się nie gryzie), rozbudowany świat przedstawiony, dopracowanych, wielowymiarowych bohaterów, mnóstwo trudnych tematów, z których żaden nie został potraktowany po macoszemu i naprawdę dobre rzemiosło pisarskie. I Sennę. O, rany, przede wszystkim Sennę. Raz jeszcze powtarzam – to nie jest żadna wybitna literatura. Ale Everworld, będąc literaturą wybitnie niewybitną, jest zarazem jedną z najlepszych sag fantasy, jakie w życiu przeczytałem i jednym z najlepszych YA, z którymi miałem styczność. Polecam mocno.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...