Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Warehouse 13. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Warehouse 13. Pokaż wszystkie posty

sobota, 12 października 2013

Mali agenci Wielkiego Brata

fragment grafiki autorstwa Andy'ego Parka, całość tutaj.

Od samego początku śmiałem się z Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. Mając licencje na całe stado mniej lub bardziej znanych superbohaterów, Marvel decyduje się na stworzenie serialu o grupie totalnych, pozbawionych nadprzyrodzonych umiejętności, no name’ów. Nie wiem jak wy, ale gdy ja decyduję się oglądać serial rozgrywający się w kinowym uniwersum Marvela, oczekuję serialu o ludziach z supermocami – a nie niewydarzonego procedurala o tajnych agentach. W dodatku ewidentnie skleconego z pospiesznie przeredagowanych scenariuszy jakiegoś niezrealizowanego serialu, które ktoś wyciągnął z archiwum i uznał, że się nada. Po premierze okazało się, że wyszło na moje, bo powstał serial po prostu strasznie słaby, źle napisany, głupio rozplanowany, sztampowy i jadący na popularności kinowej marki. A nie tego oczekiwałem po pierwszym marvelowym serialu z prawdziwego zdarzenia.

Jest jednak coś, co mnie w Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. denerwuje znacznie bardziej, niż drętwe aktorstwo, toporny scenariusz, nieśmieszne gagi i karykaturalny wręcz schematyzm. Powyższe wady serial częściowo przykrywa sporym jak na telewizyjną produkcję budżetem (casus Avengers, których też uratowała widowiskowość – jedyny mocny punkt filmu). O wiele gorszy – dla mnie – jest bardzo silny ładunek… Hmm, chyba muszę tu użyć słowa „propagandowy”, bo żadne inne nie przychodzi mi na myśl. Gdyby Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. był po prostu słabym serialem, najpewniej w ogóle nie poświęciłbym mu notki i nie zawracałbym sobie nim głowy. Nie on pierwszy i nie ostatni – fakt, mnie, jako fana komiksów spod znaku Marvela niski poziom serialu boli szczególnie, ale przecież tego się należało spodziewać. Serial robiony chybcikiem, na wariata, w pół roku, nie miał prawa być dobry. Problem polega na tym, że memy jakie Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. propaguje na przestrzeni fabuły są po prostu żenujące w tym sensie, że otwarcie łaszą się amerykańskiemu Wielkiemu Bratu – i robią to w sposób tak toporny i rzucający się w oczy, że to aż boli. 

Najbardziej uderzyło mnie to podczas lektury trzeciego odcinka, w którym padają pamiętne słowa Skye będące odpowiedzią na „They’re Big Brother”, które wypowiada villian of the week. Bohaterka odpowiada na to: „Maybe, but they're the nice Big Brother, who stands up for his helpless little brother”. I przyznam, że w tym momencie o mało nie doznałem paskudnej kontuzji spowodowanej zbyt silnym facepalmem. Oto amerykańska agencja rządowa, nielegalnie przekraczająca granice państwa, z którym nie ma podpisanej umowy ekstradycyjnej, atakuje jego obywateli, zakłada podsłuchy i wszczyna strzelaniny staje się w opinii Skye spolegliwym Wielkim Bratem, który opiekuje się młodszymi, nieporadnymi braciszkami. W kontekście wątku Skye – mieszkającej w vanie haktywistki przynależącej do pozarządowej organizacji sprzeciwiającej się inwigilacyjnym tradycjom amerykańskich służb specjalnych. W tym momencie poszedł drugi facepalm, ale tym razem nic mi się nie stało, bo szczęśliwie z wrażenia nawet nie trafiłem w głowę. Wątek Skye rozwija się w tym momencie w sposób strasznie sztampowy (jak zresztą każdy wątek w tym serialu) i, z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę przepowiedzieć, co się w nim stanie dalej. Otóż Skye, rozdarta pomiędzy lojalnością wobec S.H.I.E.L.D., a Rising Tide (to ci haktywiści, serialowa wersja Anonymousów) ostatecznie, po wielu wahaniach, opowie się za tymi pierwszymi. Szczególnie, że do tej pory Rising Tide są przedstawiani jako złowieszcze, enigmatyczne zagrożenie, które uwiodło biedną, niewinną, poszukującą rodzinnego ciepła Skye, zaś S.H.I.E.L.D. to ciepła dobrotliwa rodzina, Wielki Brat otaczający ją i innych maluczkich braterską protekcją.

Po obejrzeniu tego epizodu, przypomniałem sobie fabułę pilota serialu – i już tam można było dostrzec pierwsze oznaki laurkowatości. Ostatecznie villianem tygodnia był tam bezrobotny czarnoskóry mężczyzna, prostoduszny przedstawiciel klasy robotniczej, który wpada w amok wskutek długiego kontaktu z futurystycznym szpejem, który nosił przyklejony do ręki - domyślam się, że w ten właśnie sposób panowie biznesmeni patrzą na członków ruchu Occupy Wall Street. Tu się z kolei czepiam tego, że generalnie empatyzujemy z tym bohaterem, zaś scenariusz dość precyzyjnie kreśli nam jego osobę i jego problemy ze znalezieniem pracy i wychowywaniem syna – ale pointa wygląda tak, że te jego życiowe problemy pozostają nierozwiązane. Odcinek kończy się tak, że facet obrywa jakąś obezwładniającą bronią zmajstrowaną przez agentów i… tyle. Żadnego domknięcia tego wątku, któremu poświęcono relatywnie dużą część odcinka. Kłopoty szarego człowieka, który dał się złapać w grawitacyjną studnię nadprzyrodzonych problemów zdają się kompletnie nie interesować scenarzystów, przez co ów bohater staje w szeregu  z innymi bad guy’ami zaprezentowanymi dotąd w serialu. A nawet gorzej – jego postawa została przedstawiona w negatywnym świetle, obdarzony chwilowymi supermocami robotnik stał się w oczach scenarzystów (i, pośrednio, widza) wichrzycielem bezsensownie burzącym ustalony porządek. Moja interpretacja tej fabuły wygląda cokolwiek paskudnie – oto sfrustrowany pracownik fizyczny, który wyraża wściekłość z powodu niemożności poprawienia poziomu życia swojego i samotnie wychowywanego syna jest zagrożeniem, które trzeba stłumić. O tym, że jest tylko objawem choroby (kryzysu) nie ma ani słowa.

Wkurza mnie to, ponieważ serial propaguje taki obraz świata, w którym służby specjalne zajmujące się, w dużej części, inwigilacją są przedstawiane w pozytywnym świetle, zaś społeczne ruchy na rzecz obrony prywatności i wolności słowa jako terroryści podnoszący rękę na Amerykańską Demokrację. Ja wiem, że to jest jak najbardziej dopuszczalna konstrukcja fabularna i zapewne wyszło to przypadkiem, ale w kontekście naszych czasów i tego, co się dzieje na świecie, a przede wszystkim w USA – ujawnianie afer związanych z inwigilacją obywateli przez rządy ich państw oraz innych mocarstw – coś takiego musi wyglądać jak laurka wystawiona jankeskiemu rządowi. Owszem, podsłuchujemy was, inwigilujmy, wiemy wszystko o każdym obywatelu naszego kraju, ponieważ każdemu z was możemy zajrzeć przez okno i na skrzynkę mailową – ale to dla waszego własnego dobra, zwykła braterska ochrona malutkich, głupiutkich braciszków. Łatwo jest zaufać Wielkiemu Bratu, jeśli ma on seksowną sylwetkę agenta Warda czy agentki Simmons. Albo dobrotliwe, ojcowskie oblicze Coulsona. Ciekawi mnie tylko, na kogo nasi dzielni mali wielcy agenci zapolują w kolejnym odcinku. Edwarda Snowdena? Bradley’a Manninga?

Bezwiednie porównuję pod tym względem Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D. z innym przygodowym proceduralem o podobnej formule – Warehouse 13 – i widzę tam zupełnie inne, bardziej odpowiadające mi podejście. Otóż zarządzający Magazynem Regenci to w większości grupa zatroskanych (i zakonspirowanych) obywateli z niższej klasy średniej – nauczyciele, podrzędni pracownicy firm farmaceutycznych, kierownicy supermarketów – obdarzeni niskim prestiżem społecznym, ale dzierżący pieczę nad najpotężniejszymi zasobami świata, które przezornie ukrywają przed wielkimi, potężnymi i wpływowymi. społeczeństwo obywatelskie, jak się patrzy. Wprawdzie mocno zrelatywizowane – bo Regenci są w serialu przedstawieni jako grupa bardzo bezwzględna, niecko skostniała i archaiczna – ale to jeszcze lepiej, bo pokazuje, że świat wcale nie jest czarno-biały. W każdym razie, da się. 

Wiem, że po lekturze tej notki część z czytelników zarzuci mi doszukiwanie się jakichś głębszych, nieistniejących przesłań, czepiania się na siłę, nadmiernego „upolityczniania” popkultury czy nadinterpretacji. Trudno, nie będzie to pierwszy raz. Ja problem widzę i mam zamiar o tym pisać, a jeśli komuś się to nie spodoba – będzie mi z tego powodu bardzo, ale to bardzo wszystko jedno. Co wcale nie oznacza, że nie podejmę ewentualnej polemiki.

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Warehouse 13. 2x05 - 13.1

fragment grafiki autorstwa Orena Jacka Turnera, całość tutaj.
W którym dochodzi do crossoveru z serialem Eureka. Generalnie wygląda to tak, że SyFy starało się zbudować wewnętrzne uniwersum, na przestrzeni którego funkcjonowałyby seriale tej stacji. Poza Warehouse 13  i Eureka do SyFy-verse przynależał także Alphas, potencjalnie planowano też rozszerzyć uniwersum o kolejne produkcje. Ambitne przedsięwzięcie spaliło jednak na panewce – zarówno Eureka, jak i Alphas zostały po pewnym czasie anulowane, zaś Warehouse 13 też już stoi w kolejce do odstrzału. Szkoda, bo zamysł ciekawy, nawet jeżeli trochę nieprzemyślany.

Ale wracając do odcinka. Eureka to serial znacznie słabszy od Warehouse 13. Konwencja była nieźle pomyślana – serial miał w zamierzeniu odtwarzać klimat tworów pokroju Honey, I Shrunk the Kids, czyli familijne lekkie sci-fi. Wyszło raczej średnio, głównie ze względu na infantylizm scenariuszy i słabo widoczne, ciągnące się niemiłosiernie wątki główne. Mimo wszystko, serial miał swoje momenty, bo taka koncepcja miasta zamieszkałego przez szalonych naukowców początkowo bardzo mnie kupiła, zaś niektóre postaci zapadały w pamięć i budziły szczerą sympatię.

Jedną z takich postaci był Douglas Fargo – roztrzepany młody naukowiec przyciągający do siebie kłopoty niczym gigantyczny eletromagnes. Fargo przypomina nieco Myślaka Stibbonsa z Niewidocznego Uniwersytetu i chyba właśnie to pratchettowe skojarzenie sprawiło, że ten bohater wzbudził moją natychmiastową sympatię. I właśnie Fargo – który został wezwany do Magazynu celem uaktualnienia sieci komputerowej – jest tu pomostem pomiędzy Eureką, a Warehouse 13. Sam odcinek bardzo fajnie łączy to, co najlepsze z Eureki z tym, co najlepsze w Warehouse 13, jest w dodatku fabularną samostójką, więc fani Fargo, którzy chcą go zobaczyć w odrobinę innej konwencji spokojnie mogą sobie obejrzeć ten odcinek nawet bez znajomości całego serialu.

A zatem – osią fabularną odcinka jest właśnie przybycie (na zlecenie Pani Frederic) Douglasa Fargo do Magazynu i wynikłe z tego kłopoty, w które wplątany został także niejaki Hugo Miller, były agent Magazynu, który wcześniej zajmował się jego zapleczem technologicznym. Już na wstępie trzeba zaznaczyć, że intryga w tym odcinku trochę kuleje, bo zamiast zwyczajowego dochodzenia mamy do czynienia z doctoropodobną gonitwą po Magazynie i w poszukiwaniu Hugo Millera, ale taka już uroda crossoverów. Generalnie jednak nie ma na co narzekać, bo zarówno Fargo, jak i Hugo Miller pojawiają się jeszcze w serialu jako postaci powracające i generalnie trudno nazwać zapychaczem odcinek, który w taki sposób rozwija mitologię serialu. W dodatku sama fabuła, mimo wszystko, także daje radę, nawet jeśli nie machlojkami związanymi z opowieścią, to samą otoczką i klimatem.

