Pokazywanie postów oznaczonych etykietą X-Files. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą X-Files. Pokaż wszystkie posty

sobota, 27 lutego 2016

The Truth Is Out

fragment grafiki autorstwa Scotta Christiana Savy, całość tutaj.

Nowy (mini)sezon X-Files okazał się niestety bardzo dużym rozczarowaniem. Nie jest, co prawda, kompletną porażką i katastrofą kładącą się długim cieniem na renomie tego legendarnego serialu, ale i tak w trakcie oglądania tych sześciu nowych odcinków stanowiących kontynuację kultowego hitu sprzed lat towarzyszyło mi zażenowanie. Jest powód, dla którego po X-Files Chrisowi Carterowi nie udało się już wyprodukować ani jednego serialu i powód ten widać jak na dłoni w tej miniserii. Zmieniła się telewizja. Zmieniły się standardy produkcyjne, sposoby prowadzenia narracji. Zmieniły się oczekiwania i przyzwyczajenia widzów. Ale przede wszystkim zmienił się świat.

Ale zacznijmy od początku. X-Files to serial, który zapoczątkował gatunek paranormalnych dochodzeniówek - seriali kryminalnych, których bohaterowie zamiast tropić morderców i złodziei zajmują się sprawami nadnaturalnymi. Oprócz tego był to - obok Babylon 5 - jeden z pierwszych tego typu seriali posiadających dłuższy i kompleksowy wątek przewodni, urozmaicający bardziej klasyczne i autonomiczne fabularnie epizody. Swego czasu była to produkcja rewolucyjna i dziś łatwo o tym zapomnieć, bo dziedzictwo X-Files przejęło wiele innych seriali w różnym stopniu powielających taką formułę - Supernatural, Fringe, Warehouse 13, Grim, Haven oraz naprawdę wiele innych. Konwencja została przerobiona na bardzo wiele różnych sposobów, bo każdy z wymienionych wyżej seriali miał jakąś swoją własną koncepcję, która odróżniała go od pozostałych. Supernatural skupia się na folklorze i elementach demonologicznych, Fringe zabawiał się z rozmaitymi koncepcjami naukowymi w wersji pop i tak dalej. Dla X-Files takim wyróżnikiem było odwoływanie się do teorii spiskowych.

To pierwszy problem. W latach dziewięćdziesiątych teorie spiskowe nie miały aż takiej siły oddziaływania na przestrzeń społeczną, jaką mają dzisiaj. Serial narodził się w epoce, gdy nie istniały internetowe sieci społecznościowe, przed zamachem na World Trade Center, który doprowadził do eksplozji absurdalnych teorii o „kontrolowanym wyburzaniu”, klonach Saddama i sam Latający Potwór Spaghetti wie, czym jeszcze. Była to era niewinności, w której tego typu historie - miejskie legendy o porwaniach przez kosmitów, listowych łańcuszkach doprowadzających do śmierci osób, które „nie podały dalej” czy temacie muzycznym miasta Lavender Town z Pokemon Red, który miał doprowadzać dzieci do amoku - opowiadało się przy piwie, ognisku, na przerwie w pracy dla zabicia czasu i nie poświęcało się im więcej uwagi. Dziś brednie o rtęci w szczepionkach i pilotach samolotów okadzających nas z nieba smugami chemicznymi nie budzą przyjemnego dreszczyku obcowania z nieznanym, tylko lęk (jeśli w nie wierzymy) lub rechot (jeśli nie). Dlatego rozgrywanie tego typu motywów w nowym X-Files ma zupełnie inny wydźwięk, niż wtedy. W latach dziewięćdziesiątych Mulder wierzący, że gdzieś tam jest Prawda mógł się wydawać romantyczną postacią dążącą do poznania Nieznanego. Dziś miłośnik teorii spiskowych kojarzy się raczej z owiniętym we flagę Konfederacji zapoconym bucem wypisującym na Facebooku prawdy objawione o Jaszczurach z Konstelacji Smoka (w wersji lokalnej - o dwóch Tupolevach i Białej Postaci Imitującej Śmigło), a co bardziej cyniczni politycy próbują podsycać strach swoich wyborców w nadziei, że zapewni im to powodzenie w kolejnych wyborach. Żyjemy w naprawdę paskudnych czasach i Chris Carter najwyraźniej nie umie tego zrozumieć.

Inna sprawa, że jakość poszczególnych odcinków nie jest powalająca. Pierwszy epizod, mający nam pokazać, że oto powróciło prawdziwe X-Files stoi okoniem wobec wszystkiego, co w tym serialu kochaliśmy. „Gdzieś tam jest prawda” - brzmi motto X-Files. W pierwszym odcinku miniserii prawda zostaje brutalnie postawiona tuż przed samym nosem, byśmy mogli się jej dokładnie przyjrzeć. Zamiast potwora skrytego w półmroku - gigantyczny statek kosmiczny w jasno oświetlonym hangarze. Zamiast mozolne wydobywanie okruchów prawdy - ordynarny infodump od postaci wyskakujących nie wiadomo skąd. Carter zachował się jak wyposzczony głodomór, który w końcu dorwał się do szwedzkiego stołu i gołymi rękami pakuje sobie do ust wielkie, tłuste kawały potraw. Najlepsze odcinki tego serialu zawsze opierały się na niejednoznaczności - każda odpowiedź niosła ze sobą kolejne pytania, wiele spraw zostało w najlepszym razie tylko częściowo rozwiązanych, mnóstwa rzeczy widzowie musieli się domyślać… Miniseria sprawia wrażenie bardzo pospiesznie prowadzonej - a pośpiech nie sprzyja  wykreowaniu klimatu, z którego słynął ten serial.

