Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mighty Morphin Power Rangers. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mighty Morphin Power Rangers. Pokaż wszystkie posty

sobota, 27 sierpnia 2016

It's Comics Time #4

fragment grafiki autorstwa Jamala Campbella, całość tutaj.

W momencie, w którym zacząłem na powrót interesować się Power Rangers, marka znajdowała się w dość złym stanie. Jasne, będący jej podstawą serial po raz któryś z kolei cudem uniknął anulowania i świętował nawet dwudziestolecie istnienia... ale jednocześnie serwował swoim miłośnikom bardzo nieprzyjemne doświadczenia w postaci telewizyjnych serii Power Rangers Samurai oraz Power Rangers Megaforce, które dzielnie rywalizują o miano najgorszych inkarnacji serialu. Od jakiegoś czasu jednak wszystko zaczyna iść ku lepszemu. Najnowsza seria, Power Rangers Dino Charge, choć niepozbawiona wad, jest bardzo przyzwoitym kawałkiem campowej zabawy, w fazie produkcji znajduje się pełnometrażowy film, który również zapowiada się na coś – w najgorszym razie – znacznie lepszego niż dotychczasowe kinówki Power Rangers, a wydawnictwo Boom! Studios zaczęło publikować regularną komiksową serię rewitalizującą najbardziej rozpoznawalną inkarnację drużyny – Mighty Morphin Power Rangers. Serię, która prawdopodobnie jest najwspanialszą rzeczą, która spotkała tę franczyzę od czasów kultowego już Power Rangers RPM. 

Zanim przejdę do omówienia czwartego numeru, po prostu muszę porozpływać się nad jego okładką. Jest po prostu kozacka – pięcioro Wojowników atakuje gigantyczne rekinopodobne monstrum, którego znajdująca się w centrum ilustracji paszcza dosłownie pochłania wszystko wokół (kumuluje energię?). Kolory, dynamika, kompozycja – wszystko gra w niej tak, jak grać powinno. Do tej pory o tym nie wspominałem, ale seria Mighty Morphin Power Rangers generalnie charakteryzuje się bardzo porządnymi okładkami. Jest to zasługą kanadyjskiego artysty Jamala Campbella, który świetnie wywiązuje się ze swojego zadania – okładki komiksowej wersji Power Rangers naprawdę zachęcają do zapoznania się z zawartością. 

Zajmijmy się jednak treścią tego zeszytu. Komiks rozpoczyna się atakiem kontrolowanego przez Scorpinę Smokozorda na statek pasażerski – a dalej jest tylko lepiej. Bohaterowie ruszają do walki z opętanym zordem, który demoluje miasto. Do walki dołączają trzy nowe potwory stworzone przez Ritę. Tymczasem Tommy – który został w Centrum Dowodzenia, ponieważ nie był w stanie walczyć po tym wszystkim, co przeszedł w poprzednich częściach komiksu – po raz ostatni konfrontuje się z siedzącą mu w głowie wiedźmą. I wychodzi z tej konfrontacji zwycięsko, a my w końcu poznajemy prawdziwą naturę widma, które nawiedza Zielonego Rangera. Nie jest to bynajmniej prawdziwa Rita, tylko część podświadomości samego Tommy’ego, która uzyskała tożsamość wskutek interferencji z mocą Zielonego Wojownika. To… całkiem niezłe zagranie. Sprawdza się jako metafora zespołu stresu pourazowego, jest dość efektowne oraz w ciekawy sposób wykorzystuje nadnaturalny pierwiastek opowiadanej historii. Jeśli już koniecznie miałbym się tego czepiać, to trochę nazbyt pospieszne przeprowadzenie całej ten konfrontacji – raptem jedna strona komiksu. Ale to drobiazg, bo sam motyw sprawdził się doskonale. 

Uwolniony od wpływy „Rity” Tommy – wbrew rozkazom Jasona – wkracza do walki. Najpierw bezskutecznie próbuje przejąć kontrolę nad Smokozordem za pomocą swojego sztyletu, a potem, z drobną pomocą Kimberly i jej Pterodaktyla wskakuje do kokpitu zbuntowanego mecha przebijając jego oko. I tak – jest to dokładnie tak widowiskowe, jak brzmi. W czasie gdy walczy ze znajdującą się wewnątrz Scorpiną, reszta Rangerów formuje Megazorda i zajmuje się pozostałymi potworami. Sytuacja szybko zostaje opanowana i grupa wraca do Centrum Dowodzenia, zabierając ze sobą pokonaną i skrępowaną Scorpinę, którą planują zamknąć w… jakimś kieszonkowym uniwersum, o ile dobrze zrozumiałem, niestety nie dostaliśmy zbyt wielu szczegółów. W każdym razie, bohaterowie zaczynają kłócić się o to, czy Tommy słusznie postąpił lekceważąc rozkaz wydany przez Jasona. Sprzeczka zaczyna eskalować i niemal dochodzi do rękoczynów, gdy nagle – reagując na złe emocje drużyny – uaktywnia się kryształ, dzięki któremu Scorpina była w stanie kontrolować Smokozorda. Nagle w Centrum Dowodzenia formuje się portal, który demoluje znaczną część budynku. Gdy opadł kurz, na miejscu akcji pojawił się… zupełnie nowy, niewidziany wcześniej przeciwnik. Jego imię nie pada w komiksie, ale materiały promocyjne kolejnych zeszytów ujawniają tożsamość przybysza – to Black Dragon. 

Nie-fanom muszę w tym miejscu wytłumaczyć, iż Power Rangers w żadnej swojej dotychczasowej inkarnacji nigdy nie mierzyli się z tym antagonistą i wszystko wskazuje na to, że Black Dragon jest zupełnie nową postacią stworzoną specjalnie na potrzeby komiksowej serii. I tak – gdyby do tej pory komiks był słaby, prawdopodobnie narzekałbym na takie zagranie, bo po co tworzyć nowego złoczyńcę, skoro materiał źródłowy miał całe mnóstwo świetnych przeciwników, którzy z różnych względów nie mieli szansy zabłysnąć i na dłużej zaistnieć w uniwersum? Tymczasem Kyle Higgins pokazując, że świetnie rozumie zarówno specyfikę świata przedstawionego, jak i dynamikę pomiędzy bohaterami zapracował u mnie na duży kredyt zaufania i naprawdę jestem podekscytowany nowym, nieznanym mi antagonistą. Black Dragon jest czystą kartą – nie mamy pojęcia, czego się po nim spodziewać, nie znamy jego celów ani motywów. I to jest świetne, bo dzięki temu zabiegowi scenarzysta może poprowadzić fabułę w zupełnie nowym kierunku. 

