Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Językowy obraz świata. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Językowy obraz świata. Pokaż wszystkie posty

środa, 20 listopada 2013

Camp bez głowy

fragment grafiki autorstwa Corinne Roberts, całość tutaj.

Ludzie z blogosfery doskonale o tym wiedzą, ale reszcie należy się słowo wyjaśnienia. Otóż od samego początku patrzyłem na Sleepy Hollow z sporą niechęcią. Już przy lekturze pilotowego odcinka było z nim coś nie tak. Choć większość ludzi zgodnie ceni sobie tę serialową produkcję, ja sam przez długi okres czasu tkwiłem w duchowym zamieszaniu, starając się dojść, co mnie w nim tak bardzo uwiera. W końcu zrozumiałem i, zrozumiawszy – odnalazłem spokój. Uświadomiłem sobie mianowicie, że Sleepy Hollow to serial campowy.

No bo jak inaczej określić serial, w którym głównym antagonistą jest potężny facet bez głowy z wielkim shotgunem w jednej ręce i jeszcze większym toporem w drugiej, obwieszony pasami z amunicją jak choinka i mający sidekicka w postaci białego konia ze złowieszczymi ślepiami świecącymi się na czerwono? Serial, w którym Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych walczyli nie tylko z Anglikami, ale też siłami nieczystymi, Jeźdźcami Apokalipsy i potworami rodem z folkloru? Serial, w którym Jerzy Waszyngton wraz ze swoimi żołnierzami powstrzymuje biblijny koniec świata? Serial, w którym jednym z dwójki głównych bohaterów jest przeniesiony do teraźniejszości amerykański patriota-neofita, przez cały czas łażący w ciuchach z epoki i wyrażający się z akcentem tak ostentacyjnie brytyjskim, że można by nim łupać kamienie?

Cały problem polega na tym, że twórcy serialu chcą, byśmy całą tę jarmarczną estetykę brali na poważnie. To nie jest Warehouse 13, gdzie scenarzyści od początku mówią nam „My wiemy, że to nie jest na serio i wy wiecie, że to nie jest na serio, więc po prostu przyjmijcie taką konwencję i bawcie się dobrze”. Ludzie odpowiedzialni za Sleepy Hollow chcą, żebyśmy brali przedstawione w nim wydarzenia na poważnie i bez parodystycznego czy ironicznego cudzysłowu. Przynajmniej ja to tak odbieram. Próbują straszyć, próbują poruszyć, budują opowieść zgodnie z tradycyjnymi i sprawdzonymi schematami mnóstwa podobnych nadnaturalnych procedurali. I choć w serialu pojawia się humor, to nie jest on autotematyczny, ogranicza się raczej do – znów, bardzo archetypowego – motywu chodzącego anachronizmu (Ichaboda) wpadającego w pułapki współczesnego świata. Brak jakiegokolwiek mrugnięcia oka czy napomknięcia, które jednoznacznie pokazałoby widzowi, że twórcy serialu zdają sobie sprawę ze śmieszności i absurdalności konstrukcji fabularnej, jaką sobie umyślili. Wszystko to sprawia, że Sleepy Hollow bliżej jest do serialu Batman z lat sześćdziesiątych czy Power Rangers. Sleepy Hollow jest nieintencjonalnie absurdalny, sztuczny i groteskowy, ale nie było to zamierzone przez twórców – oni, jak mi się zdaje, cały czas myślą, że produkują kolejny niewyróżniający się serial w konwencji trochę horrorowej, trochę fantasy, trochę parahistorycznej, trochę wielkiej teorii spiskowej dziejów. Tymczasem konwencja i budowa Sleepy Hollow wykazuje większość (wszystkie?) cech zawartych w eseju Notatki o kampie autorstwa Susan Sontag.

