Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Garth Ennis. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Garth Ennis. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 20 stycznia 2013

Z prochu w proch

fragment grafiki autorstwa Felipe Massafery, całość tutaj.

W świecie superbohaterów obdarzonych mocami latania, strzelania promieniami z oczu, kontrolowania pogody, nadludzkiej siły, inteligencji i wieloma innymi zwykły gość ze spluwą mógłby się wydawać postacią, delikatnie mówiąc, banalną i zwyczajnie nie na miejscu. Tymczasem wydawnictwo Marvel od niemal czterdziestu lat w szeregach swych pierwszoligowych postaci utrzymuje takiego właśnie bohatera – pozbawionego wrodzonych lub nabytych mocy, czy choćby nadzwyczajnej technologii albo magicznego artefaktu.

Punisher zawsze był owalnym kołkiem w świecie kwadratowych otworów. Poprzez brak nadnaturalnego dopakowania jego obecność w komiksach obnaża absurdalność całej superbohaterskiej konwencji – zawsze, gdy obok Spider-Mana, Captaina America czy Wolverina pojawia się naturalistyczny do szpiku kości Frank Castle, kołek do zawieszania niewiary trzeszczy i się gnie pod naporem konwencyjnego kontrastu. Trudno w ogóle zrozumieć, jakim cudem taka postać – były wojskowy, owładnięty żądzą zemsty mężczyzna eliminujący zaśmiecających świat nikczemników – kiedykolwiek mogła zostać uznana za godną własnej komiksowej serii. Z Frankiem jest też inny problem. Stereotyp „gościa ze spluwą” zniechęcił do niego wielu czytelników, biorących Punishera za postać miałką, płaską i napędzaną najbardziej ogranym w historii popkultury imperatywem – zemstą. Brutalna otoczka towarzysząca występom tej postaci zapewniła jej kolejną łatkę. W oczach laików Punisher stał się marvelowym ni to Rambo, ni to Chuckiem Norrisem, zaś zeszyty z nim w roli głównej – komiksowym odpowiednikiem sensacyjnych filmów klasy B. Tyle opinia obiegowa. Stan faktyczny jest tak odmienny, że warto przyjrzeć mu się bliżej. Znacznie bliżej.

Znających moje pacyfistyczne usposobienie zdziwi zapewne (a może właśnie nie?) fakt, że bardzo fascynuje mnie postać Punishera. Przez długi czas od komiksowych przygód Franka Castle trzymałem się, ze zrozumiałych względów, z daleka. Moją słodką ignorancję zburzyła seria The Punisher z 2004 roku, wydawana w ramach pozbawionego zwyczajowej cenzury imprintu MAX. Jej autor, Garth Ennis (Kaznodzieja, Pielgrzym, The Boys, Hellblazer i cała masa innych tytułów) pociągnął w niej to, co już wcześniej robił w ramach mainstreamowej serii o Punisherze – w znaczny sposób zreinterpretował osobę Franka Castle, jego „mitologię”, motywy postępowania i ton, w jakim utrzymywane były jego przygody. Ennis scenarzystą jest kontrowersyjnym, często (słusznie) zarzuca mu się zbytnie epatowanie przemową i makabrą w celu bezsensownego z punktu widzenia fabuły szokowania czytelników. I tu tego nie zabrakło, na szczęście w przypadku Punishera krewki Irlandczyk nie zapomniał także o psychologii postaci i innych składowych każdej dobrej opowieści.

Na pierwszy rzut oka sprawa jest prosta – Frank wypowiedział wojnę wszelkiemu złu i niesprawiedliwości po tym, jak jego rodzina zginęła w strzelaninie w Central Parku w trakcie mafijnych porachunków. Banał. Ale banał, który Ennisowi udało się pogłębić. Tak jak Hulk istniał w podświadomości Bruce’a Bannera na długo przed wypadkiem z bombą gamma, tak Punisher krył się we Franku na dobrą sprawę już od dziecka. W one-shocie Punisher: The Tyger* poznajemy młodego Franka wychowanego w Brooklynie. Zaskakujący jest fakt, iż dziesięcioletni chłopiec, który w przyszłości stanie się największym koszmarek świata przestępczego jest dzieckiem zaskakująco łagodnym i uduchowionym. Młody Frank interesuje się poezją, uczęszcza na przykościelne nadobowiązkowe zajęcia pozaszkolne. Niewiele się odzywa, jest skryty, cichy i trzymający się na uboczu. Jego osobliwy system wartości i swoiście pojmowana moralność zaczynają się kształtować w tamtym właśnie okresie, gdy obserwuje poczynania syna jednego z lokalnych potentatów i fakt, że lokalne społeczeństwo jest wobec tych ekscesów bezradne.