To chyba dobry moment, by podsumować dotychczasowy poziom komiksu. Dla nikogo nie będzie chyba niespodzianką, że jestem absolutny tą serią – dostarcza mi, jako fanowi, potężną dawkę radości, ponieważ ma wszystko to, za co pokochałem Power Rangers i jednocześnie wzbogaca materiał źródłowy podejściem, które nie było możliwe w pierwowzorze. Każda postać pierwszoplanowa zyskała tu jakiś głębszy charakterologiczny rys, co – mam taką nadzieję – będzie eksplorowane w kolejnych numerach komiksu. Historia nie jest może jakoś specjalnie złożona, ale dzięki starannie dawkowanemu napięciu cały czas utrzymuje uwagę czytelnika. Relacje między postaciami są świetnie zarysowane i stanowią logiczne rozwinięcie tego, co zasugerowane było w serialu – Zack jest lojalnym przyjacielem Jasona, Billy ma niskie poczucie własnej wartości, Trini jest idealistką, a Kimberly, ze zmiennym skutkiem, stara się być pomostem pomiędzy Tommym, a resztą ekipy. I to wszystko nie rozgrywa się jedynie w sferze deklaratywnej, a wynika bezpośrednio z postaw i zachowań bohaterów i bohaterek. Najwspanialej jednak wypadła Rita, która w komiksowej inkarnacji jest po prostu cudowna – bezwzględna, makiaweliczna wiedźma, która bez najmniejszych skrupułów manipuluje wydarzeniami, by osiągnąć własne cele jest antagonistką, która stanowi naprawdę poważne zagrożenie. 

Rysunkowo ponownie jest doskonale. Ilustracje przesycone są szczegółami – walki zordów z gigantycznymi monstrami wypadają imponująco. Nie będę się tu rozwodził nad oprawą graficzną komiksu, bo musiałbym powtarzać rzeczy, które pisałem w moich poprzednich notkach – dość stwierdzić, że Mighty Morphin Power Rangers #4 pod tym względem nie zawodzi i utrzymuje bardzo wysoki poziom. Z kronikarskiego obowiązku muszę również wspomnieć o tradycyjnym dwustronicowym minikomiksie opowiadającym historię Mięśniaka i Czachy. Ponownie nie ma w nim absolutnie niczego interesującego. Fakt, że trudno jest opowiedzieć jakąkolwiek ciekawą historię mając do dyspozycji dwie strony miesięcznie… ale to tylko część problemu, bo ani rysunkowo, ani pod względem humoru ta podseria nie prezentuje niczego godnego wzmianki. Generalnie najlepiej ją zignorować. 

Podsumowując – jest znakomicie. Ja, jako główny target komiksowej wersji Mighty Morphin Power Rangers jestem w pełni usatysfakcjonowany i wiem, że będę regularnie kupował kolejne zeszyty. Nie umiem stwierdzić, czy komiks spodobałby się komuś, kto z serialem nie miał do czynienia albo znał go jedynie bardzo pobieżne. To jest generalnie bardzo porządnie napisana i narysowana opowieść superbohaterska – tylko tyle i aż tyle. Mimo to jednak, bardzo gorąco zachęcam wszystkich do zapoznania się z tym komiksem, bo to po prostu kawał świetnej rozrywki.

sobota, 30 lipca 2016

It's Pink Ranger Time! #1

fragment grafiki autorstwa Elsy Charretier, całość tutaj.


Kolor różowy jest w dzisiejszych czasach kojarzony z ogólnie rozumianą kobiecością (czy też raczej – dziewczęcością), jako symbol słodyczy, delikatności i – trochę – infantylności. Nie zawsze tak było. Jeszcze w XIX wieku ubrania barwy różowej chętnie noszone były przez mężczyzn, uznających ten kolor jako silny, wyrazisty symbol przebojowości i zdecydowania. Jeśli chodzi o Kimberly, główną bohaterkę recenzowanego tu pierwszego numeru komiksowej miniserii Mighty Morphin Power Rangers: Pink, to ona zawsze łączyła w sobie oba te aspekty – była jednocześnie atrakcyjną nastolatką uganiającą się po centrach handlowych i silną, zdecydowaną wojowniczką, której osiągnięcia były imponujące nawet na tle reszty swojej drużyny. Gdy tylko dowiedziałem się, że ta konkretna bohaterka dostanie własną komiksową miniserię, od razu pomyślałem, że nie było lepszego wyboru. Kimberly jeszcze przed pojawieniem się Tommy'ego była jedną z najbardziej interesujących, wyrazistych i wielowymiarowych postaci w serialu. 

Jako dziecko z rozbitej rodziny musiała uporać się z faktem, że jej rodzice umawiają się i nawiązują relacje z innymi osobami. Jako Rangerka potrafiła samodzielnie pokonać potwora, czyli dokonać czegoś, co udało się tylko Tommy'emu i kilku innym Wojownikom w historii serialu. Jako silna, charyzmatyczna osobowość została wybrana przez Lorda Zedda na swoją przyszłą żonę i nie tylko oparła się zaklęciu, jakie na nią rzucił, ale obróciła sytuację na swoją korzyść, przy okazji okrutnie zabawiając się kosztem złoczyńców. Jako przywódczyni po przypadkowym przeniesieniu się w czasie do ery Dzikiego Zachodu samodzielnie powołała doraźną drużynę Power Rangers, dzięki którym uratowała przeszłość. Jako gimnastyczka artystyczna w końcu, Kim zdecydowała się opuścić drużynę i poświęcić zawodowemu uprawianiu sportu. W czym oczywiście nie ma niczego złego, ponieważ jej kariera Rangerki od samego początku do samego końca była całkowicie dobrowolna, a sam Zordon kilka razy wyraźnie podkreślał, że jego intencją nigdy nie było wymuszanie na swoich podopiecznych rezygnacji z prawdziwego życia kosztem walki ze złem. 

Komiks, w odróżnieniu od głównej serii wydawanej przez Boom! Studios, rozgrywa się w uniwersum serialu i opowiada historię Kimberly po opuszczeniu drużyny. Dokładny okres nie jest sprecyzowany, jednak biorąc pod uwagę wszystkie wskazówki obstawiałbym, że akcja toczy się w okolicach finału Power Rangers Zeo – Wojownicy znajdują się poza planetą, a był to jedyny moment gdy opuszczali Ziemię po odejściu Kimberly, a przed powrotem Zordona na jego rodzinną planetę Eltar. Z drugiej strony bohaterka w pewnym momencie trzyma w ręku telefon komórkowy, którego kształt i interfejs kojarzą się raczej z latami dwutysięcznymi, a nie późnymi dziewięćdziesiątymi, w których rozgrywa się akcja Zeo. Prawdopodobnie mamy tu zatem do czynienia z kolejną alternatywną rzeczywistością, w której scenarzyści wybierają, które motywy i wydarzenia uznać za kanoniczne, a które zignorować. Nie mam z tym problemów, ponieważ historia jest bardzo samowystarczalna – na dobrą sprawę żeby się nią cieszyć nie trzeba nawet wiedzieć prawie nic o Power Rangers, ponieważ narracja prowadzona przez główną bohaterkę dostarcza czytelnikom wszystkich niezbędnych informacji. To bardzo miły ukłon w stronę młodszych fanów, którzy nie znają pierwszych sezonów serialu, a chcieliby w pełni rozumieć kontekst fabuły.