Jedynie pierwszy i ostatni odcinek kwalifikują się jako „mitologiczne”, co budzi spory dysonans - po tym, jak w otwierającym miniserię epizodzie My Struggle zostaje ustalone nowe status quo, a widz otrzymuje mnóstwo nowych informacji wywracających do góry nogami sporą część ukonstytuowanej przed lat mitologii… wracamy do klasycznych odcinków z potworami tygodnia. I nie są to jakoś szczególnie dobre odcinki. Jasne, było w nich kilka mocnych punktów - że przywołam choćby Muldera na tripie - ale generalnie niedługo po obejrzeniu zlały mi się one wszystkie w jedną masę i w chwili pisania notki muszę posiłkować się Wikipedią, żeby przypomnieć sobie, czego konkretnie dotyczyły. Wyjątkiem jest oczywiście absolutnie wspaniały Mulder and Scully meet The Were-Monster, ale nie jestem pewien na ile to kwestia poziomu samego odcinka, a na ile - kontrastu z pozostałymi epizodami. 

Nie mogę napisać, że to był udany powrót, ale chyba tego należało się spodziewać - wątpię, by X-Files był w stanie odzyskać pełnię swojej chwały. Miniseria kończy się bardzo perfidnym cliffhangerem, choć powstanie kolejnego sezonu wciąż stoi pod znakiem zapytania i istnieje możliwość, że nie poznamy zakończenia tej historii. I wiecie co? Nawet niespecjalnie mi na tym zależy, co jest chyba doskonałym podsumowaniem mojego stosunku do nowego X-Files.

niedziela, 30 września 2012

Schowek na krańcu świata

fragment grafiki autorstwa Tomio Kajiro, całość tutaj.

















Normalni ludzie mają normalne problemy egzystencjalne – co nas czeka po śmierci, czy Bóg istnieje, czy życie ma jakiś sens i tak dalej. Ostatnimi czasy moje problemy egzystencjalne ograniczają się do „o czym napisać w następnej notce?”, a dopiero z tego punktu startują wszelkie dylematy spowalniające żarna mojego umysłu. Przekleństwem cyklicznego trybu notkotwórczego jest niejednokrotny brak chwytliwego tematu, który pociągnąłby tego bloga. Innymi słowy, trzeba kombinować, szczególnie w sezonie ogórkowym. W tym jednak przypadku w ogóle nie musiałbym się wysilać, bo przecież tyle się ostatnio w popkulturze dzieje. Wystartował nowy sezon Doctora Who i niech mnie diabli, jeżeli nie będzie to najlepszy sezon z dotychczasowych. Ukazała się nowa płyta Amandy Palmer, która (Amanda, nie płyta) w promującym ją teledysku stara się udowodnić, że nieogolone pachy też mogą być seksowne i, zabijcie mnie, ale całkiem nieźle jej to wychodzi. Arjen Anthony Lucassen pracuje nad nowym materiałem i spokojnie mógłbym strzelić długi tekst o moich oczekiwaniach względem tego projektu. Tweaker Chrisa Vrenny (czytaj – człowieka, który skomponował ścieżkę dźwiękową do American McGee’s Alice) dosłownie za momencik wypuszcza kolejny krążek. Manzoku wstaje z grobu i – Cthulhu, mój Cthulhu! – wydało kolejny tom Koziorożca! Jakby tego było mało, wyszedł już pierwszy sezon Metal Hurlant Chronicles, serialu, który pokazuje, jak powinno kręcić się ekranizacje europejskich komiksów z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Innymi słowy, dzieje się. I to sporo.

Mógłbym zacząć rozwodzić się na którykolwiek z tych tematów i skończyłoby się to najpewniej na sążnistej notce, którą z czystym sumieniem mógłbym opublikować na blogu. Zamiast tego opowiem jednak o czymś innym – czymś, o czym planowałem opowiedzieć już od dawna, ale nie miałem żadnej okazji, bo, jak zdążyliście już zapewne zauważyć, na Mistycyzmie Popkulturowym trudno szukać tradycyjnych recenzji, rankingów tudzież innych kojarzonych zazwyczaj z blogonautyką krótkich form publicystycznych. Nie miałem zatem odpowiedniego kontekstu, by osadzić tę recenzjo-polecankę, którą koniec końców, publikuję. Ot tak, bez żadnego kontekstu.

