Pokazywanie postów oznaczonych etykietą The Twelve. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą The Twelve. Pokaż wszystkie posty

sobota, 11 lutego 2017

Superbohaterowie wyklęci

fragment grafiki autorstwa Chrisa Westona, całość tutaj.

W długiej i bogatej historii wydawnictwa komiksowego Marvel pojawiły się tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy superbohaterów – od samego początku oficyna eksperymentowała z nowymi postaciami, by wyłonić z nich te najbardziej lubiane przez czytelników i posiadające największy potencjał, aby rozwijać je i na nich zarabiać. To nieuniknione, że w podczas takiego procesu pojawi się wiele „odrzutów” – bohaterów, którzy nie wzbudzili większego zainteresowania odbiorców i po kilku występach zostali zapomniani, skazani na egzystencję w komiksowym limbo i pamięci nielicznych fanów oraz fanek. U zarania wydawnictwa, gdy nosiło ono jeszcze nazwę Timely Comics, powstały takie postaci jak Captain America, Vision, Patsy Walker czy Bucky Barnes – fani współczesnych komiksów superbohaterskich znają te postaci, ponieważ z powodzeniem zostały one przetransplantowane do zmodernizowanego świata Marvela i do dziś cieszą nas swoimi występami na kartach komiksów oraz ekranach kin i telewizorów. Ale to wyjątki – zdecydowana większość superbohaterów wymyślonych w latach czterdziestych XX wieku albo błąka się gdzieś na trzecim, czwartym planie albo została zapomniana. 

Pomysł na The Twelve był prosty – wygrzebać z lamusa zapomnianych herosów, znaleźć jakiś sposób na wrzucenie ich do współczesnego uniwersum Marvela i zobaczyć, czy będą w stanie się przystosować. Tego zadania podjął się J. Michael Straczynski, weteran scenopisarstwa nie tylko komiksowego, ale również filmowego i telewizyjnego. Fakt, że w trakcie pracy nad dwunastoczęściową zamkniętą serią trochę mu się zeszło – między numerem ósmym, a dziewiątym nastąpiła czteroletnia przerwa – sprawił, że w trakcie premierowej publikacji komiksu pominąłem go i wróciłem dopiero niedawno, gdy przypomniałem sobie, że istniało coś takiego, zaś sama koncepcja wydała mi się ciekawa. Teraz, gdy The Twelve wydane zostało już w całości, przeczytałem serię za jednym posiedzeniem i… naprawdę mi się podobało. Jasne, nie wszystko zagrało w niej tak, jak zagrać powinno, sporo zawartych w niej rzeczy jest dość dyskusyjnych, ale generalnie z czystym sumieniem poleciłbym ten komiks wszystkim osobom lubiącym nieco mniej konwencjonalne spojrzenie na mainstreamowe komiksy superbohaterskie. 

W trakcie Operacji Berlińskiej do Europy zlecieli się chyba wszyscy ówcześnie działający peleryniarze, by rzucić na kolana Trzecią Rzeszę i na dobre zakończyć II Wojnę Światową. Było ich tylu, że dosłownie wpadali na siebie na ulicach miasta – w ten sposób tytułowa dwunastka superbohaterów doraźnie połączyła siły. Chwilę później wpadła w pułapkę zastawioną przez Nazistów, została zahibernowana i przeleżała grubo ponad pół wieku pod Berlinem, aż w końcu przypadkowo odnaleziono smacznie śpiących herosów w trakcie prowadzenia prac remontowych. I tu zaczyna się właściwa fabuła – bohaterowie zostają przetransportowani do USA, gdzie próbują odnaleźć się w nowej (komiks rozgrywa się na krótko po wydarzeniach z pierwszej Civil War) rzeczywistości. Niektórym wychodzi to lepiej, innym gorzej, jeszcze innym – w ogóle. Sytuacja pogarsza się w momencie, gdy jeden z tej grupy żywych skamielin – pozbawiony mocy superbohater imieniem Blue Blade – zostaje zamordowany. Fabułę śledzimy z perspektywy Phantom Reportera – jednego z Dwunastki, byłego dziennikarza, który do samego końca opisuje losy swoich towarzyszy i ich próby dopasowania się do dwudziestego pierwszego wieku. 