Która jest... jednym z pierwszych problemów komiksu. Przynajmniej na tyle, na ile jestem w stanie ocenić to po pierwszym numerze. Intryga zapowiada się w dość mało wymyślny sposób – zaniepokojona brakiem kontaktu z mamą Kimberly jedzie do małego francuskiego miasteczka, w którym jej rodzicielka mieszka ze swoim nowym mężem. Na miejscu okazuje się, że wszyscy mieszkańcy gdzieś zniknęli, a po ulicach snują się ryboidalne monstra. Kimberly kontaktuje się z Zordonem, który – z uwagi na fakt, że Power Rangers chwilowo są nieosiągalni – doraźnie przywraca głównej bohaterce moce Wojowniczki. I tak Kim raz jeszcze przywdziewa różowy kostium i zaczyna badać sprawę. W międzyczasie ratuje damselę w distresie – damsela ma na imię Serge i jest przystojnym ciemnoskórym Francuzem, który wdraża główną bohaterkę w sytuację. Chłopak, podobnie jak główna bohaterka, przybył spoza miasta. Okazało się, że cała miejscowość straciła kontakt z resztą świata, a ci, którzy próbowali je opuścić, by sprowadzić pomoc – znikali. Nocami po ulicach zaczęły krążyć dziwne istoty, które przemocą zabierał gdzieś ludzi. Po krótkim śledztwie okazało się, że za całą tę sytuację odpowiedzialny jest Złoty, który zmienia porwanych mieszkańców w potwory. Pierwszy numer kończy się w momencie, w którym najwierniejszy sługa Lorda Zedda zmienia mamę Kimberly w cthulhowatego stwora.

Wyżej napisałem, że fabuła jest pierwszym problemem tego komiksu, choć to nie do końca prawda – nie sama konstrukcja jest jej problemem, bo z tego pomysłu dało się wycisnąć naprawdę wiele ciekawych rzeczy. Intryga jest bardzo kameralna, przez większość czasu Kim jest sama albo z Serge'em – opustoszałe miasto, po którym snują się ryboludzie wprowadza bardzo fajny klimat rodem z lovecraftowskiego horroru. W dodatku komiks łata niektóre dziury fabularne serialu. No dobrze, może nie tyle łata, co wykorzystuje je, by usprawiedliwić fakt przywrócenia mocy Kimberly, ale to i tak bardzo fajny sposób na silniejsze powiązanie komiksu z serialowym uniwersum. Problem polega na tym, że cały ten potencjał jest w dużej mierze niezagospodarowany, bo fabuła prowadzona jest w bardzo sztampowy sposób. Praktycznie nie ma żadnego sensownego stopniowania napięcia, wydarzenia po prostu pojawiają się jedno po drugim, czemu towarzyszy narracja prowadzona przez Kimberly – narracja, która w wielu przypadkach jest nieszczególnie potrzebna, bo nie dostarcza żadnych wartościowych informacji, a w dodatku zakłóca naturalny rytm akcji. Dialogi są nieco zbyt przesadnie ekspozycyjne, w dodatku – nieszczególnie dobrze napisane. Katastrofy oczywiście nie ma, ale przez to cały komiks nie jest aż tak dobry, jak mógłby być.

Graficznie jest... nieźle. Nie jest to może jakość, do której przyzwyczaił mnie autor ilustracji Mighty Morphin Power Rangers, Hendry Prasetya, ale dynamiczna, lekko kanciasta kreska włoskiego rysownika Daniele'a Di Nicuolo pasuje do opowiadanej historii i sprawdza się bardzo dobrze. Czepiłbym się nieco zbyt stłumionej, ciemnej kolorystyki, ale znów – ton opowieści usprawiedliwia ten zabieg. Podobają mi się projekty kostiumów. W tym numerze widzimy cywilne ubranie Kim, które bohaterka sama stworzyła na wypadek, gdyby potrzebowała kostiumu i wyposażenia do walki z zagrożeniem. Składa się on z wygodnie wyglądającej odzieży, ochraniaczy na kolana i ramiona oraz łuku sportowego – coś, co rozsądna osoba założyłaby do walki w sytuacji, gdy musi polegać na własnej szybkości i zręczności. Ponadto jej klasyczny kostium Różowej Rangerki, który również pojawia się na kartach komiksu, uległ pewnemu przeprojektowaniu. Hełm pozostał niezmieniony, ale na klatce piersiowej zamiast białego rombu na różowym tle pojawia się wzór w kształcie litery V. Cały strój ma również sporo czarnych fragmentów, równoważących biel i róż. Wygląda to naprawdę bardzo fajnie i stanowi uczciwy estetyczny kompromis pomiędzy klasycznym projektem, a współczesnymi trendami. Oba kostiumy mają bardziej urbanistyczny styl odpowiadający obecnej sytuacji głównej bohaterki – samotnej wilczycy zdanej jedynie na siebie. 

Generalnie jest to całkiem przyzwoity komiks. Trafiło się w nim kilka dość głupich momentów (Kim atakująca potwory rzucając w nie... monetami), a dialogi nie są jakoś specjalnie dobrze napisane – inna sprawa, że nie ma ich również zbyt wiele – ale generalnie jest dość solidnie. Co prawda miniseria nie budzi we mnie tak wielkiego entuzjazmu jak główny komiks Mighty Morphin Power Rangers i nie umiałbym jej z czystym sumieniem polecić osobom spoza fandomu... ale nie zmienia to faktu, że będę kupował kolejne zeszyty tej miniserii bez przekonania, że jest to kompletna strata czasu i pieniędzy. Ostatecznie pierwszy numer komiksu o Kimberly czytało mi się przyjemnie, a istnieje niezerowa szansa, że całość z czasem się rozkręci, więc póki co udzielam twórcom kredytu zaufania. Jeśli jednak chcecie rozpocząć swoją komiksową przygodę z Power Rangers, to sugerowałbym najpierw zapoznać się z regularną serią Higginsa i Prasetyi.

niedziela, 19 czerwca 2016

It's Comics Time #3

fragment grafiki autorstwa Jamala Campbella, całość tutaj.