Sontag wymienia, między innymi, gloryfikację sztuczności oraz ekspozycję stylu kosztem treści. To przecież mamy w Sleepy Hollow, gdzie estetyka jest właściwie „przemroczniona” – bohaterowie zwiedzają tajemne krypty, których podłogi pokryte są zmurszałymi szczątkami, zakurzone biblioteki, posępne uroczyska… Do diabła, sam Ichabod na samym początku budzi się w urokliwym sanktuarium nieopodal tytułowego miasteczka, z istnienia którego (sanktuarium, nie miasteczka) najwyraźniej nikt dotąd nie zdawał sobie sprawy. Mamy mnóstwo dziur fabularnych, deus ex machinae, niesamowitych zbiegów okoliczności, które popychają intrygę do przodu. Estetyka fabuły jest bardzo wymuskana, jednak jej konstrukcja – zwyczajnie kuleje. Tymczasem oprawa wizualna jest dopieszczona do granic możliwości, a nawet poza jej granice. Wszystko jest klimatyczne aż do przesady, wiele rzeczy, jak na przykład anachroniczne ciuchy Ichaboda, wyrzucono tylko i wyłącznie ze względów estetycznych. Jest to camp nieintencjonalny, więc – że znowu przywołam tu Sontag – poprzez swą autentyczność znacznie bardziej wartościowy i „czystszy”.

Dla mnie punktem nie do przeskoczenia było właśnie pojawienie się wspomnianego wyżej jeźdźca bez głowy. On nie wygląda strasznie – wygląda absurdalnie. Wielki facet bez głowy, niczym wyjęty z jakiegoś skeczu Monty’ego Pythona jest tu przedstawiony jako groźny antagonista, wokół którego obraca się fabuła serialu (a przynajmniej pierwszego sezonu). Kiedy pierwszy raz zobaczyłem go na ekranie, najpierw opadła mi szczęka, a po chwili parsknąłem śmiechem. Człowiek bez głowy, który porusza się, funkcjonuje i chodzi nigdy nie będzie wyglądał groźnie, bo budzi pełen ciąg skojarzeń od Armii Ciemności począwszy na Rodzinie Addamsów skończywszy. A jeśli dodamy mu strzelbę, topór i białego konia z czerwonymi ślepiami złowrogo błyskającymi w ciemnościach, to już w ogóle przekraczamy wszelkie granice zawieszenia niewiary. Dodatkowo ustawmy nieszczęśnika w dramatycznej pozycji – siedzącego na koniu stojącym na zadnich nogach, na tle burzy z piorunami – i to już jest czysty camp. Już w pilocie tenże bezgłowy jeździec walczy z księdzem, który telepatycznie strzela w niego łańcuchami z przykościelnego ogródka. Jeśli ktoś się spodziewa, że będę brał ten serial na poważnie, to srogo się rozczaruje.

Ale, ale – czy to, że Sleepy Hollow jest przedstawicielem campu to źle? Nie, oczywiście, że nie. To na swój sposób całkiem dobry serial z ciekawymi bohaterami i intrygującą linią fabularną. Po prostu ja początkowo nie wychwyciłem tego, co większość zachwycającej się SH blogosfery wyłapała właściwie podświadomie – ten serial jest campowy i tak trzeba na niego patrzeć. Musiałem napisać notkę, by usystematyzować i poukładać sobie w głowie wszystkie moje refleksje odnośnie tego serialu. To jest, swoją drogą, niezłe wyjaśnienie, czemu wiele z moich notek nie ma sensu – po prostu piszę o rzeczach, których nie rozumiem. W każdym razie, po zmianie optyki na campową można się nim bez poczucia zażenowania zachwycać. Bo dobrego campu nigdy nie za wiele.

wtorek, 1 stycznia 2013

Interpretatorzy Bez Granic

fragment grafiki autorstwa Andrew Fereza, całość tutaj.
Duchy poprzedniego roku – niewiele ich, ale to wcale nie znaczy, że nie mogą być tak uciążliwe, jak dickensowskie widma dręczące Ebenezera Scrooge’a. Dlatego warto się z nimi rozprawić już na samym początku, by oczyścić sobie konto i zrobić miejsce upiorom roku obecnego. Jedną z niezałatwionych spraw, jakie do tej pory gryzą moje sumienie jest urwana z mojej winy blogowa dyskusja o granicach interpretacji tekstów kultury (nie tylko) popularnej. Zaczęło się od mojej notki o słuchaniu muzyki podczas czytania książek, na marginesie której sformułowałem dylemat – czy wolno w taki lub inny sposób integrować w dzieło literackie? W komentarzach rozgorzała bardzo ciekawa dyskusja, którą można podsumować w taki sposób – o ile ja uważam dzieło za zamkniętą całość, o tyle Cedro z Reborn Story (mój główny współdyskutant w tej dyspucie) ma teksty literackie za, o ile dobrze zrozumiałem, filtry, przez jakie czytelnik przepuszcza własne jestestwo, doświadczenia, charakter, poglądy i osobowość, w rezultacie odbierając dzieło w sposób ekstremalnie zindywidualizowany, co właściwie zamyka możliwość nadinterpretacji. W dyskusji brał jeszcze udział Ziuta (który zdecydowanie za rzadko udziela się w blogosferze, Ziuto, chodź do nas, IMHO mocno ubogaciłbyś blogosferę swoją osobą). Ostatecznie Cedro zdecydował się był poświęcić sprawie całą notkę na blogu, która ze zwykłego głosu w dyskusji wykiełkowała w manifest poglądów autora na teksty kultury i granice ich interpretacji. Zapowiedziałem repetę, ale z jakiegoś powodu jej nie napisałem, potem były Rekolekcje Popkulturowe, więc nie miałem do tego głowy, potem święta, Sylwester… Przez cały ten czas ta dyskusja zalegała mi w pamięci i dręczyła sumienie, co ostatecznie spowodowało powrót do niej i napisanie niniejszej notki.