W Wietnamie we Franku coś się obudziło. Pewien bliżej niesprecyzowany mrok, który napędzał go w trakcie najbardziej niebezpiecznych starć z Wietnamczykami, towarzyszył mu podczas zwiadów i wędrówek przez dżunglę. Coś podobnego do conradowskiego jądra ciemności – to w ogniu walki Frank Castle stał się taką osobą, jaką znamy z komiksów o Punisherze. W miniserii Punisher: Born (również autorstwa Ennisa) dowiadujemy się, że w pewnym momencie Frank ulega podszeptom słyszanym w swojej głowie. Pojawiający się w ogniu niemożliwej do przeżycia walki tajemniczy głos obiecuje mu życie, jakiego zawsze skrycie pragnął – pełne zabijania, krwi i przemocy. Nie wiemy, czy źródłem tych podszeptów jest jakaś nadnaturalna istota (Kostucha, Diabeł) czy może pochodzą one wprost z najgłębszych warstw podświadomości bohatera. Ja skłaniam się raczej ku tej drugiej, psychologicznej interpretacji. Frank zasmakował w przemocy na tyle, by później używać tragicznej śmierci rodziny w charakterze usprawiedliwienia swoich działań.

Tyle tylko, że ta odpowiedź nie byłaby do końca prawdą. Frank naprawdę kochał swoją żonę i dzieci i, między innymi, to ich strata napędzała jego krwawą vendettę. Problem polega jednak na tym, że jego motywacje są daleko bardziej złożone. Punisher już dawno wyeliminował wszystkich ludzi bezpośrednio i pośrednio odpowiedzialnych za śmierć jego rodziny. Tymczasem krucjata trwa dalej, bo Frank zagubił się w tej fali przemocy i zabijania, stając się już tylko pustą skorupą, mechanizmem w którym tylko od czasu do czasu migoczą jakieś przejawy człowieka, którym był przedtem. Wiele osób zarzuca tej postaci, że nie ma wyraźnie zarysowanego charakteru, żadnej indywidualnej cechy, która by ją wyróżniała. A przecież trudno sobie wyobrazić, by postać z takim backgroundem fabularnym miała komiksowo przerysowaną osobowość.

A i to nie zawsze. Rick Remeder, który po odejściu Ennisa z Marvela przejął po nim pałeczkę i zobowiązał się do dalszego poprowadzenia historii Franka Castle odpowiedzialny jest za jedną z najbardziej szokujących historii z Punisherem w roli głównej. Oto jeden z Marvelowych złoczyńców o pseudonimie Hood przywraca do życia rodzinę Franka, by za jej pośrednictwem móc manipulować Punisherem. Frank, widząc swoją zonę i dzieci ponownie w świecie żywych…  zabija ich ponownie. Wymowa tej sceny jest tak szokująco jednoznaczna, że nie sposób się nią nie przejąć. Frank Castle nie jest już tą samą osobą, którą był na początku swojej krucjaty.

Ciekawy jest też fakt, że komiksowi scenarzyści nader chętnie opisują historię zwykłych (lub mniej zwykłych) zjadaczy chleba, na których działania Punishera wywarły nieoczekiwany skutek. Robił to zarówno Ennis (historia Welcome home, Frank), jak i inni scenarzyści (Punisher MAX: Tiny, Ugly World, Punisher MAX: Happy Ending). Tam Frank schodzi na drugi (czy nawet trzeci) plan, zaś opowieść skupia się na zwyczajnych ludziach i ich zwyczajnych problemach, które w konfrontacji z działaniami Franka stają się dziwnie błahe i trywialne. Przypomina to nieco niektóre historie z Sandmana (nie przymierzając).

Co tu dużo pisać – niezwykła postać. Zaskakująco głęboka jak na „faceta ze spluwą”.

______________________
*skojarzenia ze słynnym wierszem Williama Blake’a jak najbardziej trafne, bo wiersz cytowany jest w niniejszym komiksie. W ogóle, to bardzo popularny poemat wśród marvelowych bohaterów – cytowano go m.in. w miniserii Wolverine Origin czy w którymś z zeszytów o Spider-Manie.

niedziela, 23 grudnia 2012

Ofiarowanie

fragment grafiki autorstwa Sawoka Sawickiego, całość tutaj.


