Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Oswald the Lucky Rabbit. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Oswald the Lucky Rabbit. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 2 kwietnia 2015

Bosko komedia

fragment grafiki autorstwa AxleGrease-75, całość tutaj.

Badanie narodzin amerykańskiego przemysłu filmów animowanych pozwala na wysnucie pewnych interesujących wniosków. Niemal wszystkie klasyczne szkoły animacji i ikoniczne postaci jankeskich kreskówek wywodzą się ze wspólnego pnia, po dziś dzień ewoluując w tak wielu różnych kierunkach, że to historyczne pokrewieństwo jest obecnie niemal niewidoczne. Niedawno opisałem na blogu historię Królika Oswalda, zapomnianej disnejowskiej postaci, która przez wiele dekad tułała się w popkulturowym Limbo, by w dwudziestym pierwszym wieku ponownie zaistnieć w świecie Walta Disney'a. Badając przeszłość Oswalda natknąłem się na inną interesującą postać - animka imieniem Bosko, który jest dla wytwórni Warner Bros tym, kim Oswald jest dla Disney’a.

Powróćmy do lat dwudziestych zeszłego stulecia, a konkretniej - do Kansas City, gdzie mieściło się studio Walta Disney’a produkujące ówcześnie hybrydowe animacje Alice Comedies. Zatrudnienie znalazła tam dwójka wziętych animatorów - Hugh Harman i Rudolf „Rudy” Ising. Obaj byli równie utalentowani co ambitni, bo już na etapie prac w studiu Disney’a snuli rozważania na temat swojej przyszłej kariery jako samodzielni animatorzy. Szczególnie Harman okazał się wizjonerem - od samego początku kariery nie dawała mu spokoju wizja kreskówek z podłożonymi głosami zsynchronizowanymi z ruchem warg animowanych postaci, a zatem coś, czego nikt wcześniej jeszcze nie próbował (przynajmniej na większą skalę). Mając na uwadze swoją przyszłą karierę, Harman zaprojektował i (3 lutego 1928 roku) opatentował autorską postać animowaną - kreskówkowego czarnoskórego chłopca imieniem Bosko. W pierwotnym projekcie Harmana widać było silny wpływ disnejowskiej szkoły tworzenia postaci - Bosko wygląda jakby żywcem wyjęty z któregoś odcinka Silly Symphony albo innych wczesnych animacji Walta Disney’a. Generalnie jednak Bosko wyglądał jak wiele animków z tamtej epoki - nieproporcjonalnie duża głowa, przysadzista sylwetka, wielkie oczy i szeroki uśmiech.

Okazja do rozwinięcia skrzydeł i zaprezentowania Bosko światu pojawiła się dość szybko, bo już dwa lata później. Jak zapewne pamiętacie z mojej notki o Oswaldzie, latem 1928 roku Walt Disney został, delikatnie mówiąc, wydymany przez Universal Pictures w ogólności i Charlesa Mintza w szczególności. Przyszły ojciec Myszki Miki stracił prawa do swojej najpopularniejszej wówczas postaci i ostatecznie zerwał współprace z Universalem, osierocając Królika Oswalda i zaczynając wszystko od początku. Harman i Ising nie mieli takich jaj i zdecydowali się pozostać pod skrzydłami Universal Pictures i pomóc Mintzowi przy produkcji drugiego sezonu przygód Oswalda. Współpraca, oglądnie mówiąc, nie układała się najlepiej, bo już rok później Harman i Ising poszli w ślady Disney’a i trzasnęli drzwiami, szukając szczęścia gdzie indziej. Owym „gdzie indziej” okazał się ostatecznie Warner Bros. 

Ale po kolei. Po zakończeniu współpracy z Universalem Harman i Ising powrócili do pomysłu stworzenia autorskiej kreskówki z dialogami. Obaj panowie ochoczo zabrali się do pracy nad materiałem, który będą mogli pokazać potencjalnym kontrahentom. W wyniku ich starań powstała krótka animacja zatytułowana Bosko, The Talk-Ink Kid. Podobnie jak przywoływana wyżej Alice Comedies, była to animacja hybrydowa, w której rysownik (w tej roli Rudolph Ising) kreśli na karce papieru postać Bosko. Animek ożywa i zaczyna prezentować swoje umiejętności (a raczej umiejętności animatorów), tańcząc, gwiżdżąc, śpiewając i grając na pianinie. Dumni jak pawie Hugh i Rudy pokazali swoje dzieło Leonowi Schlesingerowi, właścicielowi pracującego dla Warner Bros studia animacyjnego Leon Schlesinger Productions. Na widok przekomarzającego się ze swoim twórcą Bosko Schlesingerowi opadła szczęka i czym prędzej zaoferował parze zdolnych animatorów pracę przy Looney Tunes, gdzie Bosko mógłby zadebiutować.

