Pokazywanie postów oznaczonych etykietą PocketBook. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą PocketBook. Pokaż wszystkie posty

środa, 18 grudnia 2019

Spiderverse V - Wielkie nadzieje

fragment grafiki z filmu
Wielkie nadzieje (ang. Great Expectations) to XIX-wieczna brytyjska powieść autorstwa Charlesa Dickensa. Pierwotnie publikowano ją w odcinkach w tygodniku „All the Year Round”, w latach 1860-1861, niedługo później ukazała się drukiem w formie książkowej. Powieść snuje losy Pipa, chłopca (później młodego mężczyzny) wychowanego na nizinach społecznych, który niespodziewanie otrzymuje pieniądze umożliwiające mu naukę w renomowanej londyńskiej szkole. Po pewnym czasie dowiaduje się, że – wbrew wcześniejszym podejrzeniom – tajemniczym darczyńcą nie jest zdziwaczała stara panna samotnie wychowująca adoptowaną córkę (w której podkochuje się główny bohater), ale więzienny zbieg, którego Pip przed laty poratował odrobiną jedzenia i pomógł uciec straży, a który później dorobił się małej fortuny w Australii. Dickens, w typowy dla siebie sposób wykorzystuje sensacyjno-obyczajową konwencję, by poruszyć wiele ważkich zagadnień społecznych związanych głównie z klasą i pochodzeniem. 

Wielkie nadzieje to powieść, na bazie której Miles musi napisać wypracowanie w ramach kary za próbę oszustwa na teście. Chłopak celowo wybierał wyłącznie błędne odpowiedzi, by za złe wyniki w nauce usunięto go ze szkoły, w której nie czuł się komfortowo. Milesa i Pipa łączy wiele. Obaj doświadczają gwałtownego awansu społecznego oraz związanej z tym procesem z tym alienacji. Obaj wiele zawdzięczają osobie, która okazuje się kryminalistą i u obu budzi to niekomfortowe, niełatwe pytania o ich własną naturę. Obaj osobę, która nieodwracalnie odmieni ich los spotykają na cmentarzu. W obu wiele osób z ich otoczenia pokłada, cóż, wielkie nadzieje. 

„Widzę w tobie tę iskrę”, mówi Milesowi jego ojciec, czarnoskóry policjant mieszkający w ciasnym mieszkaniu z żoną-pielęgniarką i utalentowanym synem, do którego uśmiechnęło się szczęście i który – można mieć nadzieje – dzięki ukończeniu dobrej szkoły zajdzie o wiele dalej, niż kiedykolwiek byli w stanie jego rodzice. Problem polega na tym, że Miles w nowej szkole czuje się źle. Na samym początku filmu widzimy jak chłopak w drodze do szkoły pozdrawia przechodzące obok osoby, przybija piątki znajomym, rozkleja wlepki… tam jest u siebie, pośród ludzi, którzy go znają i rozumieją i których on zna i rozumie. Po wejściu na szkolny korytarz próbuje tego samego – tylko po to, by odbić się od ściany pełnej dyskomfortu ciszy i zdyscyplinowanej, pełnej wyższości atmosfery elit. 

Nauczycielka, która podsunęła Milesowi Wielkie nadzieje doskonale zdawała sobie z tego wszystkiego sprawę. I właśnie dlatego karą za próbę oszustwa było napisanie wypracowania o tej książce – by chłopak ją przeczytał i odnalazł w jej fabule odniesienia do własnej sytuacji oraz nie popełnił błędów, które popełnił jej główny bohater. I Wielkie nadzieje wyraźnie przemówiły do Milesa. Tytuł powieści był podstawą graffiti, które namalował w kanałach w towarzystwie Aarona, a egzemplarz książki widzimy w wielu scenach. Spider-Man: Into the Spider-Verse ma wielu dosłownych bohaterów i bohaterek, ale dla mnie, osobiście, największą bohaterką i absolutnie ulubioną postacią całej animacji jest właśnie ta nauczycielka. Może to dlatego, że sam miałem taką nauczycielkę w gimnazjum, która w odpowiednim momencie była w stanie popchnąć mnie w słusznym kierunku w bardzo podobny sposób – proponując lektury, które w danym momencie życia przemówiły do mnie najmocniej. 

To dość dziwny sposób na otwarcie tekstu o fabule tego filmu, ale już na wstępie chciałem zaznaczyć pewną unikalną dla Spider-Man: Into The Spider-Verse rzecz. By cieszyć się głębszym zrozumieniem, powiedzmy, Iron Man 3, należy przeczytać komiks Iron Man: Extremis, na fabule którego luźno bazuje ten film. By cieszyć się głębszym zrozumieniem Spider-Verse, należy przeczytać klasyczną dla literatury światowej powieść Dickensa. I – to już tak zupełnie na marginesie – naprawdę warto to zrobić, bo powieść warta jest uwagi sama w sobie. Dobrodziejstwa domeny publicznej sprawiają, że powieść, zarówno w oryginale, jak i pierwszym polskim tłumaczeniu, można legalnie i za darmo pobrać z Wikipedii. To Charles Dickens, przez lekturę płynie się od samego początku do samego końca. 

Nie chodzi mi o to, że nawiązywania do literatury są w jakiś sposób lepsze od nawiązywań do komiksów, ale o coś nieco innego. Większość ekranizacji komiksów superbohaterskich – i większość wysokobudżetowych adaptacji w ogóle – ma tendencję w umieszczania w treści fanserwisowych smaczków, które wyłapią jedynie najwięksi fani. Takie smaczki rzadko kiedy są komukolwiek do szczęścia potrzebne i gdyby kompletnie je usunąć, w żaden sposób nie wpłynęłoby to na samą jakość filmu. Spider-Man: Into The Spider-Verse wplotło w fabułę Wielkie nadzieje nie dlatego, by osoby, które czytały tę książkę mogły się pochwalić, że rozpoznały tytuł, ale dlatego, że film czerpie z tej powieści jej motywy i niektóre wątki. Podejmuje z nią kulturowy dialog i znajomość obu tekstów w znaczącym sensie wpływa na odbiór ich obu. Nie chcę tu oczywiście nikomu wmawiać, że Spider-Man: Into The Spider-Verse to jakiś scenariuszowy majstersztyk, który kompleksowością rywalizuje z Rękopisem znalezionym w Saragossie, tylko że scenarzyści Spider-Verse operują odniesieniami do kultury na znacznie głębszym poziomie niż zwykliśmy tego oczekiwać po kinie superbohaterskim. Oczywiście konwencjonalny fanserwis również się w tym filmie pojawia, po prostu nie jest jedynym sposobem pogłębienia i tematycznego zróżnicowania opowieści. 

Tworzenie scenariusza Spider-Man: Into The Spider-Verse musiało przypominać żonglowanie pochodniami i naprawdę nie zazdroszczę ekipie scenopisarskiej tego wyzwania. Mamy tu bowiem dziewięcioro Spider-People (siedmioro, jeśli pominąć scenę po napisach), z których aż czwórka ma kluczowe znaczenie dla fabuły, z czego dwóch – blond Peter Parker i Peter B. Parker – to swoje bezpośrednie alternatywne odpowiedniki. Prawie każda z tych postaci musiała zostać odpowiednio przedstawiona i choć po tylu rebootach serii filmów aktorskich widzowie prawdopodobnie świetnie zdają już sobie sprawę, o co chodzi z całym tym Spider-Manem, różnic jest na tyle wiele, że nieodzowny jest choćby telegraficzny skrót wydarzeń i przypadków, by dało się nadążyć za kontekstem. Problem ten rozwiązano w ciekawy sposób – za każdym razem gdy na arenę wkracza nowa, niewidziana wcześniej wariacja na temat Spider-Mana film na moment przebija czwartą ścianę i pokazuje nam garść animowanych kadrów fikcyjnego komiksu z daną postacią w roli głównej. Trwa to zwykle kilka, kilkanaście sekund, opatrzone jest żartobliwą narracją i znakomicie uatrakcyjnia ekspozycję. W ten sposób twórcy zmienili problem – konieczność dostarczenia widzowi dużej porcji informacji, których nie da się naturalnie wpleść w dialogi – w sposobność do zabawy animowanym medium. 

Najważniejsza postacią filmu jest oczywiście Miles Morales. Wokół niego obraca się cała narracja i jego droga od pogubionego dzieciaka do pełnoprawnego superbohatera. Gdy poznajemy Milesa, chłopak ugina się pod ciężarem oczekiwań ze rodziny i otaczającego go środowiska. Pierwszą, naturalną reakcją jest próba ucieczki. I Miles ucieka – do Aarona swojego wujka, czarnej owcy rodziny i, jak się później okazuje, kryminalisty na usługach Kingpina. To bardzo frapujący, bardzo ciekawy wątek, bo przez długi czas paradoksalnie Aaron jest jedyną postacią, w towarzystwie której Miles czuje się komfortowo. Chłopak rozumie się z wujkiem znacznie lepiej niż z ojcem – Aaron traktuje go poważnie, ale jednocześnie jak równego sobie, nie zrzuca na jego plecy kolejnego stosu oczekiwań, tylko daje chłopakowi przestrzeń komfortu i eksplorowania własnych aspiracji. Tkwi w tym paradoks, ponieważ Aaron jest tą samą osobą, która poluje na Milesa, gdy chłopak stara się realizować w roli nowego Spider-Mana. To ważny etap na drodze do dorosłości głównego bohatera – uświadomienie sobie, że źli ludzie mogą robić dobre rzeczy, a dobrzy ludzie złe i ludzka moralność jest naprawdę skomplikowana. Szczególnie, że Miles jest pod wieloma względami bardzo podobny do Aarona, obaj współdzielą pasje i zainteresowania, świetnie się rozumieją. Miles zawdzięcza Aaronowi bardzo wiele – a jednak jego wuj jest przestępcą, gotowym zabić dziecko, dopóki nie zorientował się, że to konkretne dziecko jest jego ukochanym bratankiem. 