Zacznijmy od tego, co najbardziej smakowite – relacji Claudii z Fargo. Oboje łączy wiele rzeczy. Zarówno panna Donovan, jak i pan Fargo są oudsiderami, oboje dysponują potężnym intelektem i nie do końca pasują do otoczenia, w jakim funkcjonują. Nic zatem dziwnego, że od razu przypadli sobie do gustu. Dla mnie to był akurat strzał w dziesiątkę, bo te postaci najzwyczajniej w świecie pasują do siebie, nawet mimo znacznej różnicy w charakterach. Jest między nimi chemia i dynamizm, jakieś porozumienie, którego nie potrafię dostrzec na linii Claudia-Todd. Claudia razem z Fargo może uratować Magazyn przed zniszczeniem i ramię w ramię stawić czoła stadu mechanicznych pająków za pomocą miecza świetlnego – a później spontanicznie go pocałować. I w dodatku co chwila przerzucają się znakomitymi tekstami (wygłoszona przez Fargo pointa sceny z mieczem świetlnym – cudo). Tak, tak i jeszcze raz tak! Nudny i rozlazły Todd pod żadnym względem nie dorównuje Douglasowi i naprawdę dziwi mnie fakt, iż Claudia stwierdza, że jednak lubi Todda i friendzonuje Fargo. Pół sekundy po ich wspólnym pocałunku. Na szczęście jednak zostaje to naprawione w Eurece, w odcinku Crossing over, gdy do Eureki przybywa Claudia i pakuje się w sam środek wibbly-wobbly-timey-wimey, tam jednak jej rola zostaje ograniczona do tego, że przez pół odcinka leży na Fargo, który wpakował się na pole minowe, jakie znienacka pojawiło się w pobliżu miasteczka. Tym niemniej, relacja obu tych postaci w tym odcinku została skierowane na właściwe tory.

Ale wróćmy do 13.1. Czy poza znakomitą relacją Claudii i Fargo ma nam on coś ciekawego do zaoferowania? Wbrew pozorom – tak. To naprawdę fajny, odprężający epizod, w którym grono powracających postaci powiększa się o bardzo sympatyczne osobistości (wspominałem już, że lubię Hugo Millera? Nie? No to wspominam). Serdecznie zachęcam do lektury tego odcinka.

czwartek, 23 maja 2013

Warehouse 13. 2x04 - Age Before Beauty

fragment grafiki autorstwa Mana Raya, całość tutaj.

Odcinek, w którym Myka walczy na miecze w jakimś zapuszczonym zamku w Cardiff, by już chwilę później brylować na wybiegu w charakterze modelki, Pete ponownie wciela się w Ciasteczkowego Potwora, Artie boi się krwi, a Claudia idzie na randkę. Odcinek głównie poświęcony Myce i Claudii, męska część obsady schodzi na nieco dalszy plan, choć na szczęście panowie są tu dość dobrze wpleceni w fabułę i wszystko wypadło jak należy.

Jedna z pierwszych scen odcinka rozgrywa się w Walii, nieopodal Cardiff, gdzie główni bohaterowie walczą z jakimś drabem o Excalibura. Strasznie lubię takie scenki z życia agentów Magazynu – wyrwane z kontekstu fragmenty spraw, jakie załatwiają na co dzień, a które z jakichś względów nie doczekały się pełnoodcinkowego rozwinięcia i egzystują w charakterze atrakcyjnych dodatków. W sumie żałuję, że ta sprawa z Excaliburem nie została rozwinięta do pełnoprawnego epizodu, najlepiej w formie crossovera z Torchwood (miejsce akcji zobowiązuje!). No nic, przy sprzyjających wiatrach kiedyś napiszę o tym fanfika.

Główna część fabuła bardzo fajna i zarazem bardzo ryzykowna. Fajna, bo jej podstawą jest ten cały magiczny świat mody, wybiegów, pięknych kobiet, zniewieściałych projektantów, ambitnych fotografów i tajemniczych wielbicieli. Ryzykowna – bo konstrukcja fabularna wtłaczająca Mykę w to środowisko mogło tę bohaterkę zupełnie zbędnie i zupełnie kretyńsko uprzedmiotowić. Jak wiemy, Myka nie jest postacią, która traktuje swoją cielesność w sposób przedmiotowy, jako jeden z potencjalnych atutów (w odróżnieniu do, dajmy na to, H.G. Wells, która swoją seksualność od samego początku traktowała jako jeden z równorzędnych sposobów osiągnięcia zamierzonych celów – uwiedzenie Pete’a w Londynie). Tymczasem rozwiązanie przez agentów sprawy starzejących się w błyskawicznym tempie modelek już na samym początku wymaga od Myki działania pod przykrywką, jako jedna z nowozatrudnionych modelek.

No właśnie, ale czy koniecznie wymaga? Konstrukcja fabularna raczej tego nie usprawiedliwia – równie dobrze bohaterowie rozwiązaliby tę zagadkę działając tradycyjnie, prowadząc dochodzenie, przesłuchując świadków i badając dowody, cała ta maskarada z przebieraniem Myki w kuse ciuszki wydaje mi się średnio usprawiedliwiona. Oczywiście, tylko na poziomie intrygi, bo ten zabieg daje nam zarówno ciekawe pogłębienie sylwetki charakterologicznej Myki, jak i wgląd w barwny świat tego całego modowego środowiska, które w odcinku jest zresztą workiem drażniących stereotypów. Jak modelka – to zimna suka, która nienawidzi koleżanek i zrobi wszystko, by znaleźć się na szczycie łańcucha pokarmowego. Jak kreator mody – to zniewieściały, egzaltowany gładysz. Jak pomocnica projektanta – to zahukana szara myszka w okularach, pokornie znosząca fochy gwiazdeczek. Ta nieco toporna stereotypizacja na szczęście nie przyćmiewa bardzo barwnie wykreowanego obrazu środowiska wewnętrznych intryg i niezdrowych ambicji, w którym wytropienie zbrodniarza jest takie trudne właśnie z powodu sieci tajemnic i machinacji, które zwyczajowo oplatają ten świat błysku fleszy. Działanie samego artefaktu też jest zresztą jakimś tam nawiązaniem do etosu, jakim rządzi się świat mody gdzie po dwudziestym którymś roku życia „nagle” modelka robi się za stara i zostaje wygryziona przez młodsze koleżanki. Bardzo to było fajnie skonceptualizowane, szkoda tylko, że odrobinę kosztem postaci Myki.

Na pomysł pracy pod przykrywką wpada oczywiście Pete, którego mizoginizm ponownie daje tu o sobie znać. Myka, jako modelka co i rusz styka się z nieprzychylnymi uwagami pod swoim adresem – że za gruba, za stara, za brzydka. To generalnie uwypukla jej niską samoocenę, której nabawiła się z powodu swojej przebojowej i rozchwytywanej siostry. Dzięki Pete’owi, który po raz kolejny komplementuje ją, by podnieść Mykę na duchu (i ponownie udało się nie wprowadzić żadnych wyraźniejszych sugestii co do tego, że ich relacja ma charakter romantyczny – wielkie brawa dla scenarzystów), no ale… właśnie. Początkowo wahałem się, czy tak świadoma własnej wartości osoba jak Myka zgodziłaby się na uprzedmiotowienie jej za pomocą wepchnięcia w rolę modelki, ale teraz dochodzę do wniosku, że udało się tego uniknąć. Po pierwsze – okazuje się, że Myka potrzebuje zapewnienia o własnej atrakcyjności i otrzymuje je, dobrze wypadając na wybiegu. Po drugie – mimo działania pod przykrywką Myka ani na chwile nie zostaje zredukowana do seksownego ozdobnika, cały czas działa jak zawodowiec. W ramach odgrywanej pod przykrywką roli to już raczej Pete, jako ochroniarz-menadżer Myki, jest sprowadzony do chłopca na posyłki dla nowoodkrytej gwiazdy. Po trzecie – środowisko modowe zostało w tym odcinku przedstawione bardzo feministycznie. To kobiety nim zarządzają, dowodzą logistyką na wszystkich szczeblach (facet-projektant musi ugiąć się przed panią menadżer i nie ma przebacz). Poza tym, w czasie pokazu mody publiczność to też w gruncie rzeczy prawie same kobiety, które nie oceniają modelek, a noszone przezeń kreacje. W gruncie rzeczy na żadnym poziomie nie dochodzi do jednoznacznego uprzedmiotowienia modelek. Podejrzewam, że to bardzo wyidealizowana i mało realistyczna wizja przemysłu modowego, ale należy docenić starania twórców, by z jednej strony uniknąć seksistowskich scen i kontekstów, a z drugiej – przedstawić przemysł modowy jako skrajnie odpychający i pod wieloma względami patologiczny. Już za to należą się twórcom brawa.

Wątek Claudii natomiast… Tu mam uczucia mocno ambiwalentne. No bo tak – relacja Claudii z Artiem wyszła bardzo dobrze. Artie, który stara się ją „wypchnąć” z Magazynu celem nawiązania rówieśniczych relacji i w pewnym momencie zaczyna mówić o żuczkach, pszczółkach i kwiatkach wypadło ciepło, zabawnie i naturalnie. W ogóle w tym odcinku to Artie i Claudia mają zdecydowanie najlepiej napisane dialogi. I bardzo fajnie, tylko czemu obiektem nastoletniego zauroczenia Claudii miałby być ktoś taki, jak Todd? Chodzi o to, że Todd, jako postać, jest skrajnie antypatyczna. Rozmemłany niezgrabiasz, niespecjalnie lotny intelektualnie i bardzo nijaki. Ja wiem, że scenarzyści w dalszych odcinkach wyłamali tę postać z większości schematów, ale zrobili to w wyjątkowo wymuszony, bzdurny sposób. Poza tym, w tym odcinku Claudia poznaje Todda takiego, jakiego poznaje – i nie umiem określić, jakie cechy charakteru sprawiły, że się nim zainteresowała. Szczęściem, jak zawsze znakomita, gra Scagliotti w dużej mierze ratowała ten wątek.

Generalnie odcinek bardzo dobry. Szybki, dynamiczny, ze świetnie skonstruowaną intrygą (do pewnego momentu absolutnie wszyscy są podejrzani) i kilkoma smakowitymi scenami. Absolutnie najlepiej zagraną z nich była ta, w której Artie, po krótkim wahaniu, decyduje się nie wchodzić do sali szpitalnej, w której leży postarzona artefaktem Myka. Ekspresja Rubinka (serialowego Artiego) i jego błyskawiczna, niema rozmowa z Claudią tylko za pomocą mimiki wypadło po prostu fenomenalnie. Bez ani jednego słowa wiadomo było, że Artie czuje się odpowiedzialny za Mykę i że boi się jej utraty. Tak się powinno pokazywać głębię emocjonalną w serialach. Znakomicie wypadł też Pete, któremu puszczają hamulce, gdy dowiaduje się, kto stoi za stanem Myki. Krótko mówiąc – świetny, niegłupi odcinek.

wtorek, 21 maja 2013

Warehouse 13. 2x03 - Beyond Our Control

fragment grafiki autorstwa Louisa Poyeta, całość tutaj.

…który właściwie można określić mianem drugiej części nieformalnego dyptyku zapychaczowego zapoczątkowanego poprzednim odcinkiem. Fabularne ziarna zasiane w Mild Mannered (kwestia niechęci mieszkańców sąsiadującego z Magazynem miasteczka wobec agentów, magiczna migrena Leeny) tutaj znajdują swoje rozwiązanie. Ponadto, pojawia się zalążek kolejnych wątków, które na przestrzeni sezonu będą się rozwijać. Nie przeszkadzałaby mi taka przestojowa formuła odcinka, gdyby nie fakt, że zarówno te zakończone, jak i napoczęte wątki poboczne są takie… nijakie. Żeby nie było – odcinek ma też klasyczną fabułę z artefact of the week i dochodzeniem, szkoda tylko, że sympatyczny w sumie epizod został przygnieciony tymi machlojkami związanymi z napompowaniem pierwszej połówki sezonu jakimiś zbędnymi wątkami.

