Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jarosław Grzędowicz. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jarosław Grzędowicz. Pokaż wszystkie posty

piątek, 9 marca 2018

Weekend w strachu

fragment grafiki, całość tutaj.

Za każdym razem gdy zdarza mi się pomstować na polską fantastykę (czyli regularnie) jak bumerang powraca pytanie – a czytałeś Weekend w Spestreku Grzędowicza? Do tej pory zmuszony byłem odpowiadać, że nie, nie czytałem – prozę Grzędowicza znajduję niestrawną nawet w przypadku tych jego dzieł, które powszechnie uznaje się za udane i godne polecenia. Za którymś jednak razem uznałem, że najwyższa pora w końcu zmierzyć się z tym niesławnym opowiadaniem. Nie zostałem porażony – prawdopodobnie dlatego, że opinie osób, które opowiadały mi o tym tekście przygotowały mnie na to, co otrzymam, poza tym, znałem twórczość autora już na tyle dobrze, by mniej-więcej wiedzieć, czego się spodziewać. Ujmując sprawę w ten sposób, nie rozczarowałem się ani trochę – dostałem opowiadanie reprodukujące większość charakterystycznych dla Grzędowicza motywów w charakterystyczny dla Grzędowicza sposób skonstruowane i poplątane ideologicznie.

Wiedziałem czego się spodziewać – satyry na liberalny, lewicowy styl zawiadowania społeczeństwem. Problem polega jednak na tym, że Weekend z satyrą ma bardzo niewiele wspólnego, bardzo wiele natomiast – z fantazją. W umyśle Grzędowicza PRL ze wszystkimi jego absurdami, niedorzecznościami, przeładowaną zasadami i niepotrzebną papierkologią biurokracją miesza się z tęczowym terrorem politycznej poprawności, radykalnym feminizmem, wymuszoną pluralizacją religijną, a wszystko to przy akompaniamencie tupotu ciężkich, policyjnych buciorów i strzelania z bata. Nie koloryzuję tu – nie da się koloryzować Weekend w Spestreku. Fantazja o byciu prześladowanym objawia się w niemal pornograficznych scenach, w których główny bohater zostaje zwyzywany – po niemiecku! – i zaatakowany przez feministyczne bojówki oraz ocalony przez białych, heteroseksualnych mężczyzn, ostatnią ostoję spokoju i bezpieczeństwa w tytułowym Spestreku. Ale to niejedyna, choć pewnie najbardziej efektowna fantazja tej opowieści. Mamy tu bowiem jeszcze kapitalistyczną utopię, kontrastowo przeładowaną dobrobytem i wolnością, w której półki supermarketów uginają się pod ciężarem zróżnicowanych, smacznych i niezdrowych potraw, a ciężka praca, uczciwa przynosi równie uczciwą płacę, zaś sukces jednostki ludzkiej uzależniony jest wyłącznie od jej zaangażowania i determinacji. Jest to także – przede wszystkim? – fantazja o byciu bogatym wujkiem z Ameryki, który przywozi krewnym z komunistycznego Piekła cudowne podarunki z kapitalistycznego Raju.

Wspomniałem, że Weekend niewiele ma wspólnego z satyrą, mimo że w jakimś tam stopniu wpisuje się w definicję tego gatunku – wyostrza cechy krytykowanego zjawiska poza granice absurdu. Problem polega jednak na tym, że istnieje pewna granica takiego wyostrzania, która oddziela wyśmianie danego procesu od prezentacji własnych fobii z tym procesem związanych. To granica płynna i miejscami mocno zatarta, ale nie da się dyskutować z faktem, że Grzędowicz bezsprzecznie ją przekracza. Mamy szpetne, szkaradne feministki z bronią w ręku wyzywające (po niemiecku!) białych, heteroseksualnych mężczyzn i wegan terroryzujących mięsożernych członków rodziny. Mamy tabletki kastracyjne, które muzą łykać mężczyźni, byle tylko w Spestreku mieć szansę na jakąkolwiek godną egzystencję. Chyba wszystkie konserwatywne mity i fobie odnośnie liberalnego, lewicowego społeczeństwa Zachodu są tu podkręcone do maksimum, przefiltrowane i przedstawione z pełną powagą w tym sensie, że zaprezentowane je jako prawdziwe, realne zagrożenie.

