Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Conan. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Conan. Pokaż wszystkie posty

piątek, 30 sierpnia 2019

RECENZJA: Age of Conan – Valeria

fragment okładki, całość tutaj.

Opowiadania z cyklu conanowskiego powstawały w niechronologiczny sposób – sam autor wspomniał w liście do jednego ze swoich przyjaciół, że myśli o nich jak o kronice wspomnień opowiadanych mu przez samego Conana w takiej kolejności, jaką on sam uzna za stosowne. Pierwsze opowiadanie o barbarzyńcy z Cymmerii, Feniks na mieczu, rozgrywało się w jesieni życia Conana, na długo po objęciu przez niego tronu Aquilonii. Kolejne stanowiły epizody z życia herosa losowo porozrzucane po jego życiorysie. To sprawiło, że każdy tekst z kanonicznego cyklu o Conanie (opowiadania i powieść napisane przez twórcę postaci, Roberta E. Howarda) jest dość zamkniętą całością. Nawiązania do wcześniej napisanych utworów, o ile w ogóle występowały, najczęściej były bardzo drobne i nigdy nie były kluczowe dla zrozumienia opowieści.

W erze pulpowych magazynów fantasy ten typ narracji był właściwie obligatoryjny – czytelnik kupujący dowolny numer Amazing Stories albo Weird Tales na ogół nie miał możliwości łatwego dostępu do archiwalnych numerów magazynu, w których odnalazłby wcześniejsze odsłony literackich serii publikowanych w tym konkretnym numerze pisma. Jeśli zatem któraś z serii w zbyt wielkim stopniu opierała się na linearnej fabule i licznych odniesieniach do poprzednich odcinków, miała mniejsze szanse na utrzymanie zainteresowania czytelników. Nie oznacza to oczywiście, że nie pojawiały się tego typu teksty – nawet opowiadania o Conanie dzielono czasami na odcinki publikowane jeden na miesiąc – ale raczej nie były to sytuacje częste i raczej nigdy nie dotyczyły zbyt złożonych narracji ciągnących się całymi latami. Sytuację tę można porównać do seriali telewizyjnych z czasów przed odtwarzaczami DVD i platformami streamingowymi – jeśli przegapienie jednego albo dwóch odcinków dalszą część sezonu uczyni mniej zrozumiałym, istnieje ryzyko, że widz całkowicie porzuci oglądanie na rzecz tego, co emituje sąsiedni kanał.

To jeden z powodów, dla którego cykl o Conanie nigdy nie wykształcił mocnej obsady powracających postaci drugoplanowych, z którymi Conan miałby ewoluujące interakcje. Szkoda, bo Howard bawił się czasami wprowadzaniem incydentalnych protagonistów i protagonistek, co zawsze wypadało świeżo, przyjemnie i interesująco. Na przykład opowiadaniu „Za Czarną Rzeką” głównym bohaterem jest de facto młody osadnik imieniem Balthus – to z jego perspektywy obserwujemy niemal całe opowiadanie – a Conan jest raczej postacią animującą wydarzenia na drugim planie i wkracza do akcji dopiero w kluczowych momentach. Niestety śmiertelność tego typu postaci była nader wysoka, ale nawet te, które przetrwały, nie licząc kilku drobnych wyjątków, nie powracały już nigdy – przynajmniej nie u Howarda.

Piszę o tym wszystkim, ponieważ Valeria prawie stała się postacią, która wyłamała się z tego trendu. Prawdopodobnie. Opowiadanie w którym pojawiła się postać jasnowłosej piratki i najemniczki, „Czerwone Ćwieki”, było ostatnim conanowskim tekstem w całości stworzonym przez Roberta E. Howarda – opublikowano je już po śmierci autora. Tym, co nas interesuje jest fakt, że Valeria ukazana jest jako dobra znajoma Conana, która w przeszłości przeżyła z nim co najmniej kilka przygód. Gdyby nie samobójstwo pisarza, Valeria zapewne powróciłaby w przyszłości, może nawet jako bohaterka własnego cyklu – nie byłby to pierwszy raz, gdy Howard stworzył serię opowiadań o silnej, niezależnej postaci kobiecej.

Tak się jednak nie stało, co nie oznacza, że Valeria nie żyła później własnym życiem w opowiadaniach innych autorów oraz rozmaitych adaptacjach, z których film kinowy Conan Barbarzyńca z Arnoldem Schwarzeneggerem jest prawdopodobnie najsłynniejszą. Teraz Valeria powróciła po raz kolejny, w pięcioczęściowej miniserii od Marvela konsekwentnie rozbudowującego własną wersję conanowskiego uniwersum. Nie czekałem na ten komiks z jakoś wyjątkowo ogromną niecierpliwością – pięciozeszytowa miniseria o Bêlit była raczej przeciętna i nie napawała entuzjazmem w kwestii kolejnych tego typu wydawnictw.