Przeciętny amerykański komiks superbohaterski zawiera od dwudziestu do dwudziestu czterech stron na numer, nie licząc okładki, reklam oraz ewentualnych dodatków pokroju galerii, edytorialu czy kącika, w którym twórcy odpowiadają na listy czytelników. Lektura takiego zeszytu zajmuje średnio od kilku do kilkunastu minut, w zależności tempa, stylu i poetyki danego dzieła – jeśli scenarzysta preferuje dekompresję fabuły i szerokie, filmowe ujęcia oraz narrację graficzną, zapoznanie się z zawartością jest doświadczeniem niezmiernie krótkim. Jeśli woli ekspozycję za pomocą dialogów i tradycyjnej narracji, traktując obraz jedynie jako dopełnienie całości, prawdopodobnie czas obcowania z danym komiksem będzie znacznie dłuższy. Choć bez przesady – trudno mi sobie wyobrazić, by zapoznanie się z pojedynczym, dwudziestoparostronicowym zeszytem zajęło komuś więcej, niż piętnaście minut. To z kolei sprawia, że napisanie pełnowymiarowej notki – arbitralnie przyjmijmy, że przyzwoity blogowy tekst powinien zajmować około dwóch stron znormalizowanego pliku w Wordzie – na podstawie takiego utworu powinno być rzeczą co najmniej kłopotliwą. A jednak od paru miesięcy z powodzeniem udaje mi się wysmażyć sytą blognotę opowiadającą o kolejnym numerze komiksu Mighty Morphin Power Rangers pióra Kyle’a Higginsa i pędzla Hendry’ego Prasetyi. I to nie tylko dlatego, że jestem beznadziejnym fanbojem, który – jak każdy beznadziejny fanboj – jest w stanie rozpływać się nad czymkolwiek, co zahacza o obiekt jego kultu. Ten komiks jest po prostu bardzo, ale to bardzo dobrą historią, która daje satysfakcję z lektury i budzi apetyt na więcej. To dopiero trzeci numer serii (czwarty, jeśli weźmiemy pod uwagę pilotowy zeszyt wydany jako Mighty Morphin Power Rangers #0), trudno więc wyrokować, ale póki co komiks trzyma wysoki poziom.

Niniejszy rozdział tej opowieści zaczyna się od odpowiedzi na pytanie, które trapiło mnie od samego początku serii – gdzie, do cholery ciężkiej, jest Złoty? Skrzydlaty demon odziany w połyskliwą zbroję od zawsze był ważną częścią serialu, więc jego absencja wydawała się podejrzana. Czy uciekł, by w samotności knuć jakąś własną intrygę? Zniknął i potajemnie szuka Lorda Zedda? Prawda okazała się bardzo prozaiczna – Złoty siedzi w kozie na karnym jeżyku, za fiasko związane z utratą zielonej monety mocy. W ogóle nie przeszkadza mi to rozwiązanie, bo dzięki temu Scorpina mogła na pewien czas przejąć jego funkcję i zabłysnąć tak, jak nigdy nie miała szansy zrobić tego w serialowym pierwowzorze. Nie zrozumcie mnie źle, lubię Złotego, ale w tym momencie jego obecność na arenie wydarzeń byłaby zwyczajnie niepotrzebna. Cieszę się, że scenarzysta sensownie wytłumaczył jego zniknięcie, pokazał, że nie zapomniał o tej postaci... ale na razie powrót honorowego demona nie jest czymś, czego wyglądam z nie wiadomo jak wielkim zniecierpliwieniem. Częściowo dlatego, że Scorpina jest po prostu zajebista, a częściowo dlatego, że moją uwagę zaprzątają rzeczy daleko ciekawsze.

Poprzedni zeszyt zakończył się sceną, w której Tommy traci przytomność w Centrum Dowodzenia. Na początku tego numeru widzimy, że budzi się w swoim domu... tylko po to, by przekonać się, że tak naprawdę wcale się nie ocknął, jedynie doświadcza tak zwanego fałszywego przebudzenia. Bardzo fajny zwrot akcji – krótki, niespodziewany (ja przynajmniej się nabrałem) i pokazujący, przez jakie psychiczne katusze przechodzi Zielony Ranger, który wciąż jeszcze nie pozbył się Rity ze swojej głowy. W końcu Tommy budzi się na dobre i Zordon decyduje, by przeprowadzić skan jego mocy. Tymczasem dowiadujemy się w końcu na czym polegał plan Rity – wiedźma postanowiła odzyskać panowanie nad Smokozordem. W tym celu potrzebowała dwóch rzeczy: sztyletu Zielonego Rangera oraz cząstki jego mocy. Tę drugą zyskała już w poprzednim numerze, gdy Scorpina nasyciła magiczny kryształ mocą Zielonego Rangera w trakcie walki z Tommym. Tę pierwszą rzecz, jak się okazało, również zdobyła... tak jakby. Zamiast próbować wydrzeć oryginalny sztylet z rąk Tommy'ego Rita zrobiła odlew sztyletu za pomocą dziury, jaką Zielony Ranger zrobił w jednym z kitowców. Nie jestem przyzwyczajony do widoku tej antagonistki tworzącej inteligentne plany, więc ten twist trochę wyprowadził mnie z równowagi – ale w ten pozytywny sposób. Rita w tym komiksie zachowuje się jak naprawdę groźna, makiaweliczna złoczynka.

Kolejne strony przynoszą nam rozmowę Tommy'ego i Trini, która przeprowadza skan sygnatury morphicznej Zielonego Rangera. Dowiadujemy się, że ojciec dziewczyny jest lekarzem, co ma duży wpływ na ambicje i aspiracje tej bohaterki – dziewczyna dobrze, jak ważną rzeczą jest bronienie Ziemi przed Ritą, ale sama znacznie chętniej realizowałaby się w nieco inny sposób, pomagają ludziom bardziej bezpośrednio. Poza tym dowiadujemy się, że chciałaby zwiedzić trochę więcej świata (zazdrości Tommy'emu tego, że mieszkał kiedyś w Londynie). Ponadto dobrze rozumie przez co przechodzi Tommy – jej ojciec brał udział w wojnie i również doświadczał zespołu stresu pourazowego. Niby to tylko dwie strony teoretycznie niezbyt interesującej rozmowy, ale jednak udało się na ich przestrzeni ukazać naprawdę sympatyczną, pełnokrwistą bohaterkę. Trini była jedną z mniej wyeksponowanych postaci w serialu – grająca ją aktorka zginęła w wypadku samochodowym w 2001 roku, przez co Trini nie miała szans powrócić w ramach któregoś z rocznicowych odcinków – i bardzo się cieszę, że przynajmniej w komiksie dostała trochę więcej miejsca.

Nie na długo jednak, bo w Tommym znowu obudziły się jego legendarne moce zasysania fabuły i odbierania czasu antenowego wszystkim innym – Smokozord zaatakował Centrum Dowodzenia Co gorsza, Zielony Wojownik nie jest w stanie odzyskać nad nim kontroli. Trini dosiada zatem własnego zorda – Tygrysa Szablozębnego – i rusza do walki. Niestety bez większych rezultatów. Smokozord już szykuje się zmienić Tommy'ego w zieloną mokrą plamę, gdy... okazuje się, że była to kolejna halucynacja. Okej, to już się robi odrobinę nudne. To chyba pierwszy wyraźniejszy zgrzyt fabuły – użycie drugi raz tej samej sztuczki nie przyniosło zamierzonego efektu. Jasne, na wcześniejszych stronach widzieliśmy, jak Rita odlewa replikę smoczego sztyletu, dzięki czemu łatwo można było się nabrać, ale cały ten zwrot fabularny nie służył absolutnie niczemu poza pokazaniem sceny walki dwóch zordów... która, choć przyjemna, też zresztą nie miała żadnego wpływu na fabułę, ponieważ w całości rozegrała się w głowie Zielonego Rangera. Jasne, nie jest to jakaś wybitnie wielka wada, ale i tak można było spożytkować te dwie, trzy strony znacznie lepiej.