Po odrzuceniu całej tej próby satyry społecznej z tego opowiadania wyłania się… strach. I to jest, przynajmniej dla mnie, najbardziej niepokojąca i depresyjna strona Weekendu w Spestreku – nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Grzędowicz się boi. I tu naprawdę odchodzi mi cała ochota do śmiechu z absurdalnie przeszarżowanej fantazji, bo wszystko wskazuje na to, że jest ona rezultatem strachu, a ja naprawdę nie czuję się komfortowo nabijając się z czyjegoś lęku, niezależnie od tego, jak bardzo jest on irracjonalny i oderwany od faktycznego stanu rzeczy. Ten lęk wydaje mi się charakterystyczny dla pewnego określonego pokolenia polskich pisarzy fantastyki – jego echa dostrzegam w niektórych wątkach Kuzynek i Wędrowycza pióra Andrzeja Pilipiuka, opowiadaniach Rafała Ziemkiewicza czy Requiem dla Europy Kempczyńskiego (choć w tym wypadku „echo” jest raczej niedopowiedzeniem). Weekend jest tekstem wyjątkowym, ponieważ tutaj ten strach jest nazwany i określony, a jego nazwanie i określenie jest w zasadzie meritum tekstu, bo opowiadanie nie ma niczego innego do zaoferowania pod względem fabularnym. Strach sprzyja czarno-białemu postrzeganiu rzeczywistości oraz tworzeniu przynoszących komfort psychiczny narracji – narracji, w której jak w zwierciadle odbijają się fobie osoby fantazjującej.

Mamy w Weekendzie w Spestreku bardzo bogatą kronikę lęków – strach przed zmieniającą się w niezrozumiały sposób rzeczywistością, która nagle i niepodziewanie zaczęła stawiać nowe oczekiwania (na przykład pytanie partnerki o zgodę na seks, co zostało zaprezentowane jako kolejny przejaw spestrekowej dekadencji), strach przed zmianą. To fantazja, w której feminizm i ruchy emancypacyjne dokonują brutalnych i niesprowokowanych aktów przemocy na białych heteroseksualnych mężczyznach, co moralnie legitymizuje zbrojny, przemocowy opór w stosunku do tych grup – pozwala fantazjować o biciu feministek i gejów bez żadnych wątpliwości natury etycznej. To fantazja przerażająca – jak przerażających jest wiele rzeczy będących rezultatem lęku. Są w Spestreku i (przynajmniej pozornie) mniej przerażające fantazje. Jak choćby postać Marianny, która – ten i dalsze cytaty pochodzą bezpośrednio z tekstu – „Była naprawdę przeraźliwie, uderzająco piękna. Chyba jasne, że postanowiła zostać modelką”. Niestety, „Trafiła w moment, kiedy kreatorzy mody postawili na nowy typ urody. Potrzebowali bladych, anorektycznych blondynek o rozmaślonym spojrzeniu i chudych palcach. Smagła, wysoka, śródziemnomorska piękność o migdałowych oczach, otulona w sięgający pośladków płaszcz czarnych włosów i królewski majestat, nie wzbudziła najmniejszego zainteresowania” co skazało ją na jałową i depresyjną egzystencję w tytułowym Spestreku. W fantazji Grzędowicza nie ma bowiem miejsca dla kobiet, która mają do zaoferowania cokolwiek poza swoim wyglądem.