Komiksy na licencjach niekomiksowych marek zlecane są zwykle dwóm rodzajom scenarzystów. Pierwszym są fani danej franczyzy, którzy rozumieją jej fenomen, darzą materiał źródłowy sentymentem i wkładają wiele wysiłku, by dokonać jego godnej translacji na inne medium, przy okazji korzystając z okazji do zabawy lubianymi przez siebie postaciami i światem przedstawionym, dodania czegoś od siebie do ich wewnętrznej mitologii i opowiedzenia historii uzupełniającej konteksty adaptowanego materiału. Takim komiksem jest, żeby daleko nie szukać, ukazująca się właśnie regularna seria Conan The Barbarian autorstwa Jasona Aarona. Drugim rodzajem są wyrobnicy niemający jakiegoś specjalnego sentymentu w stosunku do materiału źródłowego, którzy przyjęli zlecenie, bo z czegoś trzeba przecież żyć. Takie osoby zwykle nie mają dodatkowej motywacji, by uczynić tworzony przez siebie produkt godnym zainteresowania, dlatego na ogół wkładają w jego tworzenie niezbędne minimum wysiłku i niewiele poza tym. Najczęściej wiąże się to z dość płytkim zanurzeniem w mitologię świata przedstawionego i bardzo schematyczną opowieścią. I na taki właśnie komiks zapowiada się miniseria o Valerii.

Dlatego jeśli odnosicie wrażenie, że ta recenzja do tej pory składa się głównie z dygresji to… no cóż, macie rację. Nie bardzo wiem, co mógłbym napisać o pierwszym zeszycie Age of Conan: Valeria poza streszczeniem jego fabuły. Dostajemy kilka kluczowych scen z dzieciństwa postaci, kilka scen uwydatniających jej charakter oraz motywacje oraz początek jej przygody (zemsta oczywiście, bo cóż by innego?), którą śledzić będziemy w czterech kolejnych zeszytach serii. I tyle. Valeria napisana jest na tyle dobrze, by nie irytowała głupimi zachowaniami bohaterów (…za bardzo) ani dziurami fabularnymi, ale niewiele poza tym. Ten komiks nie budzi żadnych emocji – ani pozytywnych, ani negatywnych. Chciałbym wierzyć, że to w kolejnych zeszytach fabuła niespodziewanie skręci z zupełnie innym kierunku i uczyni całość znacznie bardziej interesującą, ale doświadczenie podpowiada mi, że to ten typ opowieści, którego dalszy ciąg łatwo można przewidzieć po lekturze pierwszego rozdziału – bo tego typu opowieści widzieliśmy już, nie tylko w komiksach, tysiące.

Warstwa graficzna wypada równie przeciętnie. W mojej recenzji pierwszego zeszytu Age of Conan: Bêlit bardzo narzekałem na nieładną (i nieprzystającą do zawartości komiksu) okładkę i cieszę się, że tym razem nie muszę tego robić, bo okładka Valerii jest bardzo przyjemna – w udany sposób równoważy lekko malarski styl z atrakcyjną komiksową estetyką. Mógłbym się co prawda czepiać bardzo statycznego i nudnego tła, ale nie jest to jakiś wielki problem. Gdybym zobaczył ten komiks na stoisku w saloniku prasowym, na pewno przynajmniej ściągnąłbym go z półki, by przekartkować – więc okładka spełnia swoją rolę. Wnętrze wypada odrobinę gorzej, ale tylko odrobinę, bo artystka ilustrująca tę miniserię dość dobrze czuje uniwersum Conana (powiedziałbym nawet, że lepiej niż scenarzystka) i potrafi je wiarygodnie zilustrować. Co, wbrew pozorom, nie jest wcale takie proste, bo era Hyboryjska stanowi specyficzny kolaż średniowiecza i epoki brązu, który bardzo łatwo zepsuć anachronizmami. Tutaj tego nie ma, wszystko wypada wiarygodnie i przyjemnie dla oka. Może z wyjątkiem okazjonalnych problemów z anatomią bohaterów, ale to już inna (i raczej drobna) kwestia.

Do swoich okołoconanowskich komiksów Marvel dodaje zwykle opowiadania w odcinkach publikowane na końcowych stronach każdego zeszytu – tak jest i w tym przypadku. Bardzo, bardzo podoba mi się ten typ urozmaicania publikacji, bo równie dobrze wydawnictwo mogłoby wykorzystać te strony do upchnięcia w komiksie jeszcze większej liczby reklam, a tak mamy kilka minut rozrywki więcej w pakiecie z hołdem złożonym pulpowemu rodowodowi Conana. Szkoda, że wydawnictwo nie pokusiło się o przynajmniej okazjonalne dodawanie czarno-białych ilustracji do tych segmentów komiksu czy nawet pójście na całość i wystylizowanie ich na wytarte, nadgryzione zębem czasu strony pulpowego magazynu. W Valerii dostajemy pierwszą część opowiadania o Thoth-Amonie, legendarnym kapłanie Seta i czarnoksiężniku, często portretowanym jako arcywróg Conana. Opowiadanie obraca się wokół (wspomnianego w kanonie) incydentu z kradzieżą Pierścienia Seta i, póki co, jestem nim zainteresowany znacznie bardziej niż, stanowiącą przecież główny punkt programu, historią Valerii. Autorowi udaje się emulować kwiecisty styl pisarski Howarda bez jednoczesnego popadania w śmieszność (a to pułapka, w którą wpada naprawdę wielu jego kontynuatorów) i potrafi utrzymać zainteresowanie czytelnika, co robi wrażenie, wziąwszy pod uwagę fakt, iż przez większość pierwszego rozdziału nie dzieje prawie nic.