Tymczasem Jason, Kimberly i Zack siedzą w swoim ulubionym barze i rozmawiają o Tommym. Zack ma bardzo sensowne obiekcje wobec ich nowego towarzysza broni – w końcu Rita wybrała go na swojego czempiona i musiała mieć jakiś konkretny powód. Może Zielony Wojownik naprawdę był złą istotą ludzką, a Rita jedynie podkręciła jego charakter i uczyniła zależną od niej. Kimberly oczywiście go broni, Jason pozostaje sceptyczny, a Billy... bawi się zepsutym komunikatorem Tommy'ego, próbując go naprawić. Komunikator, nie Tommy'ego. Jego naprawiłaby prawdopodobnie tylko wieloletni kurs „Jak Nie Być Marty Stu – Treningi Dla Opornych”. Trochę się wygłupiam, bo komiksowy Tommy nawet w połowie nie jest taką merysójką, jak jego serialowy odpowiednik, ale fakt, że dotychczasowa fabuła komiksu kręci się niemal wyłącznie wokół Zielonego Rangera bynajmniej nie pomaga. 

Wracając do fabuły komiksu – Zordon wzywa wszystkich swoich podopiecznych do Centrum Dowodzenia. Trini tłumaczy przybyłym, że sposób, w jaki moce Zielonego Rangera wpływają na swojego nosiciela jest diametralnie inny, niż ma to miejsce w przypadku pozostałych pięciorga Wojowników. Zack dopatruje się w tym ingerencji Rity. Kimberly bierze Tommy'ego w obronę, przekonując innych, że gdyby działo się coś nie tak, to on na pewno powiedziałby o tym pozostałym. Tommy w końcu przyznaje, że ukrywał przed Rangerami swoje halucynacje i fakt, że Rita wciąż utrzymuje z nim kontakt. Rangerzy nie przyjmują tego zbyt dobrze, ale na dłuższą dyskusję nie ma czasu, ponieważ w Centrum Dowodzenia rozlega się sygnał – pilotowany przez Scorpinę Smokozord zamierza zaatakować miasto. Tym razem naprawdę. Miejmy nadzieję – jeśli w kolejnym numerze okaże się, że była to kolejna halucynacja, to się wkurzę.

To był bardzo, ale to bardzo fajny komiks. Choć niemal zupełnie pozbawiony akcji (nie licząc wyśnionej przez Tommy'ego walki zordów), napięcie wciąż było odczuwalne – zostają ujawnione kluczowe dla dalszego rozwoju fabuły fakty, nieufność między Zielonym Rangerem, a resztą drużyny zaczyna rosnąć, a pod koniec sytuacja robi się naprawdę groźna. Dialogi napisane są naprawdę nieźle – nie jest to bynajmniej komiksowe mistrzostwo świata, ale czyta się je z zainteresowaniem i bez zgrzytów. Dowiadujemy się kilku nowych rzeczy o niektórych postaciach, w końcu pojawia się Złoty i poznajemy detale planu Rity. Wszystko gra tak, jak grać powinno, a i krytykowany przeze mnie motyw z halucynacjami mógł się podobać z uwagi na fakt, że widzimy walkę pojedynczych zordów (i to między sobą!), czyli coś, co w serialu pojawiało się jedynie od wielkiego dzwonu. Ponownie jestem bardzo usatysfakcjonowany z lektury i ponownie mam wielką ochotę na więcej.

Znowu muszę pochwalić rysownika. Prasetya udowodnił już, że znakomicie wychodzi mu ilustrowanie scen akcji, ale w tym numerze stanął przed zupełnie nowym wyzwaniem – przekazywaniem emocji. Wyszło mu całkiem nieźle – Billy w jego interpretacji ma najsłodszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałem. Pozostałe postaci też wychodziły bardzo przyzwoicie. Tu i tam pojawiły się co prawda mniej starannie narysowane sylwetki czy elementy otoczenia, ale nie było to nic na tyle wielkiego, bym miał zamiar robić z tego powodu awanturę. Odnoszę wrażenie, że Prasetya znacznie bardziej lubi rysować monstrualnych podwładnych Rity, którzy w komiksie wyglądają po prostu świetnie. I jeszcze jedno – walka zordów została narysowana znakomicie. Do komiksu tradycyjnie dołączono dwustronicowego szorta opowiadającego o perypetiach Mięśniaka i Czachy... który ponownie jest najmniej potrzebnym elementem komiksu, bo nie ani nie jest zabawny, ani dobrze narysowany, ani dobrze napisany. Nie chodzi o to, że jest jakiś wyjątkowo koszmarny, bo nie jest – po prostu cała ta historia jest tak kompletnie wyprana z humoru, że ciężko napisać o niej cokolwiek pozytywnego. 

Podsumowując – znowu się nie zawiodłem. Pisałem to już kilka razy i mam nadzieję, że będę to pisał jeszcze wielokrotnie – komiks Mighty Morphin Power Rangers to kawał naprawdę fajnej superbohaterskiej opowieści z pokazowymi walkami, wielkimi robotami, złowieszczymi antagonistami oraz przesympatycznymi bohaterami i bohaterkami, którym kibicuje się od samego początku do samego końca. Gdyby ten komiks był zły, wściekałbym się i histeryzował jak na prawdziwego fanboja przystało. Na szczęście jest zupełnie odwrotnie – prawdopodobnie nawet gdybym nie był fanem Power Rangers, to i tak doskonale bawiłbym się w trakcie lektury tego komiksu.

niedziela, 24 kwietnia 2016

It's comics time! #2

fragment grafiki autorstwa Jamala Campbella, całość tutaj.
Wiecie, jakie to uczucie, gdy ktoś bierze waszą ukochaną franszyzę, która przez ostatnie lata mocno podupadała na jakości - i robi z niej coś dobrego? Podchodząc z szacunkiem do materiału źródłowego rozszerza bazową koncepcję o kolejne warstwy, ledwie zarysowanym charakterologicznie postaciom dodaje zaskakującej głębi, eksploruje motywy, które - z różnych względów - nigdy wcześniej nie były poruszane? Pokazuje, że doskonale rozumie, na czym polega unikalny czar opowieści, którą przyszło mu rozwijać, eliminuje z niej jedynie anachroniczne i nietrafione elementy, resztę pozostawiając dokładnie taką, jaką była? Dla prawdziwego fana to prawdziwe szczęście - widzieć, że obiekt jego kultu znajduje się w dobrych rękach. Tego właśnie uczucia doświadczam, gdy tylko zabieram się do czytania kolejnej części komiksu Mighty Morphin Power Rangers autorstwa Kyle’a Higginsa i Hendry’ego Prasetyi. 

