Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Power Rangers. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Power Rangers. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 11 kwietnia 2019

Nadzieja w konającym świecie

fragment grafiki autorstwa Simone di Meo.

Truizmem jest, że kultura popularna zawsze w jakimś wymiarze odzwierciedla zeitgeist miejsca, w którym powstaje. Jak cyberpunk, który uchwycił lęki przed nierównościami społecznymi, technologią i drapieżnymi korporacjami chwiejącymi porządkiem społecznym. Albo amerykańskie kino „antyterrorystyczne” działające jako okład na poczucie bezpieczeństwa obywateli i obywatelek USA zranione zamachem na World Trade Center. To się zawsze przesącza, nawet jeśli nie w bezpośrednich odwołaniach do konkretnych wydarzeń z historii najnowszej, to w ogólnym klimacie tekstów kultury, specyficznym zestawie motywów poruszanych w fikcji (oraz tym, w jaki sposób są poruszane) próbującej odwołać się do znajomych publice emocji. Nie tylko tych uniwersalnych, jak poczucie sprawiedliwości, zakochanie, gniew albo żądza zemsty, ale również tych bardziej subtelnych, kształtowanych przez czynniki społeczne. Lindsay Ellis stworzyła niedawno znakomity wideoesej o różnicach w przedstawianiu destruktywnej inwazji kosmitów na USA w hollywoodzkich filmach przed i po 9/11 – o ile w Dniu Niepodległości nonszalanckie wysadzanie ikonicznych budynków i symboli potęgi Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej nikogo nie szokowało i było po prostu spektakularnie efekciarską wizją, po jedenastym września tego typu zagrania były nie do pomyślenia, a i sam klimat wojny z kosmicznym zagrożeniem zmienił się z kowbojskiej przygody w rozpaczliwe szukanie ratunku i schronienia. Generalnie polecam ten materiał, jak i również wszystkie inne dzieła tej autorki.

Żyjemy w specyficznym momencie historii, gdy nieuchronnie zbliżająca się katastrofa naturalna spowodowana globalnym ociepleniem prędzej czy później uczyni naszą planetę miejscem nieszczególnie przyjemnym do życia. Przynajmniej dla większości jej mieszkańców, z których część będzie próbowała migrować w chłodniejsze rejony, psując humor tym geograficznie uprzywilejowanym (czyli, między innymi, tym nam). A jak Europejczycy i Amerykanie reagują na emigrację z południa i wschodu już wiemy – wzrostem rasowych, religijnych i etnicznych resentymentów, kulturowymi napięciami i pożywką dla różnych formacji autorytarnych i faszystowskich. Mieliśmy to w trakcie kryzysu uchodźczego, a w porównaniu z tym, co dopiero najdzie był to w zasadzie pikuś. Co znamienne, wciąż mamy trochę czasu na uniknięcie tego losu, jeśli tylko w ciągu najbliższych dekad uda nam się (nam, czyli ludzkości jako takiej) ograniczyć emisję węgla w skali globalnej i upowszechnić mniej destruktywne dla klimatu alternatywy pozyskiwania energii. Wymagać to jednak będzie bezprecedensowej koordynacji najpotężniejszych krajów, organizacji i korporacji na świecie oraz, w wielu przypadkach, radykalnych zmian ekonomicznych. Nawet w optymalnym klimacie politycznym byłoby to niewyobrażalnie trudne. W obecnym kociokwiku w zasadzie graniczy to z niemożliwością.

Nie piszę o tym, by kogokolwiek straszyć, ale generalnie nie wygląda to różowo. Stosunkowo niewiele osób świadomie zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji – media, z oczywistych względów, nie garną się do bicia na alarm, a wielkim korporacjom zafiksowanym na krótkoterminowym zysku, również niekoniecznie jest na rękę, by zbyt wielu ludzi zaczęło awanturować się o emisję gazów cieplarnianych – a te, które sobie zdają często bagatelizują problem albo uznają, że nie będzie przecież aż tak źle (a będzie). Osobiście znajduję pocieszenie w tym, że jeśli dojdzie już do katastrofy klimatycznej, zmiany będą następowały stosunkowo powoli – to nie będzie tak jak w Mad Maksie czy Power Rangers RPM, że z miesiąca na miesiąc albo nawet roku na rok nasz świat zmieni się w wypaloną i jałową pustynię. Po prostu konsekwentnie będzie robiło się coraz gorzej i gorzej, ale przynajmniej przy odrobinie szczęścia będzie czas, by się przyzwyczaić i zaadaptować do nowych warunków. Tak, to jest, w moim przekonaniu, nasza największa nadzieja – że nie wylądujemy we wrzątku od razu, tylko będziemy się powoli gotować w coraz gorętszej zupie.

To jest właśnie świat, w którym w tym momencie żyjemy – świat kryzysów humanitarnych, ekonomicznych i klimatycznych. Popkultura, którą produkujemy odzwierciedla to na kilka sposobów. Najpopularniejszym jest, zdaje się, eskapizm – symboliczny powrót do idei, estetyk lat osiemdziesiątych (i wcześniejszych), bezpiecznych i znajomych, przynoszących komfort i schronienie przed wyzwaniami współczesności, który to proces opisałem w jednej z moich wcześniejszych blognotek. Uciekać przed zeitgeistem można jednak tylko do pewnego stopnia. Alienujące poczucie beznadziei i zagubienia w końcu musi znaleźć ujście w takich albo innych formach kulturowych. I w tej blognotce o tym właśnie chciałem porozmawiać.

Pod koniec dwa tysiące osiemnastego roku serwis Vox opublikował artykuł noszący tytuł Hopepunk, the latest storytelling trend, is all about weaponized optimism. Jego autorka, Aja Romano, opisuje w nim nowy nurt w kulturze masowej (albo estetykę – Romano nie potrafi się zdecydować) polegający na celebrowaniu nadziei i solidarności międzyludzkiej w obliczu zagrożenia. Brzmi krzepiąco, problem polega jednak na tym, że coś takiego jak hopepunk nie istnieje – a przynajmniej nie w takiej formie, w jakiej chce autorka tego artykułu. Do powołania nowej formy kulturowej nie wystarczy bowiem post na tumblrze – potrzebny jest żywy ruch artystyczny eksplorujący daną formę kulturową. Takim ruchem był wspomniany wyżej cyberpunk, który posiadał skonkretyzowaną filozofię, ideologię i estetykę, a wszystkie te elementy były eksplorowane przez wielu różnych twórców tworzących między sobą siatkę powiązań oraz inspiracji. Innym podobnym ruchem był New Weird, nurt w anglojęzycznej fantastyce lat dziewięćdziesiątych, wokół którego toczył się żywy dyskurs i który dał rezultat w postaci wielu zajmujących tekstów kultury (nie tylko literackich).

W odróżnieniu od powyższych hopepunk nie ma własnej, nawet luźno zarysowanej ideologii poza bardzo nieskonkretyzowaną „nadzieją”. To bicie w dzwony pozbawione serca i puste wezwanie do działania – nie jakiegoś konkretnego, ale po prostu działania. Teksty kultury przywołane w artykule Voxa powstały wcześniej niż sam termin „hopepunk” (więc nie zostały przezeń zainspirowane) i trzeba sporych pokładów dobrej woli, by próbować dopatrzeć się w nich jakiegoś związku (a zatem ciężko mówić, że stanowią mocny fundament dla ewentualnego nurtu artystycznego). Sam termin hopepunk jest zresztą jedną z niezliczonych bezmyślnych derywacji cyberpunku, do dziś kompletnie obśmianych już jako próby stworzenia efektownej marketingowej szufladki dla każdej książki mającej jakieś pozory oryginalności. Fantasy o psach? Dogpunk. Science-fiction, w którym podróżuje się po Kosmosie za pomocą grzybów? Mushroompunk. Horror o odchodach, które uzyskały świadomość i zaczynają atakować swoich, nazwijmy to, producentów? Poopunk. I tak dalej… Nic zatem dziwnego, że cały ten „rewolucyjny nurt artystyczny” skończył jako zabawny nagłówek, z którego Twitter miał chwilę uciechy tuż przed Sylwestrem 2018 roku.

Hopepunk przywołuję nie po to, by nabijać się z osób traktujących ten mem poważnie, ale jako sygnał (jeden z wielu), że istnieje wśród odbiorców kultury popularnej widoczne zapotrzebowanie na poruszanie tych najbardziej palących problemów współczesności – wzrost nierówności społecznych, słabość władzy politycznej, radykalizmy powoli zawłaszczające kolejne obszary życia społecznego – i jakąś narracyjną rewoltę. I ta rewolta powoli następuje, na samych obrzeżach mainstreamu, bo to zwykle tam dzieją się rzeczy najciekawsze, niespętane (albo spętane w znacznie mniejszym stopniu) narracjami i formami kulturowymi sprzed trzydziestu, pięćdziesięciu czy osiemdziesięciu lat.

Jedną z takich narracji jest pierwsza połowa piątego sezonu serialu Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. Serial jest niemal idealnym przykładem tego, co wyżej niejasno określiłem jako „obrzeża mainstreamu”. Nominalnie jego akcja rozgrywa się w granicach Marvel Cinematic Universe, jednej z najbardziej dochodowych franczyz w historii kultury popularnej. Problemem jest jednak fakt, że dla Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. narracyjnie jest to nie korzyścią, a sporą przeszkodą. Fabuła serialu nie może za bardzo nadwyrężać status quo świata przedstawionego, ponieważ zniszczy to iluzję spójności uniwersum. Ikoniczne postacie na ogół nie mogą się w nim pojawiać bezpośrednio i aktywnie uczestniczyć w fabule, ponieważ mają one własne filmy (albo i seriale). Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. zmuszone jest więc do meandrowania wokół historii, które tworzy ktoś inny, często ostentacyjnie depcząc po palcach scenarzystom serialu. Nic więc dziwnego, że po pewnym czasie twórcy zaczęli coraz śmielej uciekać z głównego uniwersum na rzecz innych planet albo światów alternatywnych.

Dobrym przykładem jest wątek rozgrywający się na przestrzeni siedmiu ostatnich odcinków czwartego sezonu, w całości osadzony w wirtualnej przestrzeni odtwarzającej alternatywną historię głównego świata, w której faszystowska organizacja HYDRA przetrwała i przejęła władzę nad Ziemią. To pozwoliło osobom odpowiedzialnym za fabułę Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. robić rzeczy, których nie były w stanie robić do tej pory – podkręcać stawkę, uśmiercać istotne postacie, dokonywać znaczących alteracji status quo. Pojawiła się przestrzeń do zaczerpnięcia głębokiego fabularnego oddechu, z której twórcy serialu skwapliwie skorzystali, dostarczając naprawdę interesujący wątek.

Pierwsza połowa piątego sezonu serialu rozgrywa się w podobnym środowisku – główni bohaterowie zostają wyrwani ze swojej rzeczywistości i umieszczeni w alternatywnej przyszłości, w której kula ziemska uległa zniszczeniu, a niedobitki ludzkości trafiły na stację orbitalną zarządzaną przez przedstawicieli autorytarnej rasy Kree. Tam, pozbawieni nadziei, ostatni przedstawiciele ludzkiej rasy stali się niewolnikami którym narzucony przez Kree reżim uniemożliwia zawiązanie jakiegokolwiek sensownego ruchu oporu. A nawet gdyby taki ruch powstał, to i tak Ziemia jest chmurą asteroid z jednym większym kawałkiem dryfującym wokół Słońca. Nie ma dokąd uciekać, nie ma o co walczyć, a jakikolwiek opór zakończy się śmiercią i ostateczną likwidacją rasy ludzkiej z kart historii.

Agenci S.H.I.E.L.D. nie są superbohaterami per se, choć niektórzy i niektóre z nich posiadają nadprzyrodzone moce. Zresztą, w miejscu, w którym się znaleźli wszyscy przedstawiciele rasy Kree górują nad nimi fizycznie, co w konsekwencji minimalizuje znaczenie tego typu talentów, ponieważ są one stosunkowo powszechne (nawet pośród ludzkich ocaleńców). W tym nowym świecie nie pełnią roli wybawców, którzy przybyli, by ocalić ludzkość i pomyślnie pokonać wroga tak, jak Avengers pokonali Ultrona czy inwazję Lokiego z pierwszego filmu. Są po prostu ludźmi. Tym, co ich wyróżnia nie są wyjątkowe moce czy wybitna inteligencja, ale to, że pochodzą z innego świata – takiego, w którym da się jeszcze odczuwać nadzieję. Największym wrogiem głównych bohaterów jest nie gwardia Kree, ale właśnie całkowita demoralizacja i apatia ostatnich przedstawicieli ludzkości, którzy przy odrobinie szczęścia solidarnej mobilizacji byliby w stanie odnieść zwycięstwo – ale brakuje im motywacji. I to właśnie dają im agenci, którzy nie tyle ratują mieszkańców stacji orbitalnej, ale pomagają im uratować samych siebie, zorganizować opór, nauczyć walki. Nie pojedyncze osoby (choć oczywiście na nich scentrowana jest narracja), ale cała społeczność.