Zacznijmy od Leeny i jej reminiscencji związanych z kontrolowaniem jej przez MacPhersona. Może najpierw o tym, co mi się w tym podobało – pojawiła się Pani Frederic i Benedict Valda (chyba mój ulubiony Regent) oraz pokazano, że Regenci są w stanie poświęcić bardzo wiele dla zdobycia informacji, oczywiście o ile nie wiąże się to z bezpośrednim zagrożeniem dla nich samych. Sytuacja wygląda bowiem następująco – Leena wciąż ma w podświadomości ślady swojego połączenia z MacPhersonem i, co za tym idzie, może znać niektóre plany i tajemnice ex-agenta Magazynu, włącznie z tym, co kombinuje H.G. Wells. Dane te można Leenie wyciągnąć z głowy, ale wiąże się to dla niej z pewnym ryzykiem. Cały wątek polega na tym, że Leena leży i majaczy, zaś sprowadzona przez Regentów specjalistka od tego typu spraw wyciąga jej z głowy strzępki MacPhersona. Najciekawsze dzieje się jednak jeszcze przed przystąpieniem do rytuału – Pani Frederic spiera się z Valdą co do przedsięwzięcia.

Jakiś czas temu pisałem, że sama idea Regentów bardzo mi się podoba. Podoba mi się także fakt, w jaki sposób została przedstawiona – nie jako grupa nieomylnych mentorów, w której zasiada Yoda z Gandalfem. Regenci to w gruncie rzeczy dość złowroga, niemal odpychająca grupa ludzi, którym powierzono opiekę nad potężnymi artefaktami i która nie cofnie się przed niczym, by wypełnić zamierzone cele. Jak dowiadujemy się z późniejszych odcinków – Regenci mają też sporo wad, z których najbardziej widoczną jest pewna skostniałość struktur organizacyjnych, zbytnie myślenie szkiełkiem i okiem zamiast serca oraz wiążące się z tym traktowanie naszych bohaterów w charakterze mięsa armatniego. Generalnie bardzo fajnie zrelatywizowano Regentów, którzy – mimo wszystko – pozostają jednak organizacją wydajną i Magazynowi bardzo potrzebną.

Wyżej pisałem o tym, że w niniejszym odcinku wprowadzono dwa nowe wątki, wokół których w jakimś tam stopniu orbitować będzie fabuła drugiego sezonu (a przynajmniej pierwszej jego połówki). Tak się składa, że oba te wątki są w zamierzeniu romansowe, w praktyce jednak – w różnym stopniu – irytują banalnością konstrukcji i bezsensownością rozwiązania. Pierwszym z nich jest nieznośne archetypowa „od antypatii do sympatii” relacja Pete’a i Kelly, weterynarki pracującej w miasteczku. Żeby nie było – wyszło nawet sympatycznie, choć Kelly jest może trochę zbyt sztampową postacią, by dało się ją lubić. Drugim wątkiem jest bardzo źle pomyślane zauroczenie Claudii pracującym w sklepie z artykułami elektronicznymi Toddem. O obu tych wątkach będę jeszcze pisał (głównie narzekając na ich zbędność fabularną i schematyczność), póki co zaznaczam tylko ich pojawienie się i przechodzę do właściwej części odcinka.

Generalnie Beyond Our Control to bardzo docorowy odcinek – nasi bohaterowie dużo biegają, starają się ogarnąć sytuację i uratować miasto, najwyraźniej znakomicie się przy tym bawiąc. Sam pomysł skrajnie campowy – Philo Farnsworth wymyślił trójwymiarową telewizję, która przy okazji w czasie projekcji robi się realna, niekiedy aż do bólu, co w swoim czasie próbowało wykorzystać wojsko. Ostatecznie projektor tworzący realne iluzje został skonfiskowany przez Magazyn. Przynajmniej w teorii, bo najwyraźniej w sąsiadującym z Magazynem Univille zaczynają krążyć postaci z niegdysiejszych kinowych przebojów. Osobą łączącą wszystkie te filmy jest niejaki Raymont St. James. Początkowo myślałem, że to taki fikcyjny archetypowy zakleszczony pomiędzy mitem Humphrey’a Bogarta i Beli Lugosiego, ale okazało się, że amerykańskie kino zna aktora o bardzo podobnym nazwisku. Podejrzewam, że zmodyfikowano jego nazwisko z powodu konfliktów prawnych.

Campowość tego odcinka w jakimkolwiek innym serialu (może poza wielokrotnie w tym kontekście przywoływanym Doctorem Who) byłaby nie do wytrzymania, bo zarówno pomysł wyjściowy, jak i ostateczna konfrontacja są absolutnie, nierealistycznie przegięte. Twórców Warehouse 13 po raz kolejny ratuje przyjęta przez nich konwencja, którą wielokrotnie już chwaliłem i pochwalę jeszcze niejeden raz. Oczywiście, nie każdy będzie w stanie przyjąć taką stylistykę. Do tego trzeba być trochę dzieciakiem, trochę z głową w chmurach i trochę z przymrużonym okiem. I właśnie tacy ludzie oglądają Warehouse 13. 

Co do odcinka - średniak, ale mimo wszystko sympatyczny. Jeden z gorszych odcinków całego serialu, co zresztą sporo mówi o jego poziomie. Żebyśmy tylko takie seriale mieli!

niedziela, 19 maja 2013

Warehouse 13. 2x02 - Mild Mannered

fragment grafiki autorstwa Jacka Kirby'ego, całość tutaj.

Dziś w menu – poznajemy drugie imię Myki (które jest po prostu świetne i nie ma się czego wstydzić, gdybym był dziewczyną, sam chciałbym nosić takie imię), dowiadujemy się, że Pete jest komiksowym geekiem zorientowanym na Silver Age, Artiego dręczą duchy nieodległej przeszłości, zaś Claudia ma pretensje do Leeny o kradzież tożsamości, który przysporzył zarówno jej, jak i pozostałej części ekipy Magazynu wielu problemów.

Zacznijmy może właśnie od tego wątku – to bezsprzecznie najgorszy motyw całego odcinka. Scenarzyści, poważnie? Leena była wtedy zdalnie sterowana przez MacPhersona, z czego Claudia doskonale zdaje sobie sprawę, w dodatku z ich dwojga to właśnie Leena została bardziej skrzywdzona, bo to z niej MacPherson zrobił kreta, pozbawił wolnej woli i zwyczajnej ludzkiej godności. Owszem, fakt, że Leena wrobiła w to wszystko Claudię i wynikające z tego podejrzenia mogły zachwiać jej (Claudii) ledwo co ugruntowanym poczuciem przynależności do „rodziny” Magazynu, ale… Taki głupi fundament konfliktu Leeny i Claudii stawia tę drugą w pozycji osoby egoistycznej i zupełnie pozbawionej empatii. A przecież doskonale wiemy, że tak nie jest. Drugim motywem rozgrywającym się poza głównym wątkiem odcinka jest widmo MacPhersona nawiedzające Artiego. Rozwiązanie tego wątku okazało się zaskakująco ciekawe – dowiadujemy się, że Artie naprawdę cierpi z powodu utraty przyjaciela, mimo wszystkich niesnasek, jakie wydarzyły się po drodze. Niestety – poza pogłębiającą sylwetkę charakterologiczną Artiego konkluzją ten wątek nie ma niczego ciekawego do zaoferowania i ogranicza się do scen nawiedzania Artiego i jego prób odkrycia genezy tych zjawisk.

Tak na marginesie obu tych wątków – podobały mi się małe prezenty dla fanów, smaczki łagodzące ewidentny fakt, iż odcinek stanowi w gruncie rzeczy zapychacz fabularny. Te smaczki to, na przykład, Myka, której w końcu przysłano rzeczy osobiste do jej nowego miejsca zamieszkania i jej reakcja na odzyskanie ważnych dla niej drobiazgów. Tańcząca, tuląca do siebie misia Myka – na początku konfuzja, ale przecież ta bohaterka to nie żadna Królowa Śniegu, a jej pragmatyzm i precyzja myślowa wcale nie muszą oznaczać chłodu emocjonalnego. Kolejną sympatyczną sceną jest kazanie, jakie Artie wygłasza pod adresem Claudii, który tłumaczy krnąbrnej dziewczynie, czemu agenci Magazynu korzystają z broni obezwładniającej. Taka batmanowo-doctorowa etyka, bardzo pasująca do konwencji serialu i bardzo dobrze, że to zostało powiedziane głośno i dobitnie. A propo Doctora – Claudia cytuje Dziesiątego. Jej, super – mam na twarzy szeroki uśmiech za każdym razem, gdy widzę tę scenę. Twórcy nie ukrywają inspiracji serialem Doctor Who i bardzo dobrze, bo jeśli się inspirować, to najlepszymi (abstrahując od tego, że uczeń wyprzedził mistrza i Warehouse 13 ostatnio przebija Doctora pod prawie każdym względem. Przynajmniej moim zdaniem). Poza tym – wyobrażacie sobie Claudię jako towarzyszkę Doctora? Na pokładzie TARDIS? Łał. Jestem gorąco za.
                                                                         
No dobrze – przejdźmy do meritum, którym jest prowadzona przez agentów sprawa artefaktu dającego super-moce. Cały odcinek jest mocno przerysowaną satyrą na komiksy superbohaterskie. Z ust Pete’a, Myki i Claudii (która w pewnym momencie dołącza do agentów terenowych) właściwie co chwila padają jakieś kwestie powiązane z komiksami. Niestety, jako zabawa konwencją odcinek sprawdza się naprawdę tak sobie. Cała ta superbohaterska estetyka sprowadza się do mało wyrafinowanych i podanych w łopatologiczny sposób smaczków i właściwie od razu schodzi na dalszy plan, ustępując tradycyjnej aż do bólu formule procedurala. A szkoda, bo przecież wyjściowa idea dawała naprawdę spore pole do popisu i przy odrobinie wysiłku mógł to być znakomity odcinek. A tak, mamy sztampowy zapychacz. Ale i tak niektóre momenty – Myka w kostiumie superbohaterskim strzelająca promieniami z rękawic, ostateczna konfrontacja polegająca na ściągnięciu gaci głównemu przeciwnikowi  – były naprawdę udane. Szczególnie kiczowata i przerysowana, nawet jak na standardy Warehouse 13, finałowa walka.

Jeszcze tak odnośnie artefact of the week – w tym odcinku były nim slipy Angela Siciliano. To nazwisko zapewne nikomu niczego nie mówi, może poza największymi komiksowymi geekami. Już tłumaczę – otóż był w historii amerykańskich komiksów superbohaterskich czas, gdy anonsowano na ich łamach specjalne kursy ćwiczeń, po których – wedle zapewnień reklamujących ich komiksowych postaci – czytelnik sam może nabrać iście superbohaterskiej masy i postawy. Twarzą – choć może niekoniecznie o tę część ciała w tym wypadku chodzi – wielu takich reklam był właśnie Angelo, znany bardziej pod pseudonimem Charles Atlas.

Tak więc tak – odcinek trochę rozczarowuje. Sztampowa fabuła, kilka ciekawych pomysłów, parę smaczków… Z jednej strony średniak, z drugiej – znam seriale, w których odcinki tego poziomu są jednymi z lepszych. Kwestia skali. A, i byłbym zapomniał – w epizodycznej roli pojawia się Jewel Staite, ale jej rola zupełnie nie zapada w pamięć. I to chyba tyle.

czwartek, 16 maja 2013

Warehouse 13. 2x01 - Time Will Tell

fragment grafiki autorstwa Henrique Alvina Correa'y, całość tutaj.
Otwarcie drugiego sezonu to zarazem pociągnięcie nagle uciętych wątków z finału sezonu pierwszego, jak i godne zapoczątkowanie nowych. Poza tym – Artie czuje krówkę, Pani Frederic dusi Leenę (płakałem ze wzruszenia), Pete cytuje teksty z Młodego Frankensteina i Wyspy Doktora Moreau i robi z siebie kompletnego idiotę, atakując aktora odgrywającego H.G. Wellsa. Co do H.G. – o której to postaci w dużej mierze będzie opowiadał ten wpis – też się pojawia i od tego momentu właściwie tak naprawdę zaczyna się Warehouse 13. Ale do tego jeszcze dojdziemy.