Tak też się stało i 19 kwietnia 1930 Bosko wystąpił w pierwszej w historii animacji z serii Looney Tunes - siedmiominutowej Sinkin’ in the Bathtub. Swoją prezencją i zachowaniem Bosko nawiązywał do do stereotypowego przedstawiania osób czarnoskórych (blackface, minstrel shows itp.), aczkolwiek uczciwie trzeba przyznać, że w późniejszych kreskówkach było to tonowane - Bosko posiadał własny biznes oraz zdarzało mu się walczyć z białymi postaciami negatywnymi. Jasne, dzisiaj Bosko odczytywany jest jako postać stereotypowa i obraźliwa względem Afro-Amerykanów, należy jednak brać pod uwagę czasy, w których ją wymyślono. Jak na lata trzydzieste dwudziestego wieku i tak było całkiem progresywnie. Wzorem Mikiego Bosko szybko dorobił się żeńskiej odpowiedniczki imieniem Honey (ale nie tej, o której pisałem ostatnio, zbieżność imion jest zupełnie przypadkowa). Pomiędzy Harmanem i Isingiem, a Disney’em wywiązała się podówczas interesująca rywalizacja - szczególnie Harman wydawał się odbierać to bardzo osobiście. O ile Silly Symphony (seria disnejowskich kreskówek ukazująca się równolegle do Looney Tunes, których nazwa była zresztą parodią SS) górowały jakością wykonania, o tyle Harman i Ising wykorzystali kilka sprytnych sztuczek, by obniżyć koszta produkcji Looney Tunes bez jakiejś radykalnej straty jakości. Jednym z takich zabiegów było na przykład pobieranie bezpłatnych ścieżek muzycznych bezpośrednio z biblioteki Warner Bros, dzięki czemu Looney Tunes miało do dyspozycji mnóstwo popularnych melodii do wykorzystania, w czasie gdy tata Myszki Miki musiał za to samo bulić grubą kasę. Uśredniając, wyprodukowanie jednego odcinka Silly Symphony kosztowało około dziesięciu tysięcy dolarów, a przypomnijmy, że w latach trzydziestych dolar miał zupełnie inną siłę nabywczą. Harman i Ising w swoich produkcjach zbili tę kwotę niemal do połowy, mając w dodatku asa w rękawie w postaci mówiących bohaterów. To była nowość, która przyciągała zainteresowanie publiki i sprawiła, że Looney Tunes mogło śmiało walczyć o zainteresowanie widzów z jakościowo lepszymi produkcjami Disney’a. Ostatecznie Walt Disney wygrał to starcie, kładąc w swoich produkcjach większy nacisk na fabułę i sylwetki charakterologiczne bohaterów, ale w pierwszej połowie lat trzydziestych można było spokojnie powiedzieć, że Looney Tunes i Silly Symphony szły łeb w łeb.

Ale wróćmy do Bosko. Znane przysłowie mówi, że najlepiej uczyć się na błędach - w miarę możliwości cudzych. Ta prawda życiowa nie była obca Harmanowi i Isingowi, którzy dobrze zapamiętali numer, jaki Mintz wyciął Disney’owi w dwudziestym ósmym roku i zadbali o to, by prawa do postaci Bosko były przypisane do nich, nie do wytwórni. Opłaciło się to, bo w trzydziestym trzecim roku panowie zerwali umowę z Schlesingerem. Poszło oczywiście o kasę. A raczej o niezdrową ambicję Harmana, który za wszelką cenę chciał zrównać z ziemią Disney’a - ale do tego potrzebował większego budżetu. Schlesinger nie mógł i nie chciał na to przystać, więc skończyło się na odejściu Harlana i Isinga ze studia. Panowie oczywiście zabrali ze sobą Bosko, pozostawiając Schlesingera w bardzo głupiej sytuacji - stracił on bowiem swoją animowaną gwiazdę oraz dwóch najzdolniejszych animatorów zawiadujących całym tym przedsięwzięciem. Biedak musiał na chybcika zatrudniać nowych ludzi i wymyślać nowego bohatera Looney Tunes, by nie stracić lukratywnej umowy z Warnerem. Nie wyszło i całość groziła katastrofą. Dopiero powrót Friza Frelenga (który odszedł ze studia razem z Harlanem i Isingiem, z którymi zaprzyjaźnił się w czasie pracy nad Bosko i był de facto „trzecim bliźniakiem”) zdołał jakoś opanować sytuację.