Zacznijmy od tego, że absolutnie nie mam zamiaru w jakiś sposób atakować, czy choćby umniejszać cedrowego sposobu na smakowanie tekstów kultury. Mnie się zresztą w ogóle bardzo to podoba, bo ja generalnie lubię obcować z ludźmi mający inaczej skalibrowany aparat poznawczy i patrzący na kulturę w inny sposób – zawsze daje to jakąś matrycę do interesujących dyskusji czy sposobność do spojrzenia na, zdawałoby się, przerobione już koncepcje z nowej strony. Po drugie – w toku dyskusji być może błędnie przedstawiłem niektóre swoje poglądy (innych z kolei nie przemyśliwując), przez co można było odnieść wrażenie, że w interpretacji najważniejszy jest dla mnie autor, podczas gdy filozofia Cedra przenosi ciężar na odbiorcę. Otóż nie do końca tak jest w praktyce, Ale o tym niżej.

Na tekst literacki patrzę generalnie jak na zaszyfrowaną wiadomość, jaką przekazuje mi twórca. Wiem, że pisarz generalnie coś chce powiedzieć, po coś napisał to, co napisał* i ja stawiam sobie zadanie rozszyfrowania tego ukrytego przekazu. Czasem mu nie wyjdzie i zaczyna się dysputa, ale generalnie o to właśnie w tym chodzi. Ze sposobem Cedra mam ten problem, że dyskwalifikuje on możliwość nadinterpretacji i że patrząc w ten sposób na teksty literackie nieuchronnie dochodzimy do konkluzji, że właściwie wszystko może opowiadać właściwie o wszystkim, a z tym nie mogę się zgodzić. Teksty kultury to nie są abstrakcyjne plamy podtykane pod nos pacjentom psychoterapeutów w celu zdiagnozowania tego, czy innego schodzenia na gruncie psychicznym. No, może poza dziełami pokroju gry komputerowej The Path (którą, jak mi wiadomo, Cedro bardzo poważa) będącej w zasadzie piaskownicą interpretacyjną, o czym zresztą dawno temu pisałem na Jawnych Snach. Ale generalnie nie umiem traktować tekstów kultury tylko jako krzywego zwierciadła, w którym się przeglądam. Każde dzieło literackie jest czymś, ale czymś też bezsprzecznie nie jest. Jak to przytaczałem we wcześniejszej dyskusji (bezczelnie łamiąc przy okazji Godwin’s Law) Mein Kampf Hitlera nigdy nie będzie afirmacją tolerancji i umiłowania różnorodności etnicznej, niezależnie od tego, w jaką erystykę ubierze się taką tezę. Samo jej postawienie urąga zdrowemu rozsądkowi.

Ciężko mi konstruować jakąś radykalną obronę swoich poglądów na tę sprawę. Z paru powodów – ta cedrowa po wieloma względami jest bardzo kusząca, w dodatku znakomicie przezeń uargumentowana, za zaś mam za sobą tylko instynktowne przeświadczenie, że gdzieś muszą być jakieś granice interpretacyjne, bez których interpretacja właściwie nie miałaby żadnego sensu. Bo skoro w tekście można zobaczyć wszystko – to jaki sens badać, analizować, po co docierać do sedna, skoro tego sedna nie ma? O ile rozumiem argumentację Cedra na poziomie koncepcyjnym, o tyle nie potrafię się z nią pogodzić na gruncie emocjonalnym. Nie wiem, czy świadczy to o mnie dobrze, czy źle, ale – obawiam się – niewiele mogę na to poradzić.