Chłopak odrzuca zło, które zdefiniowało i ostatecznie doprowadziło do śmierci Aarona, ale nie odrzuca jego samego. Gdy w finale Miles zadaje Kingpinowi decydujący cios, robi to za pomocą manewru, którego nauczył go Aaron. Gdy oddaje nauczycielce wypracowanie o Wielkich nadziejach, na karcie tytułowej widnieje reprodukcja graffiti, które na początku filmu stworzył pod okiem wujka i przy jego pomocy, a wraz z ojcem tworzy kolejne graffiti poświęcone zmarłemu już Aaronowi. Skoro wróciliśmy już do Wielkich nadziei – Pip, gdy dowiedział się, że jego edukacja opłacana jest przez kryminalistę, również zmuszony był do zmierzenia się z własnymi założeniami co do klasy społecznej i moralności. W Spider-Man: Into The Spider-Verse niemal wszystko się ze sobą łączy na poziomie narracyjnym i tematycznym w bardzo przemyślany sposób. Nie jestem w stanie wyrazić, jak bardzo uwielbiam tę tematyczną dyscyplinę. A to przecież dopiero wierzchołek międzywymiarowej góry lodowej. 

Jak wiele niebiałych dzieciaków z nizin społecznych, Miles ma gorszy start w dorosłość. Tutaj jest to dość dobitnie symbolizowane faktem, że zamiast ukochanego przez wszystkich, doskonałego pod każdym względem Petera Parkera z jego własnego świata chłopakowi mentoruje jego rozlazły, życiowo przegrany substytut. Porozmawiajmy przez chwilę o Peterze B. Parkerze, bo to druga po Milesie najważniejsza postać filmu. Jego wyidealizowany odpowiednik (nie wiemy czy naprawdę był tak doskonały jak odmalowały go media i opinia publiczna, ale też nie ma to zbyt wielkiego znaczenia) był figurą aspiracyjną. Peter B. Parker jest postacią skrajnie inną – i wcale niewykluczone, że gdyby pierwszy Peter nie zginął z rąk Kingpina, zmieniłby się właśnie w Petera B. Parkera. Film nie sygnalizuje tego w przesadnie wyrazisty sposób, ale rozlazły Peter nie stał się taki sam z siebie, a wskutek kombinacji kilku bardzo dotkliwych życiowych ciosów – utrata wszystkich oszczędności po pechowej inwestycji, śmierć cioci May, rozwód z Mary Jane. 

Mimo metrykalnej dorosłości Peter B. nadal jest emocjonalnie niedojrzały, co jest zresztą główną przyczyną jego fatalnego stanu życiowego. Widać to choćby na przykładzie wzmianki o tym, że przyczyną rozwodu z Mary Jane była jego niechęć do zostania ojcem. Nie, nie oznacza to, że każda osoba, która decyduje się nie mieć dzieci jest emocjonalnie niedojrzała, bo taka decyzja może być motywowana wieloma różnymi czynnikami. U Petera, w jego konkretnym przypadku, tym czynnikiem jest strach przed wzięciem odpowiedzialności za siebie oraz innych. Widzimy to w jego początkowej niechęci do szkolenia Milesa. Z biegiem czasu, gdy między oboma Spider-Manami zawiązuje się mentorsko-uczniowska więź, Peter B. z przyjemnym zaskoczeniem orientuje się, że lubi i chce zaangażować się w tego typu relacje, bo okazało się, że to nie tylko ciężar odpowiedzialności za czyjeś zdrowie i życie, ale również – przede wszystkim – radość i satysfakcja z obserwacji, jak pod jego okiem młody człowiek rozkwita i staje się kimś lepszym.

Kolejnym ważnym elementem jego ewolucji jest rozmowa z owdowiałą Mary Jane tuż przed finałowym starciem filmu, gdy Peter B. podaje się za jednego z kelnerów na przyjęciu zorganizowanym przez Kingpina. Konfrontacja z tą wersją Mary Jane – która nieodwracalnie, raz na zawsze straciła swojego Petera – musiała podziałać na niego jak kubeł zimnej wody. Nic dziwnego, że tak strasznie panikował w trakcie tej sceny (dostarczając nam przy okazji kilku naprawdę zabawnych linii dialogowych). „Jego” Mary Jane też przecież straciła swojego Petera – ale dlatego, że okazał się za mało bohaterem, nie za bardzo. Pod koniec filmu widzimy krótką scenę, w której Peter B. próbuje pojednać się ze swoją byłą żoną i choć konkluzja tego wątku pozostawiona została w niedomówieniu, film pozwala nam mieć nadzieję, że wszystko potoczyło się pomyślnie. 

Trzecią najważniejszą postacią w tym filmie jest… Kingpin. Założę się, że spora część z Was miała przekonanie, że będzie chodziło o kogoś innego. Spokojnie, o Gwen porozmawiamy następnym razem, nie myślcie sobie, że o niej zapomniałem. O roli Kingpina w strukturze narracyjnej nie pisze się zbyt wiele, a szkoda, bo to bardzo istotny element Spider-Man: Into The Spider-Verse. Pozornie jego rola wydaje się raczej obligatoryjna – ostatecznie film musi mieć jakiegoś superzłoczyńcę, który napędzałby wydarzenia i prowokował konflikty oraz tworzył problemy, które trzeba rozwiązać. Wilson Fisk to właśnie robi, ale jest przy okazji bardzo dobrym kontrapunktem dla postaci pozytywnych. Główną motywacją tej postaci jest chęć odzyskania rodziny, którą Fisk utracił w tragicznym wypadku po tym, jak jego żona odkryła, że jej małżonek jest królem lokalnej przestępczości. Kingpin nie chce pogodzić się z tą stratą. Częściowo z pewnością z powodu traumy, częściowo jednak dlatego, że jest, cóż, Kingpinem i nawykł, że jeśli czegoś pożąda, to w taki albo inny sposób to sobie weźmie, łamiąc po drodze prawa ludzkie i nawet prawa fizyki, jeśli zajdzie taka potrzeba. 

Tuż po śmierci Aarona Spider-People z innych rzeczywistości pomagają Milesowi uporać się z traumą i poczuciem winy. „Nie macie pojęcia jak to jest”, krzyczy do nich w żalu i smutku. „Jesteśmy jedynymi osobami na całym świecie, które wiedzą”, słyszy w odpowiedzi i wie, że to jest prawda. Każde ze Spider-People straciło kogoś bliskiego i dla każdego z nich było to impulsem do stania się kimś lepszym. Kilka miesięcy temu napisałem blognotkę o komiksie Power Rangers: Beyond the Grid oraz serialu Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D., w której przybliżyłem pojęcia społeczeństwa siły i społeczeństwa słabości. Te pierwsze są z reguły wykluczające – bo prawie nikt z nas nie jest silny – a te drugie solidaryzujące – bo wszyscy czasami jesteśmy, byliśmy albo będziemy słabi. Spider-People w filmie budują swoje relacje na płaszczyźnie słabości. Rozumieją się nawzajem, ponieważ są w stanie przyznać się do własnego bólu, bo są skłonni nieść ten ból przez życie i wykorzystać jako motywację do czynienia dobra – by nikt więcej nie musiał już znosić takiego bólu jak oni. 

Kingpin tego nie potrafi. Nie jest w stanie oswoić bólu i traumy po stracie bliskich, ponieważ w jego czysto materialistycznym rozumieniu świata każdą stratę da się odzyskać. Jeśli ma się to stać kosztem zdrowia i życia setek tysięcy osób – cóż, nie będzie to jego strata, więc czemu miałby się tym przejmować? Najciekawsze jest jednak w tym wszystkim to, nawet przez moment nie miałem najmniejszych wątpliwości, że Fisk naprawdę kochał żonę i syna, bardzo żałuje ich śmierci i na swój własny, pokręcony sposób próbuje naprawić swój błąd. Jego miłość jest jednak niedojrzała i egoistyczna – jednokierunkowa. Nie obchodzi go, że inne wersje Vanessy i Richarda zostaną wyrwane ze swojej własnej rzeczywistości i przetrzymywane wbrew swojej woli. Fisk nie bierze pod uwagę uczuć innych osób – jedynie swoje własne. Gdyby jego plan się powiódł, prawdopodobnie reagowałby furią, że odzyskana żona i syn nie zachowują się zgodnie z jego oczekiwaniami. Wskazówki widzimy przecież w trakcie finałowej walki z Milesem, gdy Kingpin na moment spotyka alternatywne wersje swoich zmarłych bliskich… a one reagują na jego obecność paniką i strachem. To jest ostateczna tragedia Wilsona Fiska – jego filozofia siły, jak to zwykle bywa, okazała się destrukcyjna dla wszystkich, z nim samym włącznie. 

