Pokazywanie postów oznaczonych etykietą komiks. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą komiks. Pokaż wszystkie posty

piątek, 9 kwietnia 2021

RECENZJA: Potężna Thor. Thor Wojny – tom 4

fragment grafiki okładkowej
fragment grafiki okładkowej


Pozwólcie, że opowiem Wam o Jerrym. Jerry jest moim starym znajomym, zapalonym miłośnikiem horroru, Gwiezdnych Wojen oraz komiksów Marvela. Świetny gość, prawdopodobnie najsympatyczniejsza osoba, jaką znam. Jerry ma jednak jedną wadę – jest podcasterem, który przekuwa swoje zainteresowania w audycje podcastowe. Samo w sobie nie jest to absolutnie niczym złym, problem polega jednak na tym, że jest również fanem komiksu Thor oraz moim najsympatyczniejszym znajomym. Jest to kombinacja, która kończy się, dla mnie osobiście, w bardzo niekorzystny sposób. Jerry bowiem, po tym jak Egmont wyda w Polsce kolejny tom tego komiksu, uderza do mnie z propozycją nagrania o nim podcastu. W duecie, bo samemu to tak trochę smutno i zawsze fajniej – zarówno dla słuchaczy jak i dla podcastera – gdy jedna opinia skonfrontowana jest z inną.

I ja, z uwagi na to, że Jerry jest tak cholernie sympatyczną osobą, zawsze się na to godzę. Przez co zamawiam ten cholerny komiks, czytam ten cholerny komiks i rozmawiam z Jerrym w jego podcaście na temat tego cholernego komiksu. Możecie posłuchać sobie tego na kanale YouTubowym podcastu Konglomerat Podcastowy ostrzegam jedna, że szybko może się to zrobić wyjątkowo nużącym doświadczeniem – Jerry jest zwykle entuzjastyczne, choć niebezkrytycznie nastawiony do każdej kolejnej odsłony komiksu, ja natomiast nieustannie jestem kwaśny i cały czas marudzę.

To tak słowem wyjaśnienia, czemu w ogóle piszę o tym komiksie, skoro jasnym jest, iż nie czerpię z jego lektury zbyt wielkiej przyjemności i za każdym razem mam o nim do powiedzenia mniej więcej to samo – skoro już Egmont daje mi do recenzji egzemplarz komiksu, czuję się zobowiązany tę recenzję napisać. Miejmy już to zatem za sobą i wszystkie ewentualne uwagi kierujcie pod adresem Jerry’ego.

Czwarty (w praktyce siódmy, bo w międzyczasie wyzerowała się numeracja) tom przygód Jane Foster w roli potężnej Thor skupia się, co ciekawe, głównie na postaci Volstagga – pobocznego Asgardczyka, który wraz ze swoimi kompanami regularnie przewija się przez komiksy z Thorem w roli głównej. Otyły, acz szlachetny wojownik doświadcza w nim pewnej traumy związanej z toczącą się w komiksie wojną z Malekithem, przez co wpada w amok. To samo w sobie byłoby już wystarczająco mocnym pniem narracyjnym, ale scenarzysta Jason Aaron, z właściwym sobie brakiem umiaru, dodatkowo podbija stawkę, pakując w ręce Volstagga kolejny thorowy młot, który zmienia go w jeszcze jedną inkarnację Thora – tytułowego Thora Wojny, niepowstrzymanego anioła zemsty niszczącego wszystko, co napotka na swojej drodze.

Wątek ten pochłania większą część komiksu. Sam w sobie wypada… nawet nieźle, choć upierałbym się, że ta konkretne historia znacznie lepiej sprawdziłaby się jako oddzielna miniseria. W serii głównej wypada ona jedynie jako sympatyczny bo sympatyczny, ale jednak – zapychacz, który na kilka rozdziałów pauzuje główną fabułę (wspomnianą już wojnę) i jednocześnie odbiera pierwszy plan Jane Foster, nominalnej głównej bohaterce serii.

Z Jane jest w ogóle problem, bo o ile wyjściowy pomysł na tę postać jest naprawdę interesujący (rak i słabnący z tym organizm) i stanowi fundament, na którym można zbudować wiele przejmujących opowieści, o tyle Jason Aaron zdaje się nie mieć żadnego wyraźnego pomysłu na postać i po prostu rzuca ją w wir kolejnych wydarzeń, które tematycznie nie kleją się w nic ciekawego.

No cóż, przynajmniej komiks wygląda naprawdę bardzo ładnie. Zespół rysowników i kolorystów odpowiedzialny za oprawę graficzną serii jak zwykle dostarcza nam spektakularnych doznań wizualnych – czytelnych i wyrazistych, ale jednocześnie bogatych w detale ilustracji napędzających fabułę. Wszystko wygląda tu naprawdę świetnie. Ostatni rozdział skomponowany jest z prac kilkorga artystów operujących zróżnicowanymi estetykami, co początkowo może budzić konfuzję, ale z czasem zaczyna zachwycać, bo w tym szaleństwie tkwi metoda.

Ciężko mi jest w sensowny sposób podsumować tę recenzję. To siódmy tom długiego cyklu wydawniczego, który zdecydowanie nie jest komiksem dla mnie. To nie jest tak, że nie lubię Jasona Aarona – jego Conan Barbarzyńca, również wydawany u nas przez Egmont jest prawdopodobnie jednym z moich ulubionych komiksów ostatnich lat – ale w tym konkretnym przypadku wady jego stylu przyćmiewają zalety. Osoby, które przeczytały sześć poprzednich tomów kupią pewnie i ten, więc ich nie trzeba zachęcać. Co do reszty… cóż, komiksów wychodzi w naszym kraju mnóstwo. Nawet jeśli to koniecznie musi być coś superbohaterskiego, to jest naprawdę wiele znacznie lepszych rzeczy.

Ja tymczasem kończę i czekam kilka kolejnych miesięcy na to, aż ukaże się kolejny tom. Bo wiem, że Jerry zacznie mnie pytać, czy chcę z nim nagrać podcast. A ja prawdopodobnie się zgodzę.

Cholerny Jerry.

piątek, 12 lutego 2021

RECENZJA: Marvel. Pokolenia

fragment grafiki okładkowej


Zanim zacznę pisać cokolwiek konstruktywnego, muszę się poskarżyć na to, że przycinanie grafiki okładkowej do recenzji było w przypadku tego komiksu strasznie upierdliwe. Prawie dwie trzecie okładki Pokoleń zajmuje bowiem wyłącznie czarne tło, przez środek którego przebiega pozioma grafika stworzona przez Alexa Rossa. Była to zresztą grafika często używana przy promocji linii wydawniczej Marvel 2.0. i podejrzewam, że właśnie do tego celu została zamówiona przez wydawnictwo. Po prostu Marvel uznał, że skoro mają już grafikę autorstwa legendarnego rysownika komiksowego, równie dobrze mogą poddać ją recyklingowi i wykorzystać jako okładkę komiksowej antologii. I pal diabli, że grafika ewidentnie nie została pomyślana jako okładka, doda się czarne tło wypełniające górę i dół, i styknie.

To podejście wydaje mi się reprezentacyjne dla całego komiksu, o której mowa będzie w dzisiejszej blognotce. Pokolenia, jak już wspomniałem, są antologią – zbiorem zamkniętych historyjek połączonych określonym motywem przewodnim, poza tym jednak niemal zupełnie autonomicznych. Punktem wyjścia jest Kobik, personifikacja kosmicznego artefaktu, który rozrzucił grupkę superbohaterów w czasie i przestrzeni, by doprowadzić do spotkań z ich poprzednikami i poprzedniczkami (na przykład, w przypadku Spider-Mana, Miles Morales spotyka nastoletniego Petera Parkera) albo ich własnymi alternatywnymi wersjami przedstawionymi wcześniej (jak młoda Jean Grey z alternatywnej przeszłości spotyka młodą Jean Grey z prymarnej przeszłości… nie, nie mam zamiaru tego tłumaczyć) albo alternatywnymi wersjami ich poprzedników (jak Riri Williams spotyka starego Tony’ego Starka z kreskówki Next Avengers: Heroes of Tomorrow) albo coś jeszcze bardziej naciąganego. Kobik chce w ten sposób podziękować postaciom za pomoc i pomóc rozwiązać młodemu pokoleniu superbohaterów problemy związane z poczuciem własnej wartości i poczuciem niedorastania do reputacji ich legendarnych poprzedników i poprzedniczek.

W teorii była tu zatem interesująca narracyjna przestrzeń na opowiedzenie czegoś interesującego o przemijaniu, naturze ewolucji, dziedzictwa i rozwijania legendy. Bardziej śmiałym scenarzystom mogłoby nawet przyjść do głowy pokuszenie się o metatekstowy dialog z czytelnikami, którzy mogą kręcić nosem na to, że ich ukochani bohaterowie z dzieciństwa zaczynają być zastępowani przez inne, nowe postacie, stworzone dla innych, nowych czytelników. To nie musiał być wyrobniczy produkcyjniak, które Marvel wydala z siebie z przerażającą intensywnością od wielu lat.

Nie musiał, ale ostatecznie jednak tym się właśnie okazał. Gdybym dostał zlecenie od jakiegoś wydawnictwa na stworzenie crossovera na jeden komiksowy zeszyt, w którym młodsza inkarnacja jakiejś postaci przenosi się w przeszłość i spotyka swojego poprzednika, prawdopodobnie napisałbym na autopilocie coś w tym rodzaju – młodego bohatera nękają wątpliwości co do tego, czy nadaje się na pełnienie tej roli, coś przenosi go w czasie, spotyka swojego poprzednika, z którym łączy siły w krótkiej, mało znaczącej fabułce, po czym młodzieniec uświadamia sobie, że nie musi być ideałem, musi tylko dawać z siebie wszystko, bo na ogół to wystarcza (albo coś w tym rodzaju), po czym wraca do swojej linii czasowej i komiks ma przyjemny, pozytywny finał.

Gdyby jednak zleceniodawca poinformował mnie, że ten komiks trafi do antologii i dziewięć innych scenarzystów dostało te same wytyczne, prawdopodobnie wysiliłbym się znacznie bardziej. Bo o ile jedna taka historyjka sama w sobie, wciśnięta w dłuższą linię fabularną, sprawdziłaby się dostatecznie dobrze, o tyle dziesięć takich historyjek jedna koło drugiej, czytane ciurkiem w antologii tematycznej zaczną zlewać się ze sobą i nużyć kompletną jednostajnością. I, niestety, do czegoś takiego doszło właśnie w Pokoleniach.

Powyższy zarys fabuły wykorzystany został przez większość scenarzystów i scenarzystek antologii – i pojawiło się bardzo niewiele narracyjnych urozmaiceń, które uczyniłyby ten schemat świeższym. To sprawia, że pewnym czasie kolejne punkty scenariusza stają się nieznośnie przewidywalne. To jak słuchanie w kółko tej samej piosenki, która sama w sobie nie jest specjalnie wybitna, a po kilkunastu powtórzeniach zaczyna doprowadzać do szału. Są perełki, oczywiście. Crossover dwojga Wolverinów (Laury i Logana) uderza w naprawdę przyjemne, sentymentalne tony, spotkanie dwóch Miss Marvel przemyca do struktury narracyjnej temat dialogu dwóch różnych fal feminizmu, co jest zaskakująco ambitnym posunięciem w tak sztampowej historii, a kilka innych rozdziałów ma naprawdę znakomitą oprawę graficzną.