Przeszedłem właśnie The Binding of Isaac, niezależną grę zręcznościową od (nie)sławnego Team Meat. Zeldopodobna reinterpretacja starotestamentowej opowieści w typowo mcmillenowskim ujęciu, może nie jest jakąś wyjątkowo wstrząsającą (come on, McMillen stworzył bezsprzecznie najbardziej odrażającą grę video w historii tego medium), ale i tak grubo powyżej średniej. Oto malutki Isaac mieszkający z matką – fanatyczką religijną – pada pewnego dnia ofiarą zafiksowania rodzicielki, która, wiedziona podszeptami samego Boga Ojca, chwyta za nóż z zamiarem zabicia swojego pierworodnego. Isaac chowa się przed nią w piwnicy, która okazuje się być wypełniona obscenicznymi stworzeniami przypominającymi wyabortowane płody, ofiary eksperymentów genetycznych czy pomioty wyjątkowo ekstremalnego chowu wsobnego. W tym piekielnym miejscu chłopiec rozpoczyna swoją wędrówką aż ku bramom Piekieł.

Podczas grania w tę prostą (co nie znaczy, że łatwą) produkcję bawiłem się naprawdę świetnie, choć fakt, że animowałem postać zapłakanego kilkulatka strzelającego kropelkami łez do dwugłowych niemowlaków, much czy odchodów w których nieraz poukrywane są ułatwiające grę znajdźki powinien mi znacząco zepsuć samopoczucie. A jednak, groteskowa i maksymalnie przegięta stylistyka gry złagodziła nieco jej wyrazisty, kontrkulturowy (i, nie ukrywajmy, nieco szczeniacki) przekaz. Generalnie grę polecam fanom staroszkolnych dungeon crawlerów o wysokim poziomie trudności. Z oczywistych względów nie polecam jej osobom wrażliwym czy biorącym religię chrześcijańską bardzo na serio.


The Binding of Isaac, poza sporą dozą znakomitej rozrywki, zapewniło mi też ciekawy przekrój obrazu współczesnego amerykańskiego fundamentalistycznego chrześcijaństwa, które za Oceanem ma inny, niż gdziekolwiek indziej rys. Obłudny purytanizm będący zasłoną dla zgoła niechrześcijańskich zachowań, postkolonialne przywiązanie do wartości wyniesionych z macierzystego kontynentu, szajba pastorów-celebrytów… Wszystko to (i wiele więcej) składa się na jedyną w swoim rodzaju narodową tożsamość religijną Amerykanów. Bardzo ładnie przedstawił to nieodżałowany serial HBO Carnivale, w którym ten aspekt poddany został zaskakująco przemyślanej popkulturowej dekonstrukcji. Nieco mniej elegancko, za to o wiele bardziej wyraziście przedstawiono ten temat w obrazoburczym Kaznodziei Ennisa, który w ogóle jest satyrą na amerykański styl życia. To z kolei skłoniło mnie do zgoła mało odkrywczej refleksji, że tożsamość religijna może wpływać u niektórych twórców i rzemieślników kultury popularnej na obraz religii w samej popkulturze.


Wiele narodów posiada bardzo wyrazistą, indywidualną tożsamość religijną – i twórcy będący przedstawicielami tych nacji nie wahają się tego prezentować. Weźmy chociażby specyficzny prawosławny katastrofizm charakterystyczny dla kultury i popkultury krajów byłego bloku wschodniego. Zarówno w Stalkerze Tarkowskiego, gdzie ten cerkiewny fatalizm dał nam jeden z najmądrzejszych filmów w historii światowej kinematografii, jak i na maksa popokulturowej strzelance S.T.A.L.K.E.R., w której mamy do czynienia z (leciutki spoiler) fundamentalistyczną czcią monolitycznego Spełniacza Życzeń. Do tej wyliczanki można też dodać powieści i gry komputerowe z franszyzy Metro 2033, gdzie postapokaliptyczne podziemia Moskwy zamieszkiwane są przez najrozmaitsze katastroficzne sekty religijne, co zresztą możemy zobaczyć na absolutnie fenomenalnym trailerze do gry Metro: Last Light. Więcej – i lepiej – pisał o tym Paweł Schreiber z Jawnych Snów i to do jego wpisów odsyłam jako do lektury absolutnie obowiązkowej. Intrygujący jest także demoniczny, faustowski mistycyzm charakterystyczny dla naszych zachodnich sąsiadów, a także mocno folklorystyczne chrześcijaństwo krajów Ameryki Łacińskiej. Z krajów spoza naszego kręgu kulturowego mógłbym wskazać niebezpiecznie fundamentalistyczny islam oraz buddyzm, który od jakiegoś czasu jest modną pop-religią. Jak na tym tle wypada najbardziej katolicki naród w historii Europy?