Tekst powstał w ramach współpracy z producentem czytników książek elektronicznych PocketBook

piątek, 8 listopada 2019

RECENZJA: PocketBook/Legimi

czytnik

Zaczęło się od tego, że mój stareńki czytnik ebooków zaniemógł. Ot tak, pewnego dnia najzwyczajniej w świecie odmówił mi współpracy, nie pomogło maltretowanie przycisków, potrząsanie, prośby ani groźby. A tak się nieszczęśliwie złożyło, że zbliżała się właśnie jesień – pora roku, w której zazwyczaj najmocniej uaktywniają się moje czytelnicze instynkty. Napisałem o tej sytuacji na fanpage’u, półżartem wspominając o tym, że jeśli znajdzie się jakaś wielka zła korporacja (niebędąca Amazonem, albowiem nawet zło powinno mieć czasem jakieś standardy) skłonna załatwić mi nowy czytnik książek elektronicznych, ja w zamian postaram się od czasu do czasu wydusić z siebie jakieś ciepłe słowo pod jej adresem.
                             
Możecie sobie wyobrazić, jak wielkie było moje zaskoczenie, gdy kilka dni później odezwał się do mnie PocketBook Polska z propozycją współpracy. Z tego co rozumiem, za cała tą sprawą stał jeden z moich czytelników, który przeczytał wspomniany wyżej status na fanpage’u i pociągnął za kilka sznurków dając znać komu trzeba. Niestety, nie jestem teraz w stanie dogrzebać się do jego personaliów, a zatem – dziękuję Ci bardzo, Anonimowa Osobo! (EDIT: Osoba się odezwała, więc mogę podziękować jej imiennie - dzięki, Szymon!) Z drugiej strony jest coś budzącego dyskomfort w tym, że mój ostentacyjnie kontrkulturowy blog stał się na tle kuszącą platformą reklamową, by duże firmy szukały na niej przestrzeni do lokowania swoich produktów.

W tym momencie musi pojawić się pewien disclaimer – poniżej będę opisywał produkty, do których otrzymałem swobodny i nieodpłatny dostęp od ich producentów. Jeśli ktoś uważa, że taki układ może wpłynąć na moją ocenę zarówno czytnika oraz powiązanej z nim platformy udostępniającej książki (o tym za moment) to… no cóż, to ta osoba teraz już wie, że taka zależność istnieje i może brać poprawkę na wszystko, co napisałem niżej. Ze swojej strony mogę napisać, że nie jest to tekst sponsorowany i nikomu nie mam zamiaru udzielać żadnej taryfy ulgowej, niezależnie od tego, czy dany produkt sobie kupiłem czy dostałem go za darmo od producenta. A dostałem – w tym przypadku – czytnik książek elektronicznych PocketBook Touch Lux 4 wraz z wykupionym trzymiesięcznym abonamentem Legimi, platformy udzielającej dostępu do swoich zasobów książkowych na podobnej zasadzie, co Netflix dla seriali i Spotify dla muzyki.

Zacznijmy od czytnika. Urządzenie jest bardzo praktyczne i proste w obsłudze. Jeśli ktoś kiedykolwiek korzystał z jakiegokolwiek innego czytnika książek elektronicznych, połapanie się co i jak będzie kwestią sekund. Jeśli ktoś nigdy wcześniej nie korzystał z żadnego czytnika książek elektronicznych, połapanie się co i jak będzie kwestią minut, ponieważ interfejs jest naprawdę dobrze zaprojektowany, z listą ostatnio przeczytanych książek na czele (czyt. ekranie głównym), szybkim dostępem do zasobów biblioteki oraz przeglądarki internetowej. Opcji personalizacji jest sporo – poza tak podstawowymi funkcjonalnościami jak zmiana języka, rozmiaru i kroju czcionki (polecam Cambrię) albo natężeniu podświetlenia możemy również stworzyć kilka indywidualnych profili, jeśli z czytnika korzysta więcej niż jedna osoba. Wyszukiwarka internetowa jest… działająca, ale nie oszukujmy się, to czytnik ebooków i jeśli macie opcję korzystania z Internetu na dosłownie jakimkolwiek innym urządzeniu, skorzystajcie z niego.

Z rzeczy najważniejszych – urządzenie obsługuje wszystkie najpopularniejsze formaty dokumentów (pdf, mobi, epub) plus wiele nieco bardziej egzotycznych. Gdy tylko dostałem mój egzemplarz i zorientowałem się w jego obsłudze od razu zacząłem trollować czytnik, wrzucając coraz bardziej egzotyczne rozszerzenia plików. Z przyjemnym zaskoczeniem stwierdzam, że częściej niż nie, udawało się je wyświetlać. Obsługa czytnika opiera się na dość intuicyjnej kombinacji „ekran dotykowy - przyciski”, a czas reakcji jest całkowicie zadowalający dla kogoś, kto chce czytać książki, a nie grać w pinballa. Bateria trzyma naprawdę długo – po pierwszym naładowaniu dopiero po tygodniu dość intensywnego użytkowania czytnika musiałem zrobić to ponownie. Ogółem PocketBook Touch Lux 4 to bardzo, bardzo dobry czytnik ze średniej półki i desperacko szukam czegoś, do czego mógłbym się w nim na poważnie przyczepić, by zachować moją reputację bezwzględnego marudy.

Póki co najpoważniejszym zarzutem, jaki przychodzi mi do głowy jest brak opcji powiększania ilustracji, co może być dokuczliwe, jeśli są na nich istotne napisy, brak możliwości odtwarzania dźwięku… i to tyle. PocketBook Touch Lux 4 w pełni zaspokoił wszystkie moje oczekiwania i, jeśli mam być tak zupełnie szczery, teraz trochę nie wyobrażam sobie bez niego życia, tak prostym i przyjemnym w obsłudze jest urządzeniem. Jeśli szukacie porządnego czytnika książek elektronicznych, ten nada się naprawdę znakomicie. Na tym jednak nie koniec, bo – jak już wspomniałem – PocketBook dorzucił mi kwartalny abonament na Legimi, z którą to platformą producent współpracuje, więc wypadałoby i o tym napisać kilka słów.

Jak już wspominałem. Legimi jest czymś w rodzaju Netfliksa dla książek. Po wykupieniu abonamentu (istnieje dość elastyczny wachlarz cenowy) otrzymujemy dostęp do całej książkowej – oraz audiobookowej, jeśli wykupimy odpowiednio kosztowny pakiet – bazy danych platformy. Warto dokładnie przyjrzeć się detalom każdego pakietu przed jego wykupieniem, bo zmiennych jest dość sporo i w zależności od oferty pojawia się wiele ograniczeń, na przykład liczba urządzeń, na których można odpalić dany profil, liczba książek, które można wrzucić na swój profil spoza zasobów Legimi, dostęp do audiobooków i sporo innych. Sam mam przyjemność korzystać z najbardziej ekskluzywnego pakietu i muszę przyznać, że oferta jest co najmniej zadowalająca. Zasoby Legimi są dość spore i w dziewięciu przypadkach na dziesięć pożądana przeze mnie pozycja książkowa była dostępna. Nie ma tam wszystkiego czy też nawet prawie wszystkiego, ale jest na tyle dużo rzeczy, by zakup pakietu miał sens. Szczególnie, jeśli ktoś dużo czyta – po dwóch, góra trzech pozycjach miesięcznie nawet najdroższy abonament zaczyna się zwracać w tym sensie, że jego cena jest niższa niż łączna cena dwóch-trzech książek.

Do tego dochodzi wygoda obsługi. Legimi oferuje własną aplikację zarówno na smartfony, Kindle, jak i PocketBooka. Wiąże się z tym zabawna sprawa – przysłany mi czytnik nie miał tej aplikacji uaktywnionej (a powinien), więc musiał skontaktować się z obsługą platformy celem sprzężenia z nią mojego czytnika. Dzięki temu dowiedziałem się, że Legimi ma bardzo szybki i bardzo profesjonalny dział obsługi technicznej, bo problem został rozwiązany w ciągu niespełna dziesięciu minut, bez żadnych perturbacji po drodze. Później było już kompletnie z górki, naściągałem sobie książek na PocketBooka jak głupi i teraz nadrabiam zaległości w lekturze, czego rezultaty w postaci recenzji i notek możecie sobie poczytać na blogu i fanpage’u.

Apka pozwala na czytanie książek, pobieranie ich i grupowanie w wygodne kategorie, odtwarzanie audiobooków oraz automatycznego czytania na głos przez syntezator głosowy (który jest… automatyczny, nie oszukujmy się, to raczej rozwiązanie ostateczne jeśli koniecznie chcemy coś przeczytać w danym momencie, ale kompletnie nie mamy do tego warunków, by robić to w normalny sposób – na przykład w ekstremalnie zatłoczonym autobusie – i musimy polegać na sprzęcie słuchawkowym), zaznaczanie i kopiowanie partii tekstu, tworzenie zakładek, przypisów, komentarzy i generalnie wszystko, co tylko może być przydatne w pracy nad tekstem wykraczającym poza jego bierne czytanie.