Gdybym jednak miał rekomendować komukolwiek ten komiks, to byłaby to stosunkowo wąska grupa fanów mająca wiedzę ekspercką o historiach zarówno nowych, jak i starych inkarnacjach postaci, bo to oni będą mieli najwięcej zabawy w wyłapywaniu smaczków i znali będą konteksty sytuacji poszczególnych postaci. Dla reszty osób będzie to po prostu kolorowy, superbohaterski hałas, który przełknie się – w najlepszym razie – bez bólu, ale który nie jest wart osiemdziesięciu polskich złotych, które życzy sobie za niego rodzimy wydawca.

piątek, 22 stycznia 2021

RECENZJA: Strażnicy Galaktyki - tom 2

 

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.


W terminologii muzycznej crescendo oznacza moment utworu, w którym rośnie jego głośność i natężenie, ale ja lubię używać tego terminu również w odniesieniu do narracji, szczególnie w utworach sekwencyjnych, jak seriale albo komiksy, które też czasami posiadają momenty, gdy akcja gna do przodu, z każdą chwilą stawka, o którą toczy się gra, jest coraz wyższa i emocje sięgają zenitu, pozostawiając czytelników w oczekiwaniu na jeszcze więcej. Zmierzam do tego, że drugi tom Strażników Galaktyki od Egmontu jest jednym wielkim crescendo… i jest to straszliwie męczące. 

Bez obaw, to nie będzie jedna z „tych” recenzji, bo mam o Strażnikach Galaktyki w sumie dobrą opinię. Komiksowi w jakiś sposób udaje się uniknąć wielu pułapek, w które wpadają serie spod znaku kosmosu Marvela – nie jest nonsensownie dołujący, nie bierze sam siebie aż tak na poważnie, bohaterowie są dupkami, ale na ogół da się przejść nad ich dupkowatością do porządku dziennego, bo posiadają wystarczająco wiele charyzmy i zabawnych one-linerów, by nie zwracać na to uwagi. Dzieją się rzeczy o skali tak abstrakcyjnej, że alienującej, ale są one mocno powiązane z mitologią (oryginalnych i nowych) Strażników Galaktyki, dzięki czemu przynajmniej na poziomie nerdowskiego zaangażowania komiks jakoś się zwraca – szczególnie tym osobom, które (jak ja) mają pobieżną wiedzę na temat oryginalnej inkarnacji drużyny z lat siedemdziesiątych. 

Dzieje się sporo – to trzeba przyznać scenarzystom serii, nie pozostawiają czytelnikom zbyt wiele miejsca na złapanie oddechu przed rzuceniem ich w kolejną kosmiczną aferę. Pierwsza część tomu poświęcona jest dyplomatycznej próbie pogodzenia dwóch potężnych kosmicznych frakcji, które skaczą sobie do gardeł z taką zajadłością, że czyni to niewyobrażalną szkodę samej tkance kosmosu. Druga to przygody w czasie i przestrzeni spowodowane naruszeniem tejże tkanki. Trzecia – konsekwencja tychże przygód. Pomiędzy tymi segmentami (ani w trakcie nich) nie ma żadnych spokojniejszych kontrapunktów. Żadnego numeru albo rozdziału, w którym postacie zatrzymują się, by ze sobą porozmawiać, pozbierać się, zrozumieć, co się dzieje, poczynić rozrachunek z własnymi emocjami czy przeprocesować swoje dotychczasowe dokonania. 

Co jest problemem, bo – paradoksalnie – utwór złożony wyłącznie z crescendo jest nudny. Jeśli dynamika się nie zmienia, to nawet jeżeli przez cały czas utrzymywana jest na wysokim poziomie, zaczyna nużyć. I tak jest niestety w tym przypadku. Mniej więcej w jednej trzeciej długości wszystko zlewa się w barwny, hałaśliwy spektakl, który zawiera w sobie bardzo niewiele realnej substancji. Postaci jest bardzo wiele, przez co żadna nie posiada wyróżniającego się, naturalnie rozwijanego wątku. Wszystko dzieje się w olbrzymim pośpiechu, co nie ułatwia nadążenia za fabułą. Szczególnie jej środkowym segmentem, który opiera się na nieustannych podróżach w czasie i przepisywaniu istniejącej rzeczywistości. W pewnym momencie całkowicie już zrezygnowałem z prób zrozumienia reguł podróży w czasie, które narzucili sobie scenarzyści i po prostu biernie śledziłem wydarzenia, mając zaledwie szczątkowe pojęcie, na co patrzę. 

No cóż, przynajmniej patrzenie odbywało się w sposób bezbolesny. Seria ma dwóch rysowników. Pierwszy z nich, Brad Walker odpowiada za większość ilustracji w tym tomie – i sprawdza się w tej roli znakomicie, bo jego realistyczna, przesycona szczegółami kreska fantastycznie sprawdza się w komiksie będącym ekwiwalentem (oraz późniejszym źródłem adaptacji) hollywoodzkiego blockbustera. Drugi rysownik, Wes Craig… też nie jest zły, ale jego kreska drastycznie różni się od stylu Walkera, jest znacznie bardziej ekspresywna, odrobinę mniej realistyczna, pozbawiona detali i zupełnie inaczej kolorowana. A to wprowadza dysonans, bo obaj artyści wymieniają się co kilka zeszytów. Nie jest to jakiś olbrzymi problem, ale zastanawiam się, co powoduje, że Marvel tak często nie jest w stanie zapewnić swoim seriom spójnej estetyki – nawet jeśli praca nad komiksem wymaga więcej niż jednego rysownika, to przecież da się ich dobrać w taki sposób, by operowali podobnymi stylami. 

Nie jest to zły komiks – to typowy kulturowy artefakt wyjęty pierwszej dekady dwudziestego pierwszego wieku. Nie jest to rzecz, którą znać trzeba, nie jest to nawet rzecz, którą znać warto, ale jako niezobowiązująca rozrywka po godzinach sprawdza się stosunkowo dobrze. Szczególnie dla osób interesujących się komiksami z kosmicznego zakątka uniwersum Marvela, bo to zdecydowanie najlepsza rzecz z tego worka. Fanów kinowej inkarnacji Strażników Galaktyki może zainteresować materiał źródłowy, bo to na bazie tego właśnie komiksu powstała adaptacja – warto przekonać się, jak niewiele w sumie James Gunn zaczerpnął z komiksu, poza niektórymi postaciami i lokacjami.

piątek, 8 stycznia 2021

RECENZJA: Thanos. tom 1

 

fragment grafiki okładkowej

Mam dziwną relację love-hate z kosmosem Marvela. Ta gałąź uniwersum zawsze była swoim małym bąbelkiem zachowującym narracyjną autonomię i indywidualną estetykę, nawet bardziej niż choćby komiksy o X-Men, przez długi czas również mocno oderwane od reszty. Historie rozgrywające się w kosmosie Marvela stosunkowo rzadko miały znaczący wpływ na to, co dzieje się na Ziemi. I vice versa. To z kolei dawało twórcom historii rozgrywających się w odległych zakątkach przestrzeni kosmicznej swobodę wolność w kreowaniu własnego status quo, własnej mitologii, własnych postaci i własnych reguł. 

W teorii powinien być to zatem oddech świeżego powietrza oraz przestrzeń do eksperymentów z treścią i formą w fabularnym środowisku, które nie jest uwiązane do Ziemi, której nie można zniszczyć ani choćby zmienić w znaczący sposób i nie jest zależne od ikonicznych postaci wydawnictwa, takich jak Spider-Man czy Kapitan Ameryka, których popularność uniemożliwia trwałe transformacje ich charakterów czy w ogóle zrobienie z nimi czegokolwiek interesującego. 

W praktyce okazuje się jednak, że ta swoboda jest mieczem o obosiecznym ostrzu. Kosmos Marvela z czasem stał się bowiem fuzją wszystkiego, co w historii superbohaterszczyzny najgorsze i najbardziej żenujące. Kiczowate projekty postaci i obcych ras rodem z lat siedemdziesiątych, nieznośna pretensjonalność lat osiemdziesiątych, zamiłowanie do niesympatycznych antybohaterów lat dziewięćdziesiątych, obsesja na wewnętrznych crossoverach przełomu tysiącleci oraz podporządkowywanie estetyki komiksów do ich filmowych adaptacji (nawet jeśli sensu nie ma to za grosz) z pierwszej dekady dwudziestego pierwszego wieku. 

Od kosmosu Marvela – konkretnie, od crossoveru Annihilation z dwa tysiące szóstego roku – na dobre zaczęła się moja fascynacja komiksami tego wydawnictwa, więc nadal mam do tego zakątka uniwersum spory sentyment. Dziś jednak, sięgając po tamte komiksy (oraz po nowe rzeczy z tego worka) rozumiem już, czemu tak bardzo podobały mi się, gdy byłem nastolatkiem o niewyrobionym guście, a czemu obecnie nie jestem w stanie się nimi cieszyć. 

Thanos Jeffa Lemire jest tu poręcznym przykładem, niemal Kapitanem Planetą wszystkiego, co w „kosmicznych” komiksach od Marvela najgorsze. Historia skupia się na tytułowym szalonym tytanie i jego próbach odnalezienia lekarstwa na trawiącą go i powoli zabijającą chorobę. Osłabiony Thanos zmuszony jest przez pewien czas polegać na innych oraz stawić czoła machinacjom samej Śmierci manipulującej jego synem, Thanem. Seria kończy się w przewidywalny sposób, po drodze jednak dostajemy solidną dawkę przeskalowanej, przesadzonej akcji, kilka ludobójstw oraz nieco zbędnego fanserwisu. 

Jak już wspominałem wcześniej, moja przygoda z kosmosem Marvelu trwa już od ponad dekady. W międzyczasie sięgałem oczywiście – i sięgam nadal – po komiksy z innych zakątków uniwersum. Każdy z nich w jakiś sposób ewoluował na przestrzeni tych lat. Zmieniała się wrażliwość czytelników, normy kulturowe, sposoby opowiadania historii, mody orz konwencje – i komiksowe serie reagowały na te zmiany, dostosowując się do nich. Thanos – jak i większość innych kosmicznych tytułów Marvela z ostatnich lat – nadal wygląda dokładnie tak, jak coś żywcem wyjętego z poprzedniej epoki. Nonsensowna kosmiczna naparzanka ze stawkami podnoszonymi tak wysoko, że stają się one abstrakcyjne oraz z bohaterami kompletnie nijakimi w swej złowieszczości i braku skrupułów. 

To nie jest dobry komiks, ale jest on dobrym przykładem, jak pozostawienie gałęzi uniwersum na narracyjnej ziemi niczyjej może skończyć się kompletnym zastojem i atrofią kreatywności. Jeff Lemire to specyficzny scenarzysta, który sam w sobie ma dar wyciągania z konkretnych postaci samej ich esencji. W mojej recenzji Moon Knighta bardzo chwaliłem jego pracę, bo i Moon Knight to postać o dużym potencjale, który czekał tylko na kogoś, kto raczy to zauważyć. W Thanosie esencją kosmicznej konwencji jest zakleszczenie się w komfortowej klatce pozbawionej ambicji pulpy. I to właśnie dostarczył nam scenarzysta. 

