Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Andrzej Sapkowski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Andrzej Sapkowski. Pokaż wszystkie posty

piątek, 9 listopada 2018

Droga Białego Wilka 09 – Okruch lodu

fragment grafiki z gry The Witcher 3, całość tutaj.

Treść Królowej Śniegu, dziewiętnastowiecznej duńskiej baśni autorstwa Hansa Christiana Andersena, z której Sapkowski zaczerpnął kilka motywów wykorzystanych w Okruchu lodu, jest stosunkowo dobrze znana, nie będę jej więc tu opisywał w jakiś wyjątkowo szczegółowy sposób. Jeśli ktoś jakimś cudem nie słyszał o tej baśni, dzięki dobrodziejstwom domeny publicznej może ją legalnie i za darmo przeczytać na Wikiźródłach, w czterech różnych tłumaczeniach. Pozwolę sobie tylko zwrócić uwagę na jeden motyw, który będzie miał znaczenie dla analizy Okruchu lodu, bo to do niego właśnie autor czyni aluzje. Mianowicie – wbrew temu, co mogą twierdzić niektóre adaptacje Królowej Śniegu tytułowa bohaterka nie jest postacią negatywną. Owszem, jest postacią pełniącą rolę antagonistyczną, ale jej motywacje Andersen pozostawił niedookreślone. Przyczyną, dla której Kai przyłączył się – z własnej woli – do orszaku Królowej i – również z własnej woli – pozostał w jej pałacu był okruch rozbitego lustra, które sporządził sam diabeł (występujący pod postacią Trolldena, złego trolla) planujący za jego pomocą, ehm, trollować anioły oraz samego Wszechmogącego. Lustro wymknęło mu się jednak z rąk, nim zdążył dolecieć z nim do Nieba i rozprysło się na miliony kawałków, które rozsypały się po ziemi, a jeden z nich wpadł do oka Kaiowi. Lustro miało tę właściwość, że odbijało wyłącznie to, co najgorsze, ignorując wszystko inne – oraz śmiało się za każdym razem, gdy stawało przed nim cokolwiek dobrego, co było zresztą powodem, dla którego diabeł nie był w stanie utrzymać go w rękach w miarę zbliżania się do Nieba. 

Wróćmy jednak do Królowej – jak już wspomniałem, Andersen nigdy nie zobrazował jej jako jednoznacznie złej. Gdy pod koniec opowieści Gerda zjawiła się po Kaia, była w stanie zabrać go ze sobą z powrotem do domu bez konieczności konfrontacji z Królową Śniegu. Głównie dlatego, że ona nie jest siłą negatywną w tym tekście – Trollden nią jest, o ile ktokolwiek, bo też diabelski występek jest tu wyłącznie dziełem nieszczęśliwego wypadku. Rozmaite adaptacje i remiksy próbowały przypisywać jej negatywne intencje – Terry Pratchett zrobił z niej amoralną konkwistadorkę, inni próbowali tłumaczyć zachowanie Królowej Śniegu z niezaspokojonym instynktem macierzyńskim, żałobą po stracie własnego dziecka czy zwykłą niegodziwością – jednak nic takiego nie ma miejsca w pierwowzorze. Królowa Śniegu jest neutralną siłą natury, podobnie jak żywioł, którego jest personifikacją. Baśń Andersena to, na najbardziej podstawowym poziomie, opowieść o depresji i wychodzeniu z niej dzięki oddaniu najbliższych nam ludzi. 

Jak to się ma do Okruchu lodu? Baśń istnieje w świecie wiedźmina pod postacią ludowej opowieści, którą przytacza Yennefer: 


– Wśród elfów – szepnęła czarodziejka w zamyśleniu – krąży legenda o Królowej Zimy, która w czasie zamieci przebiega kraje saniami zaprzężonymi w białe konie. Jadąc, królowa rozsiewa dookoła twarde, ostre, maleńkie okruchy lodu i biada temu, kogo taki okruch trafi w oko lub w serce. Taki ktoś jest zgubiony. Nic już nie będzie w stanie go ucieszyć, wszystko, co nie będzie miało bieli śniegu, będzie dla niego brzydkie, wstrętne, odrażające. Nie zazna spokoju, porzuci wszystko, podąży za Królową, za swoim marzeniem i miłością. Oczywiście, nigdy jej nie odnajdzie i zginie z tęsknoty. 


Pomówimy o tym – póki co przyjrzyjmy się jednak, w jaki sposób Sapkowski otwiera to opowiadanie, czyli scenie walki z zeuglem, monstrum buszującym wśród ludzkich odpadków. To jedyna scena walki w całym tym opowiadaniu – w zasadzie to jedyna dynamiczna scena w całym Okruchu Lodu, który jest niemal pozbawiony jakichkolwiek nadnaturalnych elementów i skupia się wyłącznie na zarysowaniu skomplikowanych relacji między bohaterami. W dobrym tekście literackim – a Okruch lodu jest więcej niż dobry – każdy jego element pełni określoną funkcję. Potyczka na wysypisku śmieci nie jest tu zatem jedynie obligatoryjną sceną dynamicznej akcji, ale również ustawieniem klimatu całej opowieści. To nie dramatyczna walke ze strzygą czy pojedynek z jakimś dzikim potworem w leśnej gęstwinie, tylko starcie ze ścierwojadem na arenie składającej się z odpadków. Nie ma w tym nic romantycznego czy widowiskowego, jak próba odczarowania zaklętego w potwora szlachcica czy rozwiązywanie politycznego sporu na królewskim dworze – to oczyszczanie ścieków z buszującego w nich szkodnika. Zadanie nieprzyjemne i przyziemne – i właśnie w nieprzyjemnym, przyziemnym duchu utrzymane jest całe opowiadanie. 