Największą zaletą okazała się dla mnie synchronizacja postępu czytania na wszystkich urządzeniach. Stojąc w kolejce do kasy w Biedronce czytam nową powieść Stephena Kinga na smartfonie, a po powrocie do domu, uświadomieniu sobie, że zostawiłem mleko na gazie i spaliłem połowę kuchenki, dwóch godzinach przeklinania, wściekłego szorowania i zdrapywania spalenizny z garnka i kuchenki, próbie zaparzenia sobie kawy i odkryciu, że połowa czajnika jest spalona na węgiel, odprawieniu sąsiadów pytających co to za straszliwy smród, mogę wziąć do ręki czytnik i podjąć lekturę w tym samym miejscu, w którym przerwałem ją na smartfonie. Synchronizacja odbywa się automatycznie po uruchomieniu aplikacji, trwa kilka sekund i w przypadku jakichkolwiek komplikacji urządzenie pyta, czy wznowić lekturę pod kątem tego, gdzie przerwałem ją na tym urządzeniu czy pod kątem synchronizacji z profilem. Szalenie wygodna rzecz, którą na pewno wykorzystam w drodze do sklepu z garnkami.

Jedynym poważnym zastrzeżeniem, jakie mam do Legimi jest fakt, że nie mogę dodać na swoją półkę pozycji książkowej bezpośrednio z czytnika. Muszę zrobić to ręcznie z pozycji mojego profilu za pośrednictwem przeglądarki internetowej na komputerze albo aplikacji na smartfonie – ale nie z aplikacji na czytniku. Jest to dla mnie zupełnie niezrozumiałe, bo przecież powinno to być podstawową funkcją. Nie jest to jakiś olbrzymi problem, bo dodanie książki na wirtualną półkę to kwestia kilku sekund, ale… czemu? Nie przychodzi mi do głowy żadne logiczne wytłumaczenie.

Podsumowując – biorąc pod uwagę wszystkie moje doświadczenia z PocketBook Touch Lux 4 oraz serwisem Legimi nie pozostaje mi nic innego jak silna rekomendacja zarówno jednego, jak i drugiego. Dla osób czytających więcej niż dwie, trzy książki miesięcznie (o ile nie są to jakieś egzotyczne, ekstremalnie niszowe rzeczy) to ekonomiczny strzał w dziesiątkę, bo udziela natychmiastowego, bezproblemowego dostępu do zasobnej biblioteki, z której można korzystać w stosunkowo przystępnej cenie. 

Tekst powstał w ramach współpracy z portalem Legimi oraz producentem czytników książek elektronicznych PocketBook

czwartek, 3 października 2019

RECENZJA: Skrzydła

fragment okładki, całość tutaj.

Tworzenie unikalnych światów przedstawionych w fantastyce – takich, które nie opierają się głównie na bezpośrednich odwołaniach do rozpoznawalnych, ikonicznych elementów kojarzonych z fantasy (elfy, krasnoludy i tak dalej) czy do realnego świata – nie jest rzeczą prostą. Media wizualne mają tu trochę łatwiejsze zadanie, bo łatwiej jest w nich pokazać pewne rzeczy w szybki, czytelny i zrozumiały sposób. Proza musi się natomiast opierać na ekspozycji – przez dialog albo narrację. Jeśli tej ekspozycji będzie zbyt wiele, czytelnik uśnie z nudów. Jeśli będzie jej zbyt mało – nie będzie w stanie zrozumieć, co się dzieje, bo nie wszystkie rzeczy da się wywieść z samego kontekstu.

Skrzydła wpadają w tę drugą pułapkę. Powieść tonie w zalewie niewyjaśnionych (albo bardzo słabo wyjaśnionych) neologizmów, idei, do których bohaterowie i bohaterki przykładają w dialogach wielką wagę, ale nigdy nie eksplorują ich na tyle, by i czytelnicy byli w stanie tę wagę pojąć. Jeśli pojawia się jakaś ekspozycja, bardzo często dotyczy rzeczy zależnych od informacji, których narracja nam nie dała, co dodatkowo wzmacnia konfuzję. Przyznam, że właściwie przez całą lekturę miałem olbrzymie problemy z nadążeniem za opowieścią. Po lekturze trzydziestu albo czterdziestu pierwszych stron uświadomiłem sobie, że zupełnie nie mam pojęcia, co się dzieje, kim jest główna bohaterka, jakie są jej motywacje i kontekst działań – i musiałem zacząć czytać jeszcze raz od początku. Z niewiele lepszym zresztą rezultatem.  

Skrzydła wymagają szalenie uważnej lektury i nieustannego skupienia, co samo w sobie nie jest niczym złym – problemem jest to, że nigdy nie dostarczają żadnego stymulanta, który uczyniłby ten wysiłek znośnym, albo chociaż sensownym. Stymulantem w formach literackich może być cokolwiek – na przykład dynamiczne, soczyste, inteligentne dialogi. Albo specyficzny, intrygujący styl, jakim posługuje się autor. Albo fabuła zaplanowana w taki sposób, by cały czas utrzymywała w napięciu. Albo fascynująco opisywana i eksplorowana idea. Albo ciekawa forma. Cokolwiek, co pozwoli utrzymać mózg czytelnika w skupieniu i da mu motywację do przerzucenia kolejnej strony lub odświeżenia kolejnego ekranu na czytniku książek elektronicznych. Skrzydła polegają jednak na wszystkich tych polach.

Dialogi są bardzo złe. Wszyscy bohaterowie mówią w dokładnie taki sam sposób, z tą samą dynamiką, zasobem słownictwa, identycznie konstruując wypowiedzi – z wyjątkiem jednej bohaterki, która jako jedyna przeklina i to jest jej wyłączna właściwość. Gdyby pozamieniać zaimki i imiona, w dziewięciu przypadkach na dziesięć nie zorientowałbym się pewnie, że coś jest nie tak. Wypowiedzi są na ogół pustymi nośnikami informacji, bez indywidualizujących perspektyw, spostrzeżeń postaci, które by nam coś o wypowiadających je bohaterach niebezpośrednio mówiły, napomknięć sugerujących jakieś głębsze emocje albo przemyślenia. Nieporadnie skonstruowane, nienaturalnie brzmiące wypowiedzi typu: „Wybacz, ale wyczerpałam już mój limit pochopnego zgadzania się na umowy” zgrzytają właściwie co chwila.

Narracja jest stuprocentowo funkcjonalna, ale równie stuprocentowo wyprana z estetycznego indywidualizmu. Nie licząc kilku bardzo prostych metafor tu i tam oraz tvtropesowych kalek, całość przypomina suchy opis sytuacji, zachowań postaci i otoczenia – niemal wszystko w dokładnie takim samym tempie, z dokładnie taką samą rytmiką, niezależnie od tego, czy sytuacja jest dynamiczna, czy statyczna. Po kilku akapitach utrzymanie skupienia i uwagi staje się prawie niemożliwe. Dopiero po jakichś trzystu stronach dotarło do mnie, że główna bohaterka jest niewidoma, choć jestem prawie pewien, że ta informacja przewijała się co najmniej kilka razy wcześniej – była jednak tak irrelewantna dla opowieści i tak znikoma na sposób postrzegania rzeczywistości przez protagonistkę, że mój mózg po prostu ją ignorował.

To nie jest koszmarnie zła powieść – niezupełnie. Fabuła, gdy już poskłada się do kupy wszystkie informacje jest całkowicie przyzwoita. Historia dziewczyny znikąd, która niespodziewanie dla samej siebie okazuje się predestynowana do czegoś wielkiego jest… nie ukrywajmy, niespecjalnie odkrywcza, ale też nadaje się na fundament dla czegoś bardziej interesującego nie gorzej, niż jakikolwiek inny narracyjny punkt wyjścia. Dialogi budzą znużenie, ale nie ciarki wstydu. Narracja jest klinicznie nijaka, ale nigdy nie wpada w niezamierzony komizm. Postacie są tekturowe, ale nie irytują głupimi zachowaniami czy niespójnie prezentowanym charakterem. Częściowo na tym właśnie polega problem. Elementy konstrukcyjne powieści nie są obraźliwie złe – w żadnym razie. Po prostu niespecjalnie dobre komponenty, z których zbudowany jest tekst nawarstwiają się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu Skrzydła stają się po prostu nieznośne.

Co jest tym bardziej frustrujące, że wszystkie kropki są na swoim miejscu – problem tylko, że nic ich nie łączy. Skrzydła mają wyrazisty ptasi motyw, ale wyróżniający się skupieniem nie na eterycznej wolności, lataniu i swobodzie kojarzonej zwykle z uskrzydlonymi istotami, tylko na ich fizyczności, gniazdowaniu, agresji i terytorializmie. To tematyczny drogowskaz, który w teorii powinien być mocnym fundamentem dla zajmującej opowieści… ale nim nie jest. Nigdy tak naprawdę nie udało mi się przejąć czymkolwiek, co przewinęło się przez pięćset stron książki. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że autorka wymyśliła cały ten misternie zaprojektowany świat przedstawiony z jego obyczajami, historią, religią, obyczajowością i polityką wewnętrzną oraz zewnętrzną i gdy przystąpiła do pisania, zapomniała, że w przeciwieństwie do niej czytelnicy nie mają w głowach tej skonceptualizowanej, precyzyjnej, dopracowanej w najdrobniejszych detalach wizji uniwersum, którą mogliby traktować jako intuicyjny punkt odniesienia dla kontekstu kolejnych wydarzeń.