Z perspektywy zwykłego czytelnika, który nie jest oddanym fanem Power Rangers powyższy akapit może wydawać się przesadnie entuzjastyczny - i prawdopodobnie takim właśnie jest. Nie mam zamiaru nikogo przekonywać, że najnowszy komiksowy hit wydawnictwa Boom! Studios jest jakimś ósmym cudem świata, który zrewolucjonizuje gatunek nastoletniego superhero, bo oczywiście to nieprawda. Patrząc trzeźwo, Mighty Morphin Power Rangers to „jedynie” bardzo porządny komiks superbohaterski z niezłymi dialogami, kompetentnym prowadzeniem postaci i znakomitą oprawą wizualną. Jeśli jednak jest się fanem, który od co najmniej pięciu lat katowany był memetycznie wręcz fatalnymi inkarnacjami swojego ulubionego serialu - do tego stopnia, że zaledwie przyzwoity Power Rangers Dino Charge powitałem z taką radością, jakby to był nie wiadomo jak wspaniały sezon - coś takiego naprawdę działa jak orzeźwiający łyk świeżego powietrza. 

Przejdźmy jednak do samej zawartości - ostrzegam przed potężnymi spoilerami osoby, które mają w planach przeczytanie. Zaczyna się od rozmowy Trini i Billy’ego, którzy zajmują się przeglądem Dragonzorda (jak pamiętamy z poprzedniego numeru, z jakiegoś powodu zord odmawia posłuszeństwa Tommy’emu). Okazuje się, że Billy ma niskie poczucie własnej wartości - nie dorównuje w walce pozostałym Rangerom, w dodatku jego introwertyczna natura i bardzo formalny sposób wyrażania się sprawiają, że ciężko jest mu nawiązywać relacje z innymi. Trini podnosi go na duchu, przekonując Billy’ego, że to jego intelekt, a nie zdolności bojowe czynią go wartościowym członkiem drużyny - choć chłopak sam zauważa, że Trini nie ustępuje mu pod tym względem, w dodatku będąc znacznie bardziej towarzyską i lepiej radzącą sobie w ogniu bitwy osobą. 

Tymczasem Tommy zostaje osaczony przez Scorpinę w swoim własnym mieszkaniu - coś, czego serial prawdopodobnie nigdy nie odważyłby się pokazać. Chłopak, by chronić nieświadomą zagrożenia matkę, teleportuje siebie i przeciwniczkę do pobliskiego lasu - niestety chwilę potem jego komunikator ulega uszkodzeniu, przez co nie może wezwać wsparcia. Scorpina okazuje się bardzo kompetentną wojowniczką - czytałem, że za młodu scenarzysta bardzo lubił tę postać i był rozczarowany gdy okazało się, że pojawiała się ona tak rzadko, zapytał więc ludzi z Saban Entertainment, czy może jej użyć w swoim komiksie. Uzyskał pozwolenie i wiele wskazuje na to, że Scorpina przynajmniej przez pewien czas zajmować będzie miejsce Złotego, który do tej pory nie pojawił się komiksie - w tym numerze Tommy na moment przed walką nawet pyta, czy Złoty rzucił tę robotę, co oznacza, że bohater jest gdzieś na arenie wydarzeń - po prostu jeszcze go nie widzieliśmy. Dla mnie bomba - Scorpina jest fajną postacią z naprawdę imponującymi zdolnościami bojowymi i przyjemnym dla oka designem. Co prawda do tej pory nie pokazała zbyt wielkie ze swojego charakteru czy psychologicznej głębi, ale to dopiero drugi numer, a postaci mamy relatywnie sporo - ufam, że Scorpina pozostanie z nam jeszcze przez jakiś czas. 

Chwilę później akcja przenosi się do szkółki karate prowadzonej przez Jasona. Motyw ten został zaczerpnięty bezpośrednio z serialu i w komiksie sprawdza się bardzo dobrze, bo nieźle eksponuje charakter Czerwonego Rangera. Jako lider Rangerów Jason doskonale radzi sobie z utrzymywaniem dyscypliny - a jako przyjaciel reszty członków drużyny musi umieć robić to bez pryncypialności, która wyalienowałaby go od reszty Wojowników. Taka kombinacja sprawia, że jest doskonałym nauczycielem. W dodatku miło zobaczyć, że mimo nowoczesnego settingu bohaterowie zachowali trochę tej swojej staroświeckiej bezinteresownej szlachetności i chętnie uczestniczą w animowaniu życia społeczności Angel Grove. Na miejscu pojawia się Kimberly - wspomina, że jej rozwiedzeni rodzice kłócą się o częstotliwość widzeń z córką - kolejny motyw wyciągnięty z serialu. Nietrudno uwierzyć, że napięta sytuacja rodzinna sprawia, że Kimberly bardziej poświęca się swoim obowiązkom jako Rangerka, żeby zająć myśli czymś innym. Tutaj przyznaję, że trochę naciągam, bo prawie nic nie wskazuje na taki stan rzeczy, ale przyznam, że jestem ciekaw w jaki sposób scenarzysta będzie rozwijał ten wątek - bo że będzie to robił, jestem raczej pewien. 

Jason i Kim rozmawiają o Tommy’m i pojawiają się pierwsze ślady miłosnego trójkąta - chociaż niewykluczone, że źle interpretuję scenę, w której Jason uśmiecha się słysząc Kimberly mówiącą, że Tommy prawdopodobnie niespecjalnie ją lubi. Może to być satysfakcja z tego, że Kim nie ma żadnych romantycznych oczekiwań wobec ich nowego towarzysza broni (czytaj - Jason może bez obaw próbować przenieść swoją przyjaźń z Kimberly na kolejny poziom), ale równie dobrze może to być oznaka pobłażliwości dla jej bezpodstawnych obaw. Nie jestem jakimś specjalnym fanem nastoletnich dramatów romantycznych, ale póki co sytuacja została jedynie lekko nakreślona, wstrzymam się więc z ostateczną oceną do czasu, aż ten wątek zostanie rozwinięty. Jedna z trenerek prosi Jasona, by wziął on pod swoje skrzydła Tommy’ego, który do tej pory nie nawiązał zbyt wielu przyjaźni, prawdopodobnie dostaniemy więc jakieś ciekawsze interakcje pomiędzy tymi dwoma. 