Jestem w stanie zgodzić się z Cedrem, że humanistyka jest generalnie mocno zrelatywizowanym obszarem (co, nawiasem mówiąc, jest w niej piękne), zaś w Krainie Interpretacji jest tyle zmiennych, że praktycznie nie da się po niej podróżować inaczej, niż błądząc, we mgle. Zgadzam się, że im silniejsza argumentacja, tym bardziej „prawdziwa” interpretacja. A jednak wciąż coś mnie gryzie. I najgorsze jest w tym wszystkim to, że nijak nie umiem tego skonkretyzować choćby w połowie tak umiejętnie, jak Cedro zrobił to u siebie.

No cóż. Miejmy tylko nadzieję, że inne zeszłoroczne upiory okażą się dla mnie nieco łaskawsze.




_______________
 *czasem, oczywiście, dla pieniędzy, ale umówmy się, że rozmawiamy tylko o tych twórcach, którzy istotnie mają coś do przekazania.

niedziela, 13 listopada 2011

Patrząc językiem

fragment grafiki autorstwa Maxa Mitenkova, całość tutaj.

O językowym obrazie świata mógłbym napisać na dwa sposoby – nudny albo ogólnikowy. Nudny zdominowany byłby przez dziesiątki nikomu nic niemówiące nazwiska, daty i zawiłe definicje, które na przestrzeni lat ewoluowały (i ewoluują nadal). Ponadto wsparłbym napisaną w ten sposób notkę masą pokrewnych terminów, które obce są wszystkim ludziom, którzy na co dzień nie mają do czynienia z filologią. Byłaby to notka ekstremalnie długa i ekstremalnie nudna. Sposób numer dwa – ogólnikowy – niepotrzebnie spłyciłby zaś ten ważny dla nas wszystkich termin, a tego bym sobie nie wybaczył, bo tu nie chodzi tylko o to, jak rozumiemy popkulturę, czyt nawet samą kulturę. Chodzi o to, jak rozumiemy siebie nawzajem, jak rozumiemy samych siebie. Nie mam zatem innej możliwości – muszę lawirować. Będzie ciężko… ale to ważna notka – tłumaczę w niej termin, jakiego parokrotnie używałem już na przestrzeni notek na tym blogu, a jakiego używał będę zapewne jeszcze wiele razy. Warto zatem wiedzieć, o co chodzi, bo – jak wykazuję niżej – brak zrozumienia niekoniecznie musi wynikać z niedoinformowania jednej, bądź drugiej strony. Może chodzić o błędną informację, ale czasem informacja nie jest błędna. Jest po prostu inna.

Zacznijmy od samych podstaw – świat nie wygląda tak, jak my go widzimy. Nim mózg dopuści do świadomości ekstremalnie mocny, dostarczany przez zmysły, towar zwany bodźcami musi go najpierw odpowiednio przetworzyć tak, byśmy nie zdławili się surowością ogółu doznań. Maszyna do przerabiania materiału zmysłowego na to, co składuje się za ścianami naszych czaszek jest czymś niesamowicie skomplikowanym – trudno w ogóle mówić o jednej takiej maszynce, to raczej cały pakiet, coś w rodzaju mózgowego Office’a gdzie znajdzie się miejsce zarówno dla przeglądarki, edytora tekstu, PowerPointa czy arkusza kalkulacyjnego. Jednym z takich modułów jest właśnie językowy obraz świata.

Definicję JOS bardzo trudno jest ująć w zwięzłe ramy – jak wspomniałem, powstało wiele różnych wariacji na temat, każda w sumie trafna, lecz nieobejmująca całości. Bo i nie da objąć się w całości. To trochę tak, jakby zdefiniować fantasy czy termin „powieść graficzna” – łatwo wskazać konkretny przykład, trudno jest jednak wprowadzić sztywne kryteria określające dany termin. Właściwie sama definicja „językowego obrazu świata” zależy od naszego językowego obrazu świata, co przypomina nieco wzięcie pod lupę tej właśnie lupy, której mamy zamiar użyć do badania. Najogólniej rzecz ujmując – językowy obraz świata to ogół otaczającej nas rzeczywistości przekuty na słowa, zdania, wypowiedzi, myśli, jakie formujemy w naszym umyśle, a w rezultacie, jakie wypływają z naszych ust. Widzimy coś niewypowiedzianego – nadajemy temu nazwę, wraz z którą idzie pakiet skojarzeń rozgałęziający się coraz dalej i dalej, aż w końcu krzepnący w naszej głowie jako znaczenie. Niewypowiedziane staje się wypowiedziane. Cud, daleko przewyższający przemianę wody w wino.