Co do ilustracji… jest porządnie. To właśnie ten element kosmicznej konwencji Marvela, który niemal zawsze zachowuje wysoki poziom. Nie licząc kostiumów części postaci, którym ewidentnie przydałoby się uwspółcześnienie (z całej tej kolorowej hałastry najlepiej wygląda Nebula, której obecny projekt wzorowany jest na filmowej wersji tej postaci) ilustracje prezentują się naprawę dobrze, z bogatą paletą barw, przyjemnymi dla oka projektami otoczenia i technologii oraz bogatymi w detale kadrami nadającymi całemu komiksowi bardzo „filmowego” klimatu. Nie ratuje to żenującego scenariusza – ale przynajmniej pozwala przetrwać lekturę i nacieszyć oko. 

Unikać jak ognia.

piątek, 25 grudnia 2020

RECENZJA: Wydział 7

 

fragment okładki

Wydział 7 to rzadki klejnot na naszym rynku komiksowym. Jest to ukazująca się od dwa tysiące osiemnastego roku regularna seria komiksowa rozgrywająca się w Polsce, w głębokim PRLu i opowiadająca o tajnej komórce SB powołanej do istnienia celem rozwiązywania problemów o paranormalnej naturze. Komiks stanowi mieszankę kryminału, thrillera, urban fantasy, komiksu historycznego i horroru – w różnych i płynnie zmieniających się proporcjach. Brzmi jak dokładnie taki konwencyjny śmietnik, jaki lubię.

Póki co, wydawnictwo Ongrys opublikowało sześć zeszytów plus jedną historię poboczną, skupiającą się na przedstawionej w głównej serii postaci epizodycznej. Niecałe dwa lata temu miałem okazję zrecenzować dwie pierwsze historie. Dziś, wracając do tego tekstu, skłonny jestem przyznać, że potraktowałem Wydział 7 trochę nieuczciwie, bo zamiast skupić się na analizie samej serii, większość notki poświęciłem jej szerszemu kontekstowi – temu, że wydaje ją niszowa oficyna publikująca komiksy dla specyficznej, wąskiej grupy kombatantów polskiego rynku komiksowego. Dlatego, gdy kilka tygodni temu scenarzysta serii zaproponował mi dostęp do pozostałych egzemplarzy recenzenckich, postanowiłem naprawić ten błąd. Bo Wydział 7 – mimo kilku mniejszych i większych problemów oraz generalnie nierównego poziomu – naprawdę jest czymś interesującym.

Przede wszystkim jest dość unikalny, głównie z uwagi na jego bezpretensjonalną polskość. Bohaterowie egzystują w bardzo specyficznej sytuacji polityczno-społecznej, w konkretnym czasie i miejscu. Polski lat sześćdziesiątych XX wieku nie da się sprowadzić do kwestii kosmetycznych – to był inny świat, o unikalnej modzie, obyczajowości, sytuacji politycznej, norm społecznych i poziomie technologicznym. Scenariusze Wydziału 7 nie tylko tego nie ignorują, ale eksplorują ten motyw i czynią go jednym z mocniejszych punktów programu. W swoich działaniach bohaterowie muszą bowiem mierzyć się nie tylko z nadprzyrodzonymi zjawiskami, ale też z naiwną zaściankowością polskiej wsi, z tarciami kulturowymi na tle etnicznym (romski tabor odgrywa w jednej z historii stosunkowo istotną rolę – o tym jednak trochę więcej za moment), z aparatczykami Związku Radzieckiego dyszącymi w kark głównym bohaterom… amerykański, francuski czy japoński komiks może mi dać ładniej narysowane ilustracje albo lepiej napisane fabuły – ale nie da mi czegoś dokładnie takiego. Jest w polskim komiksie pewien trend ścigania zachodnich wzorców, ale Wydział 7 cały czas jest ostentacyjnie lokalny. I bardzo dobrze, że to robi, bo w tym tkwi jego siła.

Nie tylko w tym jednak. Nie wiem, na ile był to zamierzony motyw, ale wiele fabuł tego komiksu opiera się na kontrastach i na tarciach, które te kontrasty powodują. Na pierwszym poziomie mamy bazowy punkt wyjścia – twardy, naturalistyczny socrealizm Polski Rzeczpospolitej Ludowej w który wkracza Nieznane. Często lokalne, rodem z legend, podań i opowieści, czasami niemal pulpowe. Na drugim poziomie politycznym – przemocowa, narzucona władza partyjna, wokół której większość bohaterów musi nawigować, a której jest bezwarunkowo poddana. Na trzecim poziomie mamy tarcia kulturowe i społeczne. Nie tylko z sowietami czy ze wspomnianą już mniejszością romską, bo komiks zabiera nas kilka razy aż na drugi koniec świata. Kontrasty są czymś dobrym, bo generują konflikty, a znaczący konflikt jest duszą opowieści. I twórcy Wydziału 7 zdają sobie z tego sprawę, bo umiejętnie korzystają z tych konfliktów, by uczynić poszczególne fabuły ciekawszymi.

Główni bohaterowie często znajdują się w samym centrum tych starć. I to działa, przynajmniej na poziomie tematycznym. Dobrym przykładem jest ksiądz Jakub, jeden z agentów Wydziału Siódmego, przeżywa na przestrzeni trzeciego i czwartego zeszytu kryzys wiary spowodowany doświadczaniem nadprzyrodzonych zjawisk, których nie jest w stanie wytłumaczyć ani religia ani nauka – oraz kryzys lojalności, którą musi dzielić między Wydziałem i Watykanem. Czyni to Jakuba interesującą postacią, z którą łatwo się empatyzuje i której kibicuje się od początku do końca. Nawet jeśli wątek jego ewolucji charakterologicznej momentami był nieczytelny i trochę zbyt łatwo… nawet nie rozwiązany, co zakończony w finale czwartego zeszytu.

To jest z kolei jedną z większych bolączek komiksu – posiada potencjał, który nie zawsze wykorzystuje. Posłużę się pewnym przykładem. Na samym początku trzeciego zeszytu, który rozgrywa się w Santo Domingo, dostrzegamy kobietę czczącą Loa (bóstwo wywodzące się z religii voodoo) Ezilí Dantor, która w lokalnej ikonografii ma postać Czarnej Madonny. Haitańczycy zapożyczyli ten wizerunek z ikonografii chrześcijańskiej najprawdopodobniej dzięki polskim żołnierzom, którzy wspierali ich w ich działaniach niepodległościowych na przełomie XVIII i XIX wieku. Na następnej stronie, gdy akcja przenosi się do Polski, widzimy grupkę mieszkańców wsi stawiających kapliczkę przy źródełku z wodą mającą cudowne właściwości lecznicze.

To jest absolutnie zajebiste. Kontny (i współpracujący przy procesie tworzenia fabuły Turek) kreśli tu paralelę tematyczną, która potencjalnie napakowana jest znaczeniami i stanowi znakomity punkt wyjścia do rozważań o tym, jak przenikają się kultury, jak chrześcijaństwo stanowi kontekstową nakładkę na znacznie starsze wierzenia tradycyjne i ludowe, jak duchowość nawet bardzo odległych i odmiennych kultur funkcjonuje w podobny sposób. Byłem zachwycony, gdy dostrzegłem ten motyw i nie mogłem się doczekać, w jaki sposób i pod jakim kątem będzie on eksplorowany w komiksie.

Niestety, odpowiedź brzmi – w żaden i pod żadnym. Fabuła nigdy nie wraca do tej paraleli, a akcja w całości skupiona jest na bardzo standardowej opowieści w stylu Z Archiwum X oraz bardzo pulpowym finałem. Byłem naprawdę mocno rozczarowany. Jasne, Wydział 7 to przede wszystkim sensacyjny komiks fantasy, a nie traktat o religii, kulturze czy postkolonializmie, ale w momencie, gdy komiks już na samym początku historii sugeruje mi, że będzie odrobinę głębszy, a potem porzuca intrygujący punkt wyjścia, to rozczarowuje.

Jeśli mam się jeszcze czegoś… może nie „czepić”,  ale, powiedzmy, „poruszyć złożony i potencjalnie problematyczny temat”… tym czymś byłoby wykorzystywanie różnych grup etnicznych oraz ich wierzeń i obyczajów jako elementów narracyjnych. Na pierwszych kartach trzeciego numeru dostajemy bardzo obrazową i bardzo niekomfortową w lekturze scenę transformacji czarnoskórej ludności Haiti w monstra i ich późniejszą masakrę. Ludność romska również przedstawiona jest w stereotypowy sposób, w dodatku jedyna istotna bohaterka należąca do mniejszości romskiej – Helena – czasami przedstawiana jest na rysunkach w sposób ocierający się o fanserwis, nawet w sytuacjach, gdy fabularny kontekst nie uzasadnia takiej optyki. ZWŁASZCZA w historii pobocznej, w której jest główną bohaterką. Nie wiem na ile twórcy Wydziału 7 są na bieżąco z Dyskursem na temat seksualnej fetyszyzacji kobiet przynależącej do etnicznych grup mniejszościowych i, ogólnie, motywu „magicznego dzikusa z niebiałej cywilizacji” w kulturze popularnej. Nie wiem też, na ile ten Dyskurs w ogóle ich interesuje.

Spieszę jednak zapewnić, że nie jest aż tak źle, jak to może się wydawać na pierwszy rzut oka. Jeśli mam być szczery, to na ogół stereotypowe ujęcie innych kultur bardzo szybko zostaje poddane subwersji (czyt. pozornie stereotypowe ujęcie przedstawione jest w bardziej złożonym świetle). Wspomniana wcześniej Romka – nie ujawniając za wiele - okazuje się mieć bowiem głębię charakterologiczną i narracyjną podmiotowość nie mniejszą niż główni bohaterowie. A i wspomniana masakra w najgorszym razie czyni Haitańczyków poszkodowanymi w ich wewnętrznych starciach społeczno-religijnych.  Jako skrajny lewak i zaciekły wojownik politycznej poprawności mam na te tematy dość wyostrzony radar, jednak w tym wypadku skłonny jestem uznać, że na ogół Wydział 7 wychodzi obronną ręką z tego typu zabaw. Czytałem wiele ZNACZNIE bardziej problematycznych pod tym względem komiksów tworzonych w znacznie bardziej różnorodnych kulturowo i etnicznie krajach.

Dla równowagi dodam, że postacie kobiece generalnie traktowane są w Wydziale 7 podmiotowo, jako kompetentne, aktywne uczestniczki wydarzeń posiadające wykształcone osobowości, własne unikalne cechy charakteru i role w fabule. Poza Heleną (właściwie to powinienem mocno podkreślić, że mimo wspomnianych wcześniej problemów, tak dobre przedstawianie niebiałej postaci kobiecej w polskim komiksie to prawdziwy unikat i to należy docenić) mamy panią Fiszer, bardzo konkretną i bardzo pryncypialną naukowczynię głęboko wierzącą w socjalistyczną myśl naukową, która nie daje sobie w kaszę dmuchać i która z miejsca została moją ulubioną postacią całego komiksu. Nie jest to w żadnym razie komiks feministyczny czy nawet feminizujący – to po prostu kompetentne scenopisarstwo.