Zaskakująco słabo. Można by pomyśleć, że w Polsce, gdzie właściwie nie wolno być niekatolikiem, tożsamość religijna będzie silna i charakterystyczna. Tymczasem, gdy zacząłem się zastanawiać nad tym, jakie są cechy polskiej tożsamości religijnej, natrafiłem na kompletną pustkę. Katolicyzm w Polsce okrzepł jako zlepek rytuałów, gestów, zachowań i przyzwyczajeń i obecnie właściwie pełni tylko rolę systemu regulacji społecznej, w dodatku mocno anachronicznego. Na ludzi otwarcie deklarujących wiarę i starających się żyć zgodnie z jej przykazaniami patrzy się z głęboką podejrzliwością, podobnie zresztą jak na ateistów. Do kościoła się chodzi, kazań się słucha, ale rzadko kiedy towarzyszy im jakakolwiek refleksja. Hierarchowie mówią jak żyć, na kogo głosować, przeciw czemu protestować – ale nie mówią, jak wierzyć. Przewrotnie mógłbym napisać, że Polska to jeden z najbardziej laickich krajów Europy, jeśli tylko zmodyfikujemy nieco definicję wyznania, wyłączając z niej struktury bogatych tradycji postreligijnych, jaką jest obecnie katolicyzm w Polsce.

Widać to także w polskiej popkulturze. Tematy chrześcijańskie pojawiają się w niej stosunkowo często, ale prawie nigdy nie nawiązują do tradycji polskiego katolicyzmu, przenosząc fundamenty na tradycje niemalże antyczne (Maja Lidia Kossakowska) albo Europy Zachodniej (Jacek Piekara). Jeden Rafał A. Ziemkiewicz w napisanej sto lat temu Jawnogrzesznicy pokusił się o umieszczenie akcji w dystopicznej teokratycznej Polsce, gdzie Kościół na stałe zrósł się z rządem i trzyma cały naród za mordę siłą indoktrynacji i wdrukowywanych rytuałów, gnijąc zarazem od środka. I to jest chyba całkiem niezłe podsumowanie naszej narodowej tożsamości religijnej. Alleluja!

niedziela, 22 stycznia 2012

Krzyż przed Mordorem

fragment grafiki autorstwa Ignacio Bazána Lazcano, całość tutaj.
Umieszczanie w dziełach czysto popkulturowych (istnieje coś takiego jak "czysta popkultura"?) odniesień do religii chrześcijańskiej (lub jakiejkolwiek innej współczesnej) jest czymś odmiennym, niż nawiązywanie do tradycji religii starożytnych kultur czy cywilizacji. Powód jest oczywisty – do obecnej religii wiele osób ma bardzo emocjonalny, osobisty stosunek. Dlatego z uniwersum Marvela obok Spider-Mana, Captaina America czy Iron Mana może występować Thor, ale już Jezus Chrystus – w żadnym wypadku. Nie oznacza to bynajmniej, że inżynierowie i artyści popkulturowi kompletnie rezygnują z umieszczania w swoich dziełach motywów i symboli chrześcijańskich. Owszem, robią to nader często, jednak są sytuacje i sytuacje. Na chwilę obecną przychodzą mi do głowy cztery typy dzieł kultury popularnej, które czerpią z mitologii chrześcijaństwa.