Lęk to emocja – nie da się dyskutować z emocjami, można tylko próbować je zrozumieć. Dziennikarz i admirator prozy Stanisława Lema, Wojciech Orliński w typowy dla siebie, prześmiewczy sposób określa pisarzy pokroju Grzędowicza mianem „brodaczy”, który to termin zaczerpnął z Kongresu futurologicznego. Pisze więc Orliński:

 "Najważniejsze cechy formacji polskich brodaczy to (…) strach przed światem i strach przed nowoczesnością. (…) Chętnie uprawiają dystopie skonstruowane na zasadzie „Unia Europejska przyszłości - feminazistki bezkarnie mordują katolickich księży”. Drugim rodzajem są zaś utwory typu: „Obuty w waciak i walonki mieszkaniec wsi Mała Zadupna samodzielnie rozwiązuje tajemnice bytu”. (…) Definiuje go (…) strach przed światem i strach przed nowoczesnością, prowadzące do ekscentrycznych i skrajnych poglądów politycznych.”


Dziennikarz zatrzymuje się tu na wskazaniu, opisaniu, nazwaniu i wyśmianiu zjawiska oraz jego przedstawicieli nie poświęcając uwagi głębszej analizie problemu. Ja również z brodaczy do tej pory głównie się śmiałem, bo kreowana przez nich wizja rzeczywistości była tak odległa od mojej percepcji świata, że nie byłem w stanie w żaden sposób brać jej na poważnie. Weekend jest pod tym względem wyjątkowy. Myślałem, że mnie poirytuje, urazi albo rozśmieszy. Tymczasem sprawił, że ogarnęło mnie współczucie. Jak bardzo trzeba bać się przemian społecznych, by widzieć je tak, jak widzi je Grzędowicz?


czwartek, 24 sierpnia 2017

Zbrodnia zrównoważonego rozwoju

fragment okładki, całość tutaj.

Hel-3 pióra znanego choćby z Pana Lodowego Ogrodu Jarosława Grzędowicza to najważniejsza polska powieść fantastyczna ostatnich lat. Przynajmniej według wydawnictwa Fabryka Słów, która pokładała w niej tak duże zaufanie, że zapewniła książce naprawdę imponującą jak na nasz rynek kampanię reklamową. Nie pamiętam, kiedy ostatnio spotkałem się z sytuacją, w której o polskiej prozie fantastycznej słyszałem z tak wielu stron, przekaz płynął naprawdę szeroką strugą, a w marketing wpompowano relatywnie dużo pieniędzy. Czy tego chcemy czy nie, jest więc Hel-3 powieścią reprezentacyjną, wizytówką rodzimego rynku literatury fantastycznej poza granicami fanowskiej banieczki. Żeglująca przez Internet osoba niezaznajomiona z tą niszą prędzej dowie się o istnieniu nowej książki Grzędowicza, niż o Piskorskim, Kańtoch, Wegenerze czy Majce. A szkoda, bo jako czempion rodzimej literatury fantastycznej Grzędowicz sprawdza się fatalnie. Jako pisarz zresztą też. 

Kreowany przez autora świat to ponura, odhumanizowana rzeczywistość elektroniki i zakazów. Jest to świat mocno niespójny, stanowiący zlepek wyolbrzymionych narzekań wujka Zenka przy wigilijnym stole – że państwowe złodzieje okradają podatkami, że zrównoważony rozwój sztucznie hamuje potencjał niezależnych geniuszy, że szczepionki to trucie ludzi, że odklejone od rzeczywistości elity robią głupie rzeczy, bo odbiło im od nadmiaru bogactwa. Ostrze krytyki wymierzone jest zarówno w socjalistyczny postulat wysokich podatków, jak i w neoliberalne rozwarstwienie ekonomiczne. Ta wizja świata przedstawionego nie składa się w żadną spójną wewnętrznie całość, to satyra wycelowana we wszystkie możliwe kierunki, a przy tym pozbawiona głębszego wejrzenia w którykolwiek ze wspomnianych problemów. Bo i Grzędowicza niespecjalnie interesuje głębsze wejrzenie w toksyczne mechanizmy poruszające współczesnym światem – on chce się po prostu buntować, dlatego zamiast interesującej rzeczywistości narracyjnej tworzy plac zabaw małego rebelianta, świat pozagradzany z każdej strony zasiekami, zakazami i konformizmem, który krytykować będzie główny bohater i porte parole autora w jednej osobie. To wszystko jest tak wyostrzone i toporne, że nie sposób brać tej powieści na poważnie. A Grzędowicz tego właśnie od nas oczekuje – że będziemy brać na poważnie świat, w którym nie da się kupić pączka, jeśli przekroczyło się dzienny limit spożycia cukru. 