Co jeszcze? Ujęły mnie detale. Przedstawienie realnych wydarzeń z kart historii Polski Ludowej (jak na przykład przymusowe osiedlenia Romów albo zaistnienie miejskiej legendy o czarnej wołdze) jako rezultatów wydarzeń z komiksu sprawiło, że kilka razy uśmiechnąłem się z uznaniem, bo bardzo lubię tego typu zabiegi w fikcji historycznej. Bardzo podobało mi się, że w dodatku do piątego numeru, w „archiwalnym” dokumencie słowo „poza” (jak w „poza granicami kraju”) zapisane jest oddzielnie „po za”, bo taka forma zapisu akceptowalna była w polszczyźnie jeszcze sześćdziesiąt lat temu. Wiem, że ten drobny szczególik prawdopodobnie umknął większości czytelników, ale mnie – jako filologowi z wykształcenia i humaniście z serca – naprawdę to zaimponowało.

Najlepsza wiadomość jest taka, że Wydział 7 z każdym kolejnym numerem robi się coraz lepszy. Scenarzysta wyraźnie czuje się coraz bardziej komfortowo w wykreowanej przez siebie rzeczywistości, postacie nabierają głębi, sytuacja komplikuje się i powoli – o ile dobrze odczytuję znaki ostrzegawcze – zaczyna krystalizować się wątek główny, wokół którego koncentrowały się będą dalekosiężne działania postaci. To dobrze wróży na przyszłość, bo pokazuje, że komiks jest wart tego, by w niego inwestować, kupując kolejne odsłony. Na niekorzyść serii działa bardzo powolny tryb wydawniczy, bo cztery zeszyty rocznie to nie jest zabójcze tempo. Z drugiej strony, jeśli dzięki temu twórcom uda się je utrzymać – a wszystko na to wskazuje – z czasem Wydział 7 może wyrobić sobie renomę, która pozwoli utrzymać mu się na rynku potencjalnie przez lata. Bardzo mu w tym kibicuję.

piątek, 17 lipca 2020

RECENZJA: Doktor Strange – tom 2

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.

Pod względem subtelności komiksy Jasona Aarona często przypominają uderzenie pięścią w twarz. Trochę tego nie rozumiem – chociaż nie jestem jakimś wielkim fanem tego scenarzysty, to czytałem kilka rzeczy jego autorstwa, które takie nie były. Nie jakoś wybitnie wiele, ale jednak tyle, by zdawać sobie sprawę, że potrafi być w swojej pracy znacznie bardziej powściągliwy. Narzekałem na tę tendencję w mojej recenzji pierwszego tomu wydania zbiorczego komiksowej serii Doktor Strange i będę to robił po raz kolejny, prawdopodobnie jeszcze bardziej. O ile bowiem pierwszy tom posiadał jakąś spójną narracyjną linię, która dawała poczucie fabularnego progresu, o tyle ten jest już tylko bałaganem. Przeraźliwym bałaganem. 

W Doktor Strange – tom 1 magia uniwersum Marvela została… wydaje mi się, że właściwe słowo brzmi „zrestartowana”… przez grupę czcicieli nauki, którą w finale tamtego tomu udało się powstrzymać głównemu bohaterowi. Drugi tom opowiada o powolnym odrastaniu magii we Wszechświecie i dziwacznych wydarzeniach, które towarzyszą temu procesowi. Części etatowych wrogów doktorka udało się zachować swoją magiczną potęgę i postanowili wykorzystać chwilowe osłabienie odwiecznego rywala, by raz na zawsze się z nim rozprawić. Jakby tego było mało Męka – dziwna, mroczna istota, która powstała jako skutek uboczny działań Doktora Strange’a celem uniknięcia negatywnych konsekwencji używania magii – ponownie zaczyna krzyżować szyki głównemu bohaterowi. Poza tym w komiksie pojawia się Man-Thing, Thor Gromowładna, postrzelony mag, który amputował sobie głowę i wszył na jej miejsce oko martwego Watchera oraz nazistowskie wampiry ninja. Tja. 

Z rozdziału na rozdział cała ta szamotanina ma coraz mniej sensu. Potężne postacie pojawiają się i znikają próbując zrobić Strange’owi krzywdę, on – osłabiony i zdezorientowany – poświęca wszystkie swoje siły, by się uratować. Gdyby nie strony z reprodukcjami okładek, ciężko byłoby nawet wypatrzeć gdzie kończy się jeden rozdział, a zaczyna drugi. Wydarzenia nie mają żadnej podbudowy napięcia, spokojniejszych momentów czy wyciszenia po jakimś szczególnie istotnym punkcie kulminacyjnym. Wszystko po prostu dzieje się w jednym, bardzo szybkim tempie. Doktor Strange – tom 2 jest w miarę lekką, stuprocentowo niezobowiązującą rozrywką, która niczego nie wymaga i niczego (poza zajęciem kilku kwadransów) nie oferuje w zamian. 

Czy to oznacza, że ten komiks jest zły? No cóż… nie, nie mogę tego napisać. Doskonale rozumiem, do jakiej grupy odbiorców jest on skierowany i wydaje mi się, że doskonale zaspokaja jej oczekiwania. Nie każdy tekst kultury musi być mądry, wyważony i subtelny. Czasami surowy urok przesady i campu jest tym, czego człowiek potrzebuje po długim, wymagającym dniu. W tym wymiarze drugi tom Doktora Strange’a ma pewną wartość. Aaron nie jest słabym scenarzystą i potrafi poskładać do kupy nawet jeśli nie sensowną opowieść to na pewno angażujące doświadczenie. Główny bohater nie przechodzi tu żadnej znaczącej przemiany, wprowadzona w poprzednim tomie postać bibliotekarki służy już raczej za tło, a akcja nie prowadzi czytelników w żadnym znaczącym kierunku. Tym niemniej… 

…tym niemniej po zakończeniu lektury zamknąłem komiks w stanie pewnej konfuzji, ale bez poczucia zmarnowanego czasu. I nie potrafię do końca wytłumaczyć – nawet samemu sobie – właściwie czemu? Wydaje mi się, że ujęła mnie rozbrajająca szczerość tego komiksu. Aaron doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, że pisze serię, która nigdy nie wyląduje na szczytach list najlepszych komiksów wszech czasów. Wie też z całą pewnością, że gdyby jednak tak się stało, to i tak wszystkie profity zgarnie wydawca trzymający licencję na postać i mający prawa własności do wszystkiego, co stworzył scenarzysta. Dlatego się bawi – dorzuca do równania kolejne elementy, niespecjalnie przykładając wagę do tego czy i jak pasują do całości. To bezwstydny strumień świadomości twórcy, który dysponuje na tyle dużym talentem i doświadczeniem, by uszło mu to na sucho. 

piątek, 26 czerwca 2020

RECENZJA: Potężna Thor - tom 3

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.

Trzeci tom polskiego wydania zbiorczego serii Potężna Thor – komiksu opowiadającego o Jane Foster, która przyjęła na siebie rolę bogini gromów z całym dobrodziejstwem inwentarza, jednocześnie zmagając się z zabijającą ją powoli chorobą nowotworową – jak w soczewce skupia w sobie wszystkie problemy, jakie mam z Jasonem Aaronem, scenarzystą tego komiksu. Aaron zawsze był popularnym twórcą, ale w czasach, w których powstawała Potężna pełnił rolę niemal architekta sporej części uniwersum Marvela oraz odpowiadał za pisanie głównej serii komiksowej na licencji Star Wars. To z kolei sprawia, że Egmont, w ramach nadrabiania coraz mniejszych zaległości z głównego nurtu komiksowego w USA, intensywnie publikuje w naszym kraju mnóstwo komiksów tego scenarzysty. 

Do Jasona Aarona mam bardzo specyficzny stosunek, bo nie jest to w żadnym wypadku scenarzysta słaby. Czytałem mnóstwo jego komiksów i wiem, że w momencie, gdy odpowiada mu jakaś konwencja, jest w stanie dostarczyć naprawdę świetnych historii. Jego dwunastoczęściowy run komiksu Conan Barbarzyńca to jedna z najlepszych rzeczy, jakie miałem przyjemność czytać w zeszłym roku i, gdy tylko Egmont zapowiedział jego publikację, z miejsca postanowiłem, że nabędę ten komiks, bo po prostu chcę go mieć na półce – nie tylko jako fan Conana, ale również jako fan dobrego komiksu. Pozostałe jego rzeczy są jednak… dziwne. Nie, żeby była to wada w taśmowo produkowanym komiksie superbohaterskim, w którym absurd często jest jedyną podtrzymującą uwagę rzeczą, ale Aaron zdaje się nie znać umiaru i przesadza z absolutnie wszystkim w stopniu, w którym przestaję się już łapać na ile jest to umyślna autoparodia, a na ile nieironiczne szarżowanie w ramach konwencji. 

Potężna Thor: Wojna Asgardu z Shi’Ar, o której mowa w tej notce zdaje się utrzymywać mniej więcej pośrodku Aaronowego spektrum campu. Wydanie zawiera w sobie dwie opowieści kontynuujące wątki z poprzednich albumów. W pierwszej z nich Thor staje na czele drużyny do zadań specjalnych złożonej z przedstawicieli i przedstawicielek wszystkich światów z thorowego zakątka uniwersum. Prowadzi to oczywiście do nieufności i tarć w drużynie, z którą musi radzić sobie główna bohaterka. Druga, dłuższa historia, opowiada o pojedynku z parą bogów wyznawanych przez kosmiczną rasę Shi’Ar, w który wmanewrowana została Thor. W tle przewijają się wątki przewodnie całej serii, jak walka Jane Foster z nowotworem oraz wojna z elfami. 

Obie historie są bardzo sztampowe i napędza je niemal wyłącznie barwna akcja. Nie ma tu znaczącego rozwoju postaci czy interesującego budowania zależności między frakcjami. To komiks czysto rozrywkowy, który bawi, bo to jego jedyna ambicja. I naprawdę nie ma w tym niczego złego, od tego jest przecież kolorowa superbohaterszczyzna, by na kilka kwadransów oderwać się od rzeczywistości i zanurzyć w świecie, w którym wszystkie problemy można rozwiązać odpowiednio mocnym uderzeniem przeciwnika albo wykazaniem dostatecznej determinacji. I w tej roli Potężna Thor sprawdza się doskonale. Dzieje się dużo, akcja pędzi na złamanie karku i nie zatrzymuje się aż do samego końca. Co więc jest nie tak? 

Jane Foster. Nie sama bohaterka, która pisana jest nieco na autopilocie, ale na tyle umiejętnie, bym nie mógł się czepić niczego konkretnego. Chodzi mi o jej wątek. Wyjściowy pomysł na postać Thor była tragedia postaci – doktor Foster cierpi na raka i walczy o życie. Za każdym razem gdy dokonuje transformacji w potężną Thor wszystkie działania mające na celu przejście przez chorobę – środki przeciwbólowe, chemioterapia – resetują się. Im częściej dokonuje transformacji, tym bardziej maleją jej szansę na przeżycie choroby, bo gdy wraca do swojego ciała wszystko trzeba zaczynać od początku. 

Kontrast wiotkiej, wyniszczonej chorobą Jane i witalnej, zdrowej, potężnej Thor działa jako fajny kontrapunkt, a walka z nowotworem w sytuacji, gdy bohaterka musi kalkulować swoje szanse na wyzdrowienie przez pryzmat tego, co dzieje się wokół niej potencjalnie dodaje całej tej zabawie większego dramatyzmu… niestety tylko potencjalnie. Rak jest straszliwą chorobą, zabijającą powoli i boleśnie. Wiąże się on z długim i wyniszczającym cierpieniem i olbrzymimi obciążeniami psychicznymi. W jaki sposób ogrywa to komiks? 