Rozmowę przerywa im Zordon, komunikując się z nimi i informując o tym, że Tommy jest w niebezpieczeństwie. Tymczasem, dzięki narracji Rity dowiadujemy się, czemu miała służyć cała ta ustawka - wyssaniu mocy z monety Zielonego Rangera za pomocą klejnotu umieszczonego na mieczu Scorpiny. Tommy wyraźnie słabnie w trakcie potyczki, ale na szczęście w kluczowym momencie pojawiają się pozostali Wojownicy i dzięki temu walka robi się bardziej wyrównana. Scorpina ucieka, pozostawiają grupę kitowców, by spowolnili Rangerów. Tommy udaje się za nią w pościg, ale gubi swoją przeciwniczkę w głębi lasu. Powraca do niego widmo Rity, które prześladuje go od czasu przystąpienia do Power Rangers. Rita robi to, co do tej pory - drwi z Tommy’ego i jego słabości oraz kwestionuje lojalność świeżo zreformowanego Wojownika. Po powrocie do reszty, którzy w międzyczasie pozbyli się kitowców, Tommy zachowuje się wobec nich agresywnie - wstydzi się własnej słabości i faktu, że pozostali musieli go ratować. 

Bohaterowie wracają do Centrum Dowodzenia. Bohaterowie dochodzą do wniosku, że przejście Tommy’ego na stronę dobra sprawiło, iż Rita zmieniła swoja strategię - w bezpośrednim starciu drużyna jest dla niej zbyt potężna, dlatego przyjęła nową taktykę i poluje na Wojowników, próbując dopaść ich na osobności. Podniesiona zostaje też kwestia Dragonzorda - okazuje się, że Tommy traci równowagę psychiczną (nic dziwnego - ma w głowie Ritę odgrywającą złą, pokręconą wersję Świerszcza Jimmy’ego), przez co zord przestaje go słuchać. Tommy zaczyna się łamać, ale nim przechodzi w tryb zbuntowanego, obrażonego na cały świat nastolatka - traci przytomność. I tak kończy się drugi numer komiksu. Dostajemy jeszcze kolejny dwustronicowy odcinek przygód mięśniaka i Czachy, ale naprawdę nie jest on ani specjalnie zabawny, ani specjalnie interesujący, ot - duet schwytał kitowca i planuje obić mu twarz na oczach dziewczyn ze szkoły, by zrobić na nich wrażenie… niestety ich ofiara ucieka. 

Komiks jest świetny. Ma trochę walk, trochę ekspozycji charakterów postaci, trochę fabuły - a wszystko wymieszane jest w proporcjach gwarantujących świetną rozrywkę. Jasne, jeśli jest się rangerowym fandomitą, to można się czepiać, że po raz kolejny dostajemy historię skupioną przede wszystkim na Tommym, przez co pozostali członkowie drużyny zostają zepchnięci na dalszy plan… ale scenarzysta obiecał, że po zakończeniu pierwszego rozdziału serii sytuacja ta ulegnie zmianie. Cóż, oby tak było, bo już teraz dostaliśmy kilka intrygujących motywów - sytuacja rodzinna Kim, niskie poczucie własnej wartości Billy’ego czy… to tajemnicze coś, co zdaje się mocno absorbować Zacka. Każdy z tych wątków można interesująco wyeksponować i naprawdę mocno trzymam za słowo Higginsa - szkoda byłoby zmarnować taki potencjał. 

Wizualnie nadal jest znakomicie. Trafiły się może dwa, trzy kadry, na których dostrzec można pewną niedbałość w proporcjach sylwetek postaci, ale czepianie się tego byłoby… no cóż - czepianiem się. Komiks wygląda po prostu bardzo dobrze, sceny walk są dynamiczne, lokacje i rekwizyty z serialu odwzorowane z dużą pieczołowitością, mimika i ekspresja bohaterów wyglądają znakomicie - ten komiks ogląda się równie dobrze, co czyta. Wciąż olbrzymie wrażenie robią na mnie ciepłe, nasycone kolory, dzięki któremu Mighty Morphin Power Rangers ogląda się po prostu wyśmienicie - sprawiają one, że historia nadal ma lekki, przygodowy klimat znany z ekranowej inkarnacji franszyzy. Ilustracje wyglądają po prostu soczyście. 

Podsumowując - kolejny znakomity zeszyt komiksowej serii, która błyskawicznie stała się jedną z moich ulubionych. Fani i fanki Power Rangers znajdą tam wszystko, za co kochają tę franszyzę (i wiele, wiele więcej!), zaś osoby niezorientowane w temacie, jedynie mętnie kojarzące niektóre wydarzenia z oglądanego w dzieciństwie serialu… również mają szansę dobrze bawić się przy lekturze tego komiksu. To jest po prostu bardzo ładnie narysowana, ślicznie pokolorowana i zajmująco opowiadana historia z dynamicznymi scenami walk, interesującymi relacjami pomiędzy postaciami oraz sympatycznymi bohaterami i bohaterkami. Czego chcieć więcej?

sobota, 16 stycznia 2016

It's comics time!

fragment grafiki autorstwa Goñi Montes, całość tutaj.

Kiedy dowiedziałem się, że BOOM Studios pozyskało licencję na tworzenie komiksów spod znaku Power Rangers najpierw się zwyczajnie, po fanowsku ucieszyłem, ale zaraz potem naszły mnie czarne myśli i wątpliwości. Komiksy na licencjach bardzo często są słabymi, mało interesującymi rzeczami tworzonymi po partacku przez amatorów i są na ogół jedynie ordynarnym skokiem na kasę fanów. A komiksy na licencji Power Rangers to już w ogóle koszmar. Mimo to z uwagą śledziłem kolejne doniesienia, czytałem newsy, przeglądałem grafiki promocyjne i przykładowe strony, aż w końcu zdobyłem zerowy, pilotowy numer produkowanej przez Boom serii. Od razu to napiszę - jestem bardzo usatysfakcjonowany tym, co zobaczyłem i przeczytałem. Nie chcę dawać się ponieść zbytniemu entuzjazmowi, ale wszystko wskazuje na to, że w końcu dostaniemy naprawdę porządną powerrangersową serię komiksów z bardzo dobrymi ilustracjami, interesującym scenariuszem, fajnie zarysowanymi sylwetkami charakterologicznymi bohaterów i bohaterek, nieco cięższymi motywami i szczyptą bardzo fajnego humoru.

Seria rozgrywa się w alternatywnej linii czasowej bardzo mocno inspirowanej oryginalnym serialem Mighty Morphin Power Rangers. Właściwie jedyną poważniejszą różnicą jest przeniesienie czasu akcji z lat dziewięćdziesiątych do współczesności - nasi bohaterowie nadal są nastolatkami, chodzą do liceum, Zordon, Alpha, Rita, Złoty, Kitowcy i pozostała część ferajny wciąż tu jest, Mięśniak i Czacha nadal pakują się w kłopoty… całe status quo pozostaje w zasadzie niezmienione, dostosowano je jedynie do dzisiejszych czasów. I tak bohaterowie piszą do siebie SMSy, Billy udostępnia reszcie drużyny materiały na kartkówkę przez Internet i tak dalej. Scenarzysta komiksu, Kyle Higgins chciał za pomocą tego zabiegu odseparować swoją serię od głównego uniwersum, uczynić przez to świeżą i mniej przewidywalną dla osób znających pierwowzór. Skąd to wiem? Ponieważ mi to powiedział - skontaktowałem się z nim za pośrednictwem forum RangerBoard, na którym Higgins jest aktywnym użytkownikiem. Scenarzysta wykazał się naprawdę dużą cierpliwością odpowiadając na moje pytania i rozwiewając wątpliwości i to przekonało mnie, że facet jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, ponieważ dał mi się poznać jako fan serialu, który ma własną wizję Power Rangers - wierną oryginałowi, ale nie poddańczą. Kupił mnie tym, przyznam się bez bicia i kiedy zakończyłem lekturę pilotowego numeru dostałem w zasadzie jedynie potwierdzenie swojej wstępnej opinii - komiks jest w naprawdę dobrych rękach.