Problem polega również na tym, że nie jestem w stanie polubić głównego bohatera. Norbert to postać bez charakteru i bez właściwości, ośrodek na którym scentrowana jest główna intryga i nikt poza tym. To bohater-duch, który ma płynąć przez narrację i służyć autorowi do eksponowania tematów, które uważa za interesujące. Dlatego taka postać może być pracownikiem medialnym (i to, jak otwarcie mówi nam fabuła, jednym z lepszych i ambitniejszych) a zarazem kompletnym ignorantem zarówno w kwestii otaczającego go świata, jak i własnej profesji – mamy w Helu-3 wiele scen, w których Norbert wykazuje nieznajomość faktów otaczającej go rzeczywistości, choć przecież wybitny medialny pracownik winien legitymować się znacznie szerszą znajomością rzeczywistości. Jego kontestacja świata przedstawionego bardziej mnie alienuje, niż przekonuje do współodczuwania, ponieważ w tym dystopicznym świecie, który gnoi szarego obywatela, protagonista radzi sobie całkiem przyzwoicie. Jest przedstawicielem nieźle prosperującej klasy średniej, co prawda o niestabilnym zatrudnieniu, ale żyjącym na poziomie, którego wielu innych mogłoby pozazdrościć. Jego problemy są problemami pierwszego świata – nie potrafię empatyzować z bohaterem, dla którego największą bolączką jest niemożność kupienia sobie chleba bez atestu Ministerstwa Zdrowia. Autor całe akapity poświęca opisom, jak to Norbert kupuje u pokątnych dilerów niezdrowej żywności warzywa nietknięte ręką zbrodniczego systemu, po czym fantazjuje o tym jak trafia za kratki za posiadanie nadgniłego kartofla i kalkuluje, jak wysoką karę wymierzyłby mu reżim za nabycie nieatestowanych sprawunków. 

Jedzenie nielegalnej żywności jest tu uniesione do rangi aktu buntu, czynu rewolucyjnego – policzka wymierzonego zbrodniczej władzy mającej czelność zabraniać głównemu bohaterowi jeść rzeczy potencjalnie szkodliwe. Tyle tylko, że Norbert niczego nie osiągnie zjadając kaszankę bez atestu. Co najwyżej dostanie sraczki. Myślę, że w tym tkwi właśnie sedno problemu z Helem-3 oraz, szerzej, całym dorobkiem twórczym autora. U Grzędowicza bunt nie jest rozpaczliwą walką o emancypację jednostki czy uciskanej grupy, a jedynie dziecięcym kaprysem, zagraniem komuś na nosie dla samego grania na nosie, odmrażaniem sobie uszu na złość mamie. Bohater kontestuje rzeczywistość, ale nie robi niczego, by ją zmienić. W takim ujęciu nikogo chyba nie powinien dziwić ostentacyjny wręcz brak koherentnej fabuły. Hel-3 to powieść narracyjnie rozczłonkowana, zbiór pomysłów nieposkładanych w żadną sensowną strukturę przyczynowo-skutkową. To jedynie przejazd kolejką górską przez kolejne fobie autora przeplatane niepowiązanymi ze sobą zwrotami fabularnymi. Większość pierwszej połowy powieści zajmuje przygotowywanie dziennikarskiej akcji infiltracyjnej, większość drugiej połowy – przygotowywanie się do wylotu w kosmos. Prawie cała opisuje nie wydarzenia, ale złożone, żmudne procesy do tych wydarzeń wiodące. Taka konstrukcja narracyjna nie służy opowiadaniu angażującej historii. Jest tylko wymówką do autorskiego traktatu na temat rzeczy, które się Grzędowiczowi w naszej rzeczywistości nie podobają, a które w wyolbrzymionej, karykaturalnej formie trafiły do Hel-3 jako elementy kreacji świata przedstawionego. 