Innym przykładem jest komiks Mighty Morphin Power Rangers. Seria, po dramatycznych wydarzeniach ze swojego jubileuszowego numeru i olbrzymim wydarzeniu celebrującym ćwierćwiecze marki wykonała nagły, zaskakujący zwrot akcji. Do tej pory fabuła komiksu stanowiła luźny retelling pierwszego, najbardziej ikonicznego, sezonu serialu, a jego fabuła nie za bardzo odbiegała od zwyczajowej formuły Power Rangers, czy szerzej – konwencji komiksu superbohaterskiego, w którym mamy drużynę, złowieszczą antagonistkę i świat do uratowania przez małą grupę wybitnie uzdolnionych jednostek obdarowanych nadprzyrodzonymi mocami. Akcja Beyond the Grid skupia się natomiast na dużej grupie Power Rangers z różnych epok serialu, którzy wskutek bardzo skomplikowanych i w tej chwili nieistotnych dla nas wydarzeń wylądowali w innym uniwersum. Świat, do którego trafili odcięty jest od Morphing Grid, życiodajnej energii zapewniającej witalność wszystkiemu we Wszechświecie (oraz moce wszystkim inkarnacjom Power Rangers) i wypełniony zdesperowanymi cywilizacjami terroryzowanymi przez potężnego antagonistę. Power Rangers, którzy trafili do tego dogorywającego i pozbawionego nadziei Wszechświata również zostają niemal całkowicie pozbawieni mocy i skazani na desperacką walkę o przetrwanie w obcym, zapadającym się w sobie uniwersum.

Beyond the Grid to komiks bardzo odmienny od tego, którym Mighty Morphin Power Rangers był do tej pory. Całkowicie zmienia się jego obsada, ton, konwencja, dynamika, a nawet sposób prezentowania postaci. Nagle przestał być to bardzo klasyczny komiks o superbohaterach, a stał się opowieścią o zwyczajnych ludziach dzielących się swoimi słabościami i lękami, którzy pracują razem, by przynieść umierającemu Wszechświatowi odrobinę nadziei. Podobnie jak w przypadku agentów S.H.I.E.L.D. ich walka skupia się mniej na biciu podwładnych Głównego Złego, a bardziej na uczeniu innych organizowania się, naprawianiu ich systemów obronnych, pomaganiu w odbudowie zniszczonych światów, dzieleniu się technologią i zasobami oraz szukaniu sposobów na odwrócenie rozpadu uniwersum. Klasyczne elementy (walki, knucie antagonisty) pojawiają się raczej na zasadzie obligatoryjnej fabularnej kości ogonowej.

Przywołałem obie te narracje - Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. oraz Power Rangers: Beyond the Grid – ponieważ łączy je wiele rzeczy. Obie są wyrzuconymi poza mainstreamowy nawias odpryskami bardzo dochodowych w swojej „kategorii wagowej” franczyz. Obie wywodzą się bezpośrednio z najpopularniejszych ostatnio narracji superbohaterskich, ale porzucają tę konwencję, by opowiedzieć inną historię. Porzucają w bardzo dosłowny sposób, literalnie przenosząc superbohaterów do innej rzeczywistości, w której działają inne reguły i rozwiązywanie problemów starym sposobem nie jest już opcją. A przy tym wszystkim, w znacznym stopniu odzierają ich z tego, co do tej pory stanowiło o ich wyjątkowości. Obie opowiadają o umierającym świecie i próbie odnalezienia się w nim. Obie – i to właśnie wydaje mi się kluczowe – zmieniają optykę sił, przenosząc ją z wybitnej jednostki na zwyczajne masy.

Zanim przejdę dalej, chciałbym opowiedzieć Wam rozróżnieniu dwóch filozofii społecznych, które w swojej książce The Capacity Contract poczyniła Stacy Clifford Simplican. Autorka, poruszając problem wykluczania osób z niepełnosprawnościami z demokratycznego systemu społecznego, stworzyła podział na dwa różne sposoby myślenia o społeczności jako takiej. Pierwszym z nich jest „społeczność siły”, w której osoby przynależące do jakiejś społeczności ocenia się przez pryzmat ich szeroko rozumianej przydatności. Pomyślcie o drużynie sportowej, w której poczucie solidarności opiera się w większości na tym, co każdy zawodnik może wnieść do zespołu – tych najsprawniejszych, najsilniejszych i najbardziej utalentowanych wystawia się do pierwszego szeregu, a tych słabszych utrzymuje na ławce rezerwowych i motywuje do tego, by za wszelką cenę starali się dorównać najlepszym, bo główną miarą ich miejsca w tej społeczności jest użyteczność dla niej.

Drugim rodzajem myślenia o relacjach społecznych jest, wedle, Simplican, „społeczność wrażliwości”, konstruowana nie z powodu użyteczności jej członków i nie mierzona taką miarą, ale istniejąca dlatego, że każde z nas zawsze, w jakimś momencie życia, w jakimś sensie jest wrażliwa, bezbronna i bezradna, więc potrzebujemy siebie nawzajem, by przetrwać. Nie dzięki wyjątkowej sile niektórych z nas, ale dzięki jednoczącej wszystkich słabości. Istnieją oczywiście osoby święcie przekonane, że doszły do wszystkiego wyłącznie własnymi siłami, ale – o ile nie zostały porzucone jako niemowlęta na bezludnej wyspie i od tamtego momentu nigdy nie zetknęły się z cywilizacją – nie mają racji. Siła, talent czy użyteczność nie zjednoczą nas wszystkich, bo nie wszyscy są również silni, utalentowani czy użyteczni. Słabość jest natomiast czymś uniwersalnym – na początku życia jesteśmy niemal całkowicie zależni od otaczających nas osób, później również potrzebujemy innych, a inni potrzebują nas – ponieważ wszyscy i wszystkie znamy poczucie bycia słabym i bezbronnym. Każde z nas ma kogoś, od kogo jest zależne (w jakimkolwiek stopniu, w jakimkolwiek sensie – finansowym, emocjonalnym, politycznym) i każde z nas ma kogoś, kto jest od niego albo niej zależne. Wszyscy mamy słabości, z którymi pomóc nam mogą inni ludzie i wszyscy jesteśmy tymi „innymi ludźmi”, którzy pomagają komuś z jego albo jej słabościami.

Mikrospołeczności superbohaterów są społecznościami siły – unifikuje je wyjątkowość ich członków i członkiń. Do Avengers przynależą wyłącznie jednostki wybitne – wybitnie inteligentne, wybitnie uzdolnione, obdarzone wybitnymi umiejętności, wybitnie arystokratyczne, wybitnie wyszkolone. Nie ma tam miejsca dla osób o niższej inteligencji, niepełnosprawnych, niewytrenowanych (chyba, że mają jakąś inną wybitną cechę niwelującą ich słabość). To elita silnych stojąca na straży całego świata słabych, od którego oddzielona jest symboliczną i społeczną granicą. W filmach Marvela ludność cywilna jest – szczególnie po odejściu Jossa Whedona, który miał wiele wad, ale przynajmniej rozumiał, że superbohaterowie są dla ludzi, nie dla samych siebie i zawsze podkreślał to w swoich filmach o Avengers – nieistniejąca. Ulice stolicy Wakandy przez większość czasu są puste, podobnie jak lotnisko, na którym rozegrała się walka z Captain America: Civil War. Ludność cywilna nie jest interesująca ani dla twórców filmów o superbohaterach, ani dla samych superbohaterów – nie są oni bowiem częścią społeczności wrażliwości. O ile Power Rangers z reguły są tu znacznie bardziej elastyczni (z przyczyn, o których pisałem wcześniej w tym miejscu), esencjonalnie nadal są opowieścią o społeczności siły, która chroni narracyjnie nieistotnych słabych.

Ktoś może napisać – no cóż, taka jest przecież konwencja historii o superbohaterach. I ten ktoś miałby całkowitą rację. Dlatego właśnie uważam, że historie superbohaterskie mają swoje limity. Zgadza się, historia o superbohaterze może być osadzona w konwencji fantasy, fantastyki naukowej, horroru, kryminału, kina kopanego i tak dalej – zawsze będzie jednak opowieścią o wybitnej jednostce stawianej wyżej od reszty z nas, jednostce, której potrzeby, ambicje i aspiracje mają największy priorytet. Konwencja superhero nie jest zdolna do opowiedzenia historii eksplorującej ideę społeczności wrażliwości, ponieważ jest z nią niekompatybilna i dopiero po odrzuceniu wszystkich swoich elementów definiujących, po dosłownym wrzuceniu w inną rzeczywistość – dopiero wtedy jest się w stanie otworzyć na tego typu narrację.

Dlatego potrzebujemy nowych form kulturowych, które pomogą nam opowiedzieć historie rezonujące z naszymi współczesnymi odczuciami. Jako cywilizacja, jeszcze nigdy nie byliśmy w dokładnie takiej sytuacji jak teraz. Nie tylko z powodów wymienionych przeze mnie na początku tej blognotki, ale też z wielu innych. Możemy próbować zaadaptować na nasze potrzeby konwencje i formy kulturowe, ale one mają swoje ograniczenia, bo powstały jako narzędzia oswajające inne emocje i lęki społeczne. Hopepunk nie istnieje jako taka forma kulturowa, artystyczny nurt albo szkoła literacka – istnieje jednak jako potrzeba oswojenia emocji, z którymi jako społeczeństwo, zmagamy się w tym konkretnym momencie naszej historii. Zastanawiam się, czy ta potrzeba okaże się na tyle silna, by przełamać i ostatecznie odrzucić dominującą w kulturze masowej dyktaturę superbohaterszczyzny. Choć wpływ mediów na sposób myślenia mas jest rzeczą w znacznej mierze niemierzalną, będę się upierał przy tym, że potrzebujemy historii skupiających się nie na pojedynczych aktach bohaterstwa wybitnych jednostek działających w myśl społeczności siły, ale masowych ruchach wrażliwych i słabych jednostek, które traktują te przymioty jako platformę do porozumienia i zjednoczenia. 

sobota, 13 stycznia 2018

To (nie) tylko faza

fragment grafiki autorstwa Todda MacFarlane, całość tutaj.
Jednym z chyba najdziwniejszych fenomenów w komiksach superbohaterskich jest tak zwana elastyczna chronologia (sliding timeline). Weźmy takiego Spider-Mana. Pierwszy komiks z tym bohaterem ukazał się w 1962 roku, w piętnastym numerze magazynu Amazing Fantasy. Peter Parker w chwili swojego debiutu miał piętnaście lat. Gdyby czas w komiksowym uniwersum Marvela biegł tak, jak w naszej rzeczywistości, dziś ten bohater przekroczyłby siedemdziesiątkę i prawdopodobnie nie miałby już głowy do bujania się na pajęczynie nad Manhattanem. Szybki rzut oka w najnowszy komiksowy zeszyt serii Spider-Man ukazuje nam tego samego Petera Parkera jako młodego mężczyznę będącego jeszcze przed trzydziestką. Czy zatem współczesne komiksy rozgrywają się w latach siedemdziesiątych? Nic z tych rzeczy, kolejny rzut oka na bieżące tytuły zdradza bardzo współczesny, w niektórych miejscach wręcz futurystyczny wygląd świata przedstawionego. 

W komiksach Marvela, DC oraz większości innych superbohaterskich serii długodystansowych nikt się nie starzeje – ani obdarzeni nadprzyrodzonymi mocami superbohaterowie, ani obsada drugoplanowa. Mary Jane nie zestarzała się bardziej, niż Peter. Tymczasem, by zachować relewantność komiksowych opowieści, rzeczywistość wokół nich zmienia się tak, by jak najbardziej przypominała tę aktualną. To uproszczenie pokroju egzotycznych kosmitów biegle władających angielskim w serialach z uniwersum Stargate – kłócący się ze zdrowym rozsądkiem wybieg, którego nikt nie pali się tłumaczyć i racjonalizować, ale który w szerszym wymiarze ma jakiś sens. W Gwiezdnych Wrotach umożliwia to łatwiejsze komponowanie fabuły. W Marvelu – zakonserwowanie ikonicznych, dochodowych postaci w fabularnej bezczasowej bańce, dzięki czemu nigdy nie pojawi się ryzyko, że przestaną przynosić zyski wydawnictwu. To paradoks możliwy tylko na kartach komiksowych zeszytów (oraz książek) – wiecznie młodzi bohaterowie w wiecznie zmieniającym się i przekształcającym świecie. 

Problem polega na tym, że takie rozwiązanie przynosi ze sobą nieuniknione skutki uboczne – w praktyce niemożliwym jest znaczący rozwój takiej postaci. Co w przypadku superbohaterów niesie ze sobą masę niefortunnych implikacji, ponieważ wielu z nich zyskało swoje moce w rezultacie jakiejś traumy, z którą walka jest głównym motorem napędowym fabuły. Batman jest zbyt dochodowy, by otrząsnął się w końcu z traumy utraty rodziców i odwiesił swój kostium na kołku. Punisher nigdy nie porzuci swojej wendetty. Bruce’owi Bannerowi nigdy nie uda się permanentnie usunąć Hulka ze swojego życia. Każdy z nich uwiązany jest do swojego najbardziej rozpoznawalnego wizerunku, który od czasu do czasu można naginać, czasami nawet negować, ale prędzej czy później wszystko wróci do normy, jak naprężona membrana, z której ktoś zdejmie położony na niej obciążnik. 