Skrzydła są opowieścią o współzależności i kontroli, o próbie pozyskania i oswojenia indywidualności oraz prawa do samostanowienia w opresyjnej sytuacji. Tym bardziej w kontraście do treści szokuje to, jak zimną i wyobcowaną jest forma opowieści – precyzyjny, wystudiowany język narracji, hipergramatyczne, a przez to niewiarygodnie brzmiące dialogi, suche opisy. Nawet – zwłaszcza – gdy dochodzi do jakiegoś teoretycznie bardziej dramatycznego momentu, kontrast między językiem i opisywanymi przeżyciami bohaterów jest zbyt wielki, by zaszła u czytelnika jakaś emocjonalna reakcja. Narrator opisuje uczucia, których bohaterowie nie przeżywają w naturalny sposób, bohaterowie toczą rozmowy o rzeczach, których nie rozumiem na poziomie intuicyjnym, pojawiają się opisy kompleksowych uczuć, które nijak nie objawiają się organicznie, w wypowiedziach i zachowaniach bohaterów nieopatrzonych narratorskim komentarzem. Show, don’t tell jako złota porada dla pisarzy jest już tak wytarta, że stała się właściwie memem, Fedyk ma jednak inny, trochę bardziej złożony problem – mówi nam o rzeczach, które powinno się pokazywać i pokazuje rzeczy, które powinno się nam mówić. W rezultacie narracyjny klej trzymający w całości wszystkie komponenty powieści jest zbyt słaby i Skrzydła rozsypują się pod czytelniczym okiem.

Karolina Fedyk jest powieściową debiutantką, ale zanim napisała i opublikowała Skrzydła zdążyła zgromadzić całkiem sympatyczny dorobek pisarski w postaci publikowanych tu i ówdzie opowiadań oraz wierszy, w sporej części – po angielsku. W trakcie lektury Skrzydeł dopatrzyłem się kilku charakterystycznych dla angielszczyzny sformułowań, które po polsku brzmią niezgrabnie i wyglądają jak niewprawne tłumaczenie. Może to na tym polega problem – Fedyk po prostu nie jest oswojona z żywą, literacką polszczyzną? Wątpię, by było to całe wytłumaczenie literackiej słabości Skrzydeł. W przeszłości czytałem jedno albo dwa opowiadania autorki. Pamiętam, że oceniałem je jako rzeczy mające duży potencjał i gdyby Fedyk na poważnie skupiła się na eksploracji idei i motywów, które wykorzystuje, byłyby naprawdę interesujące. Do tej pory tłumaczyłem sobie, że to forma opowiadań zmuszała autorkę do kompresji swojego talentu. Głównie dlatego sięgnąłem po tę powieść. Chciałem przekonać się, czy dłuższa forma pozwoli autorce na odpowiednie rozwinięcie,nomen omen skrzydeł. Rozczarowałem się w bardzo przykry sposób. Powieściowy debiut dziedziczy bowiem wszystkie wady poprzedzających go opowiadań i nie oferują zbyt wiele w ramach rekompensaty.

Skrzydła nie są dobrą powieścią. To kilka intrygujących, rozpaczliwie wołających o głębszą eksplorację idei zgrzebnie spiętych w fabułę, która nie jest w stanie poruszyć na żadnym poziomie. Bohaterowie płyną przez historię jak aktorzy recytujący wyuczone kwestie. Opisy otoczenia są suche, szczątkowe, a ich znaczenie dla zachowań postaci i akcji tak znikome, że świat przedstawiony przypomina raczej makietę. Konflikty napędzające fabułę są zbyt abstrakcyjne, a relacje między postaciami – zbyt banalne, by się nimi przejąć. Kilkanaście ostatnich stron powieści wypada na tym tle odrobinę lepiej – autorka w toku pisania czuła się coraz bardziej komfortowo z własną kreacją, co jest dość naturalnym procesem dla większości powieściowych debiutantów. Skrzydeł to niestety nie ratuje w żaden znaczący sposób, ale daje nadzieje na to, że kolejne książki Fedyk będą lepsze. A naprawdę nie trzeba aż tak wiele, by były dobre.


Tekst powstał w ramach współpracy z portalem Legimi oraz producentem czytników książek elektronicznych PocketBook

piątek, 13 września 2019

RECENZJA: Epoka Antychrysta

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.


Epoka Antychrysta – satyra społeczna przebrana za fantastykę naukową autorstwa dziennikarza, tłumacza, eseisty, byłego redaktora naczelnego gazety Rzeczpospolita oraz obecnego redaktora naczelnego pisma Do Rzeczy Pawła Lisickiego ukazała się w dwa tysiące osiemnastym roku nakładem wydawnictwa Fabryka Słów. Fabuła przenosi nas do XXIII wieku i obraca się wokół pontyfikatu nowego papieża wprowadzającego do instytucji Kościoła Rzymskokatolickiego szereg radykalnych reform. W toku fabuły poznajemy życie papieża, który ostatecznie zdecydował się przyjąć imię Judasz, jego pochodzenie, środowisko, w którym się wychował, drogę do kapłaństwa oraz brzemienny w wydarzenia pontyfikat.

Publikacja odbiła się głośnym, choć krótkim echem w mediach zarówno głównego nurtu, jak i  niszy polskiej fantastyki. Witold Mrozek z Gazety Wyborczej napisał: „Epokę Antychrysta Pawła Lisickiego czyta się jak odjechane komentarze prawicowego trolla o upadku Kościoła i treningu seksualnym dzieci”. Portal, który prawdopodobnie już zawsze znany będzie głównie z reklamowania parówek, opublikował recenzję autorstwa Bartosza Świderskiego, który książkę podsumował w taki sposób: „Oczywiście twórczość artystyczna nigdy nie powinna mieć ograniczeń. Najwięksi artyści często sięgali po obrazoburstwo., ale tego typu narzędzi trzeba używać umiejętnie. Pawłowi Lisickiemu się to nie udało, gdyż wzbudza głównie zażenowanie czytelnika swoim stylem.” Oko.press opublikowało swoją recenzję – „Lisicki nie rozumie ani lewicy, ani idei równości, boi się ich, a swoje fobie – podszyte fascynacją – wylał na trzysta stron powieści.” Monika Białkowska z Przewodnika Katolickiego stwierdziła natomiast, że „Lisicki przestał być publicystą, z którym się można zgadzać lub nie. W Epoce Antychrysta pokazał przerażającą twarz: wulgarną, wyuzdaną, pełną nienawiści – i myśl daleką od katolickiej. Nic, co napisał wcześniej i co napisze kiedyś, nie może być już być czytane w oderwaniu od tego kontekstu”. Na tę ostatnią recenzję odpowiedział redaktor Do Rzeczy, Tomasz Kolanek w ten sposób „Epoka Antychrysta to przede wszystkim przestroga dla nas, co będzie, jeśli nie zatrzymamy tego szaleństwa i nie wrócimy do tego, co przez prawie 2000 lat budowało fundament Kościoła Katolickiego.”

Epoka Antychrysta to jednak nie tylko satyra polityczna – to również, przynajmniej nominalnie, fantastyka naukowa. Polski fandom fantastyki, co przyjmuję z zerowym zaskoczeniem, podszedł do powieści Lisickiego w znacznie mniej krytyczny sposób. Kinga Tator ze strony Konwenty Południowe napisała o książce tak: „Poleciłabym ją (…) wszystkim tym, którzy nie boją się tematów tabu. Osobom, które szukają czegoś całkowicie nowego i świeżego oraz komuś, kto uwielbia klimat dystopii i nie boi się zobaczyć całkiem odmiennego świata, w którym wszystkie prawa przestały obowiązywać. Serdecznie polecam ją także tym, którzy po obejrzeniu filmu Kler czują zawód i chcieliby większej ilości wrażeń”. Adrianna Dworzyńska z Bestiariusza miała nieco bardziej wyważoną opinię: „Jest to książka trudna i niepozbawiona wad. Niektórzy znajdą w niej potwierdzenie swoich obaw, inni zaś zirytują się, obserwując groteskową hiperbolizację obecnie panujących tendencji na świecie, które, z głoszenia tolerancji i szacunku do jednostki, niezależnie od poglądów, pochodzenia czy orientacji, zamieniają się w upodlenie całego świata i upadek chrześcijaństwa na rzecz ludzkich „widzimisię”, a z kolei każdy przejaw niezgody uznawany jest za mowę nienawiści (sarkazm pisarza czy obśmianie walki z hejtem?).” przyznając książce idealnie symetryczną ocenę dwóch i pół gwiazdki na pięć możliwych. Na tym tle wyłamuje się Roman Ochocki z Katedry: „Epoka Antychrysta jest powieścią dla przekonanych i chyba autor nie pretenduje (na poważnie) do tego, aby kogoś z przeciwnego „obozu” nią przekonać do czegokolwiek innego poza stwierdzeniem, że religijny fundamentalista to albo zagrożenie, albo pajac. Jest to bardzo krzywdzące dla tych wszystkich, którzy swoją wiarę, także w bardzo ścisłym przywiązaniu do jej zasad, wyznają i według niej żyją. Tak naprawdę Lisicki nie wystawia żadnego świadectwa liberalizmowi (prostacko go przedstawiając), tylko sobie i jemu podobnym, którzy myślą takimi obskuranckimi kategoriami.”