W połowie powieść Norbert trafia do enklawy, „w której otwarcie pluto w twarz doktrynie zrównoważonego rozwoju i dobrowolnego ubóstwa" (ten i inne cytaty pochodzą bezpośrednio z Hel-3). Jak wygląda taka wymarzona ziemia obiecana dla głównego bohatera? To świat na wskroś organiczny i konserwatywny, gdzie badający Norberta lekarz spisywał swoje notatki „Nie na tablecie ani omni, ale pisakiem w archaicznym papierowym notesie, oprawionym w oliwkową tkaninę i spiętym gumką”, a „Wszędzie (…) panował jakiś staroświecki spokój. Tkwił w drewnianych meblach, aksamitnych zasłonach, pikowanych pluszowych i skórzanych obiciach kanap. Gdziekolwiek Norbert chciał przytulić głowę czy ciało, tam znajdował miękką tapicerkę, poduszkę albo lekki jak puch koc” zaś w bufecie nie podawano „Żadnych owadów, żadnego planktonu, „nowych smaków”, żadnej dekonstrukcji. Podawano pieczone jagnię i prosię na węglach, gulasze i steki, podsmażane ziemniaki, świeże i grillowane warzywa”. To skonstruowany przez jednego z lokalnych milionerów świat luksusu i naturalności. Norbert jednak nie poświęca głębszej refleksji pytaniu, czemu tylko nielicznych najbogatszych stać na ten przywilej autentyczności – po prostu wtapia się w to środowisko uznając, za naturalnie mu przynależne. 

Mamy więc ekscentrycznego bilionera, który znudziwszy się budowaniem podwodnych miast (Grzędowicz ewidentnie nie słyszał o Bioshocku) organizuje załogową wyprawę kolonizacyjną w kosmos. A zatem przedstawiciel gatunku tych samych obrzydliwie bogatych ludzi, których zepsucie demaskował główny bohater jeszcze kilkanaście stron wcześniej. Oczywiście Szaman – bo takim pseudonimem posługuje się ów filantrop – reprezentuje archetyp „dobrego miliardera”, używającego swojej fortuny, by poszerzyć ludzkie horyzonty i śmiało dążyć tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek. I problemem nawet nie leży w tym, że ten archetyp jest dziś dość mocno skompromitowany (choć jego echa, na zasadzie konwencyjnej kości ogonowej, pobrzmiewają choćby w filmach o Iron Manie), ale o ostentacyjną hipokryzję. Nie, nie hipokryzję Szamana, który – jak prawdziwy człowiek interesów – planuje budowę księżycowego hotelu, by zyskać strategiczną przewagę nad konkurencją, by później dyktować warunki z pozycji największej ryby w stawie. Chodzi mi o hipokryzję Norberta, który tak gładko i bez większych wątpliwości leci w kosmos, by tworzyć de facto reklamówkę dla planowanego hotelu księżycowego. A przecież jeszcze kilka rozdziałów wcześniej wspominał o chęci otwierania oczu społeczeństwu. Norbert nigdy nie zadaje sobie pytania, skąd wzięła się fortuna Szamana, jakim cudem jednego człowieka stać na przedsięwzięcie, którego nie zdołały się podjąć całe rządy państw. Nie widzi związku ubóstwa „wiochmenów”, z którym sympatyzował w pierwszej połowie książki z porażającym bogactwem Szamana, choć przecież wytknięcie nierówności ekonomicznych było głównym przedmiotem jego materiału nagrywanego w początkowych partiach tekstu. 