W bardzo nijaki. Motyw raka funkcjonuje tu na zasadzie niemal gimmicka, któremu poświęcone jest absolutne obligatoryjne minimum uwagi i zaangażowania. Nie twierdzę, że cała seria o Thor powinna być kroniką gaśnięcia pod kroplówką, bo nie po to czytamy głównonurtowe komiksy od Marvela, by się dołować albo przeżywać intymne studium emocjonalne. Skoro jednak wprowadzono już taki wątek do historii postaci, w dodatku jako istotną jej część, wypadałoby odnieść się do niego w jakiś znaczący sposób. Tego niestety, póki co, w tym komiksie brakuje. To daje rezultat w postaci dziwnego dysonansu, nie jestem przekonany czy umyślnego. 

Ilustracje są natomiast znakomite i wydaje mi się, że to właśnie one są główną atrakcją tej serii – soczyste, dynamiczne kadry, żywa kolorystyka i umiejętne operowanie narracją graficzną. To pewien standard tej serii i jedna z tych rzeczy, za które zawsze będę ją chwalił. Szczególnie podobały mi się ilustracje wątku boskiej wojny z Shi’Ar, w których rysownik dokonywał małych cudów kreatywności by należycie zaprezentować konflikt między tak potężnymi siłami. 

Potężna Thor: Wojna Asgardu z Shi’Ar to kolejny komiks Jaona Aarona zawierający w sobie całe to cudowne bezguście przesady, z którego znany jest ten twórca. Tylko tyle albo aż tyle. 

czwartek, 23 stycznia 2020

Przestańcie szanować Rorschacha

grafika ilustrująca videoesej

Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć w tym miejscu. Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.


Spójrzcie na maskę Rorschacha. Na jego „twarz”, jak on sam by to ujął. Jej charakterystyczną cechą jest minimalizm – czarna plama na białym tle. Plama nieustannie zmienia swoje kształty, przemieszcza się i dryfuje po powierzchni maski, ale czerń i biel nigdy się nie mieszają – zawsze pozostają odcięte wyraźną linią. 

To graficzna reprezentacja moralności tego bohatera. Wbrew pozorom, Rorschach jest w swoich poglądach bardzo elastyczny. Jego system wartości jest bardzo prosty. Jeśli ktoś jest w jego przekonaniu zły, to jest złą osobą i tyle, nie ma tu miejsca na żadne niuanse. Analogicznie, jeśli ktoś jest dobry – to zawsze będzie dobry, niezależnie od kontekstu sytuacji. Ten esencjalizm najlepiej widoczny jest w rozmowie Rorschacha z Jedwabną Zjawą, na samym początku komiksu. Laurie wspomina o tym, że Komediant usiłował zgwałcić jej matkę, wówczas również superbohaterkę. Rorschach natychmiast odrzuca ten fakt, ponieważ kłóci się to z tym, w jaki sposób on sam postrzegał Komedianta – jako dobrego patriotę, który zawsze oddany był swojemu krajowi. Jeśli Komediant był dobry, to był dobry i już, koniec dyskusji, a próba gwałtu jest co najwyżej moralnym krokiem w bok, incydentem bez większego znaczenia. To wyjątkowo pomylona logika – ale Rorschach trzyma się tej logiki do samego końca i właśnie ta logika doprowadza do jego dramatycznej śmierci. 

Wielu ludzi wydaje się nieironicznie podziwiać tę postać. Do dziś powstają o nim memy i plakaty motywacyjne z wyjętymi z kontekstu cytatami… Od czasu do czasu powołują się na niego również i politycy. Co ciekawe i trochę niepokojące – zarówno z lewa jak i z prawa. Rorschach zdaje się fascynować publikę do tego stopnia, że wielu osobom umyka drobny, ale znaczący fakt – nie powinniśmy podziwiać tego bohatera. W ogóle. W żadnym sensie. Nie, jako mrocznego antybohatera również. To zupełnie nie jest tego typu postać. 

Częściowo rozumiem, skąd to się bierze. Rorschach jest bardzo dobrze napisaną i zniuansowaną postacią. Jego tragiczna historia i determinacja budzą odruchową sympatię. W fabule komiksu chyba jako jedyny ma bardzo precyzyjnie określony cel, do którego konsekwentnie dąży. Jako jedna z niewielu postaci ma interesujące, dynamiczne sceny akcji – bo Watchmen to komiks zaskakująco statyczny. Rorschach jest pierwszym głównym bohaterem, który pojawia się na kartach komiksu i ostatnią ofiarą śmiertelną. Jest dosłowną alfą i omegą Watchmen. 

Problem polega na tym, że jest nieudacznikiem – bo takim miał być wedle zamysłu scenarzysty. Rorchach silnie inspirowany jest dorobkiem twórczym Steve’a Ditko, głównie wymyśloną przez niego postacią Questiona. Sam Question był natomiast ułagodzoną wersją wcześniejszego bohatera stworzonego przez Kirby’ego – Mra. A. Moore miał dość mieszany stosunek do tego artysty – z jednej strony bardzo go szanował i doceniał jego wkład w rozwój medium komiksu w USA, z drugiej… Ditko był osobą o skrajnie prawicowych poglądach. Moore był, i nadal jest, anarchistą. Rozumiecie już, na czym polegał problem. Projektując Rorschacha scenarzysta Watchmen postanowił wykorzystać tego bohatera do dekonstrukcji filozofii obiektywistycznej, której wyznawcą był Steve Ditko i którą bardzo otwarcie propagował za pośrednictwem postaci Mra. A oraz Questiona. 

W olbrzymim skrócie – „obiektywizm” jest dwudziestowiecznym nurtem filozoficznym. Głosi on, że rzeczywistość istnieje niezależnie od świadomości, a ludzie posiadają jedynie aparat poznawczy, dzięki któremu są w stanie zrozumieć otaczający ich świat. Jakiekolwiek zasady rządzą naszym światem, nie my je wymyślamy, tylko są od początku wbudowane w rzeczywistość. My jedynie możemy je odkryć i przyjąć – nigdy zmienić, tak samo jak nie jesteśmy w stanie zmienić na przykład zasad działania grawitacji. 

Etyczną odnogą obiektywizmu jest moralny obiektywizm, czasami nazywany również moralnym uniwersalizmem. Ta takim ujęciu dobro i zło ma charakter uniwersalny i nie podlega relatywizacji. Jeśli jakiś czyn jest zły, to jest zły zawsze i w każdym kontekście, bez wyjątku albo okoliczności łagodzących. Dla przykładu, jeśli ukradniesz coś, ta kradzież ma taki sam moralny ciężar niezależnie od tego, z jakich powodów została popełniona. Jeśli kogoś pobijesz albo odbierzesz komuś życie, to twoje motywacje i okoliczności tego aktu nie mają żadnego wpływu na ocenę tego czynu. 

PS: Warto w tym miejscu zaznaczyć, że filozofia obiektywistyczna i uniwersalizm moralny nie jest i nigdy nie były traktowane poważnie przez większość środowisk akademickich i funkcjonuje poza głównym nurtem na zasadzie pop-filozofii. W ostatnich latach to się powoli zmienia (głównie w USA), ale jeśli w dyspucie akademickiej przywołacie nazwisko Ayn Rand, spodziewajcie się pełnych wyższości, kpiących spojrzeń ze strony dyskutantów.

Alan Moore był zdania – i, jeśli kogoś to interesuje, ja się z nim w pełni zgadzam – że osoba, która wyznaje obiektywizm w sposób totalny skończy mniej więcej tak jak Rorschach. Zbuduje sobie moralny kodeks, który nigdy nie będzie uniwersalny, ponieważ od każdej reguły istnieją jakieś wyjątki, a rzeczywistość jest znacznie bardziej skomplikowana. 

Dobrym przykładem jest podejście Rorschacha do prostytucji. Jego matka była pracownicą seksualną, przez co we wczesnych latach życia Walter spotykał się z szykanami ze strony rówieśników. Wniosek? Sprzedawanie seksu jest czymś złym, a – w ujęciu obiektywizmu – jeśli coś jest złe, to jest złe obiektywnie, zawsze i bez wyjątku. Dlatego na samym początku komiksu bohater uznaje wszystkie prostytutki za osoby z zasady niemoralne i nawet nie rozważa możliwości, że na przykład część z nich może uprawiać tę profesję z przymusu albo być po prostu dobrymi osobami, które z takich albo innych przyczyn zarabiają na życie w ten sposób. 

Tego typu niuanse są zrozumiałe dla większości z nas. Dla Rorschacha byłby jednak przejawami hipokryzji, oceniania różnych ludzi w różny sposób za to samo przewinienie które jest złe. Tragedią tego bohatera jest wyznawanie kodeksu moralnego, który on sam uznaje za obiektywny i niepodważalny, choć w oczywisty sposób tak nie jest. Poglądy Rorschacha na dobro i zło nie wynikają z obiektywnej obserwacji natury wszechrzeczy, tylko z jego własnych traum życiowych, które projektuje na rzeczywistość. Żeby podtrzymać tę czarno-białą wizję świata, niezbędna jest olbrzymia dawka hipokryzji. 

I Rorschach jest hipokrytą. Jak już wspomniałem, bagatelizuje oskarżenie Komedianta o próbę gwałtu, ponieważ nie pasuje to do jego wizji rzeczywistości. Potępia plan Ozymandiasza, który zabił tysiące nowojorczyków, by powstrzymać wojnę, w której mogły zginąć miliony… ale jednocześnie darzy wielkim szacunkiem prezydenta Trumana, który odpowiedzialny był za zrzucenie bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki, z dokładnie tym samym zamiarem. 

Przeanalizujmy krok po kroku działania Rorschacha. Z góry zaznaczam, że biorę pod uwagę wyłącznie komiksową wersję wydarzeń. Film w reżyserii Zacka Snydera pomija albo modyfikuje wiele scen, nadając im inne konteksty i znaczenia. Nie twierdzę, że to z zasady źle, po prostu chcę, żeby była w tym temacie jasność – będę mówił wyłącznie o oryginalnym komiksie, dwanaście zeszytów ze scenariuszem Alana Moore’a i rysunkami Davida Gibbonsa. 

Fabuła Watchmen obraca się wokół śmierci Komedianta – emerytowanego superbohatera i agenta rządowego, który z niejasnych przyczyn zostaje zamordowany we własnym apartamencie. Rorschach podejrzewa, że stoi za tym jakaś szersza konspiracja mająca na celu wyeliminowanie wszystkich superbohaterów. To teoria spiskowa, która nie ma absolutnie żadnych podstaw i która okazuje się błędna. Komedianta zabił bowiem Ozymandiasz, inny emerytowany superbohater, który planuje zrzucić na Nowy Jork olbrzymią, zmutowaną psycho-ośmiornicę, by przekonać populację ludzką, że powinna się zjednoczyć w obliczu większego zagrożenia z innego świata. Komediant dowiedział się o tym planie, więc został zamordowany, by tajemnica nie wyszła na jaw. 