Lewis „Linkara” Lovhaug w jednej ze swoich wideorecenzji w bardzo gniewny sposób skrytykował tę tendencję, która zniszczyła dla niego postać Spider-Mana – Peter Parker, w mitologii którego fraza o wielkiej odpowiedzialności pełni rolę wręcz definiującą rolę, nigdy tak naprawdę nie dorośnie, by wciąż w końcu tę odpowiedzialność na własne barki. Spider-Man musi być młody – nawet jeśli z jednego końca młodości udało mu się przez te pięćdziesiąt lat przepełznąć w końcu na drugi, to już koniec. Peter Parker nigdy nie założy rodziny, nie stanie się dojrzałym mężczyzną, nie doczeka się dzieci – a jeśli nawet, to wcześniej czy później zostanie to wymazane, by powrócić do młodzieńczego i beztroskiego Pajęczaka, którego znamy. Bardzo niewiele komiksów superbohaterskich opowiada o dojrzewaniu, a te, które to robią – jak właśnie Spider-Man – robią to tak długo, że w końcu zaczynają zmieniać się w karykaturę tej opowieści. Scenarzyści zawsze wymyślą jakiś sposób, by Bruce Banner musiał na powrót obudzić w sobie Hulka, by Bruce Wayne obudził w sobie traumę – zbyt wiele pieniędzy mogłoby nie zostać zarobionych, gdyby stało się inaczej. 

Co gorsza, w ekranizacjach zaczyna wyglądać to podobnie. Spójrzmy choćby na Iron Mana, który w trzecim filmie sugeruje, że raz na zawsze kończy z superbohaterstwem, by w Avenger: Age of Ultron jak gdyby nigdy nic fruwać sobie radośnie w swojej zbroi. Prędzej czy później, jak w filmach z serii X-Men Robert Downey Jr. najpewniej zostanie podmieniony przez innego aktora i ponownie utknie w nieskończonej pętli nowych twarzy utrzymujących przy życiu niezmiennie zawadiackiego playboya o złotym sercu. A kinowy Spider-Man? Jeśli historia tej postaci na wielkim ekranie stanowi jakąś wskazówkę, oznacza to, że jeszcze niejednokrotnie zobaczymy na ekranie wykrwawiającego się wujka Bena. Na dłuższą metę wygląda to niesamowicie wręcz depresyjnie – bohaterowie uwięzieni są w swoich rolach. Ich nadprzyrodzone moce stają przekleństwami, ich życiowe historie odpowiednikiem Czyśćca (w najlepszym wypadku), w którym zmuszeni są odtwarzać raz po raz te same narracje i walczyć z wciąż tymi samymi powracającymi zza grobu przeciwnikami. Na tym tle zadziwiająco odmiennie wyglądają Power Rangers. To serial pod wieloma względami specyficzny i mam tu na myśli nie tylko jego estetykę czy genezę, ale także – przede wszystkim – sposób, w jaki ujęte jest tam superbohaterstwo. Tak, bohaterowie zyskują nadprzyrodzone moce, ubierają się w kolorowe kostiumy, ukrywają swoją tożsamość i działają przeciwko nadprzyrodzonemu zagrożeniu. Istnieją jednak dwie, moim zdaniem kluczowe, różnice, które sprawiają, że Power Rangers oferują znacznie zdrowszą odmianę superbohaterstwa. 

Pierwszą z nich jest fakt, że niemal zawsze Wojownicy otrzymują swoje moce nie wskutek tragicznego wypadku, nabytej traumy czy nieudanego eksperymentu, ale dlatego, że przyjęli czyjąś ofertę lub odpowiedzieli na prośbę o pomoc. Zordon, nim wysłał swoich pupili do walki, najpierw zapytał bohaterów o to, czy zgodzą się wziąć tak wielką odpowiedzialność na swoje barki. Decyzyjność jest czymś kluczowym. Opowieści pokroju „walczę ze złem, ponieważ obwiniam się o śmierć bliskiej osoby” czy „zabijam morderców, ponieważ mordercy zabili moją rodzinę”, choć efektowne i otwierające pole do wielu ciekawych historii, są również na wielu poziomach problematyczne. Opowieść pod tytułem „walczę ze złem, ponieważ moje poczucie moralności jest rozwinięte w taki sposób, że gotów jestem poświęcić swoje bezpieczeństwo i komfort, by komuś innemu nie stała się krzywda” wydaje mi się bardziej kusząca. Supermanem możesz zostać wyłącznie, jeśli jesteś ostatnim żywym mieszkańcem planety Krypton. Batmanem możesz zostać wyłącznie, jeśli twoi bogaci rodzice zginą zastrzeleni w jakiejś alejce. Power Rangerem możesz zostać wyłącznie, jeśli świadomie podejmiesz taką decyzję. W ostatnim odcinku tzw. Ery Zordona (sześciu pierwszych sezonów składających się na w miarę spójną, ciągłą narrację) Mięśniak i Czacha, dwóch mugoli, odważnie deklaruje, że są Power Rangerami. Nie mają mocy, wielkich robotów czy wsparcia kosmicznych sił. Mają tylko swoją odwagę i wolę poświęcenia się dla innych. I to wystarcza – pozostali na polu walki Rangerzy decydują się ujawnić im swoją tożsamość. Jedną z reguł Zordona był kategoryczny zakaz ujawniania swojej tożsamości komukolwiek innemu, niż innym Rangerom – więc Wojownicy nie złamali tego zakazu, bo dobrze zrozumieli, w czym tkwi sedno bycia Power Rangerem. 

Decyzyjność jest ważna – ponieważ jest podstawą upodmiotowienia bohatera i pozwala mu na zachowanie kontroli. Spider-Man nie podjął decyzji o nabyciu pajęczych mocy, zyskał je w wyniku wypadku. Bruce Wayne zapewne nie zostałby Batmanem, jeśli jego rodzice by przeżyli. Tacy bohaterowie w mniejszym lub większym stopniu nie byli kowalami swojego losu – nie tyle zdecydowali się na karierę superbohatera, co zostali wepchnięci w tę rolę przez własne traumy i poczucie winy. Nic dziwnego, że nie są w stanie z nich zrezygnować. To druga kluczowa kwestia, która odróżnia mit superbohaterstwa Power Rangers od większości komiksowych – gdy nadchodzi ich czas, są w stanie odwiesić spandeks na kołek i dalej żyć własnym życiem, superbohaterskie doświadczenia traktując jako inspirację do dalszego zmieniania świata na lepsze. Nikt nie wywiera na nich morderczej presji, nie trawią ich nieprzepracowane traumy. Wiedzą, że gdy nadejdzie nowe zagrożenie, zawsze znajdzie się ktoś, kto zdecyduje się przejąć ich rolę i wkroczyć do akcji. Gdy Kimberly była rozdarta między swoją karierą sportową, a obowiązkami Różowej Wojowniczki, Zordon uspokoił ją – nigdy nie miał zamiaru okradać swoich podopiecznych z ich życia i zmieniać w żołnierzy. Kimberly zrobiła miejsce nowej bohaterce – która również odeszła, gdy jej czas dobiegł końca, ustępując kolejnej Wojowniczce. Niektórzy Rangerzy czasami wracają – ale i wtedy jasnym jest, że superbohaterstwo było dla nich jednie etapem w życiu. W odcinkach, w których dawni bohaterowie na chwilę odzyskują swoje moce i wkraczają do akcji, by wspomóc obecną inkarnację drużyny, często widzimy, w jaki sposób żyją weterani – realizują swoje życiowe marzenia, biorą śluby, udzielają się społecznie i wspierają organizacje mające na celu wzmocnić ochronę naszej planety. 

To bajka, oczywiście – ale bajka znacznie mądrzejsza, niż wieczna spirala wciąż tych samych błędów i zapomnianych lekcji zakleszczonego w niekończącym się dzieciństwie Piotrusia Pana. Duża część (prawdopodobnie większość) superbohaterów rozpoczęła swoją działalność po wpływem nieprzepracowanej traumy. Spider-Man? Nieprzepracowane poczucie winy. Batman? Nieprzepracowana trauma po śmierci rodziców. Iron Man? Nieprzepracowany zespół stresu pourazowego. Lista ciągnie się bardzo długo – z najbardziej rozpoznawalnych wyjątków wymieniłbym Steve’a Rogersa i Clarka Kenta i myślę, że nieprzypadkowo Kapitan Ameryka oraz Superman są powszechnie uznawani za moralne drogowskazy przez superbohaterskie społeczności ich uniwersów. Zdecydowanie częściej pojawia się jednak dość efekciarski schemat genezy postaci – bohater doświadcza jakiejś życiowej tragedii, która staje się dla niego impulsem do podjęcia superbohaterskiej działalności. 

W zasadzie nie ma w tym niczego złego – w realnym życiu osoby, które przeżyły jakąś tragedię (wojna, molestowanie seksualne, przymusowa emigracja) często, po przepracowaniu własnej traumy pomagają innym osobom, które doświadczyły podobnych rzeczy, udzielając się wolontaryjnie, zakładając fundacje czy prowadząc kampanie informacyjne poszerzające świadomość odnośnie problemów społecznych, które doprowadzają do różnych nieszczęść. Problem polega na tym, że superbohaterowie najczęściej nie robią takich rzeczy – a jeśli nawet, to tylko w wymiarze lakmusowego papierka pokroju Bruce’a Wayne’a odpisującego sobie od podatku działalność charytatywną. Zamiast tego zakładają kostium i wyręczają stróżów prawa w ich pracy, niezależnie od tego, co sami zainteresowani mają na ten temat do powiedzenia. Oczywiście, taka jest konwencja – ale też konwencja nie jest czymś sztywnym, to zaledwie (aż) wypadkowa decyzji artystycznych, potrzeb rynku oraz przyzwyczajeń zarówno autorów, jak i czytelników. 

Wróćmy na moment do Power Rangers – konwencja serialu również jest motywowana czynnikami pozaartystycznymi. Przede wszystkim serial skierowany jest do bardzo młodego odbiorcy i nie ma on zbyt wielkich ambicji tworzenia wieloletniej więzi z konsumentem, co pozwala na płynne wymienianie bohaterów na nowych, bez obaw, że spowoduje to znaczący odpływ wyalienowanych zbyt daleko idącymi zmianami widów – odpływ i tak będzie nieunikniony, więc równie dobrze można regularnie przedstawiać nowe inkarnacje drużyny głównych bohaterów i bohaterek. Mit „założycielski” Power Rangers opiera się na dobrowolnym przyjęciu na siebie obowiązku obrony ludzkości przed zagrożeniem z zewnątrz (kosmosu, innego wymiaru, etc.), więc niemal wszystkie kolejne inkarnacje zespołu wpisują się w ten schemat – podobnie jak komiksowi superbohaterowie wymyślani dzisiaj posiadają w zasadzie ten sam etos, co ich dziadkowie z lat trzydziestych i czterdziestych. 

Konwencja komiksowych superbohaterów w zasadzie uniemożliwia im znaczący, konsekwentny rozwój charakterologiczny wiodący do określonego – czy jakiegokolwiek – końca. Z kolei konwencja Power Rangers wymusza taki rozwój. Chcę, żebyśmy się dobrze rozumieli, to nie jest kolejna blognotka, w której dowodzę, że Power Rangers jest najlepszą rzeczą na świecie (wcale tak nie uważam) i że każdy koniecznie powinien ją oglądać (tak również nie). Istnieją superbohaterskie opowieści posiadające definitywny, satysfakcjonujący koniec – komiks znanego z The Walking Dead Robera Kirmana Invincible jest jedną z takich rzeczy. Do niedawna był nią również Komiks Pisany Z Wielkiej Litery, czyli Watchmen, niestety jakiś czas temu wydawnictwo DC postanowiło – ku niezadowoleniu wielu czytelników – stworzyć kontynuację, w dodatku łączącą mitologię Watchmen z prymarnym uniwersum DC, co w praktyce oznacza, że Doktor Manhattan, Rorschach i Ozymandiasz najpewniej nigdy już nie zejdą z komiksowych kart, wpadając w ten sam kierat, w którym już od niemal wieku siedzi Superman, Batman i wiele innych postaci. 

niedziela, 2 lipca 2017

Istota przypadku

fragment grafiki autorstwa Skottiego Younga, całość tutaj.