Dzieje się to z prostego powodu – wszystkiemu winna jest doktryna zrównoważonego rozwoju. Ten termin na przestrzeni powieści pada wiele razy, ale nadal nie bardzo wiem, w jaki sposób rozumie go autor Helu-3, poza tym, że jest to zbrodnicza ideologia odpowiedzialna za całe zło na świecie, hamująca ludzką kreatywność i dokonująca eksterminacji wszelkich przejawów indywidualizmu. Nie da się tego terminu odczytywać podręcznikowo, czyli jako filozofii racjonalnej eksploatacji dóbr naturalnych w taki sposób, by przyszłe pokolenia również miały szansę ich wydajnego wykorzystywania. To termin-parasol, pod którym autor trzyma wszystkie rzeczy, które działają mu na nerwy, niezależnie od tego, ile z nich faktycznie może być odczytywana jako rezultat tego nieostrego pojęcia, a nawet – ile z nich może być ogniwami tego samego procesu, już bez znaczenia, w jaki sposób nazwanego. To frustrujące, bo nie mogę powiedzieć, że nie podzielam przynajmniej pewnej części obaw Grzędowicza, szczególnie tych związanych z rozwarstwieniem społecznym oraz upadkiem dziennikarstwa. Problem polega na tym, że te konkretne elementy satyry nikną w zalewie nonsensownych szczepionek jako narzędzia do trucia ludzi czy posyłania przed pluton egzekucyjny za wypicie szklanki mleka prosto od krowy. Ekspozycja przytomnych obaw społecznych wypada tu raczej jak sytuacja zepsutego zegara wskazującego dwa razy na dobę prawidłową godzinę, niż spójny element autorskiej wizji. 

Co ciekawe, wszystkie elementy, oraz wiele innych, o których tu nie wspomniałem, a które przewijają się przez Hel-3 – niesympatyczny hipokryta jako protagonista, niebinarność płciowa jako symbol zła, autorskie traktaty światopoglądowe przerywające ciąg fabularny, narracyjna rachityczność oraz cała reszta – pojawiały się również w powszechnie chwalonym i uznawanym za jeden z najważniejszych cykli fantastycznych polskiej literatury ostatnich lat Panie Lodowego Ogrodu. Osobiście nie lubię tej tetralogii (właśnie za wymienione wyżej elementy), ale doskonale rozumiem, czemu podoba się ona tylu osobom. Interesująco wykreowany świat przedstawiony, duża kreatywność w kreśleniu poszczególnych konceptów fabularnych, przyzwoicie kreowana atmosfera – jest bardzo wiele rzeczy, za które można Pana Lodowego Ogrodu lubić. Nie ma zbyt wielu rzeczy, za które można byłoby polubić Hel-3, nawet przy wykazaniu maksimum dobrej woli.

czwartek, 4 kwietnia 2013

Cieć Lodowego Ogrodu

fragment grafiki autorstwa Grzegorza Kmina, całość tutaj.


Nie umiem patrzeć na Pana Lodowego Ogrodu w inny sposób, niż poprzez pryzmat poglądów autora. A to akurat ciekawe, bo prawo krzywej wypadkowej nie miało racji bytu – do prozy Grzędowicza podchodziłem po raz pierwszy, nieskalany wiedzą o poglądach i przekonaniach pisarza. Cóż z tego jednak, skoro już w połowie pierwszego tomu miałem w głowie bardzo precyzyjny profil światopoglądowy autora Pana Lodowego Ogrodu? Oczywiście – mogłem się tego spodziewać. Polska literatura fantastyczna składa się w przeważającej mierze z pisarzy o dość określonych poglądach, które – delikatnie mówiąc – pokrywają się z moimi w bardzo niewielkim stopniu (jeśli w ogóle). Rzadko kiedy jednak powieść fantastyczna aż tak bardzo przesiąknięta jest brzydzącym mnie etosem, że muszę zrezygnować z lektury.