Bosko i jego ojcowie znaleźli przystań w Metro-Goldwyn-Mayer, gdzie od podstaw rozkręcili studio animacyjne MGM. W niedługim czasie wystartowali z serią kreskówek Happy Harmonies, która mogłaby konkurować z Looney Tunes i Silly Symphony. Znana dotychczas inkarnacja Bosko wystąpiła w dwóch odcinkach serii, po czym została gruntownie przeprojektowana. Nowy Bosko był już znacznie bardziej realistycznie narysowanym czarnoskórym chłopcem o wyraźniej zarysowanej osobowości. Zmieniła się też tonacja przeżywanych przez niego przygód - w MGM kreskówki były może i płynniej animowane oraz generalnie miały lepszą jakość (do czego od początku dążył Harman), ale cierpiały na brak zabawnych gagów, z jakich Bosko słynął znajdując się pod skrzydłami Warner Bros. Zmiana designu postaci odbiła się czkawką na jej popularności, bo widzowie z trudem dostrzegali w nowym Bosko swojego dawnego ulubieńca. W 1938 roku seria Happy Harmonies została zakończona, a w raz z nią zniknął Bosko.

Ale to nie koniec, ponieważ - podobnie jak Oswald - Bosko powrócił po blisko sześćdziesięciu latach nieobecności na małym i wielkim (i jakimkolwiek innym) ekranie. W latach dziewięćdziesiątych Bosko i Honey pojawili się w ramach gościnnego występu w jednym odcinku kreskówki Tiny Toon Adventures (co ciekawe odcinek ten - Fields of Honey - w większym stopniu skupiał się na będącej pierwszą w historii żeńską bohaterką Looney Tunes Honey, niż na Bosko). Obie postaci zostały delikatnie przeprojektowane, by zamaskować ich rasistowski rodowód - za bazę przyjęto oczywiście oryginalną wersję Bosko, nie jego inkarnację z MGM. W 1996 roku sam Bosko zaliczył małe cameo w Space Jam, aczkolwiek jest to ekstremalnie trudno do zauważenia, jeśli się go nie wypatruje.

Z emisją klasycznych kreskówek o Bosko było krucho - z uwagi na kontrowersyjność postaci unikano raczej emisji archiwalnych odcinków Looney Tunes z Bosko w roli głównej. Wyjątkiem był przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy Nickelodeon emitował je na swoim kanale. Dość szybko zrezygnowano z tego pomysłu, bo pierwsze animacje Looney Tunes dość brzydko się zestarzały i dziś nie robią już nawet ułamka wrażenia, jakie wywierały na widzach w latach trzydziestych. Doszło nawet do tego, że po pewnym czasie Nickelodeon usunął z ramówki odcinki o Bosko i nawet REKLAMOWAŁ ten fakt w przerwach pomiędzy programami ("See all your favorite characters! Bugs Bunny! Daffy Duck! Yosemite Sam! Porky Pig! ...and no Bosko! Sorry, Bosko!”). Do dnia dzisiejszego większość kreskówek z Bosko trafiła do domeny publicznej i można je bezpłatnie oglądać w Internecie. W notce podlinkowałem kilka z nich - rzućcie okiem, jeśli macie ochotę.