To jest przede wszystkim odcinek z family reunion. Błyskawiczne zmartwychwstanie Artiego jest jednym z najlogiczniejszych powrotów zza grobu, jakie widziałem w popkulturze (Feniks Czechowa), zaś reakcja na nie potwierdza wszystko, co napisałem o związkach rodzinnych w serialu. Kadra Magazynu wyraźnie traktuje siebie nawzajem jak członków rodziny, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Mamy zrzędliwego nieco, ale troskliwego i odpowiedzialnego ojca (Artie) i przejmujące się jego losem dzieci (Myka, Pete), a także zbuntowaną nastolatkę osaczoną przez misterną siatkę intryg MacPhersona (Claudia). A właśnie – Claudia w tym odcinku wraca do swojej wersji z jej debiutanckiego odcinka, czyli zaszczutej przez otoczenie outsiderki, która na własną rękę stara się uporać z własnymi problemami. Dość szybko jednak Artie przywraca dziewczynę do pionu, pomagając dowieść jej niewinności i odbudowując z nią rodzicielskie relacje, naruszone przez machinacje MacPhersona. Szkoda – Claudia jako wolny elektron, przynajmniej przez pewien czas, pozostająca poza wszelką kontrolą, byłaby bardzo fajnym wątkiem. Na pewno fajniejszym, niż ta jej pożal-się-Cthulhu relacja z Toddem… ale o tym kiedy indziej. Tymczasem przejdźmy do głównej gwiazdy odcinka, która jest oczywiście H.G. Wells.

To dobry moment, żeby opisać, jak Warehouse 13 bawi się popkulturą, a konkretniej z motywem, który TvTropes nazywa Ninja Pirate Zombie Robot ­– czyli upchnięcie paru nerdowskich fetyszy w jedną postać – i dlaczego robi to lepiej, niż Doctor Who. H.G. Wells z Warehouse 13 jest bowiem kobietą – ghost writerem swojego brata Charlesa, a także ex-agentką Magazynu 12, zadeklarowaną feministką, w dodatku biseksualną (jak to stwierdzi w jednym z kolejnych odcinków: „Many of my lovers were men.), śmiertelnie niebezpieczną mistrzynią sztuk walki, wynalazczynią i jednym z najpotężniejszych intelektów w historii ludzkości. Jakby tego było mało, nosi w tym odcinku steampunkowy gorset dający możliwość poruszania się z prędkością ponaddźwiękową (niewidzialność gratis). Jak zatem widać, niedaleko jej do znanej skądinąd madame Vastry. Przy czym Helena G. Wells jest postacią zdecydowanie ciekawszą, a to z tego powodu, że Moffat zrobił z Vastry raptem ozdobnik, barwny, lecz kompletnie „pusty” i, paradoksalnie, nieciekawy. Miks popkulturowych archetypów i konwencji jest interesujący o tyle, o ile osadzony jest w interesującym kontekście, w przeciwnym wypadku mamy efektowną, bo efektowną, ale jednak – wydmuszkę. Tak się stało z postacią Vastry (opinia prywatna, idę o zakład, że cała rzesza fangirls za chwilę mnie naprostuje) i tego udało się uniknąć H.G. – właśnie ze względu na to, że w Warehouse 13 coś z tą postacią zrobiono, nadano jej określony rys charakterologiczny, pogłębiono osobowość, uwikłano w jedną z najciekawszych nieheteronormatywnych relacji w popkulturze. W tym odcinku, co prawda, jeszcze tego nie widać – ale już teraz warto zaznaczyć, że Helena jest postacią pełną gębą, nie zaś sztywnym (póki co?) konstruktem pokroju jaszczurzej wiktoriańskiej lesbijki z kataną.

To jaka w końcu jest ta tak wychwalana przeze mnie H.G. Wells? To bezczelna manipulatorka, świadoma własnych walorów (tak fizycznych, jak i intelektualnych), zdecydowanie prąca przed siebie – i biada temu, kto stanie jej na drodze. Sposób, w jaki manipuluje agentami Magazynu i wywodzi ich w pole tak, że poruszają się niczym dzieci we mgle dowodzi, że to postać potencjalnie tak równie niebezpieczna, co MacPherson, który zresztą zginął z jej właśnie ręki.

Świetna jest też jedna z ostatnich scen odcinka, gdy – dość archetypowo, muszę przyznać – MacPherson tuż przed śmiercią uświadamia sobie, że się mylił. Poznajemy w końcu motywację działań Jamesa – otóż w czasie korzystania z mocy Feniksa, stojąc na granicy życia i śmierci (a może nawet poza tą granicą) widział tylko ciemność i pustkę, w przeciwieństwie do Artiego, który w analogicznej sytuacji widział światło i odczuwał spokój oraz nadzieję. Przy czym – tak sobie gdybam i snuję hipotezy – nie chodzi tu raczej o istnienie/nieistnienie życia pozagrobowego, tylko raczej takich spraw, jak dobro i zło,  chaos i równowaga. Albo może Feniks po prostu pokazał każdemu z nich to, co i tak siedziało im w duszy? Bardzo to wszystko niejednoznaczne i dające pole do różnorakich interpretacji. Trochę szkoda, że już pewnie nigdy nie dowiemy się, o co dokładnie chodziło w tej rozmowie Jamesa z Artiem.

Krótko zatem – znakomite rozpoczęcie bodaj najlepszego sezonu Warehouse 13. 

sobota, 11 maja 2013

Warehouse 13. 1x12 - MacPherson

fragment grafiki autorstwa Friedricha Johanna Justina Bertucha, całość tutaj.

Finał pierwszego sezonu. W końcu. Nie to, żeby ten sezon był jakiś bardzo słaby (w Warehouse 13 coś takiego praktycznie się nie zdarza), po prostu dalej jest lepiej, ciekawiej. I jest H.G. Wells. I Jinksy. Ale do rzeczy, to znaczy – do odcinka. A dzieje się sporo. Leena ceruje skarpetki, Myka zakłada okulary tego pana, który wymyślił LSD, Pani Frederic robi się zła, bohaterowie nabijają się z wieku Artiego, MacPherson zaś mąci i pociąga za misternie plecione sznurki, wyjaśniając w końcu, po co scenarzystom była potrzebna Leena.

Zacznijmy od tego, że fabuła odcinka to małe dzieło sztuki – niespodziewane zwroty akcji naprawdę są niespodziewane, odpowiedni dynamizm jest utrzymany od pierwszej do ostatniej minuty i… jest po prostu fajnie. Jakkolwiek bizantyjska intryga, jaką uknuł MacPherson wydaje się mocno przekombinowana – i w każdym innym wypadku taka właśnie by była – to dzięki mocno umownej, przegiętej konwencji Warehouse 13 ten element nie wypada sztucznie i można oglądać bez większych zgrzytów.

Prym w tym odcinku wiedzie jego tytułowa postać. Poprzednio pisałem, że James MacPherson to postać-widmo, trochę zbyt tajemnicza i niedookreślona, by można było się nią przejmować na poważnie. Tym odcinkiem nadrobiono to niedociągnięcie. Wcielający się w MacPhersona Roger Rees wykreował postać subtelnego szaleńca, snującego misterną pajęczynę intryg i powiązań, dokładnie planującego kilka kroków do przodu. Nie ma tu psychopatycznego szaleństwa Mastera (Doctor Who) czy intelektualnego bestialstwa Moriarty’ego (Sherlock) – MacPherson oscyluje gdzieś pomiędzy fanatycznym przekonaniem co do własnych racji (czyli, że z artefaktów powinno się czynnie korzystać, nie chować je przed światem), a dystyngowanym, krwiożerczym ekscentryzmem. Jednak zarówno ten fanatyzm, jak i ten ekscentryzm są „schowane” w tej postaci, czasami tylko wypływając na wierzch. Na pierwszym planie stoi zawsze cynizm i zimne wyrachowanie. Bardzo udanym zabiegiem było też dopisanie MacPhersonowie pewnego szacunku do przeciwników (szczególnie Pani Frederic). Wszystko to sprawia, że James MacPherson to bardzo ciekawa, świetnie zagrana postać.

Właściwie trudno mi napisać jest o tym odcinku coś więcej, bo – w odróżnieniu od większości – jest on mocno konwencjonalny, bez jakichś elementów indywidualizujących opowieść (coś w stylu, że Implosion jest o zaufaniu, Regrets o godzeniu się z własną przeszłością, a Nevermore o stosunkach rodzicielskich). Nie ma tu takiego wybijającego się na pierwszy plan motywu, któremu podporządkowałaby się cała fabuła. W pewnej chwili wydawało się, że poruszony zostanie dylemat o sensowności ukrywania artefaktów, ale poza krótkim kuszeniem Pete’a przez MacPhersona nic z tego nie wyszło. Poza tym, jak zauważył Pete, wiarygodność Jamesa mocno nadwyręża fakt, iż jego „uwalnianie” artefaktów skutkuje tylko eskalacją przemocy. Nie pomógł też oczywiście fakt, że podczas tej rozmowy MacPherson łamie Regułę 34, zwija ją w spiralkę i wsadza sobie w różne intymne miejsca. Poważnie, ta scena, w której James prowadzi Artiego na łańcuchu z bombą-jajkiem w ustach była tak obscenicznie absurdalna, że gdy pierwszy raz ją zobaczyłem, dostałem histerycznej śmiechawki.

Podobał mi się sposób, w jaki Pete i Myka zaczęli przesłuchiwać Artiego i jego pełna niezadowolenia reakcja na to, że został na moment zepchnięty z roli czynnej (koordynator operacji agentów Magazynu), do biernej (świadek, źródło informacji o MacPhersonie). Taka niespodziewana (dla Artiego) i instynktowna (dla Pete’a i Myki) zamiana ról wyszła bardzo fajnie i bardzo naturalnie. Bardzo interesującym motywem było także rozkręcenie przez MacPhersona czarnego rynku artefaktów, sprzedawanych terrorystom, mafijnym bossom i innym zakapiorom. Jak się później okazało, była to tylko zmyłka, mająca na celu zwrócić uwagę agentów na jego poczynania, więc sam wątek wywędrował donikąd. A szkoda, bo to potencjalnie bardzo rozwojowy pomysł.

Podobnie ciekawym pomysłem jest Brązowy Sektor – miejsce w Magazynie, w którym przetrzymywane są osoby potencjalnie tak niebezpieczne, że należało je odseparować od świata i poddać procesowi zabrązowienia (czyli, prościej pisząc, wprowadzić w stan zawieszonej animacji). Taki los miał właśnie spotkać (i, na krótko, spotkał) MacPhersona. To bardzo w stylu Regentów – taki faryzeuszowski humanitaryzm. Nie zabijamy, ale w praktyce wychodzi na to samo, bo zabrązowiony delikwent jest właściwie wyłączony z egzystencji. O brązowieniu zresztą będzie jeszcze nieraz, bo co odcinek, to jakieś continuity errors związane z tym procesem.

Podsumowując – makiaweliczna, piętrowa intryga MacPhersona (wkręcenie Claudii w Magazyn, by padły na nią podejrzenia sabotażu, przy jednoczesnym manipulowaniu Leeną) doprowadziła do wielu dramatycznych wydarzeń (uwolnienie tajemniczej persony z Brązowego Sektoru, eksplozja z Artiem w epicentrum, zagrożenie życia Pani Frederic) i otworzyła całe mnóstwo fabularnych furtek. Ale o tym opowiemy sobie w kolejnych notkach. A, zapewniam, będzie o czym opowiadać.

czwartek, 9 maja 2013

Warehouse 13. 1x11 - Nevermore

fragment grafiki autorstwa Edwina H. Manchestera, całość tutaj.

W opisywanym dziś odcinku Myka spieszy na ratunek swojemu ojcu, który zachorował na artefakt, zaś emo-nastolatek odnajduje pióro Edgara Allana Poego. I ściana pożera jednego ze świadków. Ale nic nie szkodzi, bo Pete rozwala tę ścianę praktycznie gołymi rękami, cegła po cegle, co było trochę za bardzo przegięte nawet jak na ten serial. A, i Pani Frederic, mimo zapewnień Artiego, wątpi w wysoki kaliber Pete’a, jakkolwiek dwuznacznie by to nie brzmiało.