Zacznijmy od głównego bohatera, który bezsprzecznie jest największym bucem i hipokrytą, jaki kiedykolwiek zagościł na kartach polskiej literatury fantastycznej – a trzeba pamiętać, że konkurencję miał bardzo silną. Vukko Drakkainen jest outsiderem gardzącym współczesną (bohaterowi – można jednak domniemywać, że za bardzo nie różni się od naszej) kulturą ludzką, w której indywidualizm i samostanowienie blokuje gąszcz praw i kodów zabraniających to tego, to tamtego. Z licznych monologów wewnętrznych, w których bohater prezentuje czytelnikowi swój światopogląd możemy wywnioskować, że Vukko jest korwinistą, co się zowie. Ponadto, zdaje się nie zauważyć pewnego paradoksu – z jednej strony bohater krytykuje współczesną mu cywilizację ludzką, z drugiej – tęskni do luksusów, jakie mu zapewniała. Ponadto w świecie, który przemierza w poszukiwaniu zaginionych naukowców (to tak w skrócie o fabule) przy życiu utrzymują go właśnie zdobycze cywilizacji, którą gardzi – laserowo ostrzony miecz, wczepiona w mózg ameba wyostrzająca zmysły i intelekt i tak dalej. Nie bardzo pojmowałem, co chciał osiągnąć Grzędowicz, tworząc bohatera jako dorosłego mężczyznę o tak infantylnych, niedojrzałych poglądach – kupić aprobatę młodocianych czytelników? Szybki gugiel, z którego wynika, iż autor projektuje własny światopogląd na głównego bohatera, na chwilę mnie zatkało. Choć w sumie, oczywiście, nie powinno.

Kobiece bohaterki – to jest temat na oddzielny akapit. Każda przedstawicielka płci pięknej w dwóch pierwszych tomach Pana Lodowego Ogrodu (nie wiem jak jest dalej, ale mocno powątpiewam w jakiś progres) albo rozkłada nogi przed którymś z dwóch głównych bohaterów (bo są dwaj, choć w sumie mógłby być jeden, ponieważ oba wątki sprowadzają się do tego samego, ale o tym za chwilę) albo to wredna zdradziecka zołza, wypisz-wymaluj – wstrętna feminazistka. Kobiety zresztą traktuje się w książce instrumentalnie, a jeśli już jakaś pcha się do odegrania istotniejszej roli to natychmiast jest sprowadzana do pionu przez męskich bohaterów. Szczytem jest scena z końcówki drugiego tomu, gdy – nie popadając w zbyt wielkie spoilery – Vukko dobiera sobie wśród autochtonów drużynę, która uda się z nim na Bardzo Ważną Misję. Pośród kandydatów jest też kobieta, która mimo spełnienia wymagań postawionych przez naszego herosa koniec końców i tak zostaje w domu – bo jej obecność mogłaby rozpraszać wszystkich samców w grupie.

Jako się rzekło, wątki są dwa. Ten pierwszy obraca się wokół poszukiwań tajemniczo znikniętych ziemskich ksenologów na obcej planecie. Drugi opowiada o cesarskim synu, który musi uciekać z własnego zamku po tym, jak jego kraj ogarnia rebelia wzniecona przez kapłanki Superfeminazistki zwanej Podziemną Matką. Nie wiem, nie wykluczam, że jestem jakiś przewrażliwiony, ale cały ten zbrodniczy kult wydaje mi się karykaturą komunizmu przemieszanego z nowoczesnym liberalizmem obyczajowym i społecznym - groteskowo przedstawieni hermafrodytyczni kapłani narzucają skojarzenia z przedstawicielami środowisk LGBTQ. Etos pradawnego kultu można opisać słowami „równość w jednakowości” co też jest jakimś tam tropem. Nie wiem, może jestem nienormalny, może nadinterpretuję, ale całe te bazowe założenia „mądra, konserwatywna patriarchalna kultura vs. kłamliwa, zbrodnicza zła feministyczna postępowość” strasznie mi wieją Operacją Chusta pióra Terlikowskiego (serdecznie polecam, gwoli zdrożnej rozrywki i zdrowej śmiechawki).