Powadzę bloga już od niemal dekady i dość dobrze znam swoich czytelników. Zdaję więc sobie sprawę, że wśród osób, które kliknęły w link wiodący do tej blognotki znajdują się takie, które liczą na coś w rodzaju festiwalu szyderstw przeplatanych najbardziej mięsistymi cytatami z powieści. Byłoby to wyjątkowo proste, bo Epoka Antychrysta stworzona została przez autora z gatunku, który Wojciech Orliński ochrzcił (no pun intended) niegdyś mianem „brodaczy”. Chodzi o konserwatystów z pokolenia urodzonego i wychowanego w PRLu, często katolików o przedsoborowej wrażliwości, głęboko nieufnych wobec przemian technologicznych, społecznych i obyczajowych, wykorzystujących fantastykę jako platformę do głoszenia swoich poglądów. Łatwo jest robić sobie jaja z ich twórczości, bo zazwyczaj nie jest ona zbyt wysokich lotów, a eksplorowane w niej idee są na ogół zbyt egzotyczne, by dało się je traktować poważnie. Pisałem już tego typu prześmiewcze teksty i wiem, że cieszyłby się dużą popularnością – pośmialibyśmy się, po czym rozeszlibyśmy się w poczuciu samozadowolenia.

Osoby, które liczą na przebojową imprezę w loży szyderców muszę jednak już na samym wstępie rozczarować, bo tym razem planuję coś zupełnie innego. Nie chcę Lisickiego obrażać ani z niego drwić. Chcę zrozumieć, co się dzieje w głowie polskiego konserwatysty. Tak, wiem, nie każdy konserwatysta podziela wszystkie poglądy autora Epoki i wielu z nich może poczuć się urażonych faktem, że ktoś wrzuca ich do jednego worka z Lisickim. Spieszę więc doprecyzować, że chodzi mi o ten szczególny, konkretny rodzaj „brodatego” konserwatysty. Jak powiedziała kiedyś filozofka i wideoeseistka Natalie „ContraPoints” Wynn (notabene osoba jakby żywcem wyjęta z kart Epoki Antychrysta), prawdziwa empatia musi opierać się na prawdziwym zrozumieniu. Nie wiem, czy po zakończeniu tej recenzji będę chciał z Lisickim w jakimkolwiek stopniu empatyzować, ale jeśli mam wyciągnąć z lektury jego powieści – a wy z lektury mojej blognotki – cokolwiek wartościowego, muszę przynajmniej spróbować potraktować go poważnie.

Są przecież precedensy, nawet na tym blogu. Lektura niesławnego opowiadania innego brodacza, Jarosława Grzędowicza, Weekend w Spestreku (recenzja tutaj) sprawiła, że szyderczy śmiech ugrzązł mi w gardle, gdy uświadomiłem sobie, że tego typu twórczość często jest próbą oswojenia strachu przed nieznanym i niezrozumianym. Jasne, nie sprawia to, że Weekend stał się w moich oczach opowiadaniem lepszym literacko czy choćby mniej toksycznym w kwestii przekazu, ale przynajmniej potrafię myśleć o nim na mniej powierzchownym poziomie niż wcześniej i może nawet jestem w stanie nawiązać jakąś jednostronną emocjonalną nić porozumienia z autorem. Nam na lewicy często zarzuca się (czasami nie bez powodu) deficyt empatii, a empatia jest istotnym elementem mojego indywidualnego kręgosłupa moralnego, więc… zobaczymy, czym to się skończy.

Zacznę może od tego, że czytanie tej powieści to proces ciężki i mozolny. Z wielu względów. Całość przypomina kombinację eseju z reportażem skupionym na osobie nowo wybranego papieża Judasza, jego życiu oraz pontyfikacie. Przynajmniej w pierwszej części książki, która zajmuje ponad jedną trzecią jej objętości i stanowi dość trudny test cierpliwości nawet dla najbardziej wyrozumiałych czytelników. W drugiej w końcu dostajemy nieco bardziej konwencjonalny wątek skupiający się na transpłciowej kardynałce Bigośnicki będącej prawą ręką nowego papieża, która dostała raka i przed śmiercią zainicjowała proces obalenia dogmatu o zmartwychwstaniu chrystusowym. Czego Watykan dokonał fabrykując doczesne szczątki Jezusa przy ścisłej współpracy z rządem światowym (pamiętajcie, XXIII wiek) i wielkim biznesem… co jest konceptem niedorzecznym na tylu poziomach, że nawet nie wiem od czego zacząć rozbierać go na części pierwsze. W każdym razie to dość dobry przykład wewnętrznej logiki świata przedstawionego. W trzeciej obserwujemy rezultaty tych działań, w czwartej dochodzi do biblijnego końca świata. Całość gęsto poprzetykana jest nonsensownymi wywodami nieudolnie symulującymi lewicową mowę-trawę oraz przebogatymi opisami przykładów moralnego zepsucia mieszkańców świata przedstawionego.

O ile kuszące jest sprowadzenie Lisickiego do simpsonowskiego memu o starym człowieku krzyczącym na chmurę, postanowiłem jednak spróbować określić, co konkretnie autor stara się krytykować w Epoce Antychrysta. Nie jest to łatwe, bo przez większość czasu jego satyra przypomina młócenie pięściami na oślep w całkowicie losowych kierunkach. No dobrze – niezupełnie losowych, bo wyraźnie próbuje trafić w jakiś określony, choć trudny do opisania cel. Przesłanie książki można dość łatwo streścić w następujący sposób: „Sobór Watykański II i idące za nim reformy Kościoła Rzymskokatolickiego doprowadziły do rozprężenia jego doktryn i zapoczątkowały drogę wiodącą ku całkowitej erozji tego wyznania, skonsumowania go przez progresywne, postmodernistyczne, zeświecczone, nihilistyczne i seksualnie rozpasane profanum będące w istocie sposobem, w jaki Szatan chce doprowadzić do końca świata.” Końcówka tego zdania to nie są moje wygłupy – Epoka Antychrysta naprawdę kończy się literalną apokalipsą sprowadzoną na nasz świat przez demonicznego papieża-antychrysta. Uwierzcie mi, nawet gdybym bardzo się starał, nie byłbym w stanie sprowadzić tej książki ad absurdum.

Jak już pisałem, ciężko jest znaleźć jakieś spójne przesłanie Epoki Antychrysta, bo autor atakuje w tej książce mnóstwo niepowiązanych ze sobą rzeczy – od filozofii kontynentalnej, poprzez „Kościół otwarty”, rewolucyjne ruchy społeczne, antifę, progresywny liberalizm, neoliberalny kapitalizm, feminizm, obowiązek szczepień, edukację seksualną – traktując to wszystko jako część większego procesu, którego głównym celem zdaje się być zniszczenie Kościoła Rzymskokatolickiego. Na użytek tej recenzji postanowiłem nazwać to „krytyką postmodernizmu”, bo to chyba jedyny termin-parasol na tyle szeroki, by jakoś zmieściły się pod nim wszystkie wymienione wyżej rzeczy. Prawie wszystkie, bo na przykład feminizm nie jest powszechnie uznawany za element postmodernizmu, ale w jednym momencie fabuły bohaterowie negatywni z pogardą wyrażali się o ideach oświeceniowych, a postmodernizm powstał jako reakcja na kryzys oświeceniowych metanarracji, więc… jakby pasuje? Choć przyznam, że działam tu trochę po omacku, bo cokolwiek chciał przekazać autor, pozostaje dla mnie wybitnie nieczytelne.

Postmodernizm sam w sobie jest terminem stosunkowo nieostrym i przez to (oraz przez pewnego kanadyjskiego pop-intelektualistę na ogół kojarzonego z homarami oraz sprzątaniem swojego pokoju) często źle rozumianym. Generalnie rzecz biorąc, w najprostszym ujęciu postmodernizm jako postawa filozoficzna sprowadza się do idei, że nie istnieje jedna odpowiedź na Wielkie Pytanie o Życie, Wszechświat i Całą Resztę – a i Wielkich Pytań jest prawdopodobnie znacznie, znacznie więcej niż jedno. Dopiero nakładając na siebie wiele różnych perspektyw i sposobów myślenia jesteśmy w stanie uzyskać nawet jeśli nie odpowiedź, to przynajmniej jakiś funkcjonalny konsensus. Prawdopodobnie. Czasami.