Jeśli jednak ktoś kontekstu wymaga, mogę służyć pewną anegdotką wprowadzającą. Otóż, w czasie oczekiwania na kolejny sezon Doctora Who szukałem jakiegoś zamiennika, który załagodziłby męki oczekiwania.  Oczywiście, Doctor Who to serial specyficzny – z widowiska familijnego wyewoluował w widowisko dla nerdów, szybki, dynamiczny serial przygodowy z szerokim wachlarzem po prostu genialnych koncepcji (i chyba najbardziej upierdliwym fandomem w historii popkultury). Trudno znaleźć coś podobnego, a zarazem nieinfantylnego, niepłaskiego i generalnie dającego się oglądać. Kiedy, zniechęcony, machnąłem ręką na kolejny serial, który nie spełniał moich oczekiwań w tym względzie, w ręce wpadł mi pilot Warehouse 13 rodem z niesławnej stacji SyFy. Piszę „niesławnej”, bo w dużym stopniu odpowiedzialnej za śmierć tradycyjnego kosmicznego science-fiction w telewizji, bezlitośnie zarzynając Stargate i Battlestar Gallactica, dwie legendarne już marki, które mają na całym świecie rzesze bezgranicznie oddanych fanów. Wróćmy jednak do Warehouse 13.

Początkowo serial wygląda jak kolejna nieudolna kopia nieodżałowanego X-Files. Mamy zatem dwoje głównych bohaterów płci przeciwnej z diametralnie różnymi charakterami, na czym w znacznej mierze opiera się dynamizm serialu. Mamy tajemniczą organizację zajmującą się gromadzeniem tak zwanych artefaktów – różnorakich przedmiotów obdarzonych przedziwnymi właściwościami, które potencjalnie mogą być niebezpieczne dla postronnych. Mamy śledztwa, dramatyczne zwroty akcji – nadprzyrodzony procedural, jakich doświadczaliśmy już zdecydowanie zbyt wiele. Tylko, że diabeł tkwi w szczegółach i Warehouse 13 nie do końca jest tym, na co wygląda.

Przede wszystkim – bohaterowie. Pragmatyczna Myka Bering i beztroski Pete Lattimer, dwójka agentów terenowych zajmujących się tropieniem i przechwytywaniem artefaktów, mimo początkowego schematyzmu okazują się naprawdę sympatycznymi bohaterami, których losy śledzi się z prawdziwą satysfakcją. Każde z nich ma przeszłość, która dopada ich w niektórych odcinkach i z którą muszą sobie poradzić. Dodatkowo olbrzymi plus dla scenarzystów, którzy zdecydowali się nie wikłać ich w żaden romans. Na Myce i Pete’cie wyliczanka się jednak dopiero się zaczyna. Dwójce agentów patronuje Artie Nielsen, posunięty już nieco w latach, ale wciąż żwawy naczelnik tytułowego Magazynu. W kolejnych odcinkach do ekipy dołącza Claudia Donovan, nastoletnia rudowłosa specjalistka od komputerów. Wiem, co sobie myślicie i faktycznie, może się tak wydawać, ale nie – Claudia nie jest postacią fanserwisową. A raczej – nie przede wszystkim. To także sympatyczna, konsekwentnie rozwijana bohaterka. Dodajmy do tego enigmatyczną Panią Frederic, przedstawicielkę trzymającej pieczę nad Magazynem organizacji Regentów i kilka barwnych, często powracających postaci drugoplanowych i już mamy dość wyraźny obraz. Przez serial przewija się naprawdę sporo postaci, w szczytowym okresie równolegle śledziliśmy losy sześciu czy nawet siedmiu bohaterów, a twórcom, nie dość, że udało się zapanować nad tym galimatiasem, to jeszcze dzięki temu serial prawie pozbawiony jest nużących, niepotrzebnych wątków.

Sama koncepcja artefaktów też jest strzałem w dziesiątkę – w Magazynie składowane są takie cuda jak lustro Lewisa Carrolla czy pióro Edgara Allana Poego. Twórcy w przemyślny sposób rozwijają mitologię serialu, podczepiając pod nią ikoniczne postaci pokroju wyżej wymienionych, co nadaje serialowi ciekawego posmaku. A kiedy na arenę wydarzeń wkracza H.G. Wells we własnej osobie (świetny patent na tę postać, tak przy okazji), to już w ogóle robi się niesamowicie i moja wewnętrzna fangirl do istnienia której zazwyczaj się nie przyznaję, piszczy z radości (Wehikuł Czasu był moją trzecią powieścią science-ficiton, jaką w życiu czytałem). Dodajmy też, że agenci Magazynu standardowo korzystają z paralizatorów Tesli oraz komunikatorów audiowizualnych pomysłu Philo Farnswortha. W ogóle nagromadzenie stylowych gadżetów, pomiędzy którymi obracają się bohaterowie nadaje serialowi pysznego steampunkowo-dieselpunkowego smaczku. Wyłapywanie rozmaitych nawiązań (niestety, przeważnie podanych w łopatologiczny sposób) to jeden z głównych punktów programu każdego odcinka.

To, co sprawia, że serial może być przyzwoitym substytutem brytyjskiego hitu jest zaskakująco lekki, przygodowy klimat charakteryzujący serial. Bohaterowie, chwilami niemal na granicy parodii, podchodzą do kolejnych spraw niemal doctorowym humorem i entuzjazmem, szczodrze sypiąc niekiedy naprawdę niezłymi żartami. Akcja gna do przodu na złamanie karku, kolejne perypetie bohaterów nie pozwalają na chwilę wytchnienia, zaś koszmarne CGI w co poniektórych odcinkach przypominają nieodżałowaną epokę równie nieodżałowanego Ecclestona. Obstawiam, że cała ta magazynowa hałastra błyskawicznie odnalazłaby się na pokładzie TARDIS, przez spory okres czasu przyćmiewając jej prawowitego właściciela.