Na początku tego opowiadania widzimy, że pragnienie Geralta, które motywowało go przez dwa poprzednie opowiadania, doczekało się realizacji – jest z Yennefer w związku, relatywnie szczęśliwym i udanym, pełnym szczerych uczuć i satysfakcjonującego życia erotycznego. Więc skoro jest tak dobrze, czemu jest tak źle? Wiedźmin nie jest w stanie w pełni cieszyć się swoim szczęściem. Jest rozdrażniony, wszystko go denerwuje i złości – jak w lustrze z andersenowskiej baśni, w jego oczach odbija się tylko to, co na świecie najgorsze i najbrzydsze. Miasto, prawdopodobnie wcale nieróżniące się zbytnio od większości innych metropolii, które odwiedzał, staje się w jego oczach ucieleśnieniem brzydoty i szkaradzieństwa, moralnego zepsucia i odpychającej atmosfery. Jest ku temu powód, a na imię mu Istredd. Istredd to miejscowy mag, który ma z Yennefer wspólną przeszłość – i, jak się później okaże, również wspólną teraźniejszość. Geralt jest tego świadom i mocno trapi go ta sytuacja – jego emocjonalna niedojrzałość i brak doświadczenia w długotrwałych relacjach międzyludzkich sprawia, że nie jest w stanie się z tym uporać. 

Pierwsza konfrontacja wiedźmina i czarodzieja następuje relatywnie szybko, bo już w połowie opowiadania, i stanowi istotną jego część. Już od samego początku ich relacje są bardzo konfrontacyjne, zamiast uprzejmości na powitanie wymieniają zaczepki: 


– Za każdym razem, gdy widzę te rzeczy – wiedźmin usiadł naprzeciw, wskazując na słoje i słoiki – zastanawiam się, czy rzeczywiście nie można uprawiać magii bez tego całego obrzydlistwa, na widok którego kurczy się żołądek.
– Kwestia gustu – rzekł czarodziej. – Jak też i przyzwyczajenia. Co jednego brzydzi, drugiego jakoś nie rusza. A ciebie, Geralt, co brzydzi? Ciekawe, co też może brzydzić kogoś, kto, jak słyszałem, dla pieniędzy potrafi wejść po szyję w gnój i nieczystości? Nie traktuj, proszę, tego pytania jako obrazę czy prowokację. Naprawdę jestem ciekaw, co może wywołać u wiedźmina uczucie odrazy.
– Czy w tym słoiku nie trzymasz przypadkiem krwi miesięcznej nietkniętej dziewicy, Istredd? Wiedz, że brzydzi mnie, gdy wyobrażam sobie ciebie, poważnego czarodzieja, z buteleczką w garści, usiłującego zdobyć ten cenny płyn, kropla po kropli, klęcząc, że się tak wyrażę, u samego źródła. 


Kilka akapitów dalej Istredd zdawkowo tłumaczy wiedźminowi, że – istotnie – krew dziewicy niczym specjalnym nie różni się od krwi wieprza, a specyficzne, rzadkie i ciężkie do zdobycia składniki można bez szkody dla magicznego procesu zastąpić powszechniejszymi zamiennikami. Czarodzieje dbają jednak o to, by ta informacja nie stała się powszechną wiedzą, by powstrzymać amatorów przed samodzielnymi eksperymentami. Ten fragment pełni w Okruchu lodu dwie funkcje. Pierwszą z nich jest wzmocnienie ciągnącego się przez całe opowiadanie motywu odczarowywania rzeczywistości, ukazywania brzydkiej, przyziemnej prawdy o czymś, co do tej pory wydawało się szlachetne, potężne i cudowne. Drugą jest subtelne wskazanie Geraltowi, że maluczcy i nieuświadomieni powinni trzymać łapy z dala od magicznego sacrum i wszelkich spraw z nim związanych, pozostawiając je osobom predestynowanym do tego typu rzeczy. To podkreślenie nierównowagi ich społecznego statusu. 