Albo inaczej. Postmodernizm można – w tym szczególnym kontekście – sprowadzić do odejścia od myślenia o świecie w kategoriach wielkich narracji (metanarracji). Gdy we wczesnej młodości po raz pierwszy usłyszałem o „wielkich narracjach” w kontekście postmodernizmu skonfundowało mnie to, bo wyobraziłem sobie coś w stylu rezygnacji z długich form narracyjnych, takich jak obszerne cykle powieściowe czy liczące wiele sezonów seriale telewizyjne, czyli coś, co przecież w postmodernizmie cieszy się nieustającą popularnością. Wielkie narracje oznaczają coś innego – idee tak obszerne, że dominują wizję świata osoby, która te idee wyznaje. Opowieści o świecie, którym ludzie podporządkowują swoją moralność, postrzeganie świata i zachowania. Jeśli zapytacie kogoś, jakie ma poglądy, na ogół w odpowiedzi ta osoba będzie starała się Wam opisać tę albo inną wielką narrację.

Przykładem takiej idei może być religia, która określa moralność jej wyznawcy, daje mu życiowe wskazówki, mówi co jest dobre, a co złe, wymaga poświęceń i prowadzi przez życie aż do śmierci. Innym przykładem wielkiej narracji może być marksizm, który na postrzeganie ludzkiego życia nakłada optykę walki klas. Inną wielką narracją jest faszyzm, wymagający od swoich wyznawców oczyszczenia swojego społeczeństwa z ludzi uznanych za gorszych, kult siły i powrót do idealizowanej, niezepsutej jeszcze przeszłości. W żadnym wypadku nie porównuję tu religii (którejkolwiek), faszyzmu i marksizmu, po prostu staram się podać najbardziej wyraziste i różnorodne przykłady tego, co oznacza ten termin. To dlatego „postmodernistyczny neomarksizm”, którym od kilku lat straszeni są młodzi mężczyźni rozczarowani własnymi ojcami na tyle, by szukać substytutu w Internecie, ma mniej więcej tyle sensu co „sucha woda” albo „subtelny film Michaela Baya”. Wyżej wspomniałem również, że feminizmu generalnie nie utożsamia się z postmodernizmem – bo feminizm jako myśl społeczna również jest wielką narracją, a przynajmniej wyczerpuje znamiona definicji.

Postmodernizm rozwinął między innymi w reakcji na fakt, że w Europie pierwszej połowy XX wieku dominujące wielkie narracje w ten czy inny sposób uległy kompromitacji albo marginalizacji. Faszyzm przyniósł nam wojnę tak straszną, że wiele zadanych przez nią ran do dziś się nie zagoiło. Próby wdrożenia idei marksizmu przyniosły rezultat w postaci nieudanych rewolucji i powstania nowych autorytaryzmów. Jeden z dziadków postmodernizmu, Jean-François „Cieszę Się, Że To Blognotka, A Nie Podcast I Nie Muszę Próbować Wymawiać Tego Nazwiska Na Głos” Lyotard, który zresztą po raz pierwszy użył terminu „wielkie narracje”, był marksistą dogłębnie rozczarowanym komunizmem w praktyce. Postępująca laicyzacja znacznie zmniejszyła rolę chrześcijaństwa w codziennym życiu większości europejskich społeczeństw. Wszystko to otworzyło kontynentalnych dwudziestowiecznych intelektualistów na ideę (którą dziś nazywamy postmodernizmem), że jedna opowieść o świecie dająca drogowskazy życiowe na każdą okazję to za mało, a sytuacja jest znacznie bardziej skomplikowana.

W takim ujęciu chrześcijaństwo – przynajmniej to w wyobrażeniu Lisickiego – jest z postmodernizmem niekompatybilne, bo jako ideologia sprowadza się do konkluzji, że Bóg jest odpowiedzią na wszystkie pytania, a wszelkie próby poszukiwania odpowiedzi gdzie indziej nie są nawet błądzeniem – są częścią większego planu zniszczenia Kościoła. W momencie, w którym odrzuca się bardziej zniuansowane spojrzenie na rzeczywistość, pozostają tylko dwie opcje. Albo coś jest potwierdzeniem wiary albo jej zaprzeczeniem i przez to próbą jej pognębienia. Nie ma trzeciej drogi. Zaznaczę może, że doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, iż nie wszyscy katolicy podzielają tak radykalną wizję świata – staram się analizować tę konkretną wizję, którą autor zarysował na kartach (czy, w moim przypadku, na ekranie czytnika) tej konkretnej książki.

Wydaje mi się, że to jest właśnie klucz do zrozumienia Epoki Antychrysta. Lisicki nie próbuje tu przybliżyć współczesności z jej problemami, ani procesów, które wyśmiewa, karykaturuje i przed którymi ostrzega. Jeśli nie wpisują się w chrześcijaństwo – jego chrześcijaństwo, jego wielką narrację – są złe z natury. W powieści pojawia się wiele prognoz tego, czym rzekomo skutkuje akceptowanie różnych przemian społecznych. Rozluźnienie norm obyczajowych i swobodniejsze podejście do przygodnego seksu autor uznaje za pierwszy krok wiodący do subkultury ekshibicjonistów nieustannie kopulujących na placu Świętego Piotra. Wyświęcanie kobiet na księży i małżeństwa kapłanów – coś, co wiele odłamów chrześcijaństwa praktykuje od bardzo dawna i świat się od tego, o ile mi wiadomo, nie zawalił – ukazane jest jako kolejny krok ku zniszczeniu Kościoła. Edukacja seksualna wiedzie do uczenia dzieci kamasutry, legalizacja prawa do godnej śmierci – do przymusowej eutanazji staruszków i tak dalej.

Czasami odnoszę wrażenie, że w opinii konserwatystów jeśli liberalizm odrzuca niektóre tradycyjne normy społeczne, to oznacza, że odrzuca je wszystkie z zasady i bez wyjątku. Co oczywiście nie może być dalsze od prawdy. Liberalizm nie odrzuca tradycji społecznych dlatego, że nie są nowoczesne, ale dlatego, że niektóre z tych tradycji powodują niepotrzebne i łatwe do uniknięcia ludzkie cierpienie. Zresztą, z czysto postmodernistycznego punktu widzenia, Derrida pisał o dekonstrukcji binarności, a podział „tradycjonalizm – progresywizm” sama w sobie jest binarnością, w dodatku bardzo łatwą do dekonstrukcji, jeśli weźmiemy pod uwagę to, (znów Derrida) że binarności mają tendencję do wzajemnego podtrzymywania się i wzmacniania oraz to w jaki sposób wiele idei progresywnych jest takimi wyłącznie z nazwy, bo ich początek sięga wiele setek, o ile nie tysięcy lat wstecz, poza tym... i w tym momencie zmuszony jestem przerwać swój wywód, albowiem właśnie uświadomiłem sobie jakim jestem beznadziejnym nudziarzem. Nic dziwnego, że nikt nie lubi postmodernistów. Wróćmy więc do Lisickiego.

Żadna z kreślonych przez niego prognoz nie jest specjalnie mądra, a autor przeważnie nawet nie próbuje zarysować jakiegoś kontinuum między obecną sytuacją, a jej przyszłościowym ekstremum. Nie ma żadnych podstaw do przewidywań, że edukacja dzieci odnośnie ich płciowości skończy się tym, co sobie wydumał (i opisał w wyjątkowo odrażający sposób) Lisicki. Wystarczy zajrzeć do programów edukacyjnych tego typu zajęć, by przekonać się, że służą one wyłącznie zapoznawaniu dzieci z ich własną płciowością w stopniu i w sposób przystosowany do ich rozwoju emocjonalnego, uczenia procesów, które zachodzą albo w bliskiej przyszłością będą zachodziły w ich ciałach, przygotowania ich na nie oraz rozpoznawania, kiedy ktoś przekracza granice ich autonomii. W żadnym kraju, w którym tego typu zajęcia znajdują się w programie zajęć w szkołach publicznych (w niektórych są tam obecne już od ponad stu lat) nie doprowadziło to do mutacji edukacji płciowej w orgie dla nieletnich. Nie ma żadnych podstaw, by przewidywać, że to się kiedykolwiek stanie.

Podobnie jak – również wieszczone i obrazowo opisywane w Epoce Antychrysta – zmuszanie heteroseksualistów do przekonstruowania swojej płciowości wypada niedorzecznie biorąc pod uwagę, że w wielu krajach, które od dekad cieszą się równością małżeńską dla wszystkich (pełnoletnich i świadomych swoich czynów) obywateli nie zachodzą tego typu procesy. Przeciwnie, sam fakt, że środowiska LGBTQ+ skupiają się na takich postulatach jak prawo do zawierania małżeństw i adopcji dzieci pokazuje, że nie chcą zastępować heteronormatywności homonormatywnością (jakkolwiek miałoby to wyglądać), tylko wtopić się w istniejący kształt społeczeństwa na funkcjonujących już zasadach. I nie jest to refleksja dla konserwatystów (nawet polskich) nie do osiągnięcia – Piotr Kaszczyszyn, redaktor naczelny Klubu Jagiellońskiego, napisał niedawno artykuł, w którym był w stanie poprawnie zinterpretować te aspiracje.