Zerowy numer Mighty Morphin Power Rangers przedstawia nam trzy krótkie historie stworzone przez troje różnych scenarzystów i troje rysowników. Pierwsza i najważniejsza z nich napisana została przez Higginsa Przedstawia nam ona wprowadzenie do właściwej fabuły, która kontynuowana będzie w kolejnych numerach. Co interesujące komiks nie pokazuje nam typowego originu - znanej nam doskonale historii uwolnienia się Rity z kosmicznego śmietnika i Zordona werbującego piątkę teenagers with attitude. W komiksie drużyna funkcjonuje już od dłuższego czasu. Przygodę rozpoczynamy jakiś czas po chwili, w której Tommy dołącza do drużyny po wyrwaniu się spod mentalnego wpływu Rity i cała nowelka opowiada nam o jego zmaganiach z traumą, jakiej doznał na wskutek tego wydarzenia. Widzimy, że wciąż prześladuje go widmo Rity oraz trudności z dopasowaniem się do zgranej paczki Rangerów. Mamy też okazję zaobserwować pierwsze tarcia pomiędzy nim, a Jasonem. Chociaż historia ma zaledwie siedem stron, dostajemy w niej naprawdę dużo treści - większość bohaterów ma szansę błysnąć, jest trochę rozmów, walki, a wszystko to wymiksowane w taki sposób, by czytelnik miał ochotę na więcej. 

Rysunkowo jest co najmniej równie dobrze. Indonezyjski rysownik Hendry Prasetya przez większość czasu panuje nad kreską i narracją graficzną. Czasami zdarzają mu się odrobinę zaburzone proporcje sylwetek postaci albo jakieś dziwne problemy z perspektywą, ale to drobiazgi - komiks wygląda bardzo porządnie. Zordy, lokacje i większość postaci wyglądają jakby żywcem wyjęte z serialu. Co ciekawe główni bohaterowie zostali lekko przeprojektowani - najbardziej widać to w przypadku Jasona i Billy’ego, którzy wyglądają zupełnie inaczej, niż aktorzy odgrywający ich w telewizyjnym Mighty Morphin Power Rangers. Nie jest to jakoś szczególnie bolesne, ale trochę dziwi, szczególnie w świetle faktu, że pozostali bohaterowie zostali odwzorowani bardzo dokładnie - może z wyjątkiem Kimberly, która dostała nową fryzurę. 

Druga historia - autorstwa znanego choćby z Midnightera Steve’a Orlando - opowiada o doskonale znanym nam duecie Mięśniaka i Czachy, którzy w uniwersum Boom Studios są zauważalnie bardziej inteligentni, niż ich telewizyjne pierwowzory (choć bez przesady) i dają się poznać jako zaskakująco cwani pranksterzy. Pod koniec ich nowelki - nieźle napisanej, choć zbyt krótkiej, by zdążyła w jakikolwiek sposób zainteresować czytelników - postanawiają zostać Rangerami, by poderwać koleżanki z klasy. Hilarity ensues. Można domniemywać, że ich wątek będzie się przewijał w głównej serii albo wpleciony w główną strukturę fabularną albo na zasadzie odseparowanych dodatków, tak jak w tym przypadku. Ilustracje (autorstwa Corin Howell) są nieco bardziej kreskówkowe i pasują do komediowego tonu tej części komiksu.

Trzecia i ostatnia historia przedstawia pozbawioną kontekstu randomową walkę Wojowników z Kitowcami i Złotym. Napisała ją Mairghread Scott (znana jako pierwsza w historii kobieta pisząca scenariusze do licencjonowanych komiksów z serii Transformers), a zilustrował Daniel Bayliss (Translucid). Szczerze pisząc nie bardzo mam pojęcie, co mogę powiedzieć o tej historyjce - pokazuje trochę akcji, co prawda bardzo fajnie wyreżyserowanej i opowiedzianej, ale jednocześnie pozbawionej jakiegoś głębszego znaczenia - gdyby ta nowelka nie pojawiła się w komiksie, niewiele byśmy stracili. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wciśnięto ten segment tylko po to, by wypełnić wolne miejsce. Nie chodzi o to, że ten komiks jest zły, bo nie jest, ani nie obraża mojego poczucia estetyki, ani nie atakuje głupotą, ale zwyczajnie nie pokazuje nam niczego ciekawego.

Póki co nie wiem, jaką formę przybierze seria. Czy każda z przedstawionych numerze zerowym opowieści będzie równolegle rozwijana w kolejnych zeszytach? Jeśli tak, to super - każda z nich może być zaczątkiem naprawdę fajnej opowieści, którą będzie się czytać z przyjemnością. Jeśli dostaniemy tylko komiks Higginsa… to też dobrze, bo nie ukrywam, że ze wszystkich trzech segmentów to ten pierwszy czytało i oglądało mi się najlepiej. Podejrzewam, że otrzymamy wariant pośredni - większość serii poświęcona będzie Rangerom (i tworzona przez duet Higgins/Prasetya), a ostatnie strony każdego zeszytu zajmie komediowy dodatek z Mięśniakiem i Czachą autorstwa Orlanda i Howell. Taki układ wydaje się najsensowniejszy i najbardziej prawdopodobny.

Podsumowując zatem - pilotowy zeszyt serii Mighty Morphin Power Rangers zrobił na mnie naprawdę duże wrażenie. Autorzy komiksu wyjęli z serialowego pierwowzoru wszystko to, co najlepsze, a stonowali lub wyeliminowali wszystko to, co najbardziej tandetne, tworząc uroczą, klimatyczną opowieść o superbohaterach w kolorowych kostiumach (pamiętajcie -  TO NIE JEST SPANDEKS!) mających do dyspozycji wielkie roboty. Esencjonalnie nie różni się to niczym od żadnej innej superbohaterskiej opowieści o nastolatkach. Czy Higginsowi i spółce uda się tchnąć w ten komiks unikalnego ducha Power Rangers? Odpowiedź na to pytanie przyniosą nam dopiero kolejne zeszyty, ale ja już teraz pozwalam sobie na dużą dozę optymizmu.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...