Nie zmienia to jednak faktu, że pierwszy zeszyt Age of Conan: Valeria nie dał mi właściwie żadnej motywacji do sięgnięcia po kolejne. Wszystko jest w nim… akceptowalne. Fabuła nie ekscytuje, ale też nie odrzuca. Ilustracje spełniają swoją rolę i nic poza tym. Końcowe opowiadanie czyta się z uwagą, ale bez zaangażowania. Okładka przyciąga uwagę, ale to tyle. Napisałbym coś w stylu „Jeśli jesteś fanem uniwersum Conana, ten komiks mimo wszystko stanowi dla Ciebie pozycję obowiązkową”, ale… ja jestem fanem uniwersum Conana i nie potrafię znaleźć żadnego powodu, dla którego miałbym dalej go czytać. Jeśli za kilka lat Egmont wyda tę miniserię w naszym kraju, prawdopodobnie nawet nie będę zawracał sobie głowy proszeniem wydawnictwa o egzemplarz do recenzji.

tekst powstał w ramach współpracy z portalem Avalon Marvel Comics oraz komiksowym sklepem internetowym Atom Comics

piątek, 22 marca 2019

RECENZJA: Belit #1

fragment grafiki autorstwa Sany Takedy, całość tutaj.

Bêlit jest  jedną z najważniejszych postaci w howardowskiej mitologii Conana. Choć pojawiła się w jednym tylko opowiadaniu, jej postać miała na cymmeryjskiego barbarzyńcę olbrzymi wpływ – nie jest pozbawionym podstaw stwierdzenie, że relacja z nią ukształtowała całe jego dalsze życie. Królowa Czarnego Wybrzeża – historia romansu Conana i Bêlit do dziś pozostaje jednym z klasyków literatury pulp fiction i prawdopodobnie najsłynniejszym tekstem wchodzącym w skład opowieści z Ery Hyboryjskiej. 

Wyjątkowość tego epizodu z życia Cymeryjczyka opiera się na kilku czynnikach. Pierwszym z nich jest fakt, że był to prawdopodobnie pierwszy raz, gdy Conan zakochał się i przez dłuższy czas pozostawał w intymnej oraz seksualnej relacji z jedną kobietą. Wszystkie jego pozostałe związki – aż do Zenobii, pod koniec jego życia – były przelotnymi relacjami wyłącznie o charakterze seksualnym. Ani Valeria, ani Olivia, ani którakolwiek z niezliczonej liczby dam w opałach nie zagościła w życiu barbarzyńcy na dłużej niż kilka tygodni, z żadną też nie miał głębokiej relacji intymnej, opartej na uczuciowości i pokrewieństwie dusz. To z Bêlit Conan dyskutował o religii, jej towarzyszył w łupieżczych wyprawach, od niej uczył się pirackiej sztuki, co w końcu zapewniło mu niosący się szerokim echem przydomek Amra (Lew). Po tragicznej śmierci Bêlit to jej wyprawił Cymmeryjczyk pogrzeb godny wojownika i to jej miłość do Conana okazała się silniejsza nawet od śmierci. Opowiadanie Królowa Czarnego Wybrzeża jest tak wyjątkowe, ponieważ to właściwie jedyny przypadek, by Howard napisał conanowski utwór, w którym relacja międzyludzka odgrywa ważniejszą narracyjną rolę niż wartka akcja i awanturnicze przygody. 

Drugim czynnikiem jest metakontekstowość tego tekstu. Chronologia opowiadań o Conanie do dziś jest przedmiotem dyskusji howardowskich fanów, krytyków i scholastyków – sytuacji nie ułatwia fakt, że sam autor miał bardzo liberalny stosunek do ciągłości narracyjnej dziejów Conana, wiele opowiadań jest nieukończonych, a kilka z nich powstało metodą przeredagowania niepowiązanych z serią utworów, które zostały odrzucone przez wydawcę. Nie zmienia to jednak faktu, że Królowa Czarnego Wybrzeża jest swego rodzaju punktem zwrotnym w życiu Cymmeryjczyka. Do tej pory Conan zajmował się głównie drobnymi przestępstwami, złodziejstwem, plądrowaniem grobowców i rozmaitymi wyprawami awanturniczymi – nawet jeśli angażował się w jakieś sprawy natury politycznej czy militarnej, były to zaledwie epizody niewielkiego formatu, jak pomoc drobnemu szlachcicowi w wyeliminowaniu politycznego przeciwnika czy najemna praca dla tego albo innego władyki, który chciał poszerzyć swoje lokalne wpływy. 