W końcu rusza się coś w kwestii MacPhersona – od czasów Implosion główny zły całego sezonu nie pojawił się ani razu, przez co jego fama wydaje się oddziaływać wyłącznie na zasadzie fabularnego straszaka, bo właściwie nie mamy żadnego potwierdzenia tego, że MacPherson jest śmiertelnie niebezpiecznym renegatem – poza deklaracją Artiego i podkuleniem ogona przez Regentów. Wszystko to sprawia, ze główny mąciciel pierwszego sezonu Warehouse 13 jest strasznie, hmm, apokryficzną postacią, serfującą bardziej na złowieszczej renomie, niż faktycznych dokonaniach, co mnie osobiście odrobinę przeszkadzało. Skoro już ten MacPherson jest taki zły, to ja chcę mieć jakieś namacalne, empiryczne dowody jego niegodziwości, a nie mętne napomknięcia i strachy na lachy. Ale da się zdzierżyć.

Pierwsze, co rzuca się w oczy w tym odcinku – jest strasznie „brytyjski” (w końcu osoba Poego zobowiązuje). Większość odcinka rozgrywa się w elitarnym liceum umiejscowionym w jakimś przypominającym zamek budynku, po którym snują się uczniowie w mundurkach. Wszystko to wygląda bardzo fajnie, bardzo „hogwartowo”, z tymi porośniętymi roślinnością zmurszałymi murami szkoły i starodawną architekturą. W ogóle pod względem estetycznym to naprawdę udany odcinek, bo drugi wątek rozgrywa się w księgarni należącej do ojca Myki, która też przypomina jakąś tajemną bibliotekę, a kiedy Myka układa wokół swojego ojca Stonehenge z książek to już w ogóle robi się bardzo chieromantycznie i grymuarowo. Pływające po skórze ojca Myki napisy wyszły naprawdę bardzo fajnie, klimatycznie i gotycko, niczym jakaś złowieszcza klątwa. Pod tym względem odcinek jest na medal.

Trochę gorzej jest w kwestii fabuły. Przede wszystkim ojciec Myki jest o wiele mniej odstręczający, niż to sobie wyobrażałem oglądając poprzednie odcinki. Nie wiem, może to wynikające z przyzwyczajeń do popkulturowych uproszczeń wyobrażenie, ale spodziewałem się raczej kogoś na kształt nieco bardziej okrzesanego ojczyma Olivii Dunham z Fringe, niż zwykłego zrzędę – pryncypialnego wprawdzie, ale nie w jakimś hardkorowym stopniu. Żadna patologia, co najwyżej chłód emocjonalny, a i to nie za bardzo, bo widzimy, że podczas rozmowy z Myką, nawet gdy, kolokwialnie pisząc, czepia się jej, to ta jego czepliwość wynika z troski, nie chęci dominacji rodzicielskiej. Z tego też powodu – jak i nieco bzdurnego rozwiązania wątku za pomocą power of love z obowiązkowym happy endem – dość istotny fabularnie motyw został trochę rozwodniony. Szkoda, bo przecież mykowe daddy issues były i dalej są istotną częścią serialu.

Tymczasem drugi wątek realizuje tendencję do konwencjonalnych nawiązań do innych gatunków filmowych i telewizyjnych. Podobnie jak w Regrets mieliśmy do czynienia z zabawą motywami rodem z dramatów więziennych, tak w tym przypadku dostajemy teen drama z nieszczęśliwie zakochanym nerdem, jego obowiązkowym konfliktem z osiłkiem-członkiem szkolnej drużyny piłkarskiej, dobrodusznym nauczycielem i całym tym dobrodziejstwem inwentarza. Wyszło bardzo fajnie, ale znów – kilka zabiegów fabularnych nie zostało do końca przemyślanych, przez co odcinek sporo traci. Najlepszym przykładem byłoby chyba rozwikłanie intrygi, czy też raczej fakt, że intryga rozwiązuje się sama, bo prowadzonego przez bohaterów śledztwa równie dobrze mogłoby nie być – konfrontacja następuje z inicjatywy opętanego piórem Poego nastolatka, a nie dzięki dochodzeniu Pete’a i Claudii. A właśnie – jako, że Myka zmuszona jest zostać z ojcem, zagadkę pióra (pośrednio powiązanego z chorobą ojca Myki) rozwiązuje Pete i Claudia. Taka odmiana mogłaby podziałać odświeżająco, gdyby nie fakt, iż Claudia zachowuje się w tym odcinku bardzo mykowato. Odnoszę wrażenie, że ma wczesnym etapie pisania scenariusza to właśnie Myka miała prowadzić to śledztwo, ale dołączono wątek jej ojca i trzeba było podmienić ją na Claudię. Wyszło niespecjalnie. Z wad wymieniłbym jeszcze zbyt małe zaangażowanie Artiego i nieco wymuszone zakończenie, będące w istocie bezpośrednim prologiem finału.

Podsumowując – odcinek jest w porządku. Jak już wspomniałem, wizualnie bardzo, bardzo udany, fabularnie nie obyło się bez kilku irytujących wpadek (ten nieszczęsny Pete rozwalający ścianę) i uproszczeń, ale, jak zwykle, oglądało się w sumie przyjemnie.

poniedziałek, 6 maja 2013

Warehouse 13. 1x10 - Breakdown

fragment grafiki autorstwa Astrid Castle, całość tutaj.

W dziesiątym odcinku pierwszego sezonu Warehouse 13 Claudia ponownie niemal doprowadza do zniszczenia Magazynu, Pete i Myka przybywają jej z odsieczą (i pączkiem), natomiast Artie zostaje wezwany na dywanik szefa, a właściwie – szefów, którym nieformalnie przewodzi jeden z towarzyszy Doctora, Canton Delaware III. A, i Claudia zakłada gogle, co jeszcze bardziej podbija cool-factor odcinka. I dowiadujemy się, jak ma na imię Pani Frederic. I, że technologicznie zaawansowane elektroniczne zamki strzegące Mrocznej Krypty można rozwalić celnym deus ex kopniakiem. Właściwie jest to jeden z moich ulubionych odcinków całego serialu, a już na pewno – ulubiony w pierwszym sezonie. A zatem, do dzieła.

Najciekawszym motywem odcinka jest niewątpliwie przedstawienie grupy trzymającej władzę – opiekujący się Magazynem Regenci są po prostu strzałem w fabularną dziesiątkę. Zacznijmy od tego, że niesamowicie podoba mi się koncepcja zwykłych ludzi wykonujących proste zawody – kelnerki, urzędnika, nauczycielki – i funkcjonujących na pozycjach społecznych o niekoniecznie wysokim statusie – emeryci, ludzie przynależący do różnych subkultur – którzy zajmują się tak potężnymi obiektami jak artefakty. Ukryci na widoku ludzie, za którymi nikt nie obejrzałby się na ulicy poruszają tajemnymi mechanizmami świata, o jakich nie śniło się tym wielkim i potężnym. Jak to stwierdził Benedict Valda – Jezus był cieślą, Sokrates nauczycielem, Abraham Lincoln małomiasteczkowym prawnikiem. Utożsamianie wykonywanego zawodu z mądrością jest nieco obraźliwe. Valda (czyli Canton Delaware III, bo w W13 on się trochę inaczej nazywa, ale przecież wszyscy wiemy, o kogo chodzi, prawda?) pyta także Artiego, kto inny miałby rządzić Magazynem. Papież? Prezydent? Politycy? Generałowie? Można to trochę odczytywać jako afirmację społeczeństwa obywatelskiego, choć z drugiej strony Regenci przedstawieni są jako organizacja mocno skostniała i niemrawa, co zresztą butnie punktuje Artie, wezwany przed oblicze Regentów, by wytłumaczyć się ze swoich wpadek. Okazuje się, że ci potężni i tajemniczy Regenci, ci małomiasteczkowi Iluminaci przed którymi nawet Pani Frederic czuje respekt obawiają się zagrożenia, jakie może stanowić dla nich MacPherson – jeden zbuntowany agent Magazynu. Oczywiście miał być to zabieg pokazujący nam, jak bardzo MacPherson jest niebezpieczny i złowieszczy, ale wyszło moim zdaniem sztucznie. Trudno sobie wyobrazić, by Regenci nie zetknęli się z podobnym problemem już w przeszłości (a, jak wiemy z kolejnych sezonów – zetknęli się) i nie zdołali wypracować odpowiednich środków zaradczych. Choć, jak wspomniałem, sam motyw tajemniczej organizacji ludzi z working & lower middle class kręci mnie niesamowicie i niesie ze sobą olbrzymi potencjał, wykorzystany zresztą w kolejnych sezonach.

Tymczasem wątek agentów Magazynu tym razem wyjątkowo nie obraca się wokół sprawy natury kryminalnej, a wokół próby wyciągnięcia Claudii z kłopotów, w jakie wpakowała się w czasie sprzątania Magazynu. Biorąc pod uwagę wydarzenia z Duped i Regrets można dojść do wniosku, że roztropność i profesjonalizm agentów Magazynu niekiedy sięga wręcz poziomu Torchwood. Wątek bardzo fajny, bo pogłębia relacje Claudii z Petem i Myką. Oboje ostatecznie deklarują słowem i czynem, że uznają dziewczynę jako pełnoprawnego członka ich rodziny, traktując niczym młodszą siostrę. Bardzo fajnie to wygląda po rozłożeniu na czynniki pierwsze – Pete nawiązuje z nią relacje oparte na „chłopackości” (żarty, przekomarzania), zaś Myka relacje bardziej emocjonalne, oparte na zaufaniu, szacunku, jakim Claudia darzy Mykę i jej (Claudii) pragnieniu akceptacji. Generalnie wątek ten został pociągnięty bardzo dobrze – był na tyle przejrzysty, że właściwie „wtopił się” w strukturę fabularną odcinka i dopiero pod koniec jest podsumowany jedną niewielką sceną rozmowy obu bohaterek.

Jeszcze na chwilę wracając do wątku Claudii, Pete’a i Myki – całym szczęściem to ich łażenie po Magazynie uniknęło grzechu wynudzenia widza bezsensownością toczących się na ekranie wydarzeń (bo przecież wiadomo, że bohaterowie uratują Magazyn, więc po co w ogóle?). Wszystko za sprawą aktorów, którzy wyraźnie znakomicie bawili się podczas nagrywania tego odcinka i do swoich ról podeszli z luzem i pewnym przymrużeniem oka, ale też kilku sympatycznych motywów fabularnych (zamknięty w Magazynie pensjonat Leeny, piłki do gry w zbijaka) na czele z wizytą w Mrocznej Krypcie i Petem w emo-mode pod wpływem maszyny do pisania Sylvii Plath.

Podsumowując – zagrany ze swadą Benedict Valda, przyjemny wątek Claudii, Myki i Pete’a oraz znakomity pomysł na grupę trzymającą władzę i nie mniej znakomite wystąpienie niepokornego Artiego, który nie da sobie w kaszę dmuchać nawet tak potężnym i wpływowym ludziom, jak Regenci. Zaś pod koniec odcinka zapowiedź nadchodzących wydarzeń i otwarte wypowiedzenie wojny MacPhersonowi. Czegóż chcieć więcej?

niedziela, 5 maja 2013

Warehouse 13. 1x09 - Regrets

fragment grafiki autorstwa Giuseppe Bertiniego, całość tutaj.

Dziś klimaty więzienne – żadna tam Zielona mila ani Skazani na Shawshank, ale i tak odpowiedni sznyt został zachowany. Poza tym, Claudia o mało co nie niszczy Magazynu, Myka wyrywa Pete’owi włosy z uszu, zaś nasi agenci terenowi zupełnie niespodziewanie muszą zmierzyć się z własną przeszłością. I dowiadujemy się, że energia elektryczna potęguje działania artefaktów, co jest motywem interesującym, ale trochę kłócącym się z continuity (odcinek z kręgosłupem) i zdrowym rozsądkiem (standardowe wyposażenie agentów Magazynu to strzelająca promieniami elektrycznymi tesla, więc to trochę tak, jakby strażakom wlewać do sikawek benzynę). No, ale Warehouse 13 nie ogląda się przecież dla zdrowego rozsądku. No to jedziemy.