Początkowo traktowałem ten serial właśnie, jako wyrób doctoropodobny, pozwalający przetrwać kolejne, zdecydowanie zbyt częste i zbyt długie, przerwy w nadawaniu brytyjskiego serialu. I jako taki sprawdza się świetnie, mało tego – w niektórych wypadkach Doctora wręcz wyprzedza. Ot, choćby wzmiankowana już liczna obsada pełna wyrazistych, różniących się od siebie bohaterów i bohaterek. Jeśli oglądaliście już odcinek Dinosaurs on a Spaceship wiecie, jak dobrze robi Doctorowi liczna gromadka choćby doraźnie powołanych towarzyszy. Tutaj – w Warehouse 13 – mamy to praktycznie co odcinek. Ponadto – konsekwentnie prowadzona fabuła, z niespodziewanymi zwrotami akcji i bez trollowania w stylu Moffata (wiem, że to ma swoich fanów, ale mnie po prostu irytuje).

Może czasem scenarzystom zdarza się przeszarżować. Może niekiedy motywacje bohaterów są nieczytelne czy wręcz niewiarygodne. Ale nie psuje to generalnie znakomitej oceny serialu. Zdaję sobie sprawę, że potraktowałem go tutaj skrótowo i pobieżnie – zrobiłem to z premedytacją. Bo widzicie – w chwili, gdy piszę te słowa, oczekuję na ostatni w najbliższym czasie odcinek Doctora Who. I znowu będę na głodzie, podobnie jak zresztą wszyscy fani serialu. Ale tym razem mam zamiennik, który z upływem czasu i sezonów przestał być zamiennikiem, a stał się pełnoprawnym dziełem, które ogląda się nie „zamiast” tylko „obok”. A jeśli „obok” odnosi się do takiego serialu jak Doctor Who to już możemy mówić o rzeczy co najmniej znakomitej.

niedziela, 6 maja 2012

Out of Fringe

http://desmond.imageshack.us/Himg708/scaled.php?server=708&filename=oliviadunhambytallychyc.jpg&res=landing
fragment grafiki autorstwa Natalie Nourigat, całość tutaj.

Nim przejdę do właściwej części notki, obowiązkowo muszę przestrzec czytelników przed bardzo mocnymi spoilerami dotyczącymi serialu Fringe, szczególnie sezonu czwartego. Jeśli ktoś nie jest na bieżąco, a nie chciałby psuć sobie zabawy, raczej nie powinien posuwać się w lekturze dalej, niż do drugiego akapitu. Co prawda starałem się nie wymachiwać za mocno Niszczycielskim Ostrzem Spoilerów, ale i tak pewnie wyjawiłem za dużo. W każdym razie – oglądających na bieżąco i tych, którym serial radośnie zwisa i powiewa zapraszam do czytania. Reszta robi to na własną odpowiedzialność.

Fringe zaliczył ostatnimi czasy ostre turbulencje – przez moment realizacja kolejnego sezonu stała pod olbrzymim znakiem zapytania. Na szczęście wszystko potoczyło się raczej szczęśliwie, piąty sezon najlepszego produkowanego obecnie w USA serialu fantastycznonaukowego jednak nastąpi, choć w nieco skróconej formie. I bardzo dobrze – trzynaście odcinków to akurat tyle, by scenarzyści zdołali rozplątać najważniejsze wątki i doprowadzili całość do ostatecznego rozwiązania.

Fringe (niefortunnie reklamowany jako serial „scenarzystów Transformers” – tak jakby było się czym chwalić) w ciągu tych czterech lat przeszedł długą drogę od klona X-Files z dużym zacięciem naukowym, poprzez opowieści dla miłośników teorii spiskowych, aż po zwariowane science-fiction z podróżami w czasie, wędrówkami międzywymiarowymi i walką o wyzwolenie ludzkości w antyutopijnej przyszłości. Taki eklektyzm teoretycznie powinien sprawić, że serial wciąż zachowywać będzie świeżość i nie zniechęci widza do zarzucenia oglądania gdzieś w połowie. W praktyce okazało się, że przeszło dwudziestoodcinkowe sezony strasznie wyczerpują formułę, zmuszając scenarzystów do zbytniego gmatwania oczywistych wątków (co jest złe) i przetykania istotnych fabularnie odcinków irytującymi zapychaczami (co jest jeszcze gorsze). Pierwszy sezon strasznie z tego powodu cierpiał, drugi już jakby mniej (choć może to wrażenie jest tylko rezultatem wybiórczej pamięci), w trzecim powiew świeżości w postaci równoległego świata i kilka ciekawych, zapadających w pamięć, wątków sprawiło, że oglądało się w napięciu przez niemal cały czas.