W miarę rozmowy jakiekolwiek pozory subtelności szybko jednak znikają i dochodzi do słownych przepychanek. Sapkowski odwalił tu kawał naprawdę dobrej roboty, ponieważ Istredd bardzo łatwo mógł się stać czystą funkcją fabularną bez własnej osobowości i określonych motywacji. Ostatecznie jest przecież postacią stworzoną wyłącznie na potrzeby Okruchu lodu i permanentnie znikającą z areny wydarzeń, gdy tylko opowiadanie się kończy – o ile mnie pamięć nie myli jego miano pada potem tylko raz, w Chrzcie ognia, w kontekście całkowicie oderwanym od wydarzeń z Okruchu lodu. Tymczasem o magu wiemy zaskakująco sporo i ta wiedza przekazana jest nam w bardzo organiczny sposób. Dzieciństwo i młodość spędził na żmudnej nauce czarnoksięskich sztuk, stroniąc od przyjemności i uciech. „Nie użyłem ani wojaczki, ani dziewcząt, ani piwa za najlepszych lat, kiedy wszystkie te rozrywki najlepiej smakują.” mówi Geraltowi i jest w tym wyznaniu jakaś pretensja, która może stanowić klucz do zrozumienia tej postaci. 

Istredd oświadczył się Yennefer i żywi przekonanie, iż jej relacja z Geraltem utrudnia czarodziejce podjęcie decyzji – dlatego naciska na wiedźmina, by ten się wycofał. Wspiera to argumentem, jakoby Geralt był dla czarodziejki tylko przelotną miłostką, zabawką, którą i tak prędzej czy później odrzuci, gdy tylko znajdzie sobie lepszą alternatywę. To forma samooszukiwania, ponieważ Istredd musi zdawać sobie sprawę, że gdyby tak było, egzystencja Geralta i jego relacja z Yennefer nie stanowiłaby dla niej żadnego czynnika komplikującego podjęcie decyzji. Nie – Istredd czuje, że musi ustawić Geralta niżej od siebie, podważyć jego wartość, poniżyć w konflikcie o względy czarodziejki. Idzie za tym kolejny argument – wiedźmin, wedle opinii Istredda, nie posiada uczuć, jedynie ich pusty ekwiwalent. Jest wyhodowanym mutantem i jako taki nie jest w stanie odczuwać osobistego szczęścia, dlatego jego relacja z Yennefer nie powinna mieć racji bytu. To wszystko oczywiście nieprawda, wiemy doskonale, że Geralt posiada emocje, prawdopodobnie doskonale wie o tym również Istredd, ale cynicznie posuwa się jeszcze o krok dalej w poniżaniu Geralta – próbuje go zdehumanizować. Kto wie, może faktycznie wierzy we własną hipotezę o tym, że wiedźmin jest wypranym z jakichkolwiek emocji, uczuciowo pustym biologicznym golemem i to przekonanie daje czarodziejowi poczucie supremacji. 

Geralt oczywiście tego wszystkiego nie kupuje, odwraca argumenty dziecinną metodą „wcale nie, bo ty” i zaraz potem, równie dziecinnie, wytacza największe w jego przekonaniu działa: 


– Przestań – przerwał Geralt ostro, być może nawet zbyt ostro. – Przestań odmawiać mi z uporem praw, mam tego dosyć, słyszysz? Powiedziałem ci, nasze prawa są równe. Nie, do nagłej cholery, moje są większe.
– Doprawdy? – czarodziej pobladł lekko, sprawiając tym Geraltowi niewysłowioną przyjemność. – A to z jakiego tytułu?
Wiedźmin zastanowił się chwilę i zdecydował dobić go.
– A z takiego – wypalił – że wczoraj w nocy kochała się ze mną, a nie z tobą.
Istredd przyciągnął czaszkę blisko ku sobie, pogładził ją. Ręka, ku zmartwieniu Geralta, nie drgnęła mu nawet.
– To, według ciebie, daje jakieś prawa?
– Tylko jedno. Prawo do wyciągania wniosków.
– Aha – rzekł wolno czarodziej. – Dobrze. Jak chcesz. Ze mną kochała się dziś przed południem. Wyciągnij wnioski, masz prawo. Ja już wyciągnąłem. 


No cóż, jeśli Geralt udowodnił Istreddowi cokolwiek, to na pewno to, że – owszem – wiedźmin emocje posiada. Są to emocje silne, ale niedojrzałe, sprowadzające całą sytuację do walki kogutów albo wyrostków. Ona jest moja, bo ja zaklepałem ją pierwszy – tak to mniej więcej brzmi. Tak jakby do stosunków seksualnych sprowadzała się cała uczuciowość. Oczywiście to nieprawda i sam Geralt również w to nie wierzy – po prostu w zacietrzewieniu obaj mężczyźni sprowadzili swój spór do emocjonalnej przepychanki i najbardziej karykaturalnej definicji męskości. 

Porozmawiajmy jednak o Yennefer, która nie jest w tej sytuacji przedmiotem sporu dwóch mężczyzn, tylko podmiotem w skomplikowanej relacji trojga osób. To bardzo ważne, by o tym pamiętać – Sapkowski nigdy nie okrada Yennefer z jej decyzyjności, nigdy nie sprowadza jej do nagrody, o zdobycie której walczą ze sobą Geralt i Istredd. Czarodziejka jest aktywną uczestniczką tej sytuacji, w toku opowiadania podejmuje decyzje, które mają wpływ na zachowanie obydwu mężczyzn i zarazem sama działa zarówno pod wpływem ich działań, jak i własnych niedoskonałości charakteru. Yennefer