Przede wszystkim – brawa za pomysł, by fabułę głównej części odcinka osadzić w więzieniu o zaostrzonym rygorze, ze wszystkimi popkulturowymi motywami tradycyjnie kojarzonymi z tym środowiskiem (solidarność więzienna, agresja, rozliczanie się z własną przeszłością, bunt osadzonych, przytłaczająca atmosfera, fanatyczny przywódca duchowy). W dodatku klimat odcinka skutecznie podbija szalejąca za zakratowanymi oknami burza. Takie popkulturowe wyciągi z pewnych określonych konwencji zamknięte w pigułce jednego odcinka przewijają się przez Warehouse 13 dość często i bardzo często są jednymi z najciekawszych epizodów serialu. Tu ten zabieg wyszedł całkiem sympatycznie – został na tyle wyraźnie zarysowany, że przyjemnie odświeża konwencję serialu, ale na tyle subtelnie, by nie zdominować ją całkowicie.

Silnym punktem programu są też bohaterowie epizodyczni. Choćby naczelniczka więzienia, która jedną miną potrafi zgasić szowinistyczne docinki Pete’a czy wyżej wspomniany samozwańczy przywódca religijny, cieszący się w więziennej społeczności wyjątkowo wielkim prestiżem i który na przestrzeni fabuły epizodu spełnia zaskakującą jak na tego typu postać rolę. W dodatku obie te postaci są bardzo fajnie zagrane, ale to już w tym serialu standard (nie licząc kilku przykrych wpadek).

Jeśli zaś chodzi o rozliczenia z przeszłością… odnoszę wrażenie, że jest trochę nazbyt pobieżnie i skrótowo. Jako, iż artefact of the week stymuluje ludzkie poczucie winy i przekształca je w nader realistyczne wizje, zarówno Pete, jak i Myka stają – dosłownie – twarzą w twarz ze swoimi największymi traumami z przeszłości. U Pete’a jest to oczywiście śmierć ojca, u Myki – utrata partnera i kochanka w jednej osobie podczas kontrowersyjnej operacji w Denver. I super, mamy przewijające się w tle duchy przeszłości dręczące bohaterów i kulminację pod koniec – ale widać było, iż twórcom zabrakło czasu antenowego na odpowiednie rozwinięcie tych wątków i zostały ona zamknięte nazbyt pospiesznie, bez należytego rozwinięcia. Z jednej strony szkoda, z drugiej – będą jeszcze odcinki, w których powrócimy do tych kwestii, więc nie bardzo jest za czym płakać.  W sumie niby niczego nowego się o bohaterach nie dowiadujemy, ale zyskujemy potwierdzenie, że dręczące ich zaszłości w niemałym stopniu wpływają na ich obecne charaktery. Dobre i to.

Drugi wątek odcinka skupia się na relacjach Claudii i Artiego. Claudia najwidoczniej niczego nie wyniosła z lekcji, jaką nasi bohaterowie dostali w poprzednim odcinku – z artefaktami się nie igra, bo się można sparzyć. Poprzez zabawy z magnetycznym laboratoryjnym fartuchem Alessandra Volty dziewczyna zostaje na dobre przytwierdzona do wspornika podtrzymującego elementy konstrukcyjne Magazynu i radośnie promieniuje polem magnetycznym, destabilizując strukturę budynku. Sceny z Claudią są zazwyczaj zabawne, świetnie zagrane i miłe dla oka – i tak jest także w tym przypadku. Allison Scagliotti wykreowała postać po prostu sympatyczną i ta sympatyczność częstokroć ratuje sceny, które w innym wypadku byłyby nie do zniesienia. Wątek odczepienia Claudii od sklepienia Magazynu nie należy może do szczytowych osiągnięć myśli scenopisarskiej, ale właśnie dzięki duetowi Scaglitori-Rubinek i dynamizmowi, jaki nadają relacjom pomiędzy swoimi postaciami ogląda się go bardzo dobrze i z uśmiechem na ustach. Zaś kara, jaką Artie wyznacza dziewczynie za niefrasobliwe zachowanie też miło puentuje cały ten wątek.

Summa summarum – kolejny niezły odcinek. Serial generalnie rzadko kiedy schodzi z wysokiego poziomu i ten właśnie poziom został tu potwierdzony. Może nie dzieje się w nim zbyt wiele istotnych rzeczy, ale taki już urok Warehouse 13. Nawet zapychacze są tu całkiem smakowitymi epizodami. 

niedziela, 28 kwietnia 2013

Warehouse 13. 1x08 - Duped

fragment grafiki autorstwa Lewisa Carrolla, całość tutaj.


Może mi ktoś wyjaśnić, o co chodzi z tym umrocznianiem Alicji w Krainie Czarów Lewisa Carrolla?  Przecież to wyjściowo jest bardzo wesoła, kolorowa książka, może miejscami makabryczna, ale przecież nie wybijająca się pod tym względem na tle innych tego typu utworów z epoki. Tymczasem prawie każdy znany mi popkulturowy remiks Alicji w jakimś stopniu zapuszcza się w rejony psychodelicznego horroru i makabry. Czy to film Burtona, czy to gra McGee’a, czy to opowiadanie Sapkowskiego, czy to fantasy Piekary. Czy to w tym odcinku Warehouse 13.

Cała ta afera, którą spowodowało niefrasobliwe zachowanie Pete’a (znowu grał w ping-ponga ze swoim odbiciem w lustrze Carrolla) i w wyniku której ciało Myki opętała demoniczna Alicja służy za całkiem przyzwoicie pomyślaną podkładkę pod proces odnawiania relacji na linii Myka-Artie. Jak pamiętamy, w poprzednim odcinku zaufanie agentów do Artiego zostało poważnie nadszarpnięte. Zdaje się, że Pete nie ma z tym większego problemu, ale w tym wypadku nie ma się czemu dziwić – on stracił rodziciela we wczesnym dzieciństwie, więc jego wyobrażenie ojca wciąż pozostaje wyidealizowane i nierealistyczne. Dla Pete’a ojciec to ktoś, kogo kocha się bezwarunkowo. Z Myką jest inaczej – jej daddy issues (które zauważa i punktuje w tym odcinku Pete) polegają na niedostatku miłości i zaufania ze strony biologicznego rodziciela i dlatego projektuje te oczekiwania na Artiego. Gdy Artie zawodzi ją w tym względzie, Myka odbiera to bardzo personalnie i długo nie jest w stanie się z tym pogodzić.

W tym odcinku Myka uwięziona jest w lustrze, zaś Artie uznaje to za podstęp Alicji, pobudzonej dyskotekową kulą ze Studio 54. Starania Claudii i Leeny doprowadzają do porozumienia się z Myką, ale nawet wtedy Artie nie daje się przekonać. Dopiero emocjonalna wypowiedź Myki o wzajemnym zaufaniu uświadamia Artiemu, jak bardzo zawiódł. Nie bez znaczenia jest fakt, iż Artie dostrzega nieświadome nawyki agentki, dzięki którym zyskał pewność, że odbicie w lustrze nie jest próbą manipulacji ze strony Alicji tylko Myką. Warto też zauważyć emocjonalne zaangażowanie w tę sprawę Claudii, która już wcześniej pokazała, na ile potrafi się zdobyć, by wyciągnąć bliską osobę z nadnaturalnego więzienia. W tym akurat momencie widać naturalną ewolucję tej bohaterki w kierunku pełnoprawnego członka rodziny i drużyny.

Tymczasem wątek prowadzonego przez Pete’a i Mykę/Alicję śledztwa wiedzie naszych bohaterów do Las Vegas. Sama intryga nie jest może zbyt porywająca – bo większość odcinka zjada wątek Alicji – ale w ramach śledztwa udało się scenarzystom kategorycznie podkreślić rzecz, którą sugerowali już od pierwszych odcinków – nie mają zamiar wikłać pary głównych bohaterów w żaden romantyczny związek, bo to po prostu nie jest ten typ relacji. Pete dość szybko nabiera podejrzeń, że z Myką jest coś nie tak, ale pewność uzyskuje dopiero po pocałunku – ponieważ doskonale wie, że Myka nigdy by go nie pocałowała. To dobrze, że tak wyraźnie zasygnalizowano to już na początku serialu (i później wielokrotnie powtarzano). Warehouse 13 to serial o rodzeństwie – niekiedy mocno dysfunkcyjnym, ale mimo wszystko – a nie o kochankach i to jedna z tych rzeczy, które wyróżniają go z oceanu podobnych produkcji.

Całość kończy się niestety w nieco naciągany sposób, ale Warehouse 13 to się wybacza ze względu na konwencję. I na to, że w scenie ostatecznej konfrontacji wykorzystano doskonale tam pasujący utwór White Rabbit z repertuaru Jefferson Airplane (ostatnimi czasy znany między innymi z remiksu umieszczonego na ścieżce muzycznej Sucker Punch). W ogóle pod względem muzycznym to chyba jeden z najbardziej udanych odcinków serialu – oprócz White Rabbit możemy w nim usłyszeć jeszcze I Will Survive Glorii Gaynor, który to utwór emituje dyskotekowa kula ze Studio 54. Między innymi właśnie za takie smaczki uwielbiam ten serial.

Ogółem, odcinek bardzo sympatyczny, chyba jeden z moich ulubionych w pierwszym sezonie serialu. Dynamizm opowieści zostaje utrzymany do samego końca, ładunek emocjonalny jest na tyle duży, by nie pozostawić widza obojętnym, zaś sam klimat też jest bez zarzutu. A, i byłbym zapomniał – dowiadujemy się o istnieniu Mrocznej Krypty (Dark Vault), gdzie po złapaniu i skatalogowaniu trafiają wyjątkowo niegrzeczne artefakty. 

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Warehouse 13. 1x07 - Implosion

fragment grafiki autorstwa Felice Beato, całość tutaj.

Otwieramy szampana – w połowie sezonu w końcu pojawia się jego wątek przewodni! No dobrze, może nieco przesadzam, ale jedną z nielicznych wad pierwszego sezonu Warehouse 13 jest trochę zbyt długie rozstawianie pionków na fabularnej planszy i dość niemrawe rozwijanie się głównego wątku. Nie, żeby było to specjalnie uciążliwe, bo W13 nawet zapychacze ma w sumie sympatyczne i jakoś wplątane w podstawową opowieść, ale jednak trochę razi. Poza tym – powraca Dickinson, poprzedni szef Pete’a i Myki, Leena jakby mniej irytuje i, niestety, nie ma Claudii. Ale za to jest katana-niewidka. No to lecimy.

Zaczyna się tradycyjną już chyba sceną wygłupów Pete’a wymachującego podróbką artefaktowej katany, która jest obecnie głównym obiektem zainteresowania naszych bohaterów. W gruncie rzeczy prosta misja polegająca na podmianie artefaktu na imitację zostaje zakłócona przez tajemniczą implozję, która pozbawia przytomności wszystkich przebywających w japońskiej ambasadzie (gdzie agenci Magazynu planowali podmianę), zaś sama katana najwyraźniej została skradziona. Modus operandi budzi podejrzenia Artiego co do sprawcy całego zamieszania. Koniec końców jego przypuszczenia się potwierdzają i tajemniczym przestępcą okazuje się być James MacPherson, były agent Magazynu. Dowiadujemy się kilku ciekawych rzeczy o wewnętrznych mechanizmach działania uniwersum – otóż okazuje się, że artefakty można tworzyć (implozyjne granaty Erika Klugera), nie są zatem jakimś kosmicznym kaprysem natury. Ciekawy wątek, choć niestety nierozwinięty w dalszych odcinkach.

Lejtmotywem odcinka jest zaufanie, a raczej – jego brak. Pete i Myka rozdarci są pomiędzy lojalnością wobec byłego szefa i zobowiązaniem do zachowania tajemnicy śledztwa, pani Frederic nie ufa Artiemu w kwestii odpowiedzialności MacPhersona za kradzież katany, nieufność Myki w stosunku do Artiego, który zataja przed nią i Pete’em istotne szczegóły sprawy (w tym przypadku działanie katany), aż w końcu dochodzi do perełki odcinka. Oto MacPherson wywleka brudną przeszłość Artiego na światło dzienne. Okazuje się, że nasz sympatyczny, choć nieco zrzędliwy kustosz osobliwości był w przeszłości zamieszany w przekazywanie Sowietom państwowych tajemnic, do których – jako szyfrant NSA – miał dostęp. Ujawnienie tych rewelacji zmusza agentów Magazynu do przewartościowania swojego stosunku wobec Artiego. Muszą zdecydować, czy być lojalni wobec Artiego mimo jego co najmniej dwuznacznej moralnie przeszłości. Szczególnie Myka ma z tym problem, bo – jak widzieliśmy na przykład w Caludii – zaangażowała się w bardzo głębokie relacje ze swoim przełożonym. O ile Pete nauczony jest kochać ojca bezwarunkowo i teraz przenosi tę bezwarunkową miłość na Artiego, o tyle dla Myki sprawa jest bardziej skomplikowana. Jej relacje z ojcem zawsze układały się źle, a teraz po raz pierwszy w życiu ma kogoś na kogo może projektować swoje uczucia (z tego, co widzieliśmy do tej pory możemy wywnioskować, że z Dickinsonem wiązały ją relacje czysto zawodowe). Jak każde „dziecko", Myka idealizuje „ojca” – Artiego, dlatego tak wielkim wstrząsem jest dla niej wieść o jego przeszłości.