Żeby nie było – do powieści Grzędowicza mam równie wiele uwag czysto merytorycznych, które rażą niezależnie od wyznawanych poglądów politycznych. Przede wszystkim brak fabuły – Pan Lodowego Ogrodu to cykl kompletnie pozbawiony jakiejkolwiek rozbudowanej intrygi. Owszem, wątki są dwa, ale kompletnie autonomiczne (jak podejrzewam, do czasu) i oba sprowadzają się do tego, że nasz bohater idzie, zabija, rozmawia, śpi, idzie, chędoży, zabija, idzie, popisuje się własnymi przemyśleniami, idzie, zabija etc. Owszem, są jakieś tam założenia początkowe i w miarę precyzyjnie wyznaczone questy główne, ale jeśli chodzi o zawartość, to mamy tu do czynienia z czystym kuriozum. Bohaterowie po prostu ścigają horyzont w nadziei, że jakoś to będzie. Niczego nie planują, swoimi działaniami nie starają się ogarnąć sytuacji, reagują tylko na to, co na nich spadnie. Przez to fabuła grzęźnie w natłoku bezsensownych walk z jakimiś zbójami przydrożnymi czy wojskowymi dezerterami. Bohaterom co chwilę coś się przydarza, ale większość z tych zdarzeń jest zawieszona w fabularnej próżni – z niczego nie wynikają i donikąd nie wiodą. Istotnych fabularnie wątków drugoplanowych brak. Bohaterowie drugoplanowi odgrywają role statystów i nie zapadają w pamięć. Główny zły w wątku Vukko – Pier van Dyken – wyskakuje pod koniec pierwszego tomu jak diabełek z pudełka. W dodatku wyraża się, niczym stary komuch, co dość ładnie pasuje do mojej przedstawionej wyżej teorii.

Oczywiście, nie jest tak, że uważam ten cykl za kompletną porażkę. Udała się, na przykład, kreacja świata przedstawionego. Midgard - planeta, na której rozgrywa się akcja Pana Lodowego Ogrodu - stanowi naprawdę oryginalne uniwersum, co w fantasy jest przecież bardzo ważne. Gdyby przerobić tę powieść na wysokobudżetowy film albo grę komputerową na pewno bym się zainteresował takim produktem pod względem estetycznym, bo opisy świata przedstawionego otwierają bardzo szerokie pole do popisów wizjonerskich. Także specyficzna pseudofilmowa narracja, na którą narzekałem w swojej recenzji pierwszego tomu, koniec końców okazała się uprawnionym zabiegiem stylistycznym. Nie ratuje to jednak miernoty cyklu, a jedynie poddaje jakieś jaśniejsze punkty.

Pan Lodowego Ogrodu to cykl fantasy napisany przez człowieka, który nie potrafi odnaleźć się w dzisiejszej rzeczywistości, przez co odpływa w chłopięcą fantazję, w której jest się bohaterem z fajnymi supermocami, baby siedzą tam, gdzie ich miejsce (czyli przy garach w domu, ewentualnie na sianie, jęcząc z rozkoszy pod którymś z głównych bohaterów), zaś Etos Prawdziwego Mężczyzny promienieje, niczym supernowa. Realizowana w ramach takiej fantazji fabuła musi się oczywiście sprowadzać do hollywoodzkiego schematów filmów akcji klasy B, w której bohater najpierw dostaje po dupie, zaś potem, zmobilizowany i uzbrojony w wiedzę wynikającą z doświadczenia, powraca i tryumfuje. W takich fantazjach nie ma nic złego – bynajmniej. Od współczesnej literatury fantastycznej zwykłem jednak wymagać znacznie więcej i dlatego dziwi mnie niepomiernie fakt, iż Pan Lodowego Ogrodu jest tak ceniony w rodzimym fandomie. Nawet Beatrycze Nowicka wypowiedziała się o tej szmirze w sumie pozytywnie, choć wedle moich oczekiwań powinna była ją zmieszać z błotem w charakterystyczny dla siebie sposób. Może faktycznie to ja mam jakiś podejście z kosmosu…?

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...