I nagle, coś się zaczęło psuć. Niesamowicie emocjonujący finał trzeciego sezonu pozostawił widzów z mnóstwem pytań odnośnie dalszego ciągu, zakończenie otwierało furtkę wielu nowym, ciekawym możliwościom rozwinięcia opowieści. Wszyscy byli przekonani, że czwarty sezon Fringe będzie czymś naprawdę wspaniałym. Teoriom i dyskusjom nie było końca. To był kluczowy moment w historii całego serialu – szkoda, że jego twórcy albo tego nie zrozumieli albo nie umieli wykorzystać sytuacji. Czwarty sezon okazał się potężnym krokiem w tył, obiecywane zmiany były zaledwie kosmetyką, wbrew zapowiedziom, lekki reset Fringe’a nie sprawił, że serial stał się przyjaźniejszy dla nowego odbiorcy, przeciwnie – strasznie zapachniało mi to New 52, restartem uniwersum DC, który stał się wygodną furtką dla wprowadzania bezsensownych i nieprzemyślanych zmian w historiach bohaterów tylko dlatego, że na krótką metę wydają się „wygodne”. Jakby tego było mało, pierwsze odcinki czwartego sezonu, zamiast pompować adrenalinę, wprowadzały w fazę REM. Widz, spragniony odpowiedzi, albo choć nowych, frapujących pytań, dręczony jest mozolnym wprowadzaniem w nowe status quo, podczas których główny wątek ślimaczył się niemożebnie. Do tego wyciąganie trupów z szafy, recykling villianów (David Robert Jones, który jest postacią niemal tak groteskową jak operetkowy Drakula, brakowało mu tylko pelerynki podszytej czerwonym materiałem – skojarzenie to było tak mocne, że oczyma wyobraźni widziałem w jego roli Belę Lugosiego) jeszcze bardziej pogrążało serial.

Z większymi lub mniejszymi turbulencjami dotarliśmy jednak do czternastego odcinka – tego, który miał nam dać ODPOWIEDZI. Rozumiecie – nie odpowiedzi, nawet nie Odpowiedzi, ale ODPOWIEDZI. I, trzeba przyznać, że je dostaliśmy – ostatecznie wyjaśniono kwestię Obserwatorów, chyba najbardziej interesującej zagadki serialu. Kim są? Czego chcą? Po co obserwują? Odpowiedziano – przepraszam: ODPOWIEDZIANO – też na pytanie, dlaczego Peter powrócił do „przepisanej” rzeczywistości. Nie narzekałbym, gdyby te wszystkie ODPOWIEDZI nie były tak… banalne. Poważnie, po trzech sezonach rozsiewania delikatnych tropów i poszlak, starannego tworzenia otoczki tajemnicy rozwiązanie nie robi wielkiego wrażenia. Może to kwestia rozdmuchanych ponad miarę oczekiwań, ale ja poczułem się zawiedziony. Poza tym, nie bardzo umiem odpowiedzieć sobie na pytanie, jaki był powód ujawnienia tych rewelacji – to znaczy, powód fabularny, bo kwestie marketingowe rozumiem aż za dobrze, trzeba było w końcu uchylić rąbka tajemnicy, inaczej irytacja fanów osiągnęłaby punkt krytyczny, za którym czai się odpływ oglądaczy i cancel serialu. Czuć było – przynajmniej ja miałem takie wrażenie – że obserwatora Septembera wciśnięto do akcji na siłę, aby w końcu wyjaśnił miotającym się bohaterom to i owo. Jeśli kwestia tego, kto postrzelił Obserwatora nie zostanie jakoś ciekawie wyjaśniona, będę bardzo niezadowolony. Ten odcinek rozczarował mnie na tyle, że przelała się czara goryczy – przysłowiowe piórko powaliło popkulturowego wielbłąda. Odpuściłem sobie Fringe.

Nie na długo. Pojawił się bowiem kolejny „niesamowity, przełomowy, wywracający na lewą stronę całą fabułę” odcinek. I znowu dałem się na to złapać. bo zwiastuny obiecywały coś ciekawego i nieoczekiwanego. Szybko nadrobiłem zaległości – po drodze z zadowoleniem stwierdzając, że serialowi wraca wysoka forma – i obejrzałem tę przełomową „dziewiętnastkę”. I było naprawdę niesamowicie, odcinek jest dynamiczny, absorbujący i znakomicie nakręcony. Co nie zmienia faktu, że… to już było. Obserwując w Sieci pozytywne reakcje fanów serialu odnośnie tego epizodu zastanawiam się, dlaczego nikt nie skrytykował faktu, iż koncepcja doraźnie powołanej przyszłości alternatywnej już się we Fringe pojawiła. Wrażenie wtórności nie pozwalało mi się w pełni cieszyć tym – mimo wszystko znakomitym – odcinkiem, a to i tak tylko czubek góry lodowej. Osobiście bardzo żenująca wydała mi się fanserwisowa scena, w której Walter wygraża „milicjantowi” rzucając cytaty z The Prisonera i Nowej Nadziei. W zamierzeniu scena ta powinna zrobić dobrze każdemu fanowi science-fiction, ja jednak nie byłbym sobą, gdybym nie skrytykował „przefajnowienia” całej sytuacji (mój kołek do zawieszenia niewiary udźwignąłby sytuację, w której Walter, choć chwilowo odmóżdżony, ciska jednym z tych cytatów, ale nie oboma). Sama koncepcja tego świata też budzi moje niemałe zastrzeżenia – zastanawia mnie, ile razy popkultura będzie kopiować Orwella, zanim ktoś uzna, że już może wystarczy. Antyutopię można pokazać na wiele sposobów, choćby tak, jak zrobiła to Rhianna Pratchett w Mirror’s Edge*. Ponadto, fabuła wprowadza kolejne udziwnienia w continuity serialu, wprowadzając pewną postać, która w alternatywnej przyszłości żyć nie powinna, bo zginęła w zarówno w tej pierwotnej, jak i tej „przepisanej”. Uff… gdyby Doktor zabłądził w rejony fringverse, z wrażenia chybaby się zregenerował… Czepiłbym się też faktu, że odcinek ów zaburza całą kompozycję czwartego sezonu, ewidentnie został do niego wciśnięty na siłę, by podkręcić zainteresowanie finałowym sezonem. Nie dostrzegam żadnego innego powodu, dla którego nie jest on otwarciem nowego sezonu, tylko jakąś fabularną drzazgą tkwiącą pod paznokciem całości.