W trakcie pisania tej notki naszła mnie pewna refleksja, którą nie omieszkam się z wami podzielić. Zauważyliście zapewne, jak bardzo wyszczekane są ikoniczne postaci Looney Tunes - każda z nich to właściwie mistrz ciętej riposty (no, oczywiście poza niemymi wyjątkami, jak na przykład Wile E. Coyote) przerzucający się docinkami z resztą obsady. Możecie uznać to za nadinterpretację, ale ja sądzę, że to rezultat determinacji Harmana, by dać głos animowanym bohaterom - uczynić standardem fakt, że animki mówią, mają osobowość wykraczającą poza mowę ciała i ekspresję. Można jedynie ubolewać nad faktem, że Harman dał swoim pupilom głos - ale nie dał im niczego ciekawego do powiedzenia. Kreskówki z Bosko mimo okazjonalnych dialogów nadal opierały się głównie na slapsticku i humorze sytuacyjnym. Trzeba było Chucka Jonesa, by uczynić z bohaterów Looney Tunes pyskatych złośliwców, jakich znamy i kochamy po dziś dzień. Harmanowi mają też za co dziękować fani i fanki Disney’a. Duet Harman-Ising bardzo długo deptał Waltowi po piętach, wymuszał animowany wyścig zbrojeń i ucieczkę Disney’a do przodu. Gdyby nie ta stymulująca rywalizacja, całkiem możliwe, że Walt Disney nie odniósłby tak wielkiego sukcesu, a jego nazwisko nie stałoby się dzisiaj właściwie synonimem filmu animowanego. Warto mieć to na uwadze.

Czy Bosko powróci kiedyś do pierwszej ligi bohaterów Looney Tunes? Pewnie nie - ta postać miała swój czas i swoją epokę, choć z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy zakładać, że pierwszy animek Looney Tunes jeszcze nieraz mignie nam gdzieś w tle, zaliczając cameo w tej czy innej produkcji Warner Bros.

czwartek, 25 grudnia 2014

Niezwykłe przypadki szczęśliwego królika

fragment grafiki autorstwa Nori Hojo, całość tutaj.

Teoria światów alternatywnych Hugh Everetta III - czy też raczej jej zniekształcona przez popkulturę wersja - mówi nam, że wszystko, co może się wydarzyć, istotnie się wydarzyło gdzieś tam, w nieskończonym wieloświecie. Przyjęcie takiego założenia automatycznie każe nam snuć rozmyślania, co by było, gdyby…? Co by było gdybym w liceum nie stchórzył i zaprosił tamtą dziewczynę na randkę? Co by było, gdybym poszedł na jakieś inne studia? Co by było, gdybym diametralnie przeprojektował blogaska, dostosowując jego treści do łaknących lajfstajlowego pustosłowia hipsterów będących paliwem dla wszystkich Kominków tego świa… wiecie, co? Może nie brnijmy dalej w tego typu dywagacje, bo jeszcze przyjdzie mi do głowy coś, czego wszyscy będziemy żałować. Zajmijmy się czymś daleko ciekawszym i zastanówmy się - co by było, gdyby w roku pańskim tysiąc dziewięćset dwudziestym ósmym pewien dobrze zapowiadający się animator nie uniósł się honorem i nie zerwał współpracy ze swoim ówczesnym mocodawcą, tracąc jednocześnie prawa do jednej z wymyślonych przez siebie postaci? W dziewięciu przypadkach na dziesięć - nic istotnego. Pochylmy się jednak nad tym dziesiątym przypadkiem, w którym rzeczony animator nazywa się Walter Elias Disney.

Cofnijmy się do roku tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego. Walt Disney i jego stały współpracownik oraz wieloletni przyjaciel Ub Iwerks zakończyli właśnie pracę nad swoją ostatnią serią - hybrydową animacją (kreskówka z elementami filmu aktorskiego) zatytułowaną Alice Comedies. Walt i Ub poznali się we wczesnej młodości, kiedy obaj pracowali w Pesmen-Rubin Art Studio tworząc reklamy prasowe i kinowe. Obaj panowie szybko zapałali do siebie sympatią i po opuszczeniu studia postanowili wspierać się wzajemnie w swoich próbach zrobienia kariery filmowej. Po pewnych perturbacjach, które z punktu widzenia tematu tego tekstu nie są aż tak istotne (choć zasługują na własną notkę - może kiedyś) Disney i Iwerks ustabilizowali swoją pozycję animatorów - wspomniana wyżej Alice Comedies cieszyła się sporą popularnością, która zapewniła studiu Disney’a (znanego wtedy pod szyldem Disney Brothers) płynność finansową.