Ale – jak już pisałem – to nie ma dla Lisickiego żadnego znaczenia. Jeśli jakikolwiek element rzeczywistości nie służy obronie Kościoła Rzymskokatolickiego, służy jego zniszczeniu. Nie ma innej opcji. Gdy w swojej skrzynce z narzędziami ma się tylko młotek, wszystko wokół wygląda jak gwóźdź. W takim ujęciu nie trzeba podejmować prób logicznego przewidywania następstw różnych procesów społecznych – jeśli kłócą się z dogmatami, to są złe i na pewno doprowadzą do zła. Nawet jeśli niekoniecznie takiego, jakie opisał Lisicki, to na pewno do jakiegoś, więc nie ma potrzeby wchodzenia w szczegóły. Nie trzeba wkładać wysiłku w próby udowadniania, że te procesy zachodzą czy wiarygodnego przedstawiania skutków i przyczyn, po prostu tak jest. I tyle w tym temacie. Jeśli papież Franciszek, „kościół otwarty”, a niewykluczone, że i pan Kaszczyszyn z Klubu Jagiellońskiego nie służą rozwiązaniu problemu, to oznacza, że są jego częścią. Jeśli patrzy się na świat jak na metafizyczne pole walki dobra ze złem, nie ma w nim miejsca na odcienie szarości.

Najzabawniejszy jest w tym wszystkim fakt, iż Epoka Antychrysta jest bardzo otwarcie (subtelność jest Lisickiemu rzeczą całkowicie obcą – papież Judasz jest następcą kilku z kolei papieży Franciszków, z których każdy reformował Kościół coraz bardziej) wymierzona w satyrę na obecnie sprawującego funkcję papieża Jorge’a Maria Bergoglia. Pontyfikat tego papieża charakteryzuje się co prawda wieloma symbolicznymi gestami skierowanymi w stronę bardziej liberalnej części wiernych, ale ani teraz, ani w okresie wydania powieści Lisickiego nie nastąpiła żadna znacząca reforma Kościoła Rzymskokatolickiego – na pewno nic kalibru choćby porównywalnego z czymkolwiek z Epoki Antychrysta. Obecna polityka Watykanu konsekwentnie idzie szlakiem wyznaczonym przez poprzednich papieży. Tym, co odróżnia obecny pontyfikat jest raczej sprzyjająca mediom forma, nie treść. Tak samo jak legalizacja małżeństw gejów i lesbijek nie doprowadzi do otwarcia burdeli ze zwierzętami dla zoofilów (znów – to koncept z samej powieści, nie moja próba parodiowania treści Epoki Antychrysta), bo nie zachodzi tu żadne wynikanie, lekka zmiana sposobu komunikacji z mediami nie skończy się Armagedonem, czy czegokolwiek symbolem ma być apokaliptyczny finał książki.

Jednym z powracających motywów w Epoce Antychrysta jest przekonanie, że rozwodniona duchowo i ideologicznie współczesność cierpi z powodu braku sensu życia. Jest to rzecz o tyle interesująca, że… to coś, z czym niekoniecznie się nie zgadzam. Jednym z największych wyzwań postmodernizmu jest ryzyko, że bez jednej unifikującej wizji świata ludzie zatracą poczucie jasno określonego celu życiowego. Z przyjemnością przeczytałbym jakąś przytomną krytykę współczesności przeprowadzoną pod tym właśnie kątem, nawet – zwłaszcza! – z pozycji konserwatywnych czy stricte religijnych. Według Lisickiego następstwem tego stanu rzeczy będzie hedonizm, całkowita destrukcja norm moralnych i upadek społeczeństwa. W samej treści książki pozostaje to całkowicie nieuzasadnione. Nie wspominając już o tym, że współcześnie zachodzi raczej odwrotny proces, związany z tworzeniem nowych (polityka tożsamościowa, ruchy społeczne odpowiadające problemy współczesności), powrotem do dawnych (rosnąca popularność ruchów faszystowskich ORAZ ruchów odwołujących się do tradycji lewicowych wśród młodych ludzi) albo wzmacnianiem istniejących już struktur społecznych (narodowe szowinizmy USA, Wielkiej Brytanii i wielu innych państw). Nie upieram się, że to trwały i dominujący trend, ale jeśli Lisicki – albo ktokolwiek inny – chce mi wmówić, że dążymy do moralnej i etycznej zagłady tylko z powodu domniemanej liberalizacji Watykanu, to naprawdę chciałbym przeczytać jakąś spójną, precyzyjną i dobrze uzasadnioną analizę na ten temat. Autora Epoce Antychrysta zdaje się to jednak nie interesować – znacznie więcej czasu i miejsca zajmuje mu bardzo drobiazgowe opisywanie aktów seksualnych i groteskowości wyglądu przewijających się przez powieść bohaterów i bohaterek.

To kolejna kwestia. Epoce Antychrysta wypełniona jest pornograficznymi opisami aktów seksualnych, opisami odpychającej ludzkiej cielesności czy przedstawianie osób fizycznie nienormatywnych w możliwie odczłowieczający sposób. Nie dziwi mnie to specjalnie. Część z Was na pewno kojarzy szokujące zdjęcia z Parad Równości w Polsce i na świecie, które później okazują się fotomontażami, zdjęciami z zamkniętych imprez albo plaż nudystów. To dość powszechna taktyka utożsamiania różnych grup społecznych (w tym wypadku feministek i osób LGBT+) z rzeczami i zachowaniami możliwie najbardziej odrażającymi na tym intuicyjnym, biologicznym poziomie wyzwalającym odruchowe poczucie dyskomfortu. W ten sposób łatwiej traktować takie mniejszości nie jako ludzkie istoty z własną podmiotowością, tylko sprowadzać je do tych konkretnych aktów i reagować na nich tak, jak na te akty – odrazą. Nie jest to taktyka nowa, ani nawet właściwa wyłącznie konserwatystom. My na lewicy – co z stwierdzam z ubolewaniem – również czasami to robimy, choć na ogół w minimalnie subtelniejszej formie, zarzucając wyborcom konserwatywnych partii prymitywizm, niskie IQ, zatrzymanie się w rozwoju ewolucyjnym, porównywanie do ludzi pierwotnych i inne podobne rzeczy.

U Lisickiego występuje to jednak w takim stężeniu i tak karykaturalnej formie, że mina, którą próbował tu podłożyć wybuchła mu prosto w twarz. Istnieje pewna granica poza którą rzeczy odpychające zaczynają być najzwyczajniej w świecie zabawne. To jak z wieloma filmami gore, gdzie obrazowanie przemocy jest tak przerysowane, że nie sposób brać ich na poważnie. To sprawia, że Epoka Antychrysta nie przypomina jadowitej, krwistej krytyki liberalizmu, lewicowości, ponowoczesnego pędu do samozniszczenia czy czegokolwiek miałaby być krytyką (bo wciąż nie jestem pewien) tylko wygłup lewicowego trolla próbującego skarykaturować „brodatą” fantastykę. Nie będę tu cytował poszczególnych fragmentów (recenzja oko.press jest nimi gęsto poprzetykana, więc zainteresowane osoby odsyłam właśnie tam), ale Lisicki od samego początku strzela z grubej amunicji i nigdy nie pozwala sobie na jakiekolwiek subtelności. Przypomina trochę rozemocjonowanego gimnazjalistę, który próbuje obrzucić kogoś obelgami, ale z braku wyczucia jego tyrada budzi raczej zażenowanie niż oburzenie.

Jeśli rozważacie sięgnięcie po Epokę dla zdrożnej przyjemności czytania literatury tak złej, że aż na swój sposób przyjemnej to… Szczerze? Darujcie sobie. To prawda, że jedna bzdura zastępuje następną na tyle szybko, by powieść nie mordowała całej cierpliwości czytelnika (w każdym razie nie od razu), ale ten korowód bezeceństw z czasem mocno powszednieje, w dodatku poprzetykany jest bełkotliwą próbą parodiowania lewicowego dyskursu przez kogoś, kto taki dyskurs zna tylko z drugiej ręki. To sprawia, że jeszcze przed końcem pierwszej części książki wszystko zaczyna nużyć i dalsza lektura idzie bardzo opornie. Nie sztuką jest pisać o filozofii w usypiająco nudny sposób – czego sam zresztą dowiodłem nie dalej jak kilka akapitów temu – ale pisać orgiach osób trans i homoseksualnych ekscesach tak, by czytelnik umierał z nudów? To już coś na swój sposób godnego podziwu.

Chciałbym zakończyć ten tekst jakąś pozytywną puentą i chyba taką znalazłem. Paweł Lisicki, najwidoczniej wciąż szybujący na skrzydłach weny, stworzył tematyczny i konwencyjny follow-up do Epoki Antychrysta – zbiór opowiadań noszący tytuł Nowa Wspaniała Przyszłość. Nie, samo w sobie to zdecydowanie nie jest pozytywna puenta – jest nią jednak fakt, że zamiast Fabryki Słów, która odpowiedzialna była za wydanie Epoki jest Wydawnictwo M, oficyna znacznie mniejsza i szczycąca się publikacją takich pozycji jak Matrix III Rzeczpospolitej: Pozory wolności; Ludzie Czerwonego Mroku: Rewolucja Październikowa czy Biblia: Komiks. Jeśli więc nawet Fabryka Słów nie chce już publikować Lisickiego, to znaczy, że jego twórczość nie trafiła w gusta nawet tych odbiorców, do których wyraźnie była kierowana. Znajduję to pocieszającym.

Tekst powstał w ramach współpracy z portalem Legimi oraz producentem czytników książek elektronicznych PocketBook
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...