W chwili, gdy piszę te słowa, jestem już po lekturze dwudziestego odcinka, który w dość brutalny sposób ucina (bo rozwiązaniem nazwać tego nie można) sporą część wątków rozwijanych w poprzednich sezonach. Cóż, lepszy taki wybieg, niż gdyby twórcy kompletne zignorowali zasupłane wątki, co przecież jest grzechem głównym tego serialu – ojciec Olivii (modelowy przykład strzelby z pierwszego aktu, która w akcie czwartym zostaje dyskretnie zdjęta ze ściany i wrzucona do rekwizytorni), ZFT, Sam Wiess, tajemniczy villian z cartoonowo-narkotykowych wizji Olivii… Wciąż mam nadzieję, że choćby połowa z tych „niedokończonych opowieści” znajdzie swój finał w ostatnim sezonie serialu.

Bo widzicie, Fringe przy wszystkich swoich wadach, nielogicznościach i rozwodnieniu treści w zbyt dużej liczbie odcinków jest jednym z najlepszych obecnie emitowanych seriali science-fiction (na mojej osobistej top-liście ustępuje tylko wiadomemu brytyjskiemu serialowi). Złośliwie można powiedzieć, że nie bardzo ma się z kim ścigać o tytuł czempiona – rozmaite Alcatrazy i Terry Nove wypadają za ramówki nie mając najmniejszych nadziei na kolejne sezony, typowo fantastycznonaukowe marki pokroju StarGate, Battlestar Galactica czy Star Trek albo leżą i kwiczą (dwie pierwsze) albo obraziły się na szklany cycek** i brylują na wielkim ekranie (ta ostatnia). Tyle, że taka opinia, choć zawierająca nieco więcej, niż ziarno prawdy, byłaby dla serialu krzywdząca. Kiedy oglądam pierwsze odcinki serialu, będące modelowym przykładem tego, co zwykłem nazywać „paranormalną dochodzeniówką”, zdaję sobie sprawę, jak długą drogę przebył Fringe, nim doszedł do obecnego stanu. Takiemu Supernaturalowi (siedem sezonów i ciągle rośnie) czy StarGate SG-1 (okrągłe dziesięć sezonów) nie podskoczy, ale też nie musi, bo tu nie chodzi o to, kto ma większego. Myślę, że – niezależnie od poziomu sezonu finałowego – będzie mi brakować tego serialu, który dość dobrze wypełniał lukę po X-Files. Ale cóż. Najlepsze ponoć jeszcze przed nami.

_______________
*wiem, naśmiewałem się z koncepcji „reżimu w białych rękawiczkach”, jednak koniec końców sam pomysł jest całkiem ciekawy i jestem skłonny uwierzyć, że to oficjele z EA wydrylowali scenariusz Pratchett.
**miałem napisać „szklany ekran”, ale fraza wymyślona przez Harlana Ellisona jest, według mnie, nieporównywalnie trafniejsza i najzwyczajniej w świecie urocza.

niedziela, 12 czerwca 2011

Popkultura óczy

fragment grafiki autorstwa Marca Smionetti, całość tutaj.

Fantastyka naukowa to jeden z moich ulubionych nurtów we współczesnej kulturze popularnej, choć dzieła do niej zaliczane najczęściej cierpią na syndrom świnki morskiej – ani to świnka, ani morska. Bo czym tak naprawdę jest nauka w starym, dobrym science-fiction, jeśli nie zakamuflowaną magią? Różnica jest właściwie pretekstowa – Harry rzuca Expecto patronum, a Doktor używa cząsteczkowego pozycjonera ochronnego, oba te działania z punktu widzenia odbiorcy są równie abstrakcyjne. Możemy się tu spierać, ale na dobrą sprawę chyba nie ma sensu. Jak twierdzi Clarke (a przyklaskuje mu Pratchett), każda dostatecznie zaawansowana technologia jest nieodróżnialna od magii i – nie sposób się z tym nie zgodzić. Dyskowa magia opiera się na cząsteczkach thaumu i narrativum, ma więc solidne podłoże paranaukowe ergo – taka z niej magia jak, za przeproszeniem, z ryby rowerzysta.