Uważam – i jest to wyłącznie mój pogląd na daną sprawę, możliwe że mylę się w stopniu kardynalnym, a nawet jeśli mam rację, to i tak nie oznacza to, iż jest to racja uniwersalna – że twórca, który poważnie podchodzi do swojego zajęcia powinien poszukiwać unikalnych narracyjnie tekstów kultury. Jeżeli pisarz czyta tylko Tolkiena, Martina i Kirkmana, ogląda jedynie filmy Marvela i gra wyłącznie w Call of Duty – będzie tworzył dzieła na takim właśnie poziomie, dążące do najbardziej bazowego wspólnego mianownika, zachowawcze narracyjne i uwięzione w ograniczonych ramach konwencyjnych. I oczywiście absolutnie nie jest to niczym złym, po prostu… nie wydaje mi się, by światu potrzebna była kolejna Gra o Tron, kolejne Żywe Trupy, kolejny Władca Pierścieni, kolejni Watchmen. Świat miał już pierwszą Grę o Tron i pierwszych Watchmen i każda kolejna próba emulowania będzie zaledwie bledszym odbiciem tych dzieł. Nie znaczy to oczywiście, że nie należy czytać i oglądać tych ikonicznych tekstów kultury, nie znaczy również, że nie należy się nimi inspirować. Chodzi mi jedynie o to, że zatrzymywanie się na takim poziomie jest mało ambitne i raczej nie poskutkuje stworzeniem czegoś, co będzie można nazwać oryginalną, indywidualną twórczością. 

Jestem twórcą – może nie najlepszym, ale przynajmniej się staram. Zdaję sobie sprawę, że kluczem do stworzenia czegoś unikalnego jest ciągłe poszukiwanie oryginalnych rzeczy, oryginalnych motywów, oryginalnych kompozycji narracyjnych. Jeśli w tym celu wchłaniał będę tylko masówkę, każda osoba, która sięgnie po moją twórczość, odnajdzie tam wyłącznie rzeczy, które już zna, w co najwyżej nieco przetworzonej formie. Nihil novi sub sole, ale może niekoniecznie trzeba wymyślać coś nowego, może warto sięgnąć po coś, co nigdy nie miało szansy wybrzmieć, ponieważ ktoś, kto to wymyślił z różnych powodów nie dotarł ze swoją twórczością do szerokiego odbiorcy. Może dlatego, że szeroki odbiorca uznał go za szaleńca. Może dlatego, że szeroki odbiorca został zniechęcony egzotyczną konwencją, dziwacznymi pomysłami, faktem, że dane dzieło docelowo kierowane jest do zupełnie egzotycznego targetu (na przykład do dzieci albo do kobiet albo do mniejszości seksualnych bądź etnicznych). A może dlatego, że – pominąwszy jedną czy dwie mocne strony – dzieło było po prostu słabe.

Zresztą – fakt, że jakieś dzieło jest słabe może być pośrednią przyczyną tego, że jest w nim coś unikalnego. Powszechnie wiadomo, że ograniczenia są znakomitym stymulantem kreatywności, że twórca, który z jakichś przyczyn (cenzury, ograniczeń budżetowych, licencyjnych, własnych umiejętności) nie jest w stanie wcielić swojej wizji w życie, zmuszony jest do nadprogramowej kreatywności, by ominąć bariery, jakie rzeczywistość stawia między nim, a osiągnięciem celu. Prościej mówiąc – zmuszony jest kombinować. Czasami z tego kombinowania wychodzą rzeczy nieintencjonalnie śmieszne, czasami absurdalne. Czasami jednak… czasami rodzi się coś interesującego. Jakiś wymuszony kompromis między wizją autora, a możliwościami daje niespodziewany rezultat w postaci ciekawego rozwiązania narracyjnego lub fabularnego. Weźmy chociażby grę video Prince of Persia – nie którąś z jej późniejszych iteracji, a oryginalną produkcję Jordana Mechnera z 1989 roku. Mechner na pewnym etapie produkcji chciał dodać głównemu bohaterowi nowego przeciwnika – antagonistę, którego działania podkręcałyby napięcie. Niestety pojawił się problem – ograniczenia sprzętowe uniemożliwiały zaimplementowanie do produkcji nowego modelu postaci, na dyskietce nie było wystarczająco przestrzeni, by zmieściły się wszystkie dane. Co zrobił twórca? Kombinował – na nowy model postaci nie było już miejsca, więc wziął istniejącą już postać i zmodyfikował ją, odwracając kolory. W ten sposób powstał Shadow. Mencher nie planował wprowadzenia tego typu dualizmu głównego bohatera i koncepcja, że protagonista może mieć swojego złego, mrocznego odpowiednika była rezultatem kombinowania, jak dodać do gry kolejnego przeciwnika. Zaraz potem pojawiły się nowe pomysły – niech zły Książe w walce naśladuje wszystkie ruchy Księcia, by podkreślić ich symetrię. Przez przypadek powstała zatem ikoniczna postać, która pogłębiła fabułę gry i uczyniła ją produkcją, która do dnia dzisiejszego istnieje w zbiorowej świadomości graczy.

Inny przykład – film Deadpool, który niespodziewanie dla wszystkich okazał się jednym z najbardziej dochodowych filmów superbohaterskich w historii kina musiał obchodzić ograniczenia budżetowe, by w ogóle doszło do jego powstania. Jedna z finałowych scen miała zawierać epicką strzelaninę w stylu pierwszego Matrixa, jednak z uwagi na mikroskopijny budżet (ciekawostka – produkcja filmu Deadpool kosztowała mniej, niż produkcja niepowiązanej z nim gry video z tym bohaterem w roli głównej) zabrakło pieniędzy na jej nakręcenie. Wymusiło to jeden z najzabawniejszych zwrotów akcji w całym filmie – główny bohater uświadomił sobie, że zostawił swoje uzbrojenie w taksówce, więc nie będzie mógł wziąć udziału w starciu. Bardzo świeże, nietypowe złamanie struktury fabularnej filmu akcji było rezultatem ograniczenia – ograniczenia, które twórcy zmuszeni byli ominąć, w rezultacie, trochę przez przypadek, tworząc coś świeżego.

Oba wymienione przeze mnie przykłady są wyjątkowe pod tym względem, że mimo wszystko udało im się przebić do szerokiego odbiorcy i odnieść sukces. Jednak większość rzeczy, które są oryginalne nie miała tyle szczęścia, ponieważ nie zawsze ograniczania działają tak, jak w przypadku Deadpoola czy Prince of Persia. Jasne, czasami wymuszają kreatywność, ale równie często zdarza się, że są tak przytłaczające, że ta kreatywność nie ma szans przedrzeć się przez niską jakość produkcji. Czasami twórca ma dobre pomysły, ale nie umie wcielić ich w życie. Czasami w ogóle nie interesuje go dotarcie do kogoś więcej, niż wąskiego kręgu odbiorców, czasami interesuje go, ale po prostu nie wie, jak to zrobić. Bardzo często mamy do czynienia z czymś, co jest zrobione źle, niestarannie, ale widzimy proces myślowy, który stał za tym działem i rozumiemy, co autor chciał osiągnąć, nawet jeśli w żadnym razie mu się to nie udało.

Oglądam Power Rangers. Niejednokrotnie doświadczałem z tego tytułu uszczypliwości – co zupełnie mi nie przeszkadza, sam nie mam problemów z żartowaniem z tego faktu – z wielu powodów. Jednym z nich jest ujmujący idealizm. Innym – fabularne kombinowanie. Twórcy serialu muszą z jednej strony uważać, na żenująco niski budżet, z drugiej dopasować swoją wizję do materiałów z Sentaia (japońskiego serialu, z którego wykorzystują rekwizyty i sceny walk), z trzeciej do wymagań firmy zabawkarskiej Bandai, dla której serial jest de facto reklamówką, z czwartej do cenzury stacji telewizyjnej narzucającej określone standardy i format produkcji. Daje to scenarzystom oraz producentom bardzo wąskie pole manewru i stworzenie spójnej, logicznej historii w takich warunkach jest niemal niemożliwe. Dlatego rezultatem są na ogół fabuły absurdalne, nielogiczne i wystawiające zdrowy rozsądek na ciężkie próby. Czasem jednak… czasami z tego chaosu wyłania się jakiś interesujący motyw. Coś, czego nie widywałem nigdy wcześniej i co sam mógłbym inkorporować do swojej twórczości w sposób, który dałbym radę interesująco utylizować.

Pozwolę sobie przywołać pewien przykład. Jeden z najnowszych sezonów serialu Power Rangers Dino Charge, przedstawił drugorzędnego antagonistę imieniem Heckyl. Heckyl sam w sobie jest fascynującą postacią (i potwierdzeniem mojej tezy, że w kwestii kreowania złoczyńców Power Rangers jest lata świetlne przed żenującymi pod tym względem filmami Marvela), przypomina trochę Jokera skrzyżowanego ze złą, pokręconą wersją Doctora z serialu Doctor Who. Przesadzony, kampowy kosmiczny dandys o moralności żarłacza białego. To typ antagonisty, który – choć sam jest bardzo potężny – woli wysługiwać się innym, kombinować, napuszczać jednych na drugich i infiltrować wroga, zamiast przypuścić na niego otwarty szturm. Heckyl ma jednak drugą stronę – alter ego imieniem Snide, które w niczym go nie przypomina. Snide jest brutalem, preferuje rozwiązania siłowe, choć w żadnym razie nie można powiedzieć, że jest idiotą. Obaj zamieszkują jedno ciało, nad którym toczą nieustanną walkę o dominację. Gdy góruje Heckyl – widzimy kosmicznego Jokera. Gdy góruje Snide – zmienia się w humanoidalną abominację z mieczem. Archetyp postaci Jekyll/Hyde nie jest w popkulturze ani niczym nowym, ani niczym oryginalnym. Scenarzyści Power Rangers robią tu jednak coś, czego nie widziałem jeszcze nigdzie indziej – oba wcielenia postaci są złe, każda na swój sposób. Każda ma nieco inne cele i nieco inne sposoby działania, przez co obaj czasami wchodzą sobie w drogę swoimi posunięciami, czasami psują sobie plany, ale siłą rzeczy zmuszeni są do niestałego sojuszu. Tworzy to niesamowicie fascynującą sytuację fabularną, która w samym serialu została nie tyle wykorzystana, co zarysowana – by później wyewoluować w coś innego, choć nie mniej interesującego. Jest tam potencjał, który w odpowiedniej formie mógłby stać się bardzo fascynującym motywem narracyjnym.

Duet Heckyl i Snide są wypadkową ograniczeń narzuconych na scenarzystów oraz ich kreatywności w twórczym wykorzystywaniu tych limitów. Świetnym zobrazowaniem tego faktu jest anegdota, jaką showrunner serialu przywołał na fanowskim forum internetowym. Nakręcenie pierwszej sceny przedstawiającej widzom Heckyla zajęła ekipie produkcyjnej cały dzień. Pod koniec dnia okazało się jednak, że aktor – który nie był jeszcze zaznajomiony ze swoim kostiumem – zapomniał założyć na szyję gogle, które były ikonicznym elementem jego stroju. Zostało zbyt mało czasu, by powtórzyć zdjęcia do tej sceny. Showrunner wpadł więc na pewien pomysł – nakazał dokręcić krótkie ujęcie, w którym Heckyl wyciąga z kieszeni swoje gogle, zakłada je i mówi „Mam nadzieję, że moje okulary nie wyszły z mody”. W rezultacie otrzymaliśmy zmyślną puentę sceny przedstawiającej złoczyńcę, która podkreślała jego charyzmatyczny, zawadiacki charakter. Przypadkowe przeoczenie połączone z odrobiną kreatywności ubogaciło odcinek. Ograniczenie i twórcze jego ominięcie. Kombinowanie.

Oczywiście, nie zmienia to faktu, że Power Rangers nadal jest serialem niestrawnym dla kogokolwiek, kto nie jest oddanym fanem i/albo ma więcej, niż osiem lat. Jeden fajny motyw nie ratuje całości. Heckyl, jakkolwiek nie byłby dobrze pomyślany, nadal grany jest przez aktora o w najlepszym razie nieoszlifowanym talencie. Dialogi nadal są naiwne, intryga pełna dziur logicznych, a efekty specjalne mocno niedzisiejsze. To prawda, że z przypadków rodzą się czasem niesamowicie fascynujące rzeczy, znacznie częściej jednak przypadki generują chaos, wadliwą logistykę, brak spójności i ciągłości. Podobnie sprawa ma się z tymi wszystkimi niszowymi produkcjami, nieudanymi eksperymentami, ambitnymi przedsięwzięciami oraz innymi rzeczami kreatywnymi, ale w swej kreatywności zbyt alienującymi. Ja oglądam i czytam tego typu produkcje, ponieważ jestem literatem (może nie najlepszym – ale się staram) i szukam wśród nich czegoś do wykorzystania – narzędzi do pracy. Pozostaje pytanie, czy jeśli nie jesteś pisarzem, scenarzystką, nie interesuje cię tworzenie fanfików – czy z twojego punktu widzenia biernego odbiorcy kultury warto jest interesować się tego typu rzeczami?