Przez resztę komiksu Ozymandiasz manipulował Rorschachem, by ten nie odkrył prawdziwej przyczyny śmierci Komedianta. Szczerze mówiąc, mógł nie zawracać tym sobie głowy, bo Rorschach był wręcz komicznie fatalnym detektywem. Poważnie, jego praca dochodzeniowa polegała na chodzeniu po jakichś spelunach i biciu przypadkowych ludzi, którzy o niczym nie wiedzieli. Ozymandiasz wrobił Rorschacha w morderstwo i nasłał na niego policję, która zamknęła go za kratkami. Rorschach spędziłby tam resztę historii umilając sobie czas mordowaniem współwięźniów, gdyby nie Nocny Puchacz i Jedwabna Zjawa, którzy postanowili go odbić. 

To nie Rorschach odkrył prawdziwą naturę konspiracji Ozymandiasza. Zrobił to Nocny Puchacz który wykorzystał do tego celu podstawowe zasady prowadzenia dochodzeń. Obaj dowiedzieli się, co planuje Ozymandiasz i polecieli na Antarktydę, by go powstrzymać. Nie udało im się to, więc Rorschach postanowił spróbować wrócić do USA, by poinformować opinię publiczną o tym, kto tak naprawdę stoi za atakiem wielkiego mutanta na Nowy Jork. Pozostali bohaterowie rozumieją, że nie mogą mu na to pozwolić, więc biedak traci życie z rąk Doktora Manhattana w ramach samobójstwa wspomaganego. 

Podsumujmy – Rorschach w komiksie Watchmen nie osiągnął żadnego ze swoich celów. Nie podjął ani jednej dobrej decyzji. Nie powstrzymał ani jednego nieszczęścia, nigdy nie miał w czymkolwiek racji i ostatecznie poniósł bezsensowną śmierć. Kulminacją całej drogi którą przeszedł w komiksie jest scena jego śmierci, gdy Walter ściąga maskę i prosi Doktora Manhattana o zakończenie jego udręki. Wie, że nie może już dłużej być Rorschachem, ale wie też, że nie jest w stanie nim nie być. To nie jest przypadek szlachetnego poświęcenia życia w imię własnych przekonań i wartości. To ostatnia, rozpaczliwa decyzja człowieka, który uświadomił sobie, że jego system moralny postawił go w sytuacji bez wyjścia – dlatego wybrał jedyne wyjście, jakie mu pozostało. 

Rorschach zasługuje na nasze współczucie. Dorastał w ciężkich warunkach i od dziecka musiał zmagać się z nieprzyjaznym światem, który chciał go skrzywdzić i pognębić. Zasługuje na naszą litość – jego superbohaterska kariera doprowadziła go do fizycznej i emocjonalnej ruiny, z której nigdy się nie podniósł i jest to rzecz godna pożałowania. Zasługuje na nasze zrozumienie – bo, mimo wszystko, chciał dobrze. Rorschach nie zasługuje jednak na nasz podziw. I na pewno nie zasługuje na to, by być wzorem do naśladowania. Nie chcecie być Rorschakiem. Pod sam koniec – nawet Rorschach nie chciał być Rorschakiem.

piątek, 17 stycznia 2020

RECENZJA Invincible - tom 6

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.

Kolejny kwartał, kolejny tom Invincible. Przy tak długich seriach jak ta zawsze pojawia się pewne ryzyko zmęczenia materiału. Nie materiału komiksowego – choć i tutaj wielu mniej utalentowanym twórcom zabrakłoby pewnie kreatywnej pary znacznie wcześniej niż Kirkmanowi – ale zmęczenia recenzenckiego. Bo i co można nowego napisać w temacie serii, która od początku konsekwentnie utrzymuje tak niesamowicie wysoki poziom? Tu w zasadzie nic się nie zmienia, Invincible przez cały czas pozostaje znakomitą i w pełni zasługującą na swój samozwańczy tytuł najlepszą superbohaterską serią na świecie.

Tom szósty rozpoczyna się jednozeszytowym komiksowym eventem. Tak, dobrze czytacie – komiks ten pierwotnie ukazał się w czasach, gdy wydawnictwa Marvel i DC publikowały cyklicznie tak zwane eventy komiksowe. Były to epickie miniserie, w których dochodziło do spotkań większości najważniejszych bohaterów danego uniwersum, najczęściej w celu pokonania jakiegoś wyjątkowo wielkiego zagrożenia. Wydarzenia te często otoczone były gęstym wianuszkiem miniserii towarzyszących, rozwijających wątki poboczne, bonusowych numerów, powiązywane były z regularnymi seriami komiksowymi… generalnie wydawnictwa robiły (i nadal robią) wszystko, by wyciągnąć od fanów możliwie najwięcej pieniędzy. Pisałem już o tym procesie w moim studium przypadku komiksu Avengers – Impas: Atak na Pleasent Hill

Sześćdziesiąty numer Invincible jest komiksem idącym otwarcie w poprzek tym tendencjom – jeden standardowy zeszyt, w którym upakowano walkę z małą armią alternatywnych wersji głównego bohatera komiksu sprowadzoną do głównego uniwersum przez arcywroga Niezwyciężonego, Angstroma Levy’ego. Przez ten zeszyt przewijają się inne postacie superbohaterskie z wydawnictwa Image Comics, które do tej pory nie pojawiały się na kartach Invincible – mamy tu Savage Dragona, Youngblood, Spawna, Cyberforce, Witchblade i naprawdę mnóstwo innych. Są to zaledwie drobne cameos, ale też nie trzeba wiele więcej, by zbudować wrażenie istotnego wydarzenia we współdzielonym przez wszystkie te komiksu uniwersum. Z tym współdzieleniem generalnie też jest w Image Comics dość elastycznie, bo – w przeciwieństwie do Marvela i DC – indywidualni twórcy mogą robić tam dokładnie to, co chcą, bez obaw, że przypadkiem naruszą (od początku umowną) spójność świata przedstawionego. 

Kirkmanowi udaje się tu nie tylko doprowadzić do kolorowej naparzanki z niszczeniem budynków i ofiarami w ludziach, wedle najznamienitszych tradycji komiksu superbohaterskiego. Wydarzenie znacząco wpływa również na status quo serii. Eve (dziewczyna Niezwyciężonego) ląduje w szpitalu z bardzo poważnymi obrażeniami, z których nie wiadomo, kiedy – i czy w ogóle – wyjdzie. Oliver (przyrodni brak Niezwyciężonego) ponownie pokazuje swoje mniej ludzkie oblicze, w drobny, ale znaczący sposób sygnalizując jak niebezpieczną jest bombą, która nawet teraz nie przestaje tykać. Lokalna drużyna superbohaterów idzie w strzępy z powodu śmierci wielu jej członków i trzeba naprędce skonstruować jakieś zastępstwo… po czymś takim czeka nas seria lżejszych, spokojniejszych zeszytów, w których napięcie zacznie opadać, a sytuacja – uspokajać się. Prawda? 

Nieprawda. Dosłownie jeden numer dalej na planetę przybywa bowiem agent Imperium Viltrumian, który ma za zadanie skontrolować, jak Markowi idzie przygotowywanie Ziemi do podboju – Viltrumianie, jak być może pamiętacie z poprzednich tomów Invincible, rozkazali Markowi przygotować grunt pod podbój naszej planety i nie przyjęli do wiadomości jego bardzo gwałtownej, bardzo jednoznacznej odmowy. Agent, o który mowa posługuje się imieniem Conquest i jest prawdopodobnie najpotężniejszym Viltrumianem w całym uniwersum komiksu. Tymczasem Mark jest wybitnie nie w nastroju na jakiekolwiek pokojowe negocjacje. Rezultat jest łatwy do przewidzenia – rozpętuje się pojedynek. 

„Pojedynek” jest tu jednak wybitnie nieadekwatnym słowem, niestety nie przychodzi mi do głowy żaden pasujący zamiennik. „Pojedynek” implikuje przynajmniej pozory jakiejś wyrównanej walki. Tymczasem od początku do końca wygląda to w taki sposób, że Concquest bije Niezwyciężonego, a Niezwyciężony desperacko stara się nie umrzeć. „Pojedynek” sugeruje też pewną kameralność starcia, w przeciwieństwie do bardziej epickiej „bitwy” albo „wojny”, tu mamy jednak rzucanie sobą przez budynki (i całe kontynenty), które trwa dobre trzy zeszyty – o dwa dłużej niż otwierający ten tom event – i kończy się w bardzo dramatyczny sposób. Nie napiszę tu, w jaki konkretnie, bez obaw, dość powiedzieć, że konkluzja jest niespodziewana, emocjonująca i… brutalna. Bardzo brutalna. Obscenicznie brutalna. Brr! 

Dopiero w tym momencie scenarzysta serii pozwala sobie i nam na dłuższą chwilę oddechu. Komiks przenosi się w odległą przestrzeń kosmiczną, gdzie ojciec Niezwyciężonego i Allen Alien (kosmita, który zadebiutował już w pierwszym tomie cyklu i momentalnie stał się ulubieńcem czytelników) razem z koalicją niepodbitych przez Imperium planet gromadzi zasoby niezbędne do przetrwania nieuchronnie zbliżającego się konfliktu. Ten fragment tomu jest znacznie słabszy od dwóch poprzednich – nie dlatego, że jest mniej dynamiczny, ale dlatego, że dzieje się w nim niewiele ciekawych rzeczy. Nawet istotne fabularnie informacje odnośnie Viltrumian, przyczyn ich desperacji oraz główne motywacje tej rasy są podane w mało interesujący sposób i jedynie ciepła, pozytywna postawa przesympatycznego Allena sprawia, że ten wątek czyta się z uśmiechem na ustach, nawet jeśli trochę na biegu jałowym. 

Kulminacja tomu jest bardzo spokojna, przynajmniej jak na standardy tego komiksu. Mark musi poukładać się serią traum, jakich doświadczył i na nowo przekonstruować własną moralność. Mamy tu do czynienia z dość klasycznymi superbohaterskimi dylematami o moralności uśmiercania superzłoczyńców, którzy w przeciwnym razie będą zabijać dalej. Kirkman nie udziela tu żadnej definitywnej odpowiedzi, ale główny bohater ostatecznie wychodzi na prostą i przyjmuje tę moralność, która wydaje mu się najwłaściwsza. Równolegle rozwija się jego relacja z Eve, która ma własne problemy… to jednak będzie musiało zaczekać na kolejny tom, który ukaże się w naszym kraju już w marcu. Niezwyciężony idzie bowiem na wojnę, która zmieni wszystko. 

Graficznie seria utrzymuje bardzo wysoki poziom – gruba, wyrazista kreska i soczyste kolory będące znakami rozpoznawczymi Invincible sprawdzają się zarówno podczas scen akcji jak i spokojnych, statycznych scen rozmów. Niektóre momenty są naprawdę zachwycające – jak choćby dwustronicowa kompozycja pionowych, równoległych kadrów, na których widzimy różne alternatywne wersje Marka unoszące się spokojnie nad zgliszczami zniszczonych przez nich miast. W dwóch zeszytach ze środka tomu oraz w epilogu powraca oryginalny rysownik serii, Cory Walker. Mam do tego powrotu nieco… mieszane uczucia, bo Walker, mimo podobnego stylu i intuicji twórczych jest od Ryana Oattley’a, regularnego rysownika serii, o klasę słabszy. W tych środkowych numerach jest to jeszcze znośne, ale epilog wygląda jakby powstawał w naprawdę wielkim pośpiechu. Nie jest to jakiś ogromny zjazd jakości, ale jest dość boleśnie odczuwalny. 