Na samym początku muszę napisać, że bardzo podoba mi się zniuansowanie jego wydźwięku. W opowieściach, gdy postać z zeszłej epoki nagle ląduje w obecnej na ogół mamy do czynienia z dwoma wariantami – albo „żywa skamielina” zachwycona jest postępem albo odwrotnie, to współcześni bohaterowie, porównując dawne czasy z obecnymi, wzdychają do niewinności i prostoty, jaką charakteryzowała się nieszczęśliwie miniona przeszłość. W The Twelve jest to szczęśliwie trochę bardziej skomplikowane – z jednej strony mamy superbohaterów z lat czterdziestych, którzy wyobrażali sobie przyszłość jako krystalicznie czystą utopię, w której bieda została wyeliminowana, a wszyscy mają plecaki odrzutowe (tak, w komiksie pada nawiązanie do memu „jesteśmy w przyszłości, gdzie są nasze jetpacki?”, na szczęście ładnie i nienachalnie wkomponowane w całość), a zastali… no cóż, zastali XXI wiek ze wszystkimi jego niedoskonałościami. Z drugiej strony mamy współczesnych, którzy idealizowali przeszłość, jako Złoty Wiek, w którym naprawdę można było odnieść sukces, ulice były bezpieczne, a dzieci i żony posłuszne… zapominając, że nie było wtedy takich „luksusów” jak choćby możliwość poślubienia kogoś o innym kolorze skóry. Poza tym, niektórzy bohaterowie z tytułowej Dwunastki również nie byli tacy grzeczni i niewinni, jak to się może wydawać – część z nich ma pochowane w szafach trupy (metaforyczne albo i dosłownie), a intencje jednego czy dwóch również nie są do końca czyste. 

Bohaterami The Twelve jest aż dwanaście osób (teoretycznie – jedna z nich jest bardziej czymś w rodzaju rekwizytu, niż pełnoprawną postacią), co w rękach mniej uzdolnionego scenarzysty skończyłoby się zapewne chaosem. Na szczęście Straczynskiemu udało się zapanować nad opowieścią i każdy bohater w jakimś stopniu zostaje wyeksponowany i ma wpływ na główny wątek fabularny (czyli morderstwo Blue Blade’a)… z jednym wyjątkiem. Witness – superbohater posiadający dar ograniczonego wpływania na rzeczywistość – otrzymał najmniej miejsca w całym komiksie, jego rola ogranicza się do zaledwie kilku dialogów i jednej sceny, w której ma okazję wyeksponować origin i zaprezentować swoje moce w działaniu. I tyle. Kilka innych postaci również cierpi na brak „czasu antenowego”, w trakcie którego można byłoby lepiej je poznać, ale to Witness jest według mnie największym pokrzywdzonym, szczególnie że jego moce mają spory potencjał fabularny i ten superbohater spokojnie udźwignąłby nawet własną serię. 