Różne języki warunkują różnorodność JOS ich użytkowników. Inaczej myśli Francuz, inaczej Niemiec, jeszcze inaczej Rosjanin czy Polak. Bagaż skojarzeń, jakimi przez wieki istnienia obrosły różne słowa w poszczególnych językach sprawia, że to samo zdanie wypowiedziane przez przedstawicieli dwóch różnych nacji może mieć znacznie różniący się wydźwięk, mimo pozornej jednakowości. Różnice w JOS uwarunkowane są też mnóstwem innych czynników, takim jak wiek, status społeczny, wychowanie, etos religijny… z lżejszych przykładów – co myśli przedszkolak, a co gimnazjalista, gdy mówi lub słyszy słowo „słoneczko”? Właściwie każdy z nas operuje innym językowym obrazem świata. Kolejny, dość obrazowy przykład – nim przeczytałem znakomitą powieść graficzną (Czy jednak komiks? No właśnie…) Mike’a Carey’a, leksem (słowo) „Lucyfer” kojarzyło mi się z wielkim, skrzydlatym, czerwonoskórym, rogatym bydlęciem plującym ogniem i siarką i wymachującym na lewo i prawo łuskowatym ogonem. Nic zresztą dziwnego - taki obraz utrwalony jest w kulturze europejskiej. Dziś „Lucyfer” to dla mnie wysoki, ubrany w garnitur, zabójczo przystojny, jasnowłosy mężczyzna, zawsze uprzejmy, może lekko pretensjonalny, ale w tym staroświeckim, urzekającym stylu. Tyle określeń kryjących się za jednym, niewinnym leksemem! A trzeba przecież dodać, że takie słowa jak „pretensjonalny” czy „staroświecki” też mają w mojej głowie cały bagaż uściślających dodatków, z których większość również wymaga dodatkowego doprecyzowania, i tak dalej, i tak dalej, niczym ciągnący się nieskończenie (?) w dół graf czy drzewo genealogicznie. Biorąc pod uwagę, że każdy z nas może mieć tak różny JOS, czasem ogarnia mnie najszczersze zdziwienie, jakim cudem możemy się jeszcze ze sobą porozumieć?

Słowa są ważne. Być może najważniejsze w całym tym interesie zwanym cywilizacją, czy nawet w całym tym interesie zwanym rzeczywistością – gdyby nie było słowa określającego „cywilizację” czy „rzeczywistość” te rzeczy by nie istniały – istniałoby niewypowiedziane, niezdefiniowane „coś” bez ram, ogarniających i spinających to w zrozumiałą całość na potrzeby tych śmiesznych, łysych małp jakimi jesteśmy. Językowy obraz świata pomaga nam wykrajać z chaosu potrzebne nam do życia elementy i okłamywać nas, że tak naprawdę je rozumiemy. Wkraczam tu jednak na dość grząski, filozoficzny grunt, z którego wolałbym się czym prędzej wycofać – zwyczajnie brak mi odpowiedniego wyposażenia na podobne eskapady. Jeśli kogoś zainteresowały powyższe rozważania, polecam książkę „Psycholingwistyka” J. B. Gleasona i N. B. Ratner (Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 2005). Powyżej zeskrobałem tylko powierzchnię, pod spodem kryje się znacznie, znacznie więcej. Ale to już chyba wiecie.

niedziela, 26 czerwca 2011

To coś

fragment grafiki autorstwa Bobby'ego Chiu, całość tutaj.

Recenzenci – osobliwie ci specjalizujący się w grach komputerowych i konsolowych, choć nie jest to regułą – lubują się w pewnym zabiegu retorycznym, który na celu zamaskowanie ich niewiedzy, braku czasu lub chęci wgryzienia się w temat. Chodzi mi o określenie „to coś”. Ta gra ma to coś, co nie pozwala się od niej oderwać. Film jest przeciętny, ma jednak ten nieuchwytny rys podnoszący jego ocenę. I tak dalej.