Słówko (akapit raczej) o MacPhersonie. Łotrem jest ciekawym, choć mocno generycznym. Ot, Jedi, który przeszedł na Ciemną Stronę Mocy, wąż i zdrajca wbijający nóż w plecy niegdysiejszym sojusznikom i przyjaciołom. Nie, żeby w odtwarzaniu utartych schematów było coś złego (cały Warehouse 13 jest na tyle elastyczny konceptualnie i postmodernistyczny, że bez trudu uchodzi mu to na sucho), ale nie obraziłbym się na trochę więcej kreatywności. Tym niemniej, trudno mi uznać Jamesa za villiana źle pomyślanego. Przeciwnie. Podobało mi się, że w tym odcinku niemal zupełnie nie widzimy jego twarzy. Początkowo to reżyser pracą kamery ukrywa jego fizjonomię, później, gdy MacPherson zdobywa katanę, czyni to jej działanie. Szczęściem pod koniec epizodu możemy się dokładnie przyjrzeć MacPhersonowi i usłyszeć jego konwersację z Artiem. Odtwarzający tę postać Roger Rees podołał swojemu zadaniu i wykreował postać interesującą i niejednoznaczną, nieco teatralną może, ale ani na moment nieprzekraczającą granicy śmieszności. W późniejszych odcinkach dowiadujemy się więcej o motywach postępowania MacPhersona i jego przeszłości, jednak już po lekturze tego odcinka można stwierdzić, że sprawi on agentom Magazynu wiele problemów.

Chociaż odcinek kończy się w sumie szczęśliwie, to jednak zaufanie w grupie zostało mocno nadwyrężone. MacPherson wyrządził wiele szkód w szeregach drużyny, zaś jego pojawienie się na arenie wydarzeń wzbudziło duży popłoch na najwyższych szczeblach Magazynowej władzy. O szczeblach tych dowiemy się więcej w jednym z kolejnych odcinków. 

piątek, 19 kwietnia 2013

Warehouse 13. 1x06 - Burnout

fragment grafiki nieznanego autorstwa, całość tutaj.


Niniejszy odcinek jest jednym z najtrudniejszych do opisania w tym sezonie. Nie dlatego, że jest jakiś rażąco zły – bo nie jest. Nie jest też dobry. Nie jest nudny, nie jest ciekawy, nie niesie żadnych istotnych informacji, nie rozwija jakichś istotniejszych elementów wewnętrznej mitologii serialu, nie błyszczy poszczególnymi scenami, nie rozwija relacji pomiędzy bohaterami… Słowem – mógłbym bardzo długo pisać, czym ten odcinek nie jest i czego nie robi, jednak trudno jest mi skonkretyzować, co w nim jest ciekawego. Owszem, broni się kilkoma scenami, ogólna koncepcja też jest co najmniej poprawna, ale kompletnie nie zapada w pamięć. Przed napisaniem tej notki musiałem go obejrzeć dwa razy, żeby cokolwiek okrzepło mi w głowie po lekturze.

To boli, szczególnie, że odcinek zaczyna się intrygująco. Pete i Myka przybywają na miejsce potencjalnej detonacji artefaktu i odnajdują w pobliżu przykutego do ściany wiekowego trupa, który po bliższych oględzinach okazuje się być… agentem Magazynu. Dzięki Claudii i jej zamiłowaniu do majstrowania przy artefaktach udaje się ustalić tożsamość zmarłego. Tymczasem po okolicy zaczyna krążyć samozwańczy stróż prawa, który spopiela członków jednego z rywalizujących na ulicach gangów. Koniec końców za całym tym zamieszaniem okazuje się stać artefakt zwany Kręgosłupem Saracenów, który przyczepia się ludziom do pleców i daje umiejętność strzelania błyskawicami z palców (welcome to the world of W13), w zamian za to jednak napędza ich adrenaliną i wymusza walkę z tym, czego nosiciel najbardziej nienawidzi. Po „wyczerpaniu” jednego nosiciela Kręgosłup uśmierca go i szuka sobie następnego, co sprawia, że przez moment mamy scenę rodem z Obcego, kiedy facehugger szuka sobie ofiary do zainfekowania. Z początku bałem się, że ucierpi na tym konstrukcja odcinka, bo zamiast intrygi z człowiekiem kontrolującym artefakt mamy po prostu serię kolejnych nosicieli działających bez bardziej złożonego planu, ale scenarzyści w pewnym stopniu uratowali sytuację dwoma motywami – wątkiem tajemniczego agenta Magazynu i przyspawaniem się Kręgosłupa do Pete’a.

Zacznijmy od tego pierwszego. Po ustaleniu tożsamości zmarłego agenta Artie przeszukuje jego rzeczy osobiste. To jeden z ciekawszych momentów odcinka – okazuje się, że po śmierci agenta zwyczajową praktyką jest przeniesienie wszystkich jego rzeczy osobistych do specjalnego pomieszczenia w Magazynie, gdzie w najdrobniejszych szczegółach odtwarza się mieszkanie zmarłego. To nieco makabryczne rozwiązanie, które w pierwszej chwili skojarzyło mi się z grzebaniem możnowładców wraz z całym ich dobytkiem. I w tym przypadku całe „życie” agenta zostaje w Magazynie na zawsze – na wszelki wypadek. Dzięki przebadaniu rzeczy osobistych Jacka Secorda – tak bowiem nazywał się zmarły – bohaterowie dowiadują się o kobiecie, Rebecce St. Clair, z którą łączyło go coś więcej. Podczas pierwszego spotkania Pete’a i Myki z Rebeccą dochodzi do kolejnej fajnej sytuacji. Otóż bohaterowie nie wiedzą, że Rebecca była swego czasu agentką Magazynu (partnerką Jacka), ona zaś nie wie (a przynajmniej nie jest pewna), że Pete i Myka są kimś więcej, niż agentami Secret Service. Koniec końców oczywiście kwestia who is who zostaje wyjaśniona i Rebecca pomaga bohaterom w uporaniu się ze złowrogim artefaktem, kończąc sprawę, jaką przed laty rozpoczęła wraz z Jackiem, ale gra pozorów podczas pierwszego spotkania i tak robi wrażenie.

I teraz sprawa druga – Kręgosłup opętujący Pete’a. Dramaturgia tego wydarzenia oddziałuje przez jakieś pół sekundy, kiedy uświadamiamy sobie, że wedle wiedzy bohaterów zespolenie jest permanentne, ale nie dociera do nas jeszcze myśl, że to przecież Warehouse 13, poza tym na zabijanie bohaterów pierwszoplanowych jest jeszcze przynajmniej o dwa sezony za wcześnie. Pete oczywiście przeżywa, ale przynajmniej mamy okazję popatrzeć sobie, jak Myka reaguje na wysokie ryzyko utraty partnera. Oczywiście dwa odcinki temu mieliśmy mniej więcej to samo, ale tam sytuacja była jednak nieco inna. Myka początkowo popada niemal w histerię, szybko jednak bierze się w garść – głównie dzięki, dość nieoczekiwanemu, oparciu, jakie odnajduje w Rebecce. Można wysnuć wniosek, że w sytuacji, gdy zagrożone jest życie bliskiej osoby Myka wariuje i jej legendarny profesjonalizm schodzi na dalszy plan, zaś do głosu dochodzi strach przez powtórką z Denver. Wtedy potrzebne jest jej oparcie. W Claudii tym oparciem jest Pete, w Burnout Rebecca. Z Rebeccą łączy Mykę fakt, iż obie straciły partnera i ukochanego w jednej osobie. Rebecca, pomagając Myce, symbolicznie rehabilituje się w związku z tym, że nie mogła zrobić tego dla Jacka. Dla Myki fakt ratunku Pete’a też jest próbą rehabilitacji – za Sama Martino.

Zgodnie z zasadami działania Kręgosłupa Pete atakuje to, czego najbardziej nienawidzi. Problem polega na tym, że tym czymś jest… Kręgosłup właśnie. Pete jest gotów popełnić samobójstwo, jeśli tylko pociągnie za sobą Kręgosłup. Oczywiście nie myśli racjonalnie, tak po prostu działa samobójcza logika wymuszana przez artefakt. Jedynym, bardzo ryzykownym, sposobem na odspawanie Kręgosłupa od nosiciela jest podłączenie go do prądu o wysokim napięciu, co dla nosiciela może być śmiertelne. Pete chce podjąć ryzyko, ale – jako opętany przez artefakt – nie jest w stanie podjąć racjonalnej decyzji. Ten obowiązek spada na Mykę i Rebeccę. Myka nie potrafi podjąć tej decyzji – jest zbyt rozdarta pomiędzy poczuciem obowiązku, a chęcią ocalenia Pete’a. Dlatego decyzję podejmuje Rebecca – nad chęcią rehabilitacji za śmierć Jacka góruje u niej pragnienie definitywnego zakończenia sprawy. Szczęściem Pete’a udaje się odratować, artefakt zneutralizować i doprowadzić sprawę do bezkrwawego końca. Jak to w Warehouse 13.

Tymczasem w Magazynie dzieją się rzeczy… dziwne. Dziwi przede wszystkim wydumany konflikt „pokoleniowy” pomiędzy Artiem i Claudią. Artie narzeka na elektronikę, bo preferuje klasyczne podejście… Przepraszam, co? To się kompletnie kłóci z tym, co widzieliśmy do tej pory na ekranie. Artie nie dość, że na komputerach się zna, to jest jego umiejętności są na tyle pokaźne, że przez pewien czas był w stanie odpierać hackerskie ataki Claudii. A teraz zachowuje się jak emeryt, któremu automat z napojami zjadł resztę i bez przerwy marudzi, że po staremu było lepiej. Ja rozumiem, że trzeba było na czymś oprzeć kontrast pomiędzy Claudią, a Artiem, ale przecież można było to zrobić na wiele, znacznie lepszych sposobów. W ogóle, drugi wątek w tym odcinku był mocno niedorobiony. Przynajmniej Leena nie snuła się po Magazynie i nie irytowała widzów swoją obecnością (jak ja tej postaci nie lubię, to nawet sobie nie wyobrażacie).

Odcinek zamyka wizyta Rebecci w Magazynie i odwiedzenie przez nią pokoju Jacka. Sentymentalny nastrój w przepiękny sposób niszczy końcówka odcinka, gdy Rebecca zostaje sam na sam z Myką i poważnym tonem radzi jej uciekać z Magazynu, który zresztą przyrównuje do Kręgosłupa. Świetna scena, która w dużej mierze ratuje nijaki w gruncie rzeczy odcinek. Rebecca dostrzega podobieństwa pomiędzy sobą, a Myką i dlatego udziela jej tak brutalnie szczerej porady – by młoda agentka nie skończyła tak, jak ona sama – samotna kobieta, przez wiele lat karmiąca się złudną nadzieją na powrót ukochanego.

Coś jeszcze? Bardzo podobała mi się epizodyczna postać kapitana Powella, sarkastycznego gliniarza, któremu agenci Magazynu wchodzą w kompetencje, co komentuje w dość złośliwy sposób. Naprawdę szkoda, że to tylko jednostrzałowa postać, która nie pojawi się w serialu już nigdy więcej, bo jej potencjał jest spory i w dużej mierze niewykorzystany. A, i Pete wchodzi w tryb Ciasteczkowego Potwora. Ogółem odcinek niezapadający w pamięć, ale z kilku względów ciekawy.

czwartek, 18 kwietnia 2013

Warehouse 13. 1x05 - Elements

fragment grafiki autorstwa Benjamina Westa, całość tutaj.