Pierwszym typem są dzieła de facto propagandowe, wycelowane w target środowisk chrześcijańskich. Wszystkie te czwartoligowe zespoły grające chrześcijańskiego rocka i pop, te wszystkie Arki Noego, Dzieci z Brodą czy twory pokroju Porozumienia,* Skillet czy, nieco mniej hardkorowo, Maleo Reggae Rockers, seriale typu Joan z Arkadii czy chrześcijańscy naśladowcy Coelho. Zazwyczaj kontent tego typu jest bardzo niskiej jakości, razi infantylizmem i uproszczeniami niegodnymi religii, która w toku swojego istnienia wyprodukowała tyle traktatów teologicznych i filozoficznych. Drugi typ to utwory obliczone na skandal, chcące wybić się z tłumu drapieżnym, antyreligijnym „bluźnierczym” przesłaniem. Najlepszym przykładem będzie tu pewnie inkwizytorski cykl opowiadań pióra Jacka Piekary czy „Kaznodzieja” Ennisa. Rzeczy najczęściej średnio strawne, które przepadłyby bez otoczki kontrowersji i skandalu, jaką gwarantują antychrześcijańskie motywy. Trzecim typem dzieł nawiązujących do tradycji chrześcijaństwa są nieliczne, ale bardzo ciekawe spojrzenia „ludzi z zewnątrz” – artystów pochodzących z innych kręgów kulturowych, którzy – poprzez świeże spojrzenie – mogą nam powiedzieć coś bardzo ciekawego o kulturze, którą oddychamy na co dzień. Narzucają się tu przede wszystkim dwie produkcje z Kraju Kwitnącej Wiśni – manga „Fullmetal Alchemist” i anime „Neon Genesis Evangelion” z mnogością mniej lub bardziej widocznych nawiązań do religii i kultury chrześcijańskiej.

Czwartą i, z mojego punktu widzenia, najciekawszą kategorią tego typu kontentu są na wpół mityczne Dzieła, Które Pokazują Coś Ciekawego. Nie korzystają z chrześcijańskiego warzywniaka memetycznego po to, by strzelić komuś z liścia, ale żeby opowiedzieć ciekawą historię w ciekawy sposób. Jako, że przeważająca większość z nas (wszyscy?) jest kulturowymi chrześcijanami, nawet jeśli z wiarą nam nie po drodze. Oznacza to, że na niektóre sygnały będziemy reagować inaczej, niż na inne. Mitologia rodem z Pisma przez niektórych zwanego Świętym jest nieodwołalnie wbudowana w naszą cywilizację, a opowieści o stworzeniu świata, Adamie i Ewie, Mojżeszu, ukrzyżowaniu Chrystusa nie da się amputować z naszej kultury. I, koniec końców, to dobrze.

Chrześcijan łatwo jest obrazić. Wystarczy pokazać gdzieś krzyż na tle nagiego pośladka, by zabrzmiały trąby jerychońskie, choć to może życie w Polsce wykrzywia mi optykę, a w innych krajach do tych kwestii podchodzi się bardziej liberalnie. Ale nie sądzę. W każdym razie, chrześcijanie oburzają się widząc nawiązania do najbardziej charakterystycznych symboli swojej wiary, wszelako jeśli w grę wchodzą odniesienia bardziej subtelne (albo choć mniej popularne) wrzasku nie ma. Niech za przykład posłuży niesamowity serial „Carnivale”, gdzie odniesień do chrześcijaństwa jest zatrzęsienie – od Drzewa Poznania, przez krzew gorejący, aż po (przewrotnie zinterpretowaną) Apokalipsę. Bluźnierczo traktowanych krzyży brak. Podobnie zresztą brytyjski „The Fades”, gdzie odniesienia do chrześcijaństwa opierały się głównie na delikatnych nawiązaniach, średniowiecznym toposie psychomachii (czyżbym nadinterpretował?) i jednej dość wyraźnej ikonie chrześcijaństwa. Fabuła ufundowana jest na bazie walki Dobra ze Złem. O obu serialach napiszę jeszcze kiedy indziej (bo oba na to zasługują jak mało które).

W każdym razie - kiedy widzę w jakimś popkulturowym dziele nawiązanie do chrześcijaństwa automatycznie włącza mi się w mózgu czerwona lampka - a nuż ktoś znowu gra na religii, by się wybić? To trochę krzywdzące dla mitologii chrześcijańskiej, obiektywnie rzecz biorąc bardzo ciekawej i inspirującej - jeśli, rzecz jasna, zdławimy nasz kulturowy (bądź światopoglądowy) chrześcijanizm i do sprawy podejdziemy na chłodno. Z doświadczenia wiem, że nie każdemu przychodzi to z łatwością.
__________
*moja młodsza siostra tego słucha. It… is… wrong. Jeśli bycie chrześcijaninem wiąże się z utratą gustu muzycznego, to cieszę się, że zrezygnowałem.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...