Po śmierci Bêlit i powrocie Conana z południa coś się zmieniło. Cymmeryjczyk coraz częściej angażował się konflikty wewnętrzne i zewnętrzne hyperborejskich mocarstw, zajmował się organizowaniem armii i dowodzeniem nimi, zjednywał sobie władców i sukcesywnie budował swoją pozycję jako siła polityczna, z którą należało się liczyć. Kumulacją tych starań było oczywiście objęcie tronu Aquilonii w wieku około czterdziestu lat. Nie jest zbyt ryzykowanym założeniem stwierdzenie, że być może to właśnie śmierć Bêlit spowodowała, że krótkowzroczny i beztroski dotychczas Conan zdał sobie sprawę z kruchości ludzkiego życia i postanowił poświęcić swoje własne w jakimś większym i bardziej konkretnym celu. 

W świetle powyższego zadziwiać może, jak niewiele wiemy o samej Bêlit. W jaki sposób samotna Shemitka zyskała fanatyczną lojalność Kushyckich piratów? Skąd wzięła się jej niepohamowana żądza bogactwa i splendoru? Jak wyglądała jej przeszłość? Inni pisarze próbowali odpowiadać na te pytania, do tej jednak pory życiorys Królowej nie był jednak eksplorowany zbyt dogłębnie, a jeśli już – skupiano się głównie na jej ostatnim okresie życia, czyli przygodach przeżywanych wspólnie z Conanem. To się jednak zmienia, i to za sprawą Marvela możemy po raz pierwszy zapoznać się z początkami tej postaci. Jak Dom Pomysłów podołał temu wyzwaniu? 

Całkiem nieźle. Pierwszy zeszyt niekoniecznie musi być idealnym probierzem całej pięcioczęściowej miniserii, ale już teraz mogę napisać, że całość zapowiada się przyzwoicie, bo początek ustawia opowieść w przewidywalnym, ale wyrazistym kierunku. Poznajemy Bêlit jako młodą córę admirała, który po latach pirackich rozbojów postanowił się ustatkować (pun not intended) i spędzić resztę życia w relatywnym spokoju. Spokój ten zostaje jednak dość radykalnie zaburzony, co doprowadza do sytuacji, w której całe życie Bêlit wywraca się do góry nogami. Numer otwierający serię skupia się w większej części na ekspozycji – poznajemy w nim kluczowe postacie fabuły i dowiadujemy się o aspiracjach głównej bohaterki. Na szczęście nie jest to zbyt uciążliwe, bo scenarzystka dość organicznie wplata to wszystko w opowieść. Nie zmienia to jednak faktu, że fabuła zapowiada się na bardzo przewidywalną opowieść young adult fantasy o wchodzeniu w dorosłość, konfrontowaniu dziecięcych marzeń z brutalną rzeczywistością, odnajdywaniu samej siebie i tak dalej. W czym oczywiście nie ma niczego złego. Jeśli miałbym się czegoś czepić to byłby kompletny to brak atmosfery, jaką Tini Howard widocznie stara się nadać tej historii. Jeden w teorii bardzo dramatyczny i przejmujący moment ze środka zeszytu w praktyce prawie nie budzi w czytelniku (przynajmniej tym, który pisze te słowa) żadnej emocjonalnej reakcji. 

Ilustracje Niemczyk są takie, jak w dosłownie każdym współtworzonym przez nią komiksie, jaki do tej pory widziałem – poprawne. Grube kontury, trochę nieco zbyt statyczne pozy, całkiem sympatyczne wyczucie graficznej narracji… Niemczyk ma swój niezaskakujący i czytelny styl, który bardzo dobrze pasuje do tej lekkiej przygodowej opowieści dla nieco młodszego czytelnika (raczej płci żeńskiej). Co nie pasuje, to okładka Sany Takedy, która… no cóż, strój głównej bohaterki jest kompromisem między tym, jak wyglądała ona u Howarda, a tym, co można pokazać na okładce mainstreamowego komiksu i nie z tym mam problem. Chodzi mi raczej o to, że jak na okładkę bardzo źle sygnalizuje prawdziwą zawartość komiksu i zwodniczo sugeruje, że skierowany jest do zupełnie innej grupy odbiorczej – a prawdopodobnie może działać odstraszająco na ten target, który przyjąłby ten komiks z otwartymi ramionami. Inna sprawa, że ta okładka jest po prostu brzydka, z rozpaćkanym brązem i zielenią oraz świecącą się Bêlit wyginającą się w dziwnej pozycji i z wyrazem twarzy, jakby doskonale zdawała sobie sprawę z absurdalności przybranej przez siebie pozy. 