Egmont ponownie dostarczył czytelnikom bardzo porządne wydanie komiksu. Twarda oprawa, mnóstwo dodatków, galeria okładek, starannie przygotowane tłumaczenie… jak Kirkman nie zaskakuje w kwestii jakości scenariusza, tak i polski wydawca również przyzwyczaja nas do wysokiego standardu. Ponownie jednak będę musiał czepić się nieprecyzyjnego umieszczania tekstu w dymkach. Nigdy nie jest to jakiś karygodny rozjazd, ale bardzo często zdarza się niespecjalnie estetyczne zagospodarowanie przestrzeni i tylko czasami można to tłumaczyć ilością tekstu czy długością wyrazów. 

Ten tom zaczyna się gigantycznym, eventem, któremu poświęcony jest jeden zeszyt zwyczajnej objętości, a kończy serią spokojnych rozmów, statycznych scen i ważnych decyzji, którym poświęcony jest numer specjalny o podwojonej objętości – i to chyba dość precyzyjnie pokazuje priorytety piszącego ten komiks Roberta Kirkmana. Tu rozwój charakteru postaci liczy się bardziej niż ekscytujące, pełne napięcia przygody i epickie pojedynki. Invincible pokazuje jednak, że można mieć jedno i drugie w proporcjach, które zadowolą prawie wszystkich. Ten komiks jest świetny i prawdopodobnie nigdy nie przestanę go zachwalać. 

Egzemplarz recenzyjny dostarczyło wydawnictwo Egmont

piątek, 6 grudnia 2019

RECENZJA: Star Wars Film: Star Wars: Ostatni Jedi

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.

The Lest Jedi to jedyny film z cyklu Star Wars, o którym jestem w stanie z czystym sumieniem napisać, że go tak zwyczajnie po ludzku lubię. To stwierdzenie zwykło irytować absolutnie wszystkie osoby kłócące się o jakość tego filmu niezależnie od tego czy uważają go za godną kontynuację Gwiezdnej Sagi czy za fabularną abominację rujnującą im dzieciństwo, więc nie afiszuję się z nim częściej niż jest to absolutnie konieczne. Do siedmiu poprzednich filmów z serii mam bardzo neutralny stosunek – z różnych powodów nie dorastałem z Gwiezdnymi Wojnami, nigdy nie fascynowało mnie to uniwersum i nie mam do niego nabożnego stosunku. Dla świata może być to jeden z najistotniejszych tekstów kultury popularnej w historii. Nie neguję tego, rozumiem, czemu takie stwierdzenie ma sens, zdaję sobie sprawę ze znaczenia Star Wars dla popkultury i całej rzeszy fanów. Przysięgam, że nie przemawia przeze mnie snob (nie tym razem). Po prostu dla mnie, osobiście, ta seria to jeden z wielu rozrywkowych cykli pulpowej fantastyki, niespecjalnie wyróżniający się czymkolwiek ani na plus ani na minus.

The Last Jedi polubiłem, bo dostrzegłem w nim ambicję stworzenia czegoś trochę innego. Rezultaty tej ambicji są dyskusyjne, a sam film bynajmniej niepozbawiony wad. Rian Johnson nie odważył się (nie mógł?) przekonstruować Gwiezdnej Sagi w coś nowego, przez co zatrzymał się w pół kroku – dekonstruując ją. Utarte schematy zostały w tym filmie rozwałkowane, ale nie ulepiono z nich niczego nowego. Film zawrócił sagę z kierunku, w którym do tej pory podążała, ale w żadnym miejscu nie wskazał jej innego. Wydaje mi się, że to jest właśnie sednem wielu ognistych dyskusji wokół The Last Jedi. Nie jest sztuką nakreślić fabułę całkowicie w poprzek oczekiwań publiczności. Sztuką jest zrobić to w sposób otwierający dalszym odsłonom sagi zupełnie nowe drogi rozwoju. Tymczasem The Last Jedi nie dość, że niczego nie otworzył, to można się spierać, że pozamykał tych kilka, które z trudem wytworzył poprzedni film. Nic dziwnego, że tak wiele osób odczuwa z tego powodu rozczarowanie. Sympatyzuję z tym uczuciem, przynajmniej dopóki nie zmienia się ono w bełkot o dyktaturze politycznej poprawności czy coś w tym rodzaju. Mimo to mając do wyboru nieudany eksperyment i udaną rutynę, częściej sięgam po to pierwsze.

Gdy zamówiłem ten komiks do recenzji, byłem święcie przekonany, że chodzi o zbiorcze wydanie sześcioczęściowej miniserii od Marvela poświęconej adaptacji The Last Jedi. Zwyczajnie nie przyszło mi do głowy, że dwuletni zaledwie film może mieć dwie różne komiksowe adaptacje, dlatego niespecjalnie wczytywałem się w opis, po prostu z góry założyłem, że dostanę ten właśnie komiks. Możecie sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy w paczce znalazłem relatywnie cienki (siedemdziesiąt dwie strony) tomik w miękkiej oprawie i bez loga Marvela na okładce. Za tę adaptację odpowiedzialne jest amerykańskie wydawnictwo IDW Publishing współpracujące z koncernem Disneya przy sprzedaży komiksów dla młodszych odbiorców. Również – i znajduję ten fakt niesamowicie zabawnym – tych na licencji Marvela, ponieważ najwyraźniej Marvel jest tak marnym wydawnictwem, że nie jest w stanie skutecznie sprzedawać własnych komiksów i ktoś musi to robić za niego. To oczywiście żart – po prostu IDW ma lepsze rozeznanie w kwestii produktów dziecięco-młodzieżowych, więc jeśli chodzi o ten konkretny segment rynku, bardziej sensowne jest użyczanie licencji IDW. „Normalne” komiksy ze świata Gwiezdnych Wojen nadal tworzy Marvel.

Komiks, o którym mowa jest częścią serii skierowanych do dzieci i młodzieży adaptacji poszczególnych filmów wchodzących w skład Gwiezdnej Sagi. Jako, że za moment padną pod adresem tego komiksu bardzo nieżyczliwe słowa, chciałbym od razu odrzucić argument, który – jestem tego niemal pewien – bardzo szybko pojawi się w komentarzach, czyli „Nie możesz wymagać od komiksu dla dzieci, żeby był wyrafinowany”. Jest to wyjątkowo mało przemyślane stanowisko. Dzieci i młodzież zasługują na dobrą kulturę popularną, tak samo jak dorośli. Oczywiście powinna być ona dopasowana do ich emocjonalnych potrzeb, okresu skupienia, stopnia zrozumienia i paru innych rzeczy, ale są to aspekty całkowicie niezależne od poziomu artystycznego i narracyjnej płynności. Terry Pratchett, gdy zapytano go o to, jak pisanie książek ze Świata Dysku skierowanych do dzieci różni się od pisania dyskowych powieści dla dorosłych, odpowiedział, że wyłącznie tym, na co może sobie pozwolić w kwestii ryzykownych żartów i scen. Dzieci nie są głupie – mają po prostu mniej doświadczenia w kwestii obcowania z kulturą, dlatego łatwiej jest zaspokoić ich oczekiwania w tym względzie. Nie znaczy to jednak, że powinniśmy to traktować jako usprawiedliwienie dla niskiej jakości kierowanej do nich popkultury. Wręcz przeciwnie.

Zdaję sobie sprawę, że napisałem już cztery długie akapity recenzji, jeszcze właściwie ani słowem nie wspominając o komiksie.  Nie jest to przypadek – po prostu Star Wars Film: Star Wars: Ostatni Jedi jest tak słaby, że odruchowo zbaczam w dygresje, byle tylko uniknąć pisania o nim. Przy ocenie tak podporządkowanej materiałowi źródłowemu adaptacji (widzicie? znowu to robię) staram się kierować nieco innymi kryteriami oceny niż w większości innych przypadków. Oczywiście, że komiks nie może zbyt daleko odejść od materiału źródłowego, więc na przykład wytykanie mu dziur w scenariuszu, które odziedziczył po filmie byłoby trochę nieuczciwe. Na szczęście nie jest to w tym przypadku jakimś wielkim dylematem, bo komiksowa adaptacja sama w sobie dorzuca do równania mnóstwo własnych problemów.

Adaptacja przedstawia prawie wszystkie kluczowe wydarzenia z The Last Jedi – i tylko je. To oznacza, że kompozycyjnie komiks przypomina serialowe recapy poprzednich odcinków emitowane czasami przed rozpoczęciem kolejnego, w których widzowi podawane są najważniejsze informacje w formie montażu scen. Komiks ma nie tyle fabułę, co właśnie kompilację wydarzeń, które łączą się ze sobą co najwyżej krótkimi blokami narracji wciśniętymi w ilustracje. Zapomnijcie o umiejętnym (czy jakimkolwiek) kadrowaniu, całostronicowych planszach czy podobnych zagrywkach regulujących tempo i kompozycję komiksu. Gdybym nie oglądał filmu, miałbym olbrzymie trudności w nadążeniu za wydarzeniami z Star Wars Film: Star Wars: Ostatni Jedi, ponieważ one nie komponują się ze sobą w płynną fabułę. Nie jest łatwo zmieścić na niespełna osiemdziesięciu stronach fabułę przeszło dwugodzinnego obrazu kinowego, ale czynienie to w taki sposób wydaje mi się pozbawione większego sensu.

Oprawa wizualna jest… może zacznę od pozytywów. Komiks ma całkiem sympatyczne, przyjemnie, kreskówkowe projekty postaci, które wiernie oddają charakterystyczne cechy wyglądu poszczególnych bohaterów i bohaterek, nie wpadając jednocześnie w pułapkę wiernego odtwarzania wyglądu aktorów i aktorek (co prawie zawsze kończy się upiornym spacerem po Dolinie Niesamowitości) i na niektórych kadrach wyglądają naprawdę fajnie – pomaga w tym ich ekspresyjne pozowanie. Słowo-klucz brzmi jednak „niektórych”. Pod tym względem Star Wars Film: Star Wars: Ostatni Jedi jest niesamowicie nierówny i na jeden ładnie narysowany kadr przypada siedem, na których postacie wyglądają pokracznie i groteskowo, z karykaturalnie wyostrzonymi cechami albo wyrazami twarzy.

Sytuacji nie poprawia również fakt, że tła stworzone zostały w zupełnie innym, znacznie bardziej malarskim stylu. Przez to bardzo często postacie gryzą się z tłem i ciężko jest uwierzyć w to, że oba elementy istnieją w jednej przestrzeni. Koloryści starają się możliwie wiernie oddawać paletę kolorystyczną filmu, z mieszanym rezultatem, bo inne medium wymaga innego podejścia w tej kwestii i – na przykład – czerwienie komnat Snoke’a, które w The Last Jedi robiły przyjemnie upiorne wrażenie, w komiksowej adaptacji gryzą w oczy. Wszystko to sprawia, że summa summarum Star Wars Film: Star Wars: Ostatni Jedi jest komiksem bardzo brzydkim.

Nie widzę powodu, dla którego ktokolwiek miałby sięgać po tę pozycję. Nawet bardzo niska cena okładkowa (dwadzieścia złotych bez jednego grosza) za stosunkowo starannie wydany tomik nie wydaje mi się dostatecznie dobrym argumentem. Nie wszystkie dzieła kultury powstające na licencjach wielkich marek są z zasady złe – ale ta jest. 

Egzemplarz recenzyjny dostarczyło wydawnictwo Egmont

piątek, 30 sierpnia 2019

RECENZJA: Age of Conan – Valeria

fragment okładki, całość tutaj.