Nie wiem. Tu powinna znaleźć się puenta całego mojego wywodu mówiąca, że jak najbardziej powinniście i powinnyście szukać, eksperymentować z kulturą popularną, wychodzić ze swoich stref komfortu, nieustannie poszukiwać unikalnych popkulturowych doświadczeń. Tyle tylko, że byłoby to z mojej strony nieuczciwe. Wiem, ile pieniędzy i czasu na kulturę jest w stanie przeznaczyć statystyczny mieszkaniec naszego kraju i wiem, że nie są to liczby oszałamiające. Czasami czysta ekonomia sprawia, że sięgamy po rzeczy, do których po prostu mamy najłatwiejszy dostęp, których nie musimy poszukiwać na niszowych forach internetowych albo egzotycznych grupach na Facebooku, na których ludzie posługują się własnym żargonem niezrozumiałym dla postronnych. Nie ma w tym nic złego. Nikt nie powinien odczuwać wstydu dlatego, że posiada taką, a nie inną więź z kulturą (popularną albo i nie). Powinniśmy jednak wymagać od twórców kreatywności – zasługujemy na nią jako konsumenci.


sobota, 22 kwietnia 2017

Razem jesteśmy czymś więcej

fragment grafiki autorstwa Grega Samllwooda, całość tutaj.

Jeżeli ktoś czyta mojego bloga od dłuższego czasu, zapewne doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jestem ogromnym fanem Power Rangers. Zaczęło się w latach dziewięćdziesiątych, od dziecięcej fascynacji tandetnym, ale niesamowicie dynamicznym serialem lecącym w sobotnie poranki na Polsacie, potem nastąpił wieloletni okres uśpienia, aż moje umiłowanie do Wojowników w barwnych kostiumach na nowo eksplodowało kilka lat temu, gdy jak szalony nadrabiałem sezony, których do tej pory nie obejrzałem, na bieżąco zresztą dokumentując moje postępy na blogu. A potem gruchnęła wiadomość o tym, że ruszyła produkcja pełnometrażowego filmu kinowego z hollywoodzkim budżetem i oczywiście nie mogłem nie być bardziej szczęśliwy. Nigdy nie czułem emocjonalnego zaangażowania w takie marki jak Star Wars czy James Bond, więc kolejne odsłony tych filmowych serii nie budziły mojego entuzjazmu. W tym wypadku było jednak inaczej – chciałem obejrzeć ten film i nie mogłem się doczekać dnia jego premiery. Przed wejściem do kina czułem to, co czuł każdy Trekkie przed premierą filmu Star Trek J.J. Abramsa. Niestety, po wyjściu z kina również czułem to, co zapewne czuł każdy Trekkie po premierze filmu Star Trek J.J. Abramsa. 

No dobrze, może nie było aż tak źle, bo mimo wszystko najnowszy film Power Rangers jest – summa summarum – całkiem przyzwoitym filmem superbohaterskim (choć trochę daleko mu jednak do marvelowskiej średniej), to jednak ja oglądałem go nie jako niedzielny widz, który mętnie kojarzy elementy mitologii serialowego pierwowzoru i nie ma wobec filmu żadnych sprecyzowanych oczekiwań, ale jako fan, który zna serial o podszewki, wie czym Power Rangers jest, czym być potrafi i ma dość określoną wizję tego, jaki powinien być ten film. Oczywiście nie oznacza to, że film krytykuję, ponieważ nie spełnia on moich oczekiwań – krytykuję go, ponieważ ma pewne oczywiste wady, które są od tych określonych oczekiwań zupełnie niezależne. Żeby nie było, posiada również zalety. Tak jak pisałem wyżej, Power Rangers nie jest żadną katastrofą na miarę ostatniego Fantastic Four, czego po cichu się obawiałem… co nie zmienia faktu, że gdybym miał wymienić jego mocne i słabe punkty, to tych drugich byłoby jednak więcej. 

Chyba największą bolączką Power Rangers jest jego tempo – ponad połowa filmu stanowi podprowadzenie pod finałową walkę, która jednak rozczarowuje. Jeśli ktoś planuje obejrzeć Power Rangers, sugeruję nastawienie się na dość długie budowanie obrazu sytuacji oraz ekspozycję charakterologiczną poszczególnych bohaterów. Ma to oczywiście swoje dobre strony, ponieważ dzięki temu jesteśmy w stanie lepiej poznać głównych bohaterów oraz ich polubić, ale niestety trwa to odrobinę zbyt długo – pod koniec nawet już trochę traciłem cierpliwość, choć polubiłem wszystkich bohaterów i bohaterki. W ogóle piątka tytułowych postaci jest bardzo dobrze i odważnie skonstruowana. Odważnie – ponieważ scenarzyści nie bali się takich posunięć jak uczynienie jednego z Wojowników osobą autystyczną (i pokazanie, że nie jest to żadną przeszkodą w byciu pełnoprawnym, kompetentnym superbohaterem) czy zasugerowanie, że jedna z nastolatek nie jest heteronormatywna (inna sprawa, że zrobiono to w strasznie tchórzliwy, zachowawczy sposób, ale i tak jest to krok, na jaki nie odważyłby się żaden film Marvela) oraz podkreślenie, że Zack, Czarny Ranger ma chińskie korzenie (rozmawia ze swoją mamą po mandaryńsku). Taka charakteryzacja jest bardzo w duchu serialowego pierwowzoru, który zawsze podkreślał, że nieważne, jaka jest twoja płeć, kolor skóry, charakter czy sytuacja materialna, zawsze możesz być Rangerem, jeśli tylko jesteś dobrą, szlachetną osobą i się na to zdecydujesz. 

I tu musimy przejść do kolejnej sprawy, dla mnie odrobinę kontrowersyjnej. Widziałem, jak wiele osób w Internecie żartuje z oryginalnego, serialowego Zordona, że Power Rangerów traktuje jako nastoletnich żołnierzy przymuszonych do prowadzenia wojny, na jaką nie są oni przygotowani. Jest to bzdurą, z wielu względów. Po pierwsze – serial dość wyraźnie nam powiedział, że Wojownicy zostali starannie wyselekcjonowani, by mieć pewność, że kolorowe kostiumy założą osoby, które podołają temu zadaniu i będą w stanie wyjść z tego bez psychicznego szwanku. Po drugie – serialowi Rangerzy zdecydowali, że zostaną Rangerami po tym, jak Zordon poprosił ich o to i trwali przy tej decyzji do momentu, w którym zaczęła ona za bardzo kolidować z ich życiami osobistymi – w takich wypadkach Zordon ZAWSZE zwalniał Rangerów z ich obowiązków i przydzielał je komuś nowemu, w międzyczasie zresztą kilkakrotnie proponując im odejście i przekazanie pałeczki innym osobom. Te dzieciaki nigdy nie były zmuszane do wzięcia na siebie tego brzemienia i w każdej chwili mogły zrobić krok do tyłu, gdy tylko poczuły, że nie dają rady. 

Tyle serial. Film natomiast… i tu mam trochę problem, ponieważ bycie Rangerami zostało zrzucone na tę konkretną drużynę bez wykazania przez nich woli podjęcia się tego zadania. Po tym, jak uzyskali moce Zordon esencjonalnie powiedział im „Macie jedenaście dni na przygotowanie się do walki z Ritą, a jeśli nie dacie rady to wszyscy umrzemy” niespecjalnie przejmując się tym, czy nastolatki chcą podjąć się tego zadania i nie dając im żadnego wyboru. Jasne, bohaterowie ostatecznie decydują się podjąć walkę z Ritą, ale ich decyzja i tak wydaje się wymuszona okolicznościami. Nie da się zrobić z kogoś superbohatera przymusem, a trochę z taką sytuacją mamy tu do czynienia. Sam Zordon zresztą nie jest tu zresztą mądrym i opiekuńczym mentorem, który dba o swoich podopiecznych – motywy jego postępowania są w pierwszej części filmu bardzo egoistyczne. Na początku mnie to irytowało (poważnie, Zordon – wielka głowa w szklanej tubie – był moim pierwszym świadomym wyobrażeniem osobowego Boga), ale że ta postać w dalszej części filmu przechodzi przemianę i poświęca naprawdę wiele dla jednego z Rangerów, to jednak poczytuję ten motyw na plus. 

Rita Repulsa jest natomiast absolutnie, totalnie, obłędnie doskonała, deklasująca prawie wszystkich marvelowych złoczyńców (nie, żeby ta konkretna poprzeczka zawieszona była jakoś szczególnie wysoko). Duża tym zasługa Elizabeth Banks, która potrafiła „sprzedać” tę postać w dokładnie taki sposób, w jaki Rita być powinna – jednocześnie przesadzona i przerażająca, trochę jak postać z horroru, trochę jak opętana złem wariatka bez żadnego poczucia przestrzeni osobistej. Wypadła idealnie, choć niewiele miała w sumie wspólnego ze swoją odpowiedniczką z serialu, to jednak kupiła mnie już od pierwszych swoich chwil na ekranie. Jednak uczciwie trzeba przyznać, że nie jest ona w żądnym wypadku jakąś oryginalną postacią, bo ma bardzo proste motywacje i równie prosty charakter, ale sposób gry aktorskiej oraz kilka mały scen – jak choćby ta, w której Rita zatrzymuje się na moment w trakcie demolowania miasta, by zjeść pączka – indywidualizują tę złoczynkę i sprawiają, że przyjemnie ogląda się ją na ekranie. W ogóle aktorsko film wypadł nadspodziewanie dobrze. Choć większość postaci pierwszoplanowych trudno nazwać hollywoodzką pierwszą ligą, to jednak znakomicie odnajdują się w swoich rolach. 

Dużym problemem jest scenariusz, który momentami za bardzo idzie na skróty i boruje niepotrzebne dziury fabularne. Część z nich kupuję i przymykam na nie oko, bo bohaterowie są nastolatkami (niekiedy z dość otwarcie zaprezentowanymi problemami mentalnymi), więc sporo im można wybaczyć. Nie zmienia to jednak faktu, że są rzeczy, których film nie tłumaczy, choć powinien – czemu Rita nie zabiła Wojowników, gdy miała ich na swojej łasce? Czemu Zordon nie powiedział Wojownikom, że mogą ze swoich pojazdów uformować Megazorda i sami musieli do tego dojść? Pytań bez choćby zasugerowanej odpowiedzi jest znacznie więcej, ale samo ich sformułowanie byłoby już sporymi spoilerami, więc po prostu uwierzcie – momentami scenariusz dość średnio trzyma się kupy. Nie ma tam oczywiście żadnych ewidentnych idiotyzmów, ale i tak momentami skrobałem się po głowie, zastanawiając się, czy przypadkiem nie przespałem jakiegoś fragmentu filmu. 

Może powinienem napisać coś o estetyce Power Rangers, która bardzo mocno odstaje od tego, do czego przyzwyczaił nas serial. Z jednej strony to dobrze, bo o ile kampowa przaśność niszowym serialu dla dzieci jeszcze ujdzie, o tyle w filmie z budżetem idącym w setkę tysięcy dolarów byłaby już czymś mocno nie na miejscu. Projekty ekwipunku Wojowników – zbroi i zordów – są… cóż są różne gusta, ale ja osobiście jestem do nich raczej chłodno nastawiony. Trochę dlatego, że za mocno odchodzą od swoich pierwowzorów, trochę z powodu boob plates i obcasów w zbrojach żeńskich Rangerek, a trochę dlatego, że są po prostu brzydkie. I znów – to tylko moja opinia i nie mam problemu z tym, że ktoś się z mną nie zgodzi, ale kostiumy Rangerów wglądają raczej jak odrzucone projekty zbroi Iron Mana, zaś zordy są tak dziwaczne, że momentami ciężko się zorientować, gdzie jest ich przód, a gdzie tył (co ma znaczenie, bo jeden z gagów późniejszych fragmentach filmu opiera się na tym, że Billy pilotuje swojego zorda na wstecznym). Nie chcę wyjść na malkontenta, którego drażni brak ślepego odtwarzania pierwowzoru – w ciągu ostatniego ćwierćwiecza widziałem już setki wariacji na temat zordów i kostiumów w Power Rangers, niektóre lepsze, niektóre gorsze… filmowe niestety zaliczają się do tych gorszych. Sama ich koncepcja wyjściowa była fajna – coś w rodzaju biomechanicznego symbionta pokrywającego ciało użytkownika – ale z jakiegoś powodu się nie sprawdza. W dodatku widzimy je może przez dziesięć minut w ciągu całego filmu, w trakcie (strasznie pociętych i generalnie mało imponujących) walk. 