Najwięcej miejsca otrzymali Dynamic Man (zwany Człowiekiem Jutra, który – paradoksalnie – ma chyba największe trudności w oswojeniu się z XXI wiekiem), Mister E (który musi zmierzyć się z faktem, że jego żyjący wciąż jeszcze syn nienawidzi go za ukrywanie przed światem swojego żydowskiego pochodzenia) oraz Captain Wonder (którego cała rodzina nie żyje, zaś umierający na raka były sidekick błaga go o odtworzenie formuły, dzięki której otrzymał swoje moce). Kilkoro innych – Rockman, Blue Blade czy Phantom Reporter – ma trochę mniejsze role, zaś pozostali – Black Widow (ale nie ta, o której myślicie), Electro (też nie ten, o którym myślicie), Feiry Mask, Laughing Mask i Master Mind Excello – to postaci w najlepszym razie satelickie. Ich indywidualne wątki przeplatają się w miarę równomiernie, co z jednej strony sprawia, że komiks się nie nudzi i co chwila zaskakuje czymś nowym, z drugiej – powoduje, iż fabuła toczy się w bardzo ślimaczym tempie. Zdecydowaną większość komiksu zajmuje zobrazowanie, jak każde z Dwunastki układa sobie życie w nowym, wspaniałym świecie XXI wieku. To dość ograny motyw, na szczęście na tyle dobrze poprowadzony, że w trakcie lektury nie odczuwałem znużenia. No, może odrobinę – bo główny wątek rozwijał się naprawdę wolno i momentami miałem już trochę dosyć. W ramach komiksu poznajemy również origin stories każdej postaci. Te szczególnie absurdalne zostały zretconowane jako oficjalne wersje znacznie bardziej dramatycznych wydarzeń. Właściwie w każdym numerze otrzymujemy co najmniej jedną retrospekcję i… to trochę męczy. Niekoniecznie dlatego, że te fragmenty są źle napisane, bo na ogół tak nie jest – po prostu jest ich dużo i negatywnie wpływają na dynamikę i tak dość statycznego komiksu. Na pewno część z tych historii dałoby się skrócić czy wręcz pominąć i zaoszczędzone kadry wykorzystać do lepszej ekspozycji tych mniej promienitych bohaterów, ale z drugiej strony nie jest to jakiś olbrzymi problem i nie mam zamiaru kruszyć z tego powodu kopii. 

Oprawa graficzna The Twelve nie wyróżnia się ani na plus, ani na minus. Rysownik, Chris Weston, odwalił kawał naprawdę porządnej rzemieślniczej roboty i komiks wygląda po prostu dobrze – kreska jest realistyczna, kadrowanie przyzwoicie prowadzone, czytelnicze oko nie ma problemów z nadążeniem za fabułą i wyłapuje wszystko to, co wyłapać powinno. Bardzo podoba mi się fakt, że każde z Dwunastki posiada urodę odpowiadającą kanonom piękna obowiązującym w latach czterdziestych – od razu widać, że ci ludzie pochodzą z tamtych czasów. Kolory są nieco przytłumione, co ładnie rezonuje z ogólnym klimatem komiksu. Na uwagę zasługują bardzo fajne okładki autorstwa Kaare’a Andrewsa – świetnie narysowane, obdarzone soczystymi kolorami, przypominające filmowe plakaty albo okładki pulpowych magazynów z epoki. Wizualnie ten komiks naprawdę nie ma się czego wstydzić, choć z drugiej strony ciężko powiedzieć, by prezentował się jakoś oszałamiająco – ale może to i dobrze, bo w tym konkretnym przypadku obraz pełni raczej służebną rolę w stosunku do opowieści. 

Najfajniejsze w The Twelve jest to, iż ta seria jest kompletna – po jej zakończeniu mam satysfakcję z poznania zamkniętej, zaplanowanej od początku do końca opowieści i nie oczekuję żadnego ciągu dalszego. Ewentualne sequele byłyby zresztą trudne do przeprowadzenia, bo sporo postaci nie dożywa finału, a część zmienia się właściwie nie do poznania. Komiks nie jest zbyt mocno osadzony w kontinuum uniwersum Marvela i by w pełni cieszyć się jego treścią nie potrzeba prawie żadnych dodatkowych informacji. Podoba mi się również sposób, w jaki Straczynski sięgnął do samych korzeni wydawnictwa, wydobył zupełnie zapomniane postaci i pozwolił im zabłysnąć (niektórym pewnie po raz ostatni) w nowej erze. To bardzo porządnie napisana seria – jasne, styl Straczynskiego nie każdemu musi pasować, ale fani scenarzysty mogą być spokojni. Nie jest to w żadnym wypadku arcydzieło na miarę The Watchmen czy Marvels, tylko po prostu sympatyczny komiks superbohaterski trochę próbujący subwersji, trochę żonglujący ogranymi motywami, trochę dekonstruujący (ale też nie za bardzo) i na swój sposób niesamowicie satysfakcjonujący. Nie jest to typowy peleryniarski produkcyjniak z gnającą na złamanie karku fabułą – raczej spokojna, kameralna obyczajowa opowieść o niedoskonałych ludziach oraz ich małych i dużych problemach. Bardzo słodko-gorzka, bardzo ujmująca. Bardzo polecam.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...