Jak już pisałem wyżej, w tysiąc dziewięćset dwudziestym siódmym roku seria Alice Comedies została zakończona - powodem tej decyzji była jej malejąca popularność oraz pewne trudności związane z kręceniem tego typu serii. Walt i spółka zaczęli się więc rozglądać za kolejnym zleceniem. I w tym momencie na arenie wydarzeń pojawiło się Universal Studios, które postanowiło wkroczyć na rynek animacji i szukało dla siebie produkcji, która zapewni mocny start w tym segmencie. Charles Mintz, ówczesny szef dystrybuującej produkcje Disney’a firmy Winkler Pictures zaproponował Disney’owi stworzenie nowej, kreskówkowej postaci, którą studio będzie mogło sprzedać Universalowi. Z Mintza był niezły numer - w dwudziestym drugim roku ożenił się z Margaret J. Winkler, ówczesną właścicielką Winkler Pictures i osobą, której nazwisko powinna znać każda osoba miłująca zachodnią szkołę tworzenia kreskówek. Tak, ona też zasługuje na własną notkę i tak, najpewniej też kiedyś takową napiszę. Na razie dość rzec, iż pani Winkler z pozycji sekretarki jednego z braci Warner dzięki swoim umiejętnościom, talentowi i ciężkiej pracy wybiła się na pozycję jednej z kluczowych dla ówczesnego przemysłu animacji osób. To ona odkryła Disney’a i dała zielone światło Alice Comedies. Kiedy pobrała się z Mintzem i zaszła w ciążę, usunęła się w cień, czyniąc ze swojego męża główną figurę w Winkler Pictures. Jak się później okaże, była to decyzja brzemienna w skutkach.

Ale nie uprzedzajmy wypadków. Disney pospołu z Iwerksem zaczęli projektować nową kreskówkę. Tak powstał Oswald the Lucky Rabbit, pierwsza prawdziwie disnejowska postać. Pierwsza kreskówka z Oswaldem w roli głównej, Poor Papa, nieszczególnie jednak spodobała się włodarzom Universala - producenci zwrócili uwagę przede wszystkim na niską jakość animacji i niechlujstwo rysunków. Wziąwszy to pod uwagę, Disney stworzył drugą kreskówkę ze swoim nowym bohaterem i tym razem poszło nieco lepiej - niespełna sześciominutowe Trolley Troubles ostatecznie przekonało Universal Pictures do dania projektowi zielonego światła. Była to słuszna decyzja - w niedługim czasie sympatyczny królik dołączył do ikonicznych postaci animowanych, powoli dościgając swoją popularnością takie gwiazdy jak Felix the Cat czy Koko the Clown.

Wszystko zaczęło się psuć pewnego słonecznego dnia w czasie lata tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego roku. Wtedy to Walt Disney udał się do Nowego Jorku, by renegocjować swój kontrakt z Mintzem. Ostatecznie sytuacja mocno się zmieniła od czasu, gdy podpisywał pierwszą umowę - był wtedy młodym, dobrze zapowiadającym się animatorem z masą świetnych pomysłów, ale też, powiedzmy to sobie szczerze, gołodupcem, któremu już udało się raz zbankrutować. Teraz sytuacja przedstawiała się inaczej - popularność Oswalda rosła z każdym miesiącem i nic nie zapowiadało zmiany tego stanu rzeczy. Walt chciał wynegocjować zwiększenie o jedną piątą budżetu na drugi sezon przygód Królika Oswalda, bowiem mimo usilnych starań jego animacja wciąż jakościowo odstawała od najlepszych. Mintz chłodnym głosem poinformował Walta, że o żadnej podwyżce nie może być mowy, a co do tej jednej piątej, to akurat zabawna sprawa, ale Mintz miał właśnie poprosić Disney’a o dwudziestoprocentowe cięcia budżetowe z uwagi na fakt, że kryzys i generalnie bieda, panie. Poza tym trzeba opłacić nowych animatorów, których Mintz właśnie zatrudnił bez uprzednich konsultacji z Waltem. By jeszcze mocniej dobić przysłuchującego się temu z opuszczoną szczęką Disney’a Mitz przypomniał mu, że to on, nie Walt, jest prawnym właścicielem postaci Królika Oswalda, więc niech Disney mu nie podskakuje i cieszy się, że w ogóle ma robotę. Disney stanął więc przed ultimatum - albo zgodzi się na cięcia budżetowe i utratę sporej części kontroli nad procesem produkcyjnym nowych przygód Oswalda albo może trzasnąć drzwiami i zerwać umowę z Mitzem, droga wolna, nikt tu po nim płakać nie będzie. Wszyscy wiemy, jaką decyzję podjął.