Ostatnie trzy strony zeszytu zajmuje pierwsza część opowiadania o głównej bohaterce i mogę o tym tekście napisać tylko tyle, że jest. Może po lekturę wszystkich pięciu części urodzi się z tego jakaś sympatyczna opowieść, ale póki co nie obiecuję sobie po nim zbyt wiele. Zapowiada się zatem przyjemnie przeciętna miniseria. Nie spodziewałem się po tym komiksie niczego spektakularnego – szczerze pisząc, podchodziłem do niego bez jakichkolwiek sprecyzowanych oczekiwań – więc nie mogę napisać, że jestem rozczarowany, ale… oba komiksy o Conanie, które obecnie publikuje Marvel są o klasę lepsze, ze szczególnym uwzględnieniem serii pisanej przez Jasona Aarona, z której dosłownie wylewa się miłość do świata przedstawionego i conanowskiej mitologii. Bêlit nie zapowiada się na komiks słaby – wątpię jednak, by po publikacji ostatniego zeszytu okazało się, że warto zawracać nim sobie głowę.

piątek, 16 listopada 2018

Conan Biseksualista

fragment grafiki autorstwa Franka Frazetty, całość tutaj.

Robert E. Howard w swoim cyklu opowiadań o Conanie z Cymmerii zasadniczo dzieli społeczeństwa na trzy kategorie – Dzikusów, Cywilizację i Barbarzyńców. Ci pierwsi to pozbawione moralnego kręgosłupa moralnego hordy nieokiełznanych ludzkich monstrów, Piktowie i Kuszyci znający jedynie przemoc i gwałt, parający się plugawą magią oraz wyznający demoniczne bóstwa. Po drugiej stronie spektrum mamy miękki i sztucznie powołany do istnienia konstrukt Cywilizacji, wielkich mocarstw, na tkance których wyrasta dekadencja, rozpusta i oderwanie od rzeczywistości – najlepszym przykładem jest tu zapewne opowiadanie Pełzający cień, którego akcja rozgrywa się w zaginionym mieście Xuthal zamieszkanym przez cywilizację ostatecznych hedonistów zatopionych w narkotycznym śnie tak głęboko, że nie są w stanie przeciwstawić się demonowi, który krąży po ulicach metropolii mordując odurzonych obywateli. Pomiędzy tymi skrajnościami mamy więc Barbarzyństwo – konserwatywne społeczeństwa wyznające tradycyjne wartości, które powstrzymują je przed osunięciem się w (z jednej strony) dziki chaos lub (z drugiej) w cywilizacyjną degrengoladę. 

Interesujący jest sposób, w jaki w uniwersum Ery Hyboryjskiej postrzegana jest magia i władające nią osoby. Czarodzieje prezentowani są niemal wyłącznie jako antagoniści, z reguły najgroźniejsi – Thoth Amon, Salome, Zogar Sag i Xaltotun należeli do najpotężniejszych i najbardziej wpływowych postaci, z jakimi mierzył się Conan. Co ciekawe, magowie wywodzili się zarówno z dzikich plemion (Zogar Sag był piktyjskim szamanem), jak i cywilizowanych państw (Xaltotun pochodził z imperium Archeonu, Tsotha-lanti był nadwornym magiem władcy Kothu). Howard często wykorzystywał magię jako przymiot powiązany z moralną degeneracją. Cały rozdział opowiadania Narodzi się wiedźma poświęcił barwnemu opisowi królestwa uginającego kark pod rządami czarnoksięskiej uzurpatorki podszywającej się pod swoją siostrę bliźniaczkę. Przedstawienie Zogara Saga w Za Czarną Rzeką jest niemal perwersyjne w swoim prymitywizmie. Inny rodzaj perwersji, wywodzący się z zepsucia i odrzucenia moralności celem poszerzania własnej wiedzy, charakteryzuje Tsotha-lantiego ze Szkarłatnej Cytadeli czy zepsutych czarodziejskim dobrobytem mieszkańców zaginionego miasta Xuthal. 