Opowiadania z cyklu conanowskiego powstawały w niechronologiczny sposób – sam autor wspomniał w liście do jednego ze swoich przyjaciół, że myśli o nich jak o kronice wspomnień opowiadanych mu przez samego Conana w takiej kolejności, jaką on sam uzna za stosowne. Pierwsze opowiadanie o barbarzyńcy z Cymmerii, Feniks na mieczu, rozgrywało się w jesieni życia Conana, na długo po objęciu przez niego tronu Aquilonii. Kolejne stanowiły epizody z życia herosa losowo porozrzucane po jego życiorysie. To sprawiło, że każdy tekst z kanonicznego cyklu o Conanie (opowiadania i powieść napisane przez twórcę postaci, Roberta E. Howarda) jest dość zamkniętą całością. Nawiązania do wcześniej napisanych utworów, o ile w ogóle występowały, najczęściej były bardzo drobne i nigdy nie były kluczowe dla zrozumienia opowieści.

W erze pulpowych magazynów fantasy ten typ narracji był właściwie obligatoryjny – czytelnik kupujący dowolny numer Amazing Stories albo Weird Tales na ogół nie miał możliwości łatwego dostępu do archiwalnych numerów magazynu, w których odnalazłby wcześniejsze odsłony literackich serii publikowanych w tym konkretnym numerze pisma. Jeśli zatem któraś z serii w zbyt wielkim stopniu opierała się na linearnej fabule i licznych odniesieniach do poprzednich odcinków, miała mniejsze szanse na utrzymanie zainteresowania czytelników. Nie oznacza to oczywiście, że nie pojawiały się tego typu teksty – nawet opowiadania o Conanie dzielono czasami na odcinki publikowane jeden na miesiąc – ale raczej nie były to sytuacje częste i raczej nigdy nie dotyczyły zbyt złożonych narracji ciągnących się całymi latami. Sytuację tę można porównać do seriali telewizyjnych z czasów przed odtwarzaczami DVD i platformami streamingowymi – jeśli przegapienie jednego albo dwóch odcinków dalszą część sezonu uczyni mniej zrozumiałym, istnieje ryzyko, że widz całkowicie porzuci oglądanie na rzecz tego, co emituje sąsiedni kanał.

To jeden z powodów, dla którego cykl o Conanie nigdy nie wykształcił mocnej obsady powracających postaci drugoplanowych, z którymi Conan miałby ewoluujące interakcje. Szkoda, bo Howard bawił się czasami wprowadzaniem incydentalnych protagonistów i protagonistek, co zawsze wypadało świeżo, przyjemnie i interesująco. Na przykład opowiadaniu „Za Czarną Rzeką” głównym bohaterem jest de facto młody osadnik imieniem Balthus – to z jego perspektywy obserwujemy niemal całe opowiadanie – a Conan jest raczej postacią animującą wydarzenia na drugim planie i wkracza do akcji dopiero w kluczowych momentach. Niestety śmiertelność tego typu postaci była nader wysoka, ale nawet te, które przetrwały, nie licząc kilku drobnych wyjątków, nie powracały już nigdy – przynajmniej nie u Howarda.

Piszę o tym wszystkim, ponieważ Valeria prawie stała się postacią, która wyłamała się z tego trendu. Prawdopodobnie. Opowiadanie w którym pojawiła się postać jasnowłosej piratki i najemniczki, „Czerwone Ćwieki”, było ostatnim conanowskim tekstem w całości stworzonym przez Roberta E. Howarda – opublikowano je już po śmierci autora. Tym, co nas interesuje jest fakt, że Valeria ukazana jest jako dobra znajoma Conana, która w przeszłości przeżyła z nim co najmniej kilka przygód. Gdyby nie samobójstwo pisarza, Valeria zapewne powróciłaby w przyszłości, może nawet jako bohaterka własnego cyklu – nie byłby to pierwszy raz, gdy Howard stworzył serię opowiadań o silnej, niezależnej postaci kobiecej.

Tak się jednak nie stało, co nie oznacza, że Valeria nie żyła później własnym życiem w opowiadaniach innych autorów oraz rozmaitych adaptacjach, z których film kinowy Conan Barbarzyńca z Arnoldem Schwarzeneggerem jest prawdopodobnie najsłynniejszą. Teraz Valeria powróciła po raz kolejny, w pięcioczęściowej miniserii od Marvela konsekwentnie rozbudowującego własną wersję conanowskiego uniwersum. Nie czekałem na ten komiks z jakoś wyjątkowo ogromną niecierpliwością – pięciozeszytowa miniseria o Bêlit była raczej przeciętna i nie napawała entuzjazmem w kwestii kolejnych tego typu wydawnictw.

Komiksy na licencjach niekomiksowych marek zlecane są zwykle dwóm rodzajom scenarzystów. Pierwszym są fani danej franczyzy, którzy rozumieją jej fenomen, darzą materiał źródłowy sentymentem i wkładają wiele wysiłku, by dokonać jego godnej translacji na inne medium, przy okazji korzystając z okazji do zabawy lubianymi przez siebie postaciami i światem przedstawionym, dodania czegoś od siebie do ich wewnętrznej mitologii i opowiedzenia historii uzupełniającej konteksty adaptowanego materiału. Takim komiksem jest, żeby daleko nie szukać, ukazująca się właśnie regularna seria Conan The Barbarian autorstwa Jasona Aarona. Drugim rodzajem są wyrobnicy niemający jakiegoś specjalnego sentymentu w stosunku do materiału źródłowego, którzy przyjęli zlecenie, bo z czegoś trzeba przecież żyć. Takie osoby zwykle nie mają dodatkowej motywacji, by uczynić tworzony przez siebie produkt godnym zainteresowania, dlatego na ogół wkładają w jego tworzenie niezbędne minimum wysiłku i niewiele poza tym. Najczęściej wiąże się to z dość płytkim zanurzeniem w mitologię świata przedstawionego i bardzo schematyczną opowieścią. I na taki właśnie komiks zapowiada się miniseria o Valerii.

Dlatego jeśli odnosicie wrażenie, że ta recenzja do tej pory składa się głównie z dygresji to… no cóż, macie rację. Nie bardzo wiem, co mógłbym napisać o pierwszym zeszycie Age of Conan: Valeria poza streszczeniem jego fabuły. Dostajemy kilka kluczowych scen z dzieciństwa postaci, kilka scen uwydatniających jej charakter oraz motywacje oraz początek jej przygody (zemsta oczywiście, bo cóż by innego?), którą śledzić będziemy w czterech kolejnych zeszytach serii. I tyle. Valeria napisana jest na tyle dobrze, by nie irytowała głupimi zachowaniami bohaterów (…za bardzo) ani dziurami fabularnymi, ale niewiele poza tym. Ten komiks nie budzi żadnych emocji – ani pozytywnych, ani negatywnych. Chciałbym wierzyć, że to w kolejnych zeszytach fabuła niespodziewanie skręci z zupełnie innym kierunku i uczyni całość znacznie bardziej interesującą, ale doświadczenie podpowiada mi, że to ten typ opowieści, którego dalszy ciąg łatwo można przewidzieć po lekturze pierwszego rozdziału – bo tego typu opowieści widzieliśmy już, nie tylko w komiksach, tysiące.

Warstwa graficzna wypada równie przeciętnie. W mojej recenzji pierwszego zeszytu Age of Conan: Bêlit bardzo narzekałem na nieładną (i nieprzystającą do zawartości komiksu) okładkę i cieszę się, że tym razem nie muszę tego robić, bo okładka Valerii jest bardzo przyjemna – w udany sposób równoważy lekko malarski styl z atrakcyjną komiksową estetyką. Mógłbym się co prawda czepiać bardzo statycznego i nudnego tła, ale nie jest to jakiś wielki problem. Gdybym zobaczył ten komiks na stoisku w saloniku prasowym, na pewno przynajmniej ściągnąłbym go z półki, by przekartkować – więc okładka spełnia swoją rolę. Wnętrze wypada odrobinę gorzej, ale tylko odrobinę, bo artystka ilustrująca tę miniserię dość dobrze czuje uniwersum Conana (powiedziałbym nawet, że lepiej niż scenarzystka) i potrafi je wiarygodnie zilustrować. Co, wbrew pozorom, nie jest wcale takie proste, bo era Hyboryjska stanowi specyficzny kolaż średniowiecza i epoki brązu, który bardzo łatwo zepsuć anachronizmami. Tutaj tego nie ma, wszystko wypada wiarygodnie i przyjemnie dla oka. Może z wyjątkiem okazjonalnych problemów z anatomią bohaterów, ale to już inna (i raczej drobna) kwestia.

Do swoich okołoconanowskich komiksów Marvel dodaje zwykle opowiadania w odcinkach publikowane na końcowych stronach każdego zeszytu – tak jest i w tym przypadku. Bardzo, bardzo podoba mi się ten typ urozmaicania publikacji, bo równie dobrze wydawnictwo mogłoby wykorzystać te strony do upchnięcia w komiksie jeszcze większej liczby reklam, a tak mamy kilka minut rozrywki więcej w pakiecie z hołdem złożonym pulpowemu rodowodowi Conana. Szkoda, że wydawnictwo nie pokusiło się o przynajmniej okazjonalne dodawanie czarno-białych ilustracji do tych segmentów komiksu czy nawet pójście na całość i wystylizowanie ich na wytarte, nadgryzione zębem czasu strony pulpowego magazynu. W Valerii dostajemy pierwszą część opowiadania o Thoth-Amonie, legendarnym kapłanie Seta i czarnoksiężniku, często portretowanym jako arcywróg Conana. Opowiadanie obraca się wokół (wspomnianego w kanonie) incydentu z kradzieżą Pierścienia Seta i, póki co, jestem nim zainteresowany znacznie bardziej niż, stanowiącą przecież główny punkt programu, historią Valerii. Autorowi udaje się emulować kwiecisty styl pisarski Howarda bez jednoczesnego popadania w śmieszność (a to pułapka, w którą wpada naprawdę wielu jego kontynuatorów) i potrafi utrzymać zainteresowanie czytelnika, co robi wrażenie, wziąwszy pod uwagę fakt, iż przez większość pierwszego rozdziału nie dzieje prawie nic.

Nie zmienia to jednak faktu, że pierwszy zeszyt Age of Conan: Valeria nie dał mi właściwie żadnej motywacji do sięgnięcia po kolejne. Wszystko jest w nim… akceptowalne. Fabuła nie ekscytuje, ale też nie odrzuca. Ilustracje spełniają swoją rolę i nic poza tym. Końcowe opowiadanie czyta się z uwagą, ale bez zaangażowania. Okładka przyciąga uwagę, ale to tyle. Napisałbym coś w stylu „Jeśli jesteś fanem uniwersum Conana, ten komiks mimo wszystko stanowi dla Ciebie pozycję obowiązkową”, ale… ja jestem fanem uniwersum Conana i nie potrafię znaleźć żadnego powodu, dla którego miałbym dalej go czytać. Jeśli za kilka lat Egmont wyda tę miniserię w naszym kraju, prawdopodobnie nawet nie będę zawracał sobie głowy proszeniem wydawnictwa o egzemplarz do recenzji.

tekst powstał w ramach współpracy z portalem Avalon Marvel Comics oraz komiksowym sklepem internetowym Atom Comics
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...