Żaden szanujący się recenzent nigdy nie powinien używać takiego określenia. Jeśli chodzi o popkulturę jestem twardym racjonalistą, który nie wierzy w rozmaite „cosie”, spirytystyczne byty, które rzekomo charakteryzują unikalne produkcje. Taki wybieg najzwyczajniej świecie demaskuje niewiedzę, brak bystrości lub umiejętności publicystycznych recenzenta. Naprawdę, wolałbym już przeczytać coś w stylu „nie mam pojęcia, co powoduje, że gra się w X tak znakomicie, ale fakt pozostaje faktem”.

Kontent – jak niemal wszystko na tym świecie – składa się z elementów składowych. Nawet tak stosunkowo prosty twór jak powieść, w której na obraz całości wpływa fabuła, język, dialogi, opisy i rozmaite popierdówki pokroju archaizacji czy innych zabiegów stylistycznych. W komiksie dochodzi obraz, kompozycja, kolory. Film i gra dają jeszcze szersze spektrum cegiełek, z których zbudowana jest całość. Im więcej tych cegiełek, tym większe ryzyko, że któraś z nich będzie wybrakowana, że coś nie zagra i zepsuje przyjemność z odbioru. Czasem naprawdę bardzo trudno precyzyjnie określić, co jest nie tak z danym produktem, bądź też – co chyba bardziej powszechne – co sprawia, że tak bardzo nam się podoba. Dlatego też mówimy, że kontent ma „to coś” nieświadomie go sakralizując.

Jak bowiem działa świat? Jeśli zapytacie fizyka, powie, że dzięki ustalonym regułom kosmicznym prawom, których nie jesteśmy do końca w stanie objąć umysłem, matematyk stwierdzi, że za sprawą liczb. Chemik odpowie, że dzięki pierwiastkom, politolog wskaże na struktury społeczne, socjolog – na kontakty międzyludzkie. Filozof powie wiele dziwnych rzeczy, generalnie jednak zwróci uwagę na to, że świat widziany oczyma ludźmi, to zupełnie inny świat, niż ten egzystujący faktycznie. Ja uważam, że świat – ten nasz, ludzki świat – działa dzięki opowieściom. Mam całego bloga poświęconego tej tezie.

Słowa wiją się, zmieniają znaczenia, czasem są drapieżne. Nieodpowiednie słowo w nieodpowiednim miejscu może zmienić świat, a przynajmniej jakąś ważną jego część. Upierając się przy tym tak znienawidzonym przeze mnie skrócie myślowym obdarzamy idee (czyli kontent) czymś na kształt duszy, a to na dłuższą metę bardzo niebezpieczne. Idea z duszą staje się nienaruszalnym dogmatem. Nienaruszalne dogmaty mają zaś nieprzyjemny zwyczaj mocnego zakotwiczania się w umysłach niektórych ludzi. Dlatego lepiej, żebyśmy kontent traktowali w sposób czysto techniczny, niezależnie od uczuć, jakie w nas wywołuje. Nie mam nic do ludzi wyznających jedizm, ale – przyznacie sami – są popkulturowe fenomeny, których nie chciałoby się widzieć przerobionych na religie, już niezależnie od wartości artystycznej źródła.

Ostatecznie, o „Mein Kampf” też ktoś kiedyś musiał powiedzieć, że ta książka ma w sobie „to coś”.

niedziela, 13 marca 2011

Dwa słowa o słowach, kutasie Mickiewicza i okaleczaniu książek

fragment grafiki autorstwa Chrisa Bachalo, całość tutaj.

Język kształtuje nasz sposób rozumowania. To logiczne, choć zapewne niekonieczne w ludzkim trybie ewolucji. Moglibyśmy myśleć za pomocą tonalnych układów dźwiękowych albo barwnych przejść – dźwięk lub kolor mogą być przecież nie gorszymi od graficznego znaku symbolami ludzkich myśli. Z jakiegoś jednak powodu – lub też przez głupi przypadek – myślimy słowami, wlewamy nasze odczucia i spostrzeżenia w pojemniki słów i zdań, tym samym je ograniczając. Jest to jednak konieczne do umożliwienia ludziom wzajemnej komunikacji.