Niewiele jest w Conanie rzeczy, do których wracam pamięcią z nostalgią – howardowski cykl zawiera w sobie zbyt wiele rasistowskich i patriarchalnych kontekstów, bym był w stanie komfortowo czerpać przyjemność z lektury. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do znakomitego tryptyku felietonów autorstwa Przemysława Witkowskiego, który przybliża problematyczne motywy cyklu. Nie zmienia to jednak faktu, że poznawanie opowieści o barbarzyńcy z Cymmerii stanowi ważny etap w kształtowaniu się mojej tożsamości jako fana fantastyki. Podejrzewam, że dla wielu fanów i fanek fantastyki wyglądało to podobnie – spontaniczne czytanie i oglądanie tego, co akurat wpadło nam w ręce i budowanie na tej bazie (a czasem w kontrze do tej bazy) indywidualnych popkulturowych przyzwyczajeń. Teksty kultury, które poznaliśmy najwcześniej mają tendencję do najsilniejszego oddziaływania na nasze emocje oraz przyszłe preferencje – na tym opiera się zresztą współczesny medialny biznes eksploatacji nostalgii. Te wszystkie restarty, przepisywania oraz remiksy dziecięcych i młodzieżowych tekstów kultury z minionych dekad nie biorą się przecież z tego, że tamte dzieła były jakoś wyjątkowo bogate artystycznie czy emocjonalnie (jak zawsze – niektóre, owszem, były, większość jednak… niespecjalnie), ale dlatego, że mają już wyrobioną bazę odbiorców emocjonalnie do nich przywiązanych. 

Problemem jest jednak to, że tego typu chaotyczna popkulturowa edukacja niekoniecznie dostarcza komfortowych dla danego odbiorcy treści – szczególnie jeśli rzeczona edukacja odbywała się w latach dziewięćdziesiątych, w których dostęp do zróżnicowanej kultury popularnej był utrudniony brakiem powszechnego i łatwo dostępnego Internetu, a i wiele tematów było mocno stabuizowanych. Pierwszy opis gwałtu w jakimkolwiek tekście kultury przeczytałem prawdopodobnie zanim skończyłem dwanaście lat, właśnie w Conanie (opowiadanie Czerwone ćwieki). Pierwszą scenę konsensualnego homoseksualnego seksu…? Nie pamiętam. Możliwe, że dopiero pod koniec liceum, na pewno już na długo po tym, gdy uświadomiłem sobie, że moja własna seksualność jest odrobinę bardziej skomplikowana niż u moich kolegów i koleżanek. Nie oznaczało to jednak, że podświadomie nie szukałem tego typu motywów i scen. 

Wróćmy jednak do Conana, konkretnie – do opowiadania Szkarłatna cytadela, jednego z pierwszych tekstów Howarda o Cymmeryjskim barbarzyńcy. Tekst osadzony jest w dość późnym etapie życia Conana i pokazuje go już jako władcę Aquilonii. Bohater, wskutek zdrady i pomyślnie przeprowadzonej kampanii militarnej połączonych wojsk sąsiadującego z Aquilonią Ophiru oraz Kothu, traci swoje królestwo. Pod koniec walk Conan zostaje magicznie obezwładniony, po czym trafia do lochów tytułowej Szkarłatnej Cytadeli, siedziby Tsotha-lantiego, nadwornego maga Kothu i umysłu sterującego całą kampanią mającą na celu detronizację Cymmeryjczyka. Tsotha-lanti to typowy – wręcz archetypowy – złowieszczy czarodziej z prozy Howarda, socjopata o pół-demonicznym pochodzeniu, który w podziemiach swojego siedliszcza przeprowadza plugawe eksperymenty. Conanowi udaje się uśmiercić stojącego po drugiej stronie krat wartownika i oswobodzić z więzów, jednak droga wyjścia nadal jest dla niego zamknięta – dlatego decyduje się zwiedzić resztę lochu w poszukiwaniu innej drogi ucieczki. I tu zaczyna robić się interesująco, bo natrafia na inną uwięzioną osobę – maga imieniem Pelias. 

Pelias to w kontekście conanowskiego cyklu postać niesamowicie unikalna, a przez swą unikalność – fascynująca. Jego pierwsze pojawienie się w opowiadaniu prezentuje go obezwładnionego przez monstrualną roślinę, w wyjątkowo perwersyjny sposób, który narzuca silne skojarzenia z gwałtem: 


Postać owa tkwiła w oplocie grubych macek pnącza podobnego winorośli, zdających się przerastać poprzez lity kamień podłogi. Pnącze pokryte było listowiem o dziwacznym kroju i obsypane szkarłatnymi pąkami, szkarłatnymi nienaturalnym, satynowym szkarłatem zwykłych pąków, a przedziwną, ognistą czerwienią. Zawikłane, mocne łodygi spowijały nagie, wychudłe ciało, zdając się pieścić je lubieżnymi pocałunkami; jeden wielki kwiat zawisł wprost nad ustami człowieka; niskie, zwierzęce rzężenie dobyło się z rozwartych warg; głowa skręcała się niczym w nieopisanych cierpieniach; szeroko rozwarte oczy patrzyły wprost na Conana, ale brakło w nich błysku właściwego oczom istoty rozumnej - były szklane i puste jak oczy szaleńca. Wielki szkarłatny kwiat pochylił się i przycisnął swe płatki do rozwartych ust; członki ofiary zadrżały z bólu, a macki rośliny zafalowały, jakby w ekstazie wibrując na całej długości. Fale zmieniających się odcieni przebiegały wzdłuż wężowych splotów; ich barwa stawała się coraz bardziej soczysta, coraz jadowitsza. 