Przyjrzyjmy się Waltowi Disney’owi w tym momencie jego życia. Wycyckany przez życie i współpracowników młody mężczyzna siedzi w pociągu, wpatrując się w okno i wsłuchując się w miarowy stukot kół. Nie była to pierwsza porażka w jego życiu - ale z pewnością była najdotkliwsza. Praca jego życia została zawłaszczona przez ludzi, o których myślał, że są jego przyjaciółmi. To był punkt zwrotny w jego karierze, jego życiu i całym światowym przemyśle filmów animowanych. Walt jeszcze o tym nie wie, ale w tym kluczowym momencie, w pociągu zmierzającym z Nowego Jorku do Hollywood wszystko się zmieni. Wtedy właśnie Walt Disney postanowił, że wbrew przeciwnościom losu on nam jeszcze pokaże, na co go stać.

Tego dnia narodziła się Myszka Miki.

Walt, jego brat Roy i Ub zdecydowali się zerwać kontrakt z Universalem i spróbować jeszcze razem, na własną rękę. Korzystając z doświadczenia nabytego w trakcie pracy nad Królikiem Oswaldem panowie stworzyli nowego bohatera - Myszkę Miki - który był w zasadzie substytutem Oswalda, jednak zindywidualizowanym na tyle, by uniknąć posądzenia o plagiat. Reszta jest już historią - dzięki Mikiemu studio Walta Disney’a odniosło gigantyczny sukces (choć też nie bez komplikacji), dzięki któremu w dniu dzisiejszym koncern Disney’a jest na najlepszej drodze do przejęcia władzy nad światem.

Ale wróćmy do Oswalda. Mimo odejścia Disney’a, Mintz postanowił na własną rękę wyprodukować kolejny sezon przygód animowanego królika. Nie szło mu zbyt dobrze - raz, że nie miał talentu Walta Disney’a, dwa, że wyraźnie nie potrafił się dogadać z włodarzami Universala. Gwoździem do trumny okazała się popularność kreskówek z Myszką Miki tworzonych przez Disney’a po zerwaniu umowy z Universalem. Próby przekonania Walta do powrotu do pracy nad Oswaldem spełzły na niczym - Walt, wiedziony doświadczeniem, nie miał zamiaru powtórnie wchodzić do tej samej rzeki, szczególnie z takim asem w rękawie, jak Miki. Hilarycznie brzmiała sama wysunięta przez Mintza propozycja - Disney miał dostać niewielką podwyżkę, ale prawa tak do Oswalda, jak i do Mikiego miały być w posiadaniu Universala, zaś Mintz miałby przejąć kontrolę nad prężnie rozwijającym się studiem Disney’a. Walt roześmiał mu się w twarz i uprzejmie wyjaśnił, gdzie Mintz może sobie wsadzić taką umowę i jak głęboko powinien ją tam sobie zainstalować. Jakby tego było mało, drugi sezon przygód Oswalda zanotował wyraźny spadek popularności (jak i jakości). Universal wykręcił Mintzowi dokładnie taki sam numer, jak Mintz Disney’owi - przypomniał mu, kto tu jest Sprite i tak naprawdę posiada prawa do postaci Oswalda. Bynajmniej nie był to Mintz. Historia zatoczyła dość perfidne koło - Mintz zerwał umowę z Universalem i założył własne studio animacyjne - Columbia Cartoons - w którym rozpoczął produkcję własnej kreskówki pod tytułem Krazy Kat. Tytułowa postać wyraźnie wzorowana była na Myszce Miki - mam nadzieję, że dostrzegacie tę przepiękną ironię losu.