Dochodzimy tu do ściany – jak zdefiniować magię w opozycji do nauki? Jedno i drugie kieruje się odpowiednimi prawami, bez których najzwyczajniej w świecie nie działa, jedno i drugie ma swoje opracowania, szkoły i metody używania. Właściwie można powiedzieć, że magia to po prostu wymyślona nauka (quasi-nauka), co zapewne obudzi gorący sprzeciw fanów klasycznej fantasy.

Ostatnio nadrabiam zaległości serialowe – wpadł mi w ręce serial Fringe, (dla tych, co nie znają – mniej mroczny klon X-Files) serial o dość dużych ambicjach paranaukowych. Niemal każdy odcinek skupia się na jakimś fenomenie, którego rozwiązywanie opiera się na twardych naukowych teoriach. Jest to, oczywiście, iluzja, bo Fringe, przy całej mojej sympatii dla tej produkcji, mimo wszystko mało ma wspólnego z racjonalnością, a kołek do zawieszania niewiary trzeszczy okrutnie każdemu, kogo obeznanie z naukami ścisłymi nie kończy się na znajomości zasady nieoznaczoności Heisenberga, tudzież szczegółów eksperymentu Schrödingera. To pisałem ja, student polonistyki.

Jeśli już jakieś dzieła fantastycznonaukowe starają się nawiązywać do twardej, realnej nauki, zazwyczaj robią to za pomocą utartych, ikonicznych teorii. Słynna teoria względności Einsteina to zaledwie czubek góry lodowej, u stóp której wyleguje się kot wspomnianego przed chwilą Schrödingera, paradoks bliźniąt, Wielki Zderzacz Hadronów* i świecenie latarką trzymaną w ręce wystającej z pędzącego samochodu. I tachiony, nie zapominajmy o tachionach!

Skoro już o tachionach mowa – przypomniała mi się dyskusja o grze Assassin’s Creed 2 prowadzona na Jawnych Snach, gdzie wspólnie poświęciliśmy się rozmaitym bzdurkom zawartym w tej skądinąd znakomitej zręcznościówce. Co ciekawe, niemal każdemu z wypowiadających się przeszkadzało co innego. Dawid Walerych obśmiał teorię „pamięci genetycznej”, Paweł Schreiber grubymi nićmi szytą teorię spiskową wokół której kręci się fabuła, ja natomiast – fakt, że główny bohater śmiga po dachach z całą zbrojownią na plecach. Fakt, że Walerych ma doktorat z biochemii, Schreiber z niejednego fabularnego pieca jadł chleb, a Ochnik przez kilka lat udzielał się w Bractwie Rycerskim. Im więcej wiemy, tym trudniej nas zadowolić. Ludzki umysł ma tendencję do wyszukiwania sprzeczności w obserwowanych treściach. I o ile są takie, które nam nie przeszkadzają, o tyle przeważająca większość potrafi wręcz odrzucić od produktów, które nie zadowalają nas intelektualnie.

Biorąc pod uwagę powyższe, spokojnie możemy ukuć termin pop-nauka – czyli zbiór obecnych w kulturze popularnej memów, które przewijają się w dużej części produkcji spod znaku science-fiction. Warto jednak na każdym kroku zaznaczać, że pop-nauka z nauką ma na ogół bardzo mało wspólnego. Być może uchroni to przed nieszczęściem rozmaitych durniów wkładających ręce do terrarium z podpromieniowanym za pomocą mikrofalówki pająkiem w środku czy biedaków wierzących, że naszą planetą rządzą jaszczury z Konstelacji Smoka.

____________________
*nic o tak brzmiącej nazwie nie mogło nie wejść do kanonu science-fiction. Od 2008 roku, kiedy puszczono w ruch tego mechanicznego potwora LHC zdążył już kilkakrotnie zawiesić Wszechświat, zrestartować rzeczywistość i stać się kosmiczną armatą w rękach papieża. To bezprecedensowy przypadek, gdy hermetyczny wynalazek ma tak niesamowity PR.

niedziela, 29 maja 2011

Przesilenie


fragment grafiki autorstwa Bena Templesmitha, całość tutaj.
Stephen King w swojej znakomitej książce „Danse Macabre” poświęcił cały rozdział fenomenowi seriali telewizyjnych, którym Król – o ile mnie pamięć nie myli – nie wróżył ważnego miejsca w kulturze popularnej. Amerykański pisarz wskazywał na ograniczony budżet takich produkcji, utrudniającą zawieszenie niewiary cykliczność, a także telewizyjną cenzurę, która musiałaby zniweczyć jakąkolwiek konkretniejszą dramę. Słowem – seriale jako umilacze wieczorów, nie zaś poważniejsza rozrywka. King napisał „Danse Macabre” przeszło trzydzieści lat temu i to go poniekąd usprawiedliwia – na początku lat osiemdziesiątych nie mógł wszak przewidzieć takiej masowej inwazji telewizji kablowej na odbiorniki przeciętnych zjadaczy chleba.