Czy opłaca się obejrzeć ten film? Z mojej perspektywy był to w zasadzie obowiązek i choć nieco rozczarowujący, to w żadnym razie nie przykry. Film ostatecznie wygrywa silną charakteryzacją poszczególnych postaci, faktem że naprawdę można naszych bohaterów polubić, zrozumieć i kibicować im. To naprawdę dość unikalna sytuacja we współczesnym kinie superbohaterskim, które preferuje raczej chodzące archetypy, niż pełnowymiarowe postaci. Zdecydowanie pomaga fakt, że bohaterowie są nastolatkami – z jednej strony więcej jesteśmy im w stanie wybaczyć, z drugiej natomiast okres nastoletni to moment, w którym tożsamość człowieka jest czymś bardzo płynnym i podatnym na zmiany, łatwo więc wyeksponować wiarygodną przemianę charakterologiczną. I tutaj Power Rangers nie zawodzi. Jason z kłopotliwego, pakującego się w problemy egoisty zmienia się w odpowiedzialnego lidera z rozwiniętym poczuciem moralności. Billy po raz pierwszy w życiu zyskuje prawdziwych przyjaciół i zaczyna lepiej rozumieć złożoność relacji międzyludzkich. Trini powoli wychodzi ze swojej introwertycznej skorupki (świetna scena, w której „walczy” z Kim o widelec), Zack staje się nieco bardziej okrzesany, a Kimberly uświadamia sobie, jak okropną była osobą… choć w jej przypadku charakterologiczna ewolucja jest trochę zepsuta pozbawionymi konsystencji scenami. 

Ostatecznie dostaliśmy więc nie objawienie, ale przyjemny, choć miejscami wadliwy film. Power Rangers można docenić za to, że robi rzeczy, których inne, „poważne” filmy superbohaterskie robić się nie odważają – inkluzywna obsada, przeniesienie ciężaru opowieści na rozwój charakterologiczny bohaterów, poruszanie tak trudnych tematów, jak traumy, zaburzenia psychiczne czy kwestionowanie własnej seksualności. Mocno to współgra w transgresyjnością całej marki Power Rangers, której motywem przewodnim jest pokazanie, że każdy może być superbohaterem i walczyć ze złem. Nie musisz być białym, heteroseksualnym mężczyzną o konwencjonalnym typie urody dysponującym wielką fortuną i błyskotliwym umysłem. Billy, który jest absolutnie najjaśniejszą gwiazdą całego filmu, mówi w pewnym momencie coś w stylu, że jego umysł nie działa tak, ja umysły innych ludzi. Jason natychmiast odpowiada mu „To nie jest niczym złym” – i to chyba najlepiej obrazuje przesłanie tego filmu. Bardzo lubię, gdy wysokobudżetowe filmy wychodzą poza swoje konwencje i są o czymś – jak na przykład filmy z serii X-Men opowiadają o dyskryminacji i prześladowaniach, pierwszy Captain America opowiada o patriotyzmie, a Ant-Man o braniu odpowiedzialności za swoje dzieci – w przeciwieństwie do filmów takich jak Avengers czy Guardians of the Galaxy, które są znaczeniowo puste. Power Rangers opowiada o budowaniu więzi międzyludzkich, akceptowaniu różnic, wychodzeniu poza swoje kręgi towarzyskie i dostrzeganie wartości w ludziach odmiennych od nas samych. To bardzo mądre, ważne przesłanie, szczególnie w dzisiejszych czasach i nawet jeśli nie zostało one przedstawione w sposób idealny, to i tak nie umiem nie docenić filmu za próbę poruszenia tego tematu. 

Power Rangers zawodzi jako film superbohaterski – stosunkowo niewiele w nim scen walk, zaś te, które się pojawiają nie robią odpowiedniego wrażenia – ale jako film o dorastaniu młodych ludzi i kształtowaniu się prawdziwej przyjaźni jest całkiem przyzwoity. Po zakończeniu seansu może i generalnie byłem rozczarowany niezadowalającą jakością filmu, ale z czasem uświadomiłem sobie, że... ja lubię tych bohaterów. Jason, Kimberly, Zack, Trini i Billy nie są dla mnie tylko soczewką, przez którą obserwuję fabułę – są dla mnie prawdziwymi osobami z problemami, które z łatwością jestem w stanie zrozumieć, ponieważ miałem i mam podobne problemy, z osobowościami, które są dla mnie atrakcyjne, z wadami, które nie denerwują, tylko dopełniają ich charaktery i nadają im głębi, z relacjami i interakcjami, których obserwacja sprawia mi przyjemność.

sobota, 27 sierpnia 2016

It's Comics Time #4

fragment grafiki autorstwa Jamala Campbella, całość tutaj.

W momencie, w którym zacząłem na powrót interesować się Power Rangers, marka znajdowała się w dość złym stanie. Jasne, będący jej podstawą serial po raz któryś z kolei cudem uniknął anulowania i świętował nawet dwudziestolecie istnienia... ale jednocześnie serwował swoim miłośnikom bardzo nieprzyjemne doświadczenia w postaci telewizyjnych serii Power Rangers Samurai oraz Power Rangers Megaforce, które dzielnie rywalizują o miano najgorszych inkarnacji serialu. Od jakiegoś czasu jednak wszystko zaczyna iść ku lepszemu. Najnowsza seria, Power Rangers Dino Charge, choć niepozbawiona wad, jest bardzo przyzwoitym kawałkiem campowej zabawy, w fazie produkcji znajduje się pełnometrażowy film, który również zapowiada się na coś – w najgorszym razie – znacznie lepszego niż dotychczasowe kinówki Power Rangers, a wydawnictwo Boom! Studios zaczęło publikować regularną komiksową serię rewitalizującą najbardziej rozpoznawalną inkarnację drużyny – Mighty Morphin Power Rangers. Serię, która prawdopodobnie jest najwspanialszą rzeczą, która spotkała tę franczyzę od czasów kultowego już Power Rangers RPM. 

Zanim przejdę do omówienia czwartego numeru, po prostu muszę porozpływać się nad jego okładką. Jest po prostu kozacka – pięcioro Wojowników atakuje gigantyczne rekinopodobne monstrum, którego znajdująca się w centrum ilustracji paszcza dosłownie pochłania wszystko wokół (kumuluje energię?). Kolory, dynamika, kompozycja – wszystko gra w niej tak, jak grać powinno. Do tej pory o tym nie wspominałem, ale seria Mighty Morphin Power Rangers generalnie charakteryzuje się bardzo porządnymi okładkami. Jest to zasługą kanadyjskiego artysty Jamala Campbella, który świetnie wywiązuje się ze swojego zadania – okładki komiksowej wersji Power Rangers naprawdę zachęcają do zapoznania się z zawartością. 

Zajmijmy się jednak treścią tego zeszytu. Komiks rozpoczyna się atakiem kontrolowanego przez Scorpinę Smokozorda na statek pasażerski – a dalej jest tylko lepiej. Bohaterowie ruszają do walki z opętanym zordem, który demoluje miasto. Do walki dołączają trzy nowe potwory stworzone przez Ritę. Tymczasem Tommy – który został w Centrum Dowodzenia, ponieważ nie był w stanie walczyć po tym wszystkim, co przeszedł w poprzednich częściach komiksu – po raz ostatni konfrontuje się z siedzącą mu w głowie wiedźmą. I wychodzi z tej konfrontacji zwycięsko, a my w końcu poznajemy prawdziwą naturę widma, które nawiedza Zielonego Rangera. Nie jest to bynajmniej prawdziwa Rita, tylko część podświadomości samego Tommy’ego, która uzyskała tożsamość wskutek interferencji z mocą Zielonego Wojownika. To… całkiem niezłe zagranie. Sprawdza się jako metafora zespołu stresu pourazowego, jest dość efektowne oraz w ciekawy sposób wykorzystuje nadnaturalny pierwiastek opowiadanej historii. Jeśli już koniecznie miałbym się tego czepiać, to trochę nazbyt pospieszne przeprowadzenie całej ten konfrontacji – raptem jedna strona komiksu. Ale to drobiazg, bo sam motyw sprawdził się doskonale. 

Uwolniony od wpływy „Rity” Tommy – wbrew rozkazom Jasona – wkracza do walki. Najpierw bezskutecznie próbuje przejąć kontrolę nad Smokozordem za pomocą swojego sztyletu, a potem, z drobną pomocą Kimberly i jej Pterodaktyla wskakuje do kokpitu zbuntowanego mecha przebijając jego oko. I tak – jest to dokładnie tak widowiskowe, jak brzmi. W czasie gdy walczy ze znajdującą się wewnątrz Scorpiną, reszta Rangerów formuje Megazorda i zajmuje się pozostałymi potworami. Sytuacja szybko zostaje opanowana i grupa wraca do Centrum Dowodzenia, zabierając ze sobą pokonaną i skrępowaną Scorpinę, którą planują zamknąć w… jakimś kieszonkowym uniwersum, o ile dobrze zrozumiałem, niestety nie dostaliśmy zbyt wielu szczegółów. W każdym razie, bohaterowie zaczynają kłócić się o to, czy Tommy słusznie postąpił lekceważąc rozkaz wydany przez Jasona. Sprzeczka zaczyna eskalować i niemal dochodzi do rękoczynów, gdy nagle – reagując na złe emocje drużyny – uaktywnia się kryształ, dzięki któremu Scorpina była w stanie kontrolować Smokozorda. Nagle w Centrum Dowodzenia formuje się portal, który demoluje znaczną część budynku. Gdy opadł kurz, na miejscu akcji pojawił się… zupełnie nowy, niewidziany wcześniej przeciwnik. Jego imię nie pada w komiksie, ale materiały promocyjne kolejnych zeszytów ujawniają tożsamość przybysza – to Black Dragon. 

Nie-fanom muszę w tym miejscu wytłumaczyć, iż Power Rangers w żadnej swojej dotychczasowej inkarnacji nigdy nie mierzyli się z tym antagonistą i wszystko wskazuje na to, że Black Dragon jest zupełnie nową postacią stworzoną specjalnie na potrzeby komiksowej serii. I tak – gdyby do tej pory komiks był słaby, prawdopodobnie narzekałbym na takie zagranie, bo po co tworzyć nowego złoczyńcę, skoro materiał źródłowy miał całe mnóstwo świetnych przeciwników, którzy z różnych względów nie mieli szansy zabłysnąć i na dłużej zaistnieć w uniwersum? Tymczasem Kyle Higgins pokazując, że świetnie rozumie zarówno specyfikę świata przedstawionego, jak i dynamikę pomiędzy bohaterami zapracował u mnie na duży kredyt zaufania i naprawdę jestem podekscytowany nowym, nieznanym mi antagonistą. Black Dragon jest czystą kartą – nie mamy pojęcia, czego się po nim spodziewać, nie znamy jego celów ani motywów. I to jest świetne, bo dzięki temu zabiegowi scenarzysta może poprowadzić fabułę w zupełnie nowym kierunku. 

To chyba dobry moment, by podsumować dotychczasowy poziom komiksu. Dla nikogo nie będzie chyba niespodzianką, że jestem absolutny tą serią – dostarcza mi, jako fanowi, potężną dawkę radości, ponieważ ma wszystko to, za co pokochałem Power Rangers i jednocześnie wzbogaca materiał źródłowy podejściem, które nie było możliwe w pierwowzorze. Każda postać pierwszoplanowa zyskała tu jakiś głębszy charakterologiczny rys, co – mam taką nadzieję – będzie eksplorowane w kolejnych numerach komiksu. Historia nie jest może jakoś specjalnie złożona, ale dzięki starannie dawkowanemu napięciu cały czas utrzymuje uwagę czytelnika. Relacje między postaciami są świetnie zarysowane i stanowią logiczne rozwinięcie tego, co zasugerowane było w serialu – Zack jest lojalnym przyjacielem Jasona, Billy ma niskie poczucie własnej wartości, Trini jest idealistką, a Kimberly, ze zmiennym skutkiem, stara się być pomostem pomiędzy Tommym, a resztą ekipy. I to wszystko nie rozgrywa się jedynie w sferze deklaratywnej, a wynika bezpośrednio z postaw i zachowań bohaterów i bohaterek. Najwspanialej jednak wypadła Rita, która w komiksowej inkarnacji jest po prostu cudowna – bezwzględna, makiaweliczna wiedźma, która bez najmniejszych skrupułów manipuluje wydarzeniami, by osiągnąć własne cele jest antagonistką, która stanowi naprawdę poważne zagrożenie. 

Rysunkowo ponownie jest doskonale. Ilustracje przesycone są szczegółami – walki zordów z gigantycznymi monstrami wypadają imponująco. Nie będę się tu rozwodził nad oprawą graficzną komiksu, bo musiałbym powtarzać rzeczy, które pisałem w moich poprzednich notkach – dość stwierdzić, że Mighty Morphin Power Rangers #4 pod tym względem nie zawodzi i utrzymuje bardzo wysoki poziom. Z kronikarskiego obowiązku muszę również wspomnieć o tradycyjnym dwustronicowym minikomiksie opowiadającym historię Mięśniaka i Czachy. Ponownie nie ma w nim absolutnie niczego interesującego. Fakt, że trudno jest opowiedzieć jakąkolwiek ciekawą historię mając do dyspozycji dwie strony miesięcznie… ale to tylko część problemu, bo ani rysunkowo, ani pod względem humoru ta podseria nie prezentuje niczego godnego wzmianki. Generalnie najlepiej ją zignorować. 