Powyższe rozważania prowadzę nie po to, by sztucznie rozdmuchać notkę na którą nie mam pomysłu. Warto zdawać sobie sprawę, że słowa w pewien sposób nas ograniczają. Język jest systemem – wyobraźmy go sobie jako szachownicę. Możemy dostawiać na niej kolejne pionki, wprowadzać nowe czarne i białe pola, mieści się to bowiem w konwencji słownego systemu. Nie możemy natomiast kolorować pól, ani wymyślać nowych figur poruszających się w inny sposób, bowiem w ten sposób system łamie się i rozpada. I choć wariantów szachowych jest naprawdę sporo, to jednak ich liczba jest skończona. Dlatego właśnie powyższa metafora jest niepełna. Język bardziej przypomina kolekcjonerską karciankę, której twórcy od czasu do czasu wypuszczają partie nowych kart. I ta metafora jednak jest niewystarczająca, bowiem w słownej karciance to sami gracze wymyślają nowe karty i wykorzystują je w nowy sposób. Chaos, mili państwo, istny chaos.

Bywa, że słowa zmieniają swoje znaczenia – najjaskrawszym w polszczyźnie przypadkiem jest niewątpliwie nieszczęsny mickiewiczowski kutas, który z elementu szlacheckiej garderoby stał się wulgarnym określeniem męskich genitaliów. Zejdźmy jednak z tego tematu i przejdźmy w końcu do meritum. Oto bowiem na naszych oczach i uszach zmienia się pojmowanie pewnych słów, a – co za tym idzie – pojmowanie całej rzeczywistości.

Czym jest płyta (w domyśle – płyta muzyczna)? Czy myśląc słowo „płyta” mamy przed oczyma mieniący się kolorami tęczy krążek czy może zbiór plików .mp3? Film dawno już przestał być kasetą wideo, a nie zdążył zaistnieć w naszej świadomości jako płyta DVD – zbyt szybko stał się plikiem na komputerowym dysku. „Książka” wciąż dzielnie broni się przed digitalizacją, jednak i ona wkrótce ustąpi – gdy upowszechnią się tanie czytniki ebooków, naręcze papieru pomiędzy okładkami stanie się dla nas czymś abstrakcyjnym, a przynajmniej mocno anachronicznym. Coś jak olbrzymi walkman na kasety w epoce iPadów.

Kiedy pisałem notkę o nośnikach popkultury pominąłem ten temat – a nie powinienem, bo rzecz jest ważna i warta omówienia. Filmy, muzyka, książki przestają być czymś namacalnym, czymś, co można postawić na półce i cieszyć tym oczy. Zmienia się sposób, w jaki myślimy o dobrach popkultury – stają się one niematerialne niczym Duch Święty. Popkultura weszła na wyższy stan istnienia. Pozbyła się ciała – nośnika – a egzystuje pod postacią czystej, nienamacalnej duszy – znaczenia. Ten rozdział nie każdemu odpowiada, choć jest przecież naturalną ewolucją. Totem płyty DVD czy elegancko wydanego artbooka stał się spirytystycznym bytem. I niech ktoś mi teraz powie, że popkultura nie ma nic wspólnego z religią.

Dla kontrastu popatrzmy na tomik poezji „Oka-leczenie”, który jest dokładnym przeciwieństwem tego, co napisałem powyżej. Oto książka pusta, bez duszy, z wymyślnymi piktogramami udającymi treść. Brak treści nadrabia wymyślną formą, niczym przypudrowany trup bardzo atrakcyjnej kobiety. Obcowanie z takim tworem musi się kojarzyć z nekrofilią. „Oka-leczenie” to przedmiot, który udaje książkę, jak figura woskowa ukształtowana na podobieństwo człowieka. Gdy po raz pierwszy zetknąłem się z tą pozycją, poczułem zażenowanie i obrzydzenie. Mimo, że należę do Pokolenia 2.0 (jakkolwiek rozumieć ten zwrot), to jednak czuję pewien szacunek do tradycyjnych nośników i wiem, że nie powinno ich się profanować. Zapoznając się z „Oka-leczeniem” (notabene kosztującym prawie bańkę) czułem się trochę jak fan Agnieszki Chylińskiej podczas słuchania „Modern Rocking”. Takich rzeczy się nie robi. Nie mam nic przeciwko sztuce przekraczającej granice, ale takie traktowanie formy przy zupełnym pominięciu treści kojarzy mi się z wyjątkowo wyrafinowaną metodą masturbacji.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...