Conan oswobadza tajemniczego mężczyznę, który okazuje się być sławnym magiem, zaginionym przed laty w niewyjaśnionych dotąd okolicznościach. Pelias szybko dochodzi do siebie i łączy siły z Cymmeryjczykiem, by oswobodzić się z lochów. Gdy im się to udaje, czarodziej pomaga Conanowi w odzyskaniu utraconego tronu – najpierw pokazuje mu w magicznej kuli, jak wygląda sytuacja w Aquilonii, potem przywołuje dla Conana podniebnego demona, który zanosi go z powrotem do jego królestwa i umożliwia zorganizowanie kontrataku na czas. Dalsza część opowiadania wygląda już dość standardowo i skupia się na opisie militarnych posunięć Conana. Pelias jednakże na moment powraca jeszcze pod koniec, pomagając Conanowi w uśmierceniu Tsotha-lantiego. 

Jak już wspomniałem, Pelias to w conanowskiej narracji ewenement – prawdopodobnie to jedyna postać władająca magią, która od samego początku do samego końca jest Conanowi przyjazna, lojalna wobec niego i aktywnie wspierająca go w jego dążeniach. Jest nienormatywna i tę nienormatywność Howard zdaje się nieprzerwanie (i nieświadomie?) podkreślać przez całe opowiadanie. Już sam początek robi coś ciekawego – osadza tę postać w sytuacji „damy w opałach”. Conan ratuje bezradnego Peliasa przed torturami noszącymi znamiona perwersyjnej przemocy seksualnej, jak wielokrotnie robił to w innych opowiadaniach, z tą różnicą, że poza tym przypadkiem oswobadzał wyłącznie młode, atrakcyjne kobiety, wzmacniając w ten sposób swój wizerunek archetypowej, heteroseksualnej męskości. W tym wypadku ratuje mężczyznę i to mężczyznę nienormatywnego. A na umieszczeniu Peliasa w sytuacji zarezerwowanej dotychczas dla postaci żeńskich bynajmniej się nie kończy. 

Pelias jest na wiele sposób kodowany w sposób podobny do tego, w jaki w popkulturze wczesnego XX wieku kodowano postaci seksualnie nienormatywne oraz postaci negatywne (najczęściej zresztą były to pojęcia tożsame). Jest hedonistą – sam przyznaje, że nie jest ponad ziemskie przyjemności i zdrada, że to skłonność do alkoholu prawiła, iż Tsotha-lantiemu udało się go uwięzić; gdy tylko przedostają się do osobistych komnat władcy Cytadeli, Pelias zażywa odpoczynku na wykładanym drogocennymi tkaninami łożu i sięga po wino. Nonszalancko używa seksualnie nacechowanych sformułowań pokroju „na alabastrowe biodra Isztar!”. Do Conana odnosi się z mieszaniną szacunku i pobłażliwości, momentami niemal z nim flirtuje: 


- Nareszcie - znowu złoto i jedwabie! - powiedział. - Tsotha udaje, iż jest ponad ziemskie rozkosze, ale jest on półszatanem; ja jestem człowiekiem, pomimo mej czarnoksięskiej sztuki; kocham wygodę i dobrą zabawę - i przez to właśnie pojmał mnie Tsotha: wziął mnie, gdym leżał bezradny - za sprawą wina. Wino to przekleństwo - na alabastrowe piersi Isztar, nawet gdy teraz o nim mówię, ów zdradliwy trunek tu jest! Proszę cię, przyjacielu, napełnij mi puchar... ach, nie! Zapomniałem, że jesteś monarchą - ja ci usłużę. 


Pelias wydaje się wszystkim, czym Conan pogardza – jest magiem, jest człowiekiem rozmiękczonym przez cywilizację… mimo to jednak Howard ani na moment nie sprowadza tej postaci do wiotkiego fircyka, który z mieszaniną podziwu i zazdrości przygląda się pierwotnej, witalnej sile Cymmeryjczyka (jak choćby Murillo z Domu pełnego łotrów). Pelias jest potężną postacią i przez większość czasu to on ratuje Conana z opresji. Gdy obaj zostają zaatakowani przez gigantycznego węża, który zamieszkuje lochy, zwierzę – falliczne monstrum pełne dzikiej, niekiełznanej siły – przygląda się Peliasowi, po czym, ku zaskoczeniu Conana ucieka  przerażeniem w ślepiach, raz jeszcze wzmacniając motyw nienormatywnej tożsamości czarodzieja: 


- Istoty pokryte łuską widzą rzeczy, które umykają spojrzeniom ludzi śmiertelnych - odparł tajemniczo Pelias. - Ty widzisz moją cielesną powłokę, on zobaczył mą nagą duszę. 