Podsumowując – jest znakomicie. Ja, jako główny target komiksowej wersji Mighty Morphin Power Rangers jestem w pełni usatysfakcjonowany i wiem, że będę regularnie kupował kolejne zeszyty. Nie umiem stwierdzić, czy komiks spodobałby się komuś, kto z serialem nie miał do czynienia albo znał go jedynie bardzo pobieżne. To jest generalnie bardzo porządnie napisana i narysowana opowieść superbohaterska – tylko tyle i aż tyle. Mimo to jednak, bardzo gorąco zachęcam wszystkich do zapoznania się z tym komiksem, bo to po prostu kawał świetnej rozrywki.

niedziela, 19 czerwca 2016

It's Comics Time #3

fragment grafiki autorstwa Jamala Campbella, całość tutaj.

Przeciętny amerykański komiks superbohaterski zawiera od dwudziestu do dwudziestu czterech stron na numer, nie licząc okładki, reklam oraz ewentualnych dodatków pokroju galerii, edytorialu czy kącika, w którym twórcy odpowiadają na listy czytelników. Lektura takiego zeszytu zajmuje średnio od kilku do kilkunastu minut, w zależności tempa, stylu i poetyki danego dzieła – jeśli scenarzysta preferuje dekompresję fabuły i szerokie, filmowe ujęcia oraz narrację graficzną, zapoznanie się z zawartością jest doświadczeniem niezmiernie krótkim. Jeśli woli ekspozycję za pomocą dialogów i tradycyjnej narracji, traktując obraz jedynie jako dopełnienie całości, prawdopodobnie czas obcowania z danym komiksem będzie znacznie dłuższy. Choć bez przesady – trudno mi sobie wyobrazić, by zapoznanie się z pojedynczym, dwudziestoparostronicowym zeszytem zajęło komuś więcej, niż piętnaście minut. To z kolei sprawia, że napisanie pełnowymiarowej notki – arbitralnie przyjmijmy, że przyzwoity blogowy tekst powinien zajmować około dwóch stron znormalizowanego pliku w Wordzie – na podstawie takiego utworu powinno być rzeczą co najmniej kłopotliwą. A jednak od paru miesięcy z powodzeniem udaje mi się wysmażyć sytą blognotę opowiadającą o kolejnym numerze komiksu Mighty Morphin Power Rangers pióra Kyle’a Higginsa i pędzla Hendry’ego Prasetyi. I to nie tylko dlatego, że jestem beznadziejnym fanbojem, który – jak każdy beznadziejny fanboj – jest w stanie rozpływać się nad czymkolwiek, co zahacza o obiekt jego kultu. Ten komiks jest po prostu bardzo, ale to bardzo dobrą historią, która daje satysfakcję z lektury i budzi apetyt na więcej. To dopiero trzeci numer serii (czwarty, jeśli weźmiemy pod uwagę pilotowy zeszyt wydany jako Mighty Morphin Power Rangers #0), trudno więc wyrokować, ale póki co komiks trzyma wysoki poziom.

Niniejszy rozdział tej opowieści zaczyna się od odpowiedzi na pytanie, które trapiło mnie od samego początku serii – gdzie, do cholery ciężkiej, jest Złoty? Skrzydlaty demon odziany w połyskliwą zbroję od zawsze był ważną częścią serialu, więc jego absencja wydawała się podejrzana. Czy uciekł, by w samotności knuć jakąś własną intrygę? Zniknął i potajemnie szuka Lorda Zedda? Prawda okazała się bardzo prozaiczna – Złoty siedzi w kozie na karnym jeżyku, za fiasko związane z utratą zielonej monety mocy. W ogóle nie przeszkadza mi to rozwiązanie, bo dzięki temu Scorpina mogła na pewien czas przejąć jego funkcję i zabłysnąć tak, jak nigdy nie miała szansy zrobić tego w serialowym pierwowzorze. Nie zrozumcie mnie źle, lubię Złotego, ale w tym momencie jego obecność na arenie wydarzeń byłaby zwyczajnie niepotrzebna. Cieszę się, że scenarzysta sensownie wytłumaczył jego zniknięcie, pokazał, że nie zapomniał o tej postaci... ale na razie powrót honorowego demona nie jest czymś, czego wyglądam z nie wiadomo jak wielkim zniecierpliwieniem. Częściowo dlatego, że Scorpina jest po prostu zajebista, a częściowo dlatego, że moją uwagę zaprzątają rzeczy daleko ciekawsze.

Poprzedni zeszyt zakończył się sceną, w której Tommy traci przytomność w Centrum Dowodzenia. Na początku tego numeru widzimy, że budzi się w swoim domu... tylko po to, by przekonać się, że tak naprawdę wcale się nie ocknął, jedynie doświadcza tak zwanego fałszywego przebudzenia. Bardzo fajny zwrot akcji – krótki, niespodziewany (ja przynajmniej się nabrałem) i pokazujący, przez jakie psychiczne katusze przechodzi Zielony Ranger, który wciąż jeszcze nie pozbył się Rity ze swojej głowy. W końcu Tommy budzi się na dobre i Zordon decyduje, by przeprowadzić skan jego mocy. Tymczasem dowiadujemy się w końcu na czym polegał plan Rity – wiedźma postanowiła odzyskać panowanie nad Smokozordem. W tym celu potrzebowała dwóch rzeczy: sztyletu Zielonego Rangera oraz cząstki jego mocy. Tę drugą zyskała już w poprzednim numerze, gdy Scorpina nasyciła magiczny kryształ mocą Zielonego Rangera w trakcie walki z Tommym. Tę pierwszą rzecz, jak się okazało, również zdobyła... tak jakby. Zamiast próbować wydrzeć oryginalny sztylet z rąk Tommy'ego Rita zrobiła odlew sztyletu za pomocą dziury, jaką Zielony Ranger zrobił w jednym z kitowców. Nie jestem przyzwyczajony do widoku tej antagonistki tworzącej inteligentne plany, więc ten twist trochę wyprowadził mnie z równowagi – ale w ten pozytywny sposób. Rita w tym komiksie zachowuje się jak naprawdę groźna, makiaweliczna złoczynka.

Kolejne strony przynoszą nam rozmowę Tommy'ego i Trini, która przeprowadza skan sygnatury morphicznej Zielonego Rangera. Dowiadujemy się, że ojciec dziewczyny jest lekarzem, co ma duży wpływ na ambicje i aspiracje tej bohaterki – dziewczyna dobrze, jak ważną rzeczą jest bronienie Ziemi przed Ritą, ale sama znacznie chętniej realizowałaby się w nieco inny sposób, pomagają ludziom bardziej bezpośrednio. Poza tym dowiadujemy się, że chciałaby zwiedzić trochę więcej świata (zazdrości Tommy'emu tego, że mieszkał kiedyś w Londynie). Ponadto dobrze rozumie przez co przechodzi Tommy – jej ojciec brał udział w wojnie i również doświadczał zespołu stresu pourazowego. Niby to tylko dwie strony teoretycznie niezbyt interesującej rozmowy, ale jednak udało się na ich przestrzeni ukazać naprawdę sympatyczną, pełnokrwistą bohaterkę. Trini była jedną z mniej wyeksponowanych postaci w serialu – grająca ją aktorka zginęła w wypadku samochodowym w 2001 roku, przez co Trini nie miała szans powrócić w ramach któregoś z rocznicowych odcinków – i bardzo się cieszę, że przynajmniej w komiksie dostała trochę więcej miejsca.

Nie na długo jednak, bo w Tommym znowu obudziły się jego legendarne moce zasysania fabuły i odbierania czasu antenowego wszystkim innym – Smokozord zaatakował Centrum Dowodzenia Co gorsza, Zielony Wojownik nie jest w stanie odzyskać nad nim kontroli. Trini dosiada zatem własnego zorda – Tygrysa Szablozębnego – i rusza do walki. Niestety bez większych rezultatów. Smokozord już szykuje się zmienić Tommy'ego w zieloną mokrą plamę, gdy... okazuje się, że była to kolejna halucynacja. Okej, to już się robi odrobinę nudne. To chyba pierwszy wyraźniejszy zgrzyt fabuły – użycie drugi raz tej samej sztuczki nie przyniosło zamierzonego efektu. Jasne, na wcześniejszych stronach widzieliśmy, jak Rita odlewa replikę smoczego sztyletu, dzięki czemu łatwo można było się nabrać, ale cały ten zwrot fabularny nie służył absolutnie niczemu poza pokazaniem sceny walki dwóch zordów... która, choć przyjemna, też zresztą nie miała żadnego wpływu na fabułę, ponieważ w całości rozegrała się w głowie Zielonego Rangera. Jasne, nie jest to jakaś wybitnie wielka wada, ale i tak można było spożytkować te dwie, trzy strony znacznie lepiej.

Tymczasem Jason, Kimberly i Zack siedzą w swoim ulubionym barze i rozmawiają o Tommym. Zack ma bardzo sensowne obiekcje wobec ich nowego towarzysza broni – w końcu Rita wybrała go na swojego czempiona i musiała mieć jakiś konkretny powód. Może Zielony Wojownik naprawdę był złą istotą ludzką, a Rita jedynie podkręciła jego charakter i uczyniła zależną od niej. Kimberly oczywiście go broni, Jason pozostaje sceptyczny, a Billy... bawi się zepsutym komunikatorem Tommy'ego, próbując go naprawić. Komunikator, nie Tommy'ego. Jego naprawiłaby prawdopodobnie tylko wieloletni kurs „Jak Nie Być Marty Stu – Treningi Dla Opornych”. Trochę się wygłupiam, bo komiksowy Tommy nawet w połowie nie jest taką merysójką, jak jego serialowy odpowiednik, ale fakt, że dotychczasowa fabuła komiksu kręci się niemal wyłącznie wokół Zielonego Rangera bynajmniej nie pomaga. 

Wracając do fabuły komiksu – Zordon wzywa wszystkich swoich podopiecznych do Centrum Dowodzenia. Trini tłumaczy przybyłym, że sposób, w jaki moce Zielonego Rangera wpływają na swojego nosiciela jest diametralnie inny, niż ma to miejsce w przypadku pozostałych pięciorga Wojowników. Zack dopatruje się w tym ingerencji Rity. Kimberly bierze Tommy'ego w obronę, przekonując innych, że gdyby działo się coś nie tak, to on na pewno powiedziałby o tym pozostałym. Tommy w końcu przyznaje, że ukrywał przed Rangerami swoje halucynacje i fakt, że Rita wciąż utrzymuje z nim kontakt. Rangerzy nie przyjmują tego zbyt dobrze, ale na dłuższą dyskusję nie ma czasu, ponieważ w Centrum Dowodzenia rozlega się sygnał – pilotowany przez Scorpinę Smokozord zamierza zaatakować miasto. Tym razem naprawdę. Miejmy nadzieję – jeśli w kolejnym numerze okaże się, że była to kolejna halucynacja, to się wkurzę.

To był bardzo, ale to bardzo fajny komiks. Choć niemal zupełnie pozbawiony akcji (nie licząc wyśnionej przez Tommy'ego walki zordów), napięcie wciąż było odczuwalne – zostają ujawnione kluczowe dla dalszego rozwoju fabuły fakty, nieufność między Zielonym Rangerem, a resztą drużyny zaczyna rosnąć, a pod koniec sytuacja robi się naprawdę groźna. Dialogi napisane są naprawdę nieźle – nie jest to bynajmniej komiksowe mistrzostwo świata, ale czyta się je z zainteresowaniem i bez zgrzytów. Dowiadujemy się kilku nowych rzeczy o niektórych postaciach, w końcu pojawia się Złoty i poznajemy detale planu Rity. Wszystko gra tak, jak grać powinno, a i krytykowany przeze mnie motyw z halucynacjami mógł się podobać z uwagi na fakt, że widzimy walkę pojedynczych zordów (i to między sobą!), czyli coś, co w serialu pojawiało się jedynie od wielkiego dzwonu. Ponownie jestem bardzo usatysfakcjonowany z lektury i ponownie mam wielką ochotę na więcej.

Znowu muszę pochwalić rysownika. Prasetya udowodnił już, że znakomicie wychodzi mu ilustrowanie scen akcji, ale w tym numerze stanął przed zupełnie nowym wyzwaniem – przekazywaniem emocji. Wyszło mu całkiem nieźle – Billy w jego interpretacji ma najsłodszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałem. Pozostałe postaci też wychodziły bardzo przyzwoicie. Tu i tam pojawiły się co prawda mniej starannie narysowane sylwetki czy elementy otoczenia, ale nie było to nic na tyle wielkiego, bym miał zamiar robić z tego powodu awanturę. Odnoszę wrażenie, że Prasetya znacznie bardziej lubi rysować monstrualnych podwładnych Rity, którzy w komiksie wyglądają po prostu świetnie. I jeszcze jedno – walka zordów została narysowana znakomicie. Do komiksu tradycyjnie dołączono dwustronicowego szorta opowiadającego o perypetiach Mięśniaka i Czachy... który ponownie jest najmniej potrzebnym elementem komiksu, bo nie ani nie jest zabawny, ani dobrze narysowany, ani dobrze napisany. Nie chodzi o to, że jest jakiś wyjątkowo koszmarny, bo nie jest – po prostu cała ta historia jest tak kompletnie wyprana z humoru, że ciężko napisać o niej cokolwiek pozytywnego. 