Dziś w menu Myka, która czuje krówkę, Pete, który stara się wysępić od Artiego bilety na broadway’owski musical (akcja odcinka rozgrywa się w Nowym Jorku), Leena się mądrzy, zaś pułkownik John Sheppard okazuje się być koneserem sztuki, Claudia ze wszystkimi się kłóci, a Artie zdaje się cierpieć na schizofrenię, co wnioskuję po tym, że gra w szachy sam ze sobą i doprowadza do pata. 

Główna część odcinka – poszukiwanie tajemniczego złodzieja dzieł sztuki dysponującego artefaktem umożliwiającym przechodzenie przez ściany – nie jest zbytnio porywająca. Mamy tu do czynienia z mieszanką kryminalnego dochodzenia i przygodą rodem z filmów Kina Nowej Przygody, gdzie Bohaterowie Muszą Zebrać Trzy Części Misternej Układanki Umożliwiającej Odnalezienie Bardzo Prastarego I Bardzo Potężnego Artefaktu, Nim Zrobi To Niecny Złoczyńca (w „skrócie” BMZTCMUMOBPIBPANZTNZ). Warehouse 13 od czasu do czasu odlatuje w takie indianajonesowate klimaty (najbardziej chyba w finale drugiego sezonu), co jest miłe, bo formuła procedurala w końcu się wyczerpuje i podobne wyskoki w stronę innych gatunków pozwalają na chwilę oddechu. Co do tego segmentu epizodu – jest zrealizowany poprawnie. Czepiłbym się jednak Niecnego Złoczyńcy, który jest kompletnie przegięty – tak zły, że aż operetkowy w tej swojej niegodziwości. Jego motywacje sprowadzają się do totalnie ogranej żądzy władzy nad światem. Ja wiem, że W13 to serial umyślnie w wielu miejscach przesadzony i zarysowany grubszymi kreskami, ale w tym wypadku to jednak trochę za wiele.

Jeszcze odnośnie sprawy artefact of the week. Podobała mi się scena, w której Pete komplementuje Mykę, mówiąc, że ma ładny uśmiech. Nie znając kontekstu tej sytuacji można by pomyśleć, że jest to już jakiś zaczątek przyszłego romansu pomiędzy bohaterami. Sytuacja jest jednak nieco bardziej złożona – Myka wyraża zainteresowanie jednym z podejrzanych w sprawie kradzieży dzieł sztuki, Jeffem Weaverem – młodym spadkobiercą rodzinnej fortuny, który działalnością dobroczynną stara się zmazać złą sławę, jaką zrobił jego nazwisku chciwy ojciec. Jeff byłby i może ciekawą postacią, gdyby nie grał go Joe Flanigan, który niezależnie od tego, czy wciela się w pułkownika Johna Shepparda, czy kosmicznego awanturnika Hondo, gra dokładnie tak samo – kompletnie nijak, sztywno i bez swady. Ale mniejsza o to. Pete dostrzega to zainteresowanie i najpierw odruchowo z niego żartuje, później jednak stara się „zeswatać” Mykę z Jeffem. Początkowo odwołuje się do profesjonalizmu Myki (utrzymuje, że randka będzie doskonałym pretekstem do wybadania podejrzanego), później natomiast komplementuje ją, niczym starszy brat, który chce w ten sposób dodać pewności siebie zahukanej siostrze. Kolejna cegiełka w budowaniu unikalnej relacji pomiędzy bohaterami.

Znacznie ciekawsze rzeczy dzieją się za to w samym Magazynie. Przede wszystkim, scenarzyści przypomnieli sobie o Leenie i w końcu dali jej do odegrania trochę większą rolę, niż zwyczajowe stanie obok Artiego i zadawanie mu głupkowatych pytań tak, by pod pretekstem tłumaczeń mogły paść istotne dla widza informacje. To po rozmowie z Leeną Claudia uświadamia sobie, że po uwolnieniu Joshuy z innego wymiaru zniknął napędzający ją imperatyw. Dziewczyna znajduje się w ciekawej sytuacji, bo praca, jakiej poświęciła większość swojego życia dobiegła końca. Teraz Claudia musi określić się na nowo, podobnie jak jej brat, pójść dalej i zrobić coś ze swoim życiem. Pod koniec odcinka Joshua pojechał do Szwajcarii zderzać hadrony, co jest dziwne, bo po trzynastu latach rozłąki z siostrą powinien chyba spędzić z nią nieco więcej czasu. Sama Claudia natomiast postanawia zostać w Magazynie (z małym urlopem w Vegas), dołączając do naszej zwariowanej rodzinki.

Odcinek jak odcinek – nie nazwałbym go moim ulubionym. Z jednej strony cieszy, że scenarzyści próbują choćby udawać, że rozbudowują postać Leeny, z drugiej jednak sposób, w jaki to robią jest mocno irytujący. W ogóle nie kupuję tej tajemniczo-seksowno-eterycznej pozy gospodyni zajazdu Leena’s Bed & Brekfast. Poza tym jednak odcinek dość istotny, jako iż na dobre instaluje Claudię w Magazynie. co jest świetne, bo to postać-wytrych – i comic relief, i geek-girl, i do tego całkiem nieźle skomponowana osobowość i postać  która w przyszłości odegra potencjalnie bardzo istotną rolę w historii Magazynu. Ale o tym porozmawiamy w swoim czasie.

środa, 17 kwietnia 2013

Warehouse 13. 1x04 - Claudia

Fragment grafiki autorstwa Benjamina Wilsona, całość tutaj.


Dzisiejszy odcinek sponsoruje zwariowana nastolatka, która porywa Artiego, uczeń Kopernika, nieudana teleportacja, pani Frederic i spektrometr czasowy. Dowiadujemy się też, że Myka zna łacinę, a Pete ma głuchoniemą siostrę. Aha, i wraz ze zjawieniem się Claudii Donovan pojawiają się też żarty z wieku Artiego. I pani Frederic powraca, co jest miłe, bo to jedna z ciekawszych postaci Warehouse 13. I nie ma Leeny. To znaczy – nie ma jej jeszcze bardziej, niż zwykle.

Na początek muszę powiedzieć, że ten odcinek już na starcie ma ode mnie duży plus za złamanie schematu klasycznego procedurala. Nie mamy tu bowiem do czynienia ze standardową sprawą kryminalną, tylko ratowaniem Artiego z rąk Claudii – hackerki, która przez ostatnie dwa odcinki infiltrowała Magazyn. W końcu dowiadujemy się, o co ten cały hałas – otóż Artie, w czasach, gdy był jeszcze wykładowcą akademickim, zetknął się z Joshuą, starszym bratem Claudii, któremu zamarzyło się odtworzyć eksperyment Retyka, przez co nieborak – jak wszyscy dotąd myśleli – zmarł tragicznie. Znaczy, brat Claudii, nie Retyk. Koniec końców okazuje się, że ambitny młodzian utknął między wymiarami.

Podobało mi się w tym odcinku zachowanie Myki i Pete’a gdy dowiedzieli się o porwaniu Artiego. Na pierwszy rzut oka wszystko postawiono na głowie – Pete zachowuje się logicznie i konsekwentnie, natomiast Myka reaguje impulsywnie i emocjonalnie. Widać to szczególnie w scenie rozmowy z panią Frederic, gdy opiekunka Magazynu nakazuje agentom poszperać w rzeczach Retyka, nim radośnie ruszą Artiemu na odsiecz. Myka krzyczy, awanturuje się i domaga zdecydowanych działań. Tymczasem Pete ją stopuje i podporządkowuje się. To bardzo fajnie pogłębia portrety charakterologiczne postaci, bo widzimy, jak bohaterowie reagują na sprawy, kiedy są zaangażowani emocjonalnie.

Pisałem już, że Warehouse 13 to dla mnie serial o stosunkach rodzinnych. Myka i Pete to wiecznie skłócone, ale kochające się rodzeństwo, natomiast Artie przyjmuje tu figurę ojca. Zauważmy, że zarówno Pete, jak i Myka są w jakiś sposób pozbawieni uczuć swoich biologicznych ojców. Myka, zyskując uznanie i szacunek Artiego (czego nigdy nie miała u swojego prawdziwego ojca) boi się utraty bliskiej osoby, co powoduje, że jej wystudiowany, analityczny tok myślenia wali się w gruzy. Myka w ten właśnie sposób reaguje na możliwość utraty bliskich, z czym miała już przecież doświadczenia (Denver).

Z kolei Pete pokazuje tu jedną z cech swojego charakteru, za którą lubię go chyba najbardziej – umiejętność uczenia się na własnych błędach. Niepijący alkoholik, który stara się naprawić relacje z byłą żoną (to jeszcze przed nami) i pokłada bezgraniczne zaufanie w swoją intuicję, ponieważ, kiedy raz ją zignorował, stracił przez to ojca. Tu mamy to samo – Pete (który, podobnie jak Myka, traktuje Artiego jak substytut ojca) wie, że potrzebne jest skupienie i przemyślane działanie, wzięcie pod uwagę wszystkich zmiennych przed przystąpieniem do akcji. Wie o tym – bo raz już to zlekceważył, przez co jego ojciec umarł. Rozciągając dalej tę analogię, możemy powiedzieć, że pani Frederic jest tu figurą matki, zaś wychowany przez samotną matkę Pete nauczony jest podporządkowania się poleceniom rodzicielki. Nie wspominając już o tym, że mama Pete’a i pani Frederic okazują się mieć ze sobą bardzo dużo wspólnego. Ale to też jeszcze przed nami. Aż strach pomyśleć, co się stanie z tą „familiarną” analogią, kiedy do naszej wesołej rodzinki dołączy H.G. Wells…

Tymczasem Artie zmaga się z poczuciem odpowiedzialności za obecny stan Claudii i jej brata. W toku odcinka wychodzi na jaw, że Artie niby to starał się odwieść Joshuę od z góry skazanego na niepowodzenie doświadczenia, w konsekwencji jednak całkiem świadomie go do tego popychając. Przez to zaniechał ucieczki i zaczął pomagać Claudii w próbach przywrócenia światu jej brata. W połowie odcinka dochodzi do zaskakującej zmiany perspektywy – Joshua (który okresowo manifestuje swoją obecność w „naszej” płaszczyźnie wymiarowej) wyjawia Artiemu, że każde jego pojawienie się kosztuje Claudię utratę energii życiowej. Nakazuje mu zniszczenie eksperymentu i, w konsekwencji, zabicie go, byle tylko Claudia przeżyła. Artie jest rozdarty pomiędzy chęcią ocalenia Claudii, a Joshuy. Szczęśliwie Pete i Myka wkraczają do akcji w słynnym Ostatnim momencie, mając na podorędziu rozwiązanie tej sytuacji umożliwiające przeżycie obojga Donovanów.

Sama Claudia natomiast – to już jest temat na oddzielny akapit. Nie będzie żadnym wielkim spoilerem ujawnienie faktu, że po tym odcinku Claudia dołącza do stałej obsady serialu, więc ten odcinek de facto jest przedstawieniem jej postaci. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że Claudia z tego odcinka, a Claudia z dalszych epizodów to trochę inne bajki. Tutaj mamy do czynienia z zaszczutą, przypartą do muru nastolatką, która ma za sobą epizod w ośrodku psychiatrycznym i jest napędzana straszliwą determinacją w celu uratowania brata za wszelką cenę. Później jej charakter dość radykalnie łagodnieje do nieco zahukanego techno-geeka z ujmującym młodzieńczym zapałem, co poczytuję za lekką niekonsekwencję scenarzystów… Ale, dla komfortu psychicznego, widz może przyjąć, że w tym odcinku Claudia znajdowała się pod wpływem artefaktu, zaś po „zdjęciu klątwy” jej psychika wraca do normy. Szczególnie, że "nowa" Claudia to jedna z najfajniejszych postaci w serialu (gdzie pod tym względem poprzeczka zawieszona jest naprawdę wysoko).

Ogółem – odcinek bardzo udany. A, i byłbym zapomniał – duży plus za uwikłanie w fabułę Retyka, który jest ciekawą, a mało znaną postacią historyczną. I piorunochron Benjamina Franklina – też fajny smaczek. I… i już kończę, bo zawsze tak jest z tym serialem – co odcinek, to cała moc smaczków i ciekawostek.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...