Nie, nie napiszę, że zaczęło się od „House’a”, choć ten serial był kamieniem milowym. O tym za chwilę. Co ciekawe, nie napiszę, że zaczęło się od „X-Files”, choć i ten serial miał niebagatelną rolę na ostateczny kształt dzisiejszej sceny seriali telewizyjnych. Napiszę o kultowym niegdyś, a dziś już zupełnie pogrążonym w odmętach niepamięci serialu „Opowieści z krypty”. Coś świta? Na pewno – to był hit lat dziewięćdziesiątych (obok „Power Rangers”). Serial swoją ideą nawiązywał niejako do sławnej „Strefy Mroku”, choć od zacnego poprzednika odróżniał go groteskowo-sarkastyczny klimat. Reszta była w zasadzie bez zmian – autonomiczne epizody, ciekawe scenariusze, kultowe twarze… to właśnie zapomniane „Opowieści…” położyły kamień węgielny pod całą rzeszę mniej lub bardziej udanych serialików.

Nie od razu – później był, oczywiście, „X-Files” który właściwie ustalił serialowy kanon. Mamy głównych dwoje bohaterów, których dynamizm opiera się na silnych, lecz diametralnie różnych osobowościach. Mamy strukturę niepowiązanych ze sobą epizodów, w które wpleciono wątki ciągnące się przez całe sezony – tak, by zarówno fani, jak i widzowie „z doskoku” mieli coś dla siebie. Mamy wreszcie zabawę konwencją, przemyślane i oryginalne scenariusze, które stanowią ciekawe kompendium ludzkiej kreatywności. Nie przesadzam! Obejrzyjcie sobie kilka losowych odcinków – na cztery przeciętne będzie przynajmniej jeden, który zachwyci was treścią i/albo formą. Serial nie stracił nic ze swojej świeżości i na długo pozostanie niedoścignionym wzorem.

House był kolejnym przełomem, tym razem już permanentnym. Serial ten właściwie odmienił sposób, w jaki zwykliśmy patrzeć na tego typu produkcje. Do tej pory seriale telewizyjne były dla nas takim raczej ruchomym komiksem, którego nie bierzemy na poważnie, który wciąż omotany był wszechobecną polityczną poprawnością. Produkcja FOX zmieniła to czyniąc z głównego bohatera postać na wskroś negatywną. Nie oszukujmy się, gdyby nie erudycja i cięty język Grega House’a, ta postać byłaby tylko zwykłym bucem z problemami psychicznymi. Ekscentryzm i geniusz dają bohaterowi coś, czego nam samym bardzo brakuje – wyzwolenie społeczne. House może bezkarnie obrażać zwierzchników i podwładnych. Któż nie chciałby czasem wygarnąć szefowi tego, co o nim myśli? Nam oczywiście zrobić tego nie wolno, dlatego czyni to za nas społecznie wyzwolony – i stuprocentowo fikcyjny – doktor House, co oczywiście bardzo się nam podoba.

Postać Grega House’a i konwencja dramatu medycznego niejako wymusiła na twórcach serialu wysoki jak na telewizję poziom intelektualny produkcji. Bohaterowie przerzucają się błyskotliwymi ripostami, które aż skrzą świeżym i inteligentnym dowcipem oraz nawiązaniami kulturowymi (sam główny bohater jest wszak jednym wielkim nawiązaniem). Ponadto House MD łamie także kolejne tabu kulturowe – nie brak tam odważnych analiz takich zjawisk jak kazirodztwo, rasizm, a także problemów związanych ze statusem społecznym czy krytyki polityki rządu USA (pamiętny epizod z żołnierzem, który pozwala infekcji palca rozwinąć się na tyle, by konieczna była amputacja nogi – wszystko po to, by nie wracać na front).

House przetarł więc szlak, którym ochoczo podążyły inne seriale. Kiedy patrzę na zapowiedzi jesiennych premier telewizyjnych, w znakomitej większości widzę chęć dokonania czegoś nowego, oryginalnego. Rozwinięcie komercyjnych stacji telewizyjnych przy popkulturowym przełomie, jakim był i jest House MD doprowadziło do sytuacji, w której z większym utęsknieniem oczekuję kolejnego sezonu mojego ulubionego serialu, niż kolejnego przereklamowanego blockbustera. Ludzie wolą seriale – zwłaszcza teraz, gdy produkcjom telewizyjnym zdjęty został kaganiec politycznej poprawności. Kluczem są też bohaterowie. O ile film pokazuje nam jedynie jakiś epizod z życia postaci, o tyle w serialach spotykamy się z nimi co chwilę, mamy szansę się do nich przywiązać i towarzyszyć im w kolejnych przygodach – czy to na pokładzie kosmicznego statku Enterpise czy na szpitalnym korytarzu. Co rozsądniejsi producenci doskonale to rozumieją – George Lucas już od jakiegoś czasu planuje aktorski serial rozgrywający się w uniwersum Gwiezdnych Wojen, zaś twórcy kinowej Mrocznej Wieży już na samym początku zaznaczyli, że swoją produkcję poprą serialem telewizyjnym.

Czy czeka nas zmierzch tradycyjnych filmów kinowych? Wątpię – te wciąż cieszą się niesłabnącą popularnością, to raczej seriale zaczynają dorastać i pretendować do czegoś więcej, niż tylko umilacza wieczorów. Bardzo mnie ciekawi, jak daleko posunie się ten proces, wątpię jednak, by jakoś daleko zabrnął w ziemie leżące poza Królestwem Mainstreamu. Tym niemniej – kolejna rzecz w popkulturze, którą można z czystym sumieniem nazwać zjawiskiem pozytywnym.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...