Conan reaguje na to z łatwym do zrozumienia niepokojem. Sytuacja powtarza się po raz drugi, gdy obaj stają przez zamkniętymi kratami wiodącymi z lochu do cytadeli, a Pelias na chwilę wskrzesza martwego wartownika, by ten otworzył im drogę wyjścia. Cymmeryjczyk jest przerażony i rozważa nawet zaatakowanie swojego towarzysza, nie będąc pewnym, na ile może mu ufać, choć Pelias nie dał mu żadnego powodu, by wątpić w jego dobre intencje. Jak większość mężczyzn opierających swoją identyfikację o tradycyjne wzorce maskulinizmu (agresywna heteroseksualność, brutalna przemoc fizyczna, brawura) jakakolwiek nienormatywność budzi w Conanie graniczący z lękiem niepokój. I, jak w większości tego typu przypadków, jego uprzedzenia okazują się całkowicie bezzasadne, bo Pelias do samego końca jest w stosunku do Conana lojalny i po trzykroć odwdzięcza mu się za ratunek z lochów. 

Pelias jest na swój sposób demoniczny, ale to demoniczność czysto fasadowa, performatywna – objawia się głównie w makabrycznym poczuciu humoru („rozmowa” ze wskrzeszonym przez siebie odźwiernym, upokorzenie martwego Tsothy poprzez porwanie jego głowy i zmuszenie zdekapitanowanego ciała do pogoni za nią) i tajemniczości co do własnej osoby. Pelias kilka razy umyślnie podsyca wątpliwości Conana co do własnej nieludzkiej natury (przykład w cytacie wyżej). Nie chowa swojej nienormatywnej, czarodziejskiej natury, nie ukrywa jej ani nie próbuje tonować. Wręcz przeciwnie – jest w niej szalenie ekspresywny, jak u Howarda tylko złoczyńcy potrafią być… złoczyńcą jednak nie jest. Ostatecznie Conan mimo wszystko zachowuje swoje uprzedzenia wobec maga: 


- Na Croma! - stęknął zdumiony olbrzym, a dreszcz przebiegł jego potężne ramiona. - Oby zaraza pochłonęła owe czarnoksięskie waśni i fortele! Pelias postąpił ze mną ładnie, ale nie dbam o to, by go jeszcze kiedyś spotkać. Dajcie mi raczej zacny miecz i uczciwego wroga, w którym go mógłbym pogrążyć. Przekleństwo! Czegóż bym teraz nie dał za dzban starego wina! 


Szkarłatna cytadela jest tekstem w znacznej mierze służącym za prototyp powieści Conan: Godzina Smoka będącej chronologicznie ostatnią przygodą Cymmeryjczyka (o ile nie liczymy utworów napisanych przez innych autorów, ma się rozumieć) i podsumowaniem całego jego burzliwego życia. Fabuła powieści powiela strukturę Szkarłatnej cytadeli – Conan zostaje zdradzony, magicznie sparaliżowany i uwięziony przez spiskujących przeciwko niemu szlachciców, którymi manipuluje potężny mag. Dzięki nieoczekiwanej pomocy oswobadza się i udaje mu się zorganizować ruch oporu oraz powrócić na tron Aquilonii w glorii i chwale. W tej wersji opowieści rolę Peliasa spełnia już tradycyjnie bezpieczna postać kobiety – beznadziejnie zakochanej w Conanie członkini haremu, młodej i konwencjonalnie atrakcyjnej Zenobii, a Cymmeryjczyk w finale powieści deklaruje uczynienie swą małżonką. 

Napisałem tę blognotkę z trzech powodów. Pierwszym z nich jest mój ogromny sentyment w stosunku do conanowskich opowieści – co prawda nie nazwałbym się fanem twórczości Howarda, swego czasu jednak bardzo mocno zaczytywałem się w jego opowiadaniach. Po drugie – jako dowód, że nawet w tak mocno konserwatywnych fantazjach jak Conan Barbarzyńca zawsze można znaleźć pewną przestrzeń dla pozytywnego przedstawienia nienormatywności, choćby w tak mocno alegorycznej formie. Dla mnie Pelias był jedną z pierwszych postaci, które fascynowały mnie z powodu swojej odmienności i tego, że ta odmienność nigdy nie była przez niego ukrywana, ani też nie desygnowała go do roli złoczyńcy – na długo zanim zrozumiałem i potrafiłem nazwać moją własną odmienność. I tu właśnie zaczyna się „po trzecie” – w dzisiejszych czasach kultura popularna dostarcza znacznie więcej postaci nienormatywnych, z którymi odbiorcy i odbiorczynie w młodym wieku mogą się utożsamiać i sympatyzować z nimi oraz budować na nich swój własny obraz nienormatywnej tożsamości. Dawniej było tego szalenie mało i najczęściej w mocno rozwodnionej formie. Trzeba było więc szukać substytutów. Dla mnie kimś takim był Pelias – a nie wątpię, że wielu moich rówieśników i rówieśniczek również posiada tego typu wspomnienia z innymi bohaterami i bohaterkami.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...