Co dalej? Carl Leamme, ówczesny prezes Universala, zaproponował animatorowi Walterowi Lantzowi partyjkę pokera, w której stawką były prawa do postaci Oswalda. Lantz wygrał i został nowym właścicielem coraz mniej szczęśliwego Królika. Tak jest - Leamme przerżnął w karty prawa do postaci, przez którą Walt Disney odszedł z jego studia. W przeciwieństwie do Mintza Lantz postanowił podejść do produkcji kreskówek z Oswaldem w należyty sposób i - pod szyldem Universala - stworzył kolejną partię animacji. W trakcie swojej pracy konsultował się z Disney’em, od którego dostał błogosławieństwo i z którym po pewnym czasie się zaprzyjaźnił. Przez kolejną dekadę Lantz tworzył filmy animowane z Oswaldem w roli głównej, aż w końcu uznał, że wystarczy tego dobrego i zajął się autorskimi projektami. Niedługo potem stworzył (w zasadzie współtworzył) postać Woody’ego Woodpeckera. To właśnie w wydanej w pięćdziesiątym pierwszym roku kreskówce Woody Woodpecker Polka mogliśmy ostatni raz zobaczyć Oswalda - zaliczył tam drobne cameo. Po tym wydarzeniu na dobre pół wieku postać trafiła do Limbo.

Pod koniec dwudziestego wieku Bob Iger zostaje prezesem Walt Disney Company. Niedługo potem obiecuje Diane Disney Miller, córce Walta Disney’a, że odzyska prawa do postaci Królika Oswalda. W dwa tysiące trzecim roku należące do Disney'a studio deweloperskie Buena Vista Games przedstawia Igerowi pomysł na nową grę video ze świata Disney’a, w której dochodzi do konfrontacji Oswalda i Mikiego. Igerowi tak się podoba ta idea, że podwaja swoje wysiłki celem odzyskania postaci sympatycznego królika. W dwa tysiące szóstym roku dopina swego - w zamian za prawa do Oswalda i wszystkich stworzonych przez Disney’a kreskówek oddaje NBC komentatora sportowego Ala Michaelsa. Z biznesowego punktu widzenia ta decyzja nie wypada najkorzystniej, ale Iger swoim działaniem pokazuje, że nawet w takiej korporacji jak Walt Disney Company nie zawsze musi chodzić o pieniądze. Po niemal osiemdziesięciu latach tułaczki Królik Oswald wraca do domu.

Rok później Disney wykupuje Junktion Point Studios, założone przez Warrena Spectora studio tworzące gry video. Legendarny twórca gier, odpowiedzialny między innymi za pierwszego Deus Exa, podejmuje się stworzenia gry o Mikim i Oswaldzie. Gra, zatytułowana Epic Mickey, ukazuje się w dwa tysiące dziesiątym roku i jest najszerzej promowaną grą video (nie licząc Kingdom Hearts oczywiście) stworzoną na licencji Disney’a. Po przeszło sześćdziesięciu latach ciszy królik Oswald powraca do świadomości szerszego odbiorcy. Sama gra, choć zebrała mieszane recenzje, doczekała się sequela i dziejowej sprawiedliwości stało się zadość - Oswald the Lucky Rabbit, pierwszy stylistycznie i spirytualnie disnejowski bohater wrócił tam, gdzie jego miejsce - pod skrzydła firmy, którą założyli jego prawdziwi tata i tata.

Teraz możemy się zastanawiać - czy, gdyby sprawy potoczyły się inaczej, to Oswald byłby dzisiaj główną gwiazdą Walt Disney Company? Gdyby Walt Disney nie uniósł się honorem w dwudziestym ósmym - czy byłby dzisiaj jednym z wielu szeregowych animatorów występujących co najwyżej jako przypis w biografiach największych gwiazd tego okresu? Czy gdyby Winkler dała kosza Mintzowi i nadal dowodziła swoim studiem, czy doszłoby do całej tej nieprzyjemnej sytuacji? Wedle teorii światów równoległych, te wszystkie wydarzenia gdzieś tam się rozegrały. W niezliczonych rzeczywistościach alternatywnych Disney nigdy nie stworzył swojego studia, które ostatecznie zmieniło się w jedną z największych korporacji w historii popkultury. W niezliczonych rzeczywistościach Myszka Miki nigdy nie powstała.