Podsumowując – znowu się nie zawiodłem. Pisałem to już kilka razy i mam nadzieję, że będę to pisał jeszcze wielokrotnie – komiks Mighty Morphin Power Rangers to kawał naprawdę fajnej superbohaterskiej opowieści z pokazowymi walkami, wielkimi robotami, złowieszczymi antagonistami oraz przesympatycznymi bohaterami i bohaterkami, którym kibicuje się od samego początku do samego końca. Gdyby ten komiks był zły, wściekałbym się i histeryzował jak na prawdziwego fanboja przystało. Na szczęście jest zupełnie odwrotnie – prawdopodobnie nawet gdybym nie był fanem Power Rangers, to i tak doskonale bawiłbym się w trakcie lektury tego komiksu.

niedziela, 24 kwietnia 2016

It's comics time! #2

fragment grafiki autorstwa Jamala Campbella, całość tutaj.
Wiecie, jakie to uczucie, gdy ktoś bierze waszą ukochaną franszyzę, która przez ostatnie lata mocno podupadała na jakości - i robi z niej coś dobrego? Podchodząc z szacunkiem do materiału źródłowego rozszerza bazową koncepcję o kolejne warstwy, ledwie zarysowanym charakterologicznie postaciom dodaje zaskakującej głębi, eksploruje motywy, które - z różnych względów - nigdy wcześniej nie były poruszane? Pokazuje, że doskonale rozumie, na czym polega unikalny czar opowieści, którą przyszło mu rozwijać, eliminuje z niej jedynie anachroniczne i nietrafione elementy, resztę pozostawiając dokładnie taką, jaką była? Dla prawdziwego fana to prawdziwe szczęście - widzieć, że obiekt jego kultu znajduje się w dobrych rękach. Tego właśnie uczucia doświadczam, gdy tylko zabieram się do czytania kolejnej części komiksu Mighty Morphin Power Rangers autorstwa Kyle’a Higginsa i Hendry’ego Prasetyi. 

Z perspektywy zwykłego czytelnika, który nie jest oddanym fanem Power Rangers powyższy akapit może wydawać się przesadnie entuzjastyczny - i prawdopodobnie takim właśnie jest. Nie mam zamiaru nikogo przekonywać, że najnowszy komiksowy hit wydawnictwa Boom! Studios jest jakimś ósmym cudem świata, który zrewolucjonizuje gatunek nastoletniego superhero, bo oczywiście to nieprawda. Patrząc trzeźwo, Mighty Morphin Power Rangers to „jedynie” bardzo porządny komiks superbohaterski z niezłymi dialogami, kompetentnym prowadzeniem postaci i znakomitą oprawą wizualną. Jeśli jednak jest się fanem, który od co najmniej pięciu lat katowany był memetycznie wręcz fatalnymi inkarnacjami swojego ulubionego serialu - do tego stopnia, że zaledwie przyzwoity Power Rangers Dino Charge powitałem z taką radością, jakby to był nie wiadomo jak wspaniały sezon - coś takiego naprawdę działa jak orzeźwiający łyk świeżego powietrza. 

Przejdźmy jednak do samej zawartości - ostrzegam przed potężnymi spoilerami osoby, które mają w planach przeczytanie. Zaczyna się od rozmowy Trini i Billy’ego, którzy zajmują się przeglądem Dragonzorda (jak pamiętamy z poprzedniego numeru, z jakiegoś powodu zord odmawia posłuszeństwa Tommy’emu). Okazuje się, że Billy ma niskie poczucie własnej wartości - nie dorównuje w walce pozostałym Rangerom, w dodatku jego introwertyczna natura i bardzo formalny sposób wyrażania się sprawiają, że ciężko jest mu nawiązywać relacje z innymi. Trini podnosi go na duchu, przekonując Billy’ego, że to jego intelekt, a nie zdolności bojowe czynią go wartościowym członkiem drużyny - choć chłopak sam zauważa, że Trini nie ustępuje mu pod tym względem, w dodatku będąc znacznie bardziej towarzyską i lepiej radzącą sobie w ogniu bitwy osobą. 

Tymczasem Tommy zostaje osaczony przez Scorpinę w swoim własnym mieszkaniu - coś, czego serial prawdopodobnie nigdy nie odważyłby się pokazać. Chłopak, by chronić nieświadomą zagrożenia matkę, teleportuje siebie i przeciwniczkę do pobliskiego lasu - niestety chwilę potem jego komunikator ulega uszkodzeniu, przez co nie może wezwać wsparcia. Scorpina okazuje się bardzo kompetentną wojowniczką - czytałem, że za młodu scenarzysta bardzo lubił tę postać i był rozczarowany gdy okazało się, że pojawiała się ona tak rzadko, zapytał więc ludzi z Saban Entertainment, czy może jej użyć w swoim komiksie. Uzyskał pozwolenie i wiele wskazuje na to, że Scorpina przynajmniej przez pewien czas zajmować będzie miejsce Złotego, który do tej pory nie pojawił się komiksie - w tym numerze Tommy na moment przed walką nawet pyta, czy Złoty rzucił tę robotę, co oznacza, że bohater jest gdzieś na arenie wydarzeń - po prostu jeszcze go nie widzieliśmy. Dla mnie bomba - Scorpina jest fajną postacią z naprawdę imponującymi zdolnościami bojowymi i przyjemnym dla oka designem. Co prawda do tej pory nie pokazała zbyt wielkie ze swojego charakteru czy psychologicznej głębi, ale to dopiero drugi numer, a postaci mamy relatywnie sporo - ufam, że Scorpina pozostanie z nam jeszcze przez jakiś czas. 

Chwilę później akcja przenosi się do szkółki karate prowadzonej przez Jasona. Motyw ten został zaczerpnięty bezpośrednio z serialu i w komiksie sprawdza się bardzo dobrze, bo nieźle eksponuje charakter Czerwonego Rangera. Jako lider Rangerów Jason doskonale radzi sobie z utrzymywaniem dyscypliny - a jako przyjaciel reszty członków drużyny musi umieć robić to bez pryncypialności, która wyalienowałaby go od reszty Wojowników. Taka kombinacja sprawia, że jest doskonałym nauczycielem. W dodatku miło zobaczyć, że mimo nowoczesnego settingu bohaterowie zachowali trochę tej swojej staroświeckiej bezinteresownej szlachetności i chętnie uczestniczą w animowaniu życia społeczności Angel Grove. Na miejscu pojawia się Kimberly - wspomina, że jej rozwiedzeni rodzice kłócą się o częstotliwość widzeń z córką - kolejny motyw wyciągnięty z serialu. Nietrudno uwierzyć, że napięta sytuacja rodzinna sprawia, że Kimberly bardziej poświęca się swoim obowiązkom jako Rangerka, żeby zająć myśli czymś innym. Tutaj przyznaję, że trochę naciągam, bo prawie nic nie wskazuje na taki stan rzeczy, ale przyznam, że jestem ciekaw w jaki sposób scenarzysta będzie rozwijał ten wątek - bo że będzie to robił, jestem raczej pewien. 

Jason i Kim rozmawiają o Tommy’m i pojawiają się pierwsze ślady miłosnego trójkąta - chociaż niewykluczone, że źle interpretuję scenę, w której Jason uśmiecha się słysząc Kimberly mówiącą, że Tommy prawdopodobnie niespecjalnie ją lubi. Może to być satysfakcja z tego, że Kim nie ma żadnych romantycznych oczekiwań wobec ich nowego towarzysza broni (czytaj - Jason może bez obaw próbować przenieść swoją przyjaźń z Kimberly na kolejny poziom), ale równie dobrze może to być oznaka pobłażliwości dla jej bezpodstawnych obaw. Nie jestem jakimś specjalnym fanem nastoletnich dramatów romantycznych, ale póki co sytuacja została jedynie lekko nakreślona, wstrzymam się więc z ostateczną oceną do czasu, aż ten wątek zostanie rozwinięty. Jedna z trenerek prosi Jasona, by wziął on pod swoje skrzydła Tommy’ego, który do tej pory nie nawiązał zbyt wielu przyjaźni, prawdopodobnie dostaniemy więc jakieś ciekawsze interakcje pomiędzy tymi dwoma. 

Rozmowę przerywa im Zordon, komunikując się z nimi i informując o tym, że Tommy jest w niebezpieczeństwie. Tymczasem, dzięki narracji Rity dowiadujemy się, czemu miała służyć cała ta ustawka - wyssaniu mocy z monety Zielonego Rangera za pomocą klejnotu umieszczonego na mieczu Scorpiny. Tommy wyraźnie słabnie w trakcie potyczki, ale na szczęście w kluczowym momencie pojawiają się pozostali Wojownicy i dzięki temu walka robi się bardziej wyrównana. Scorpina ucieka, pozostawiają grupę kitowców, by spowolnili Rangerów. Tommy udaje się za nią w pościg, ale gubi swoją przeciwniczkę w głębi lasu. Powraca do niego widmo Rity, które prześladuje go od czasu przystąpienia do Power Rangers. Rita robi to, co do tej pory - drwi z Tommy’ego i jego słabości oraz kwestionuje lojalność świeżo zreformowanego Wojownika. Po powrocie do reszty, którzy w międzyczasie pozbyli się kitowców, Tommy zachowuje się wobec nich agresywnie - wstydzi się własnej słabości i faktu, że pozostali musieli go ratować. 

Bohaterowie wracają do Centrum Dowodzenia. Bohaterowie dochodzą do wniosku, że przejście Tommy’ego na stronę dobra sprawiło, iż Rita zmieniła swoja strategię - w bezpośrednim starciu drużyna jest dla niej zbyt potężna, dlatego przyjęła nową taktykę i poluje na Wojowników, próbując dopaść ich na osobności. Podniesiona zostaje też kwestia Dragonzorda - okazuje się, że Tommy traci równowagę psychiczną (nic dziwnego - ma w głowie Ritę odgrywającą złą, pokręconą wersję Świerszcza Jimmy’ego), przez co zord przestaje go słuchać. Tommy zaczyna się łamać, ale nim przechodzi w tryb zbuntowanego, obrażonego na cały świat nastolatka - traci przytomność. I tak kończy się drugi numer komiksu. Dostajemy jeszcze kolejny dwustronicowy odcinek przygód mięśniaka i Czachy, ale naprawdę nie jest on ani specjalnie zabawny, ani specjalnie interesujący, ot - duet schwytał kitowca i planuje obić mu twarz na oczach dziewczyn ze szkoły, by zrobić na nich wrażenie… niestety ich ofiara ucieka. 

Komiks jest świetny. Ma trochę walk, trochę ekspozycji charakterów postaci, trochę fabuły - a wszystko wymieszane jest w proporcjach gwarantujących świetną rozrywkę. Jasne, jeśli jest się rangerowym fandomitą, to można się czepiać, że po raz kolejny dostajemy historię skupioną przede wszystkim na Tommym, przez co pozostali członkowie drużyny zostają zepchnięci na dalszy plan… ale scenarzysta obiecał, że po zakończeniu pierwszego rozdziału serii sytuacja ta ulegnie zmianie. Cóż, oby tak było, bo już teraz dostaliśmy kilka intrygujących motywów - sytuacja rodzinna Kim, niskie poczucie własnej wartości Billy’ego czy… to tajemnicze coś, co zdaje się mocno absorbować Zacka. Każdy z tych wątków można interesująco wyeksponować i naprawdę mocno trzymam za słowo Higginsa - szkoda byłoby zmarnować taki potencjał. 

Wizualnie nadal jest znakomicie. Trafiły się może dwa, trzy kadry, na których dostrzec można pewną niedbałość w proporcjach sylwetek postaci, ale czepianie się tego byłoby… no cóż - czepianiem się. Komiks wygląda po prostu bardzo dobrze, sceny walk są dynamiczne, lokacje i rekwizyty z serialu odwzorowane z dużą pieczołowitością, mimika i ekspresja bohaterów wyglądają znakomicie - ten komiks ogląda się równie dobrze, co czyta. Wciąż olbrzymie wrażenie robią na mnie ciepłe, nasycone kolory, dzięki któremu Mighty Morphin Power Rangers ogląda się po prostu wyśmienicie - sprawiają one, że historia nadal ma lekki, przygodowy klimat znany z ekranowej inkarnacji franszyzy. Ilustracje wyglądają po prostu soczyście. 

Podsumowując - kolejny znakomity zeszyt komiksowej serii, która błyskawicznie stała się jedną z moich ulubionych. Fani i fanki Power Rangers znajdą tam wszystko, za co kochają tę franszyzę (i wiele, wiele więcej!), zaś osoby niezorientowane w temacie, jedynie mętnie kojarzące niektóre wydarzenia z oglądanego w dzieciństwie serialu… również mają szansę dobrze bawić się przy lekturze tego komiksu. To jest po prostu bardzo ładnie narysowana, ślicznie pokolorowana i zajmująco opowiadana historia z dynamicznymi scenami walk, interesującymi relacjami pomiędzy postaciami oraz sympatycznymi bohaterami i bohaterkami. Czego chcieć więcej?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...