Ale chyba nie warto tego roztrząsać - było, minęło. Tu i teraz dostaliśmy (dosłownie i przenośni) disnejowski happy end. Oswald wrócił do domu i wszystko zakończyło się mniej więcej szczęśliwie.

niedziela, 16 stycznia 2011

Zapomniani


fragment grafiki autorstwa Marka Brooksa, całość tutaj.


Kim jest Królik Oswald? Ha – nie wie prawie nikt. Za to Myszkę Miki znają prawie wszyscy. Te dwie postaci łączy więcej, niż można się spodziewać. Gdyby nie zawirowania związane z prawami autorskimi, dziś Oswald zajmowałby to miejsce w popkulturze, które od przeszło półwiecza piastuje Miki. Długouchy animek trafił do szarej strefy i został skazany na zapomnienie – aż do niedawna, kiedy Warren Spector odgrzebał tę postać i zrobił z niej jednego z głównych bohaterów gry „Epic Mickey”. Fabuła tej konsolowej produkcji opiera się właśnie na tym niepokojącym dualizmie – celebryta Miki i jego zepchnięty w cień protoplasta. Czy gdyby niektóre wydarzenia potoczyłyby się inaczej, to Królik Oswald stałby się logiem Disney’a, wystąpił w olbrzymiej ilości filmów i komiksów, stał się postacią wokół której kręci się fabuła „Kingdom Hearts”? A Miki? Czy w takiej sytuacji w ogóle by zaistniał? A może postać Myszki Miki w ogóle nie zostałaby wymyślona i błąkałaby się jedynie w szarej strefie przestrzeni fazowej, owym hipotetycznym cmentarzysku niewymyślonych postaci?

Nieco inny, choć równie interesujący dualizm występuje także na linii Kapitan Nemo – Robur Zdobywca. Obaj zostali wymyśleni przez Juliusza Verne’a, obaj są postaciami niesamowicie nośnymi, z ogromnym potencjałem, który przez samego autora został wykorzystany co najwyżej połowicznie. Kapitan Nemo - książę Dakkar, to postać zaskakująco mroczna, zwłaszcza dla ludzi, którzy znają ją z oryginalnej wersji, nie któregoś z późniejszych remiksów. Indyjski arystokrata w okrutny sposób mszczący się na Anglikach, którzy rzucili na kolana jego naród. Okrutny wyrzutek, który do samego końca nie rezygnuje ze swoich ideałów. Kiedy w ostatnich rozdziałach „Tajemniczej wyspy” kapitan godzi się w końcu z resztą ludzkości, nie prosi o wybaczenie, czy choćby zrozumienie. Zastanawia się jedynie, jak zostanie zapamiętany. Z pewnością nie mógłby narzekać – wszak stał się jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci, choć niestety w mocno zniekształconej formie.

O Roburze natomiast nie wiemy niemal nic. Poważnie, Lovecraft więcej powiedział nam o Wielkich Przedwiecznych, niż Verne o samozwańczym „Panie Świata”, konstruktorze Nautilusa do sześcianu – pojazdu, który jeździ, lata, pływa i nurkuje. Poza ledwie zarysowanymi cechami charakteru, takimi jak zuchwałość, odwaga i własna wizja świata, postać Robura to czysta karta.
Stoimy więc przed pytaniem. Nie „Czemu jedne postacie zdobywają popularność, a inne skazane są na zapomnienie?”, bo na to składa się wiele czynników z Jego Wysokością Przypadkiem na czele. Właściwe pytanie brzmi – Ile jest takich postaci? Takich, które dziś żyłyby w świadomości wielu ludzi, gdyby motyl chaosu zatrzepotał skrzydełkami w odrobinę innym momencie? Czasem możemy gdybać – z większym, lub mniejszym prawdopodobieństwem. Wiemy, że gdyby nie naciski wydawcy, Kapitan Nemo byłby Polakiem. Możemy się domyślać, że Oswald zastąpiłby Mikiego, gdyby Disney’owi udało się go wyrwać ze szponów żywiołu praw autorskich. Ale jak wiele postaci przegapiło swoją szansę, ile znakomitych historii w ogóle jej nie dostało – możemy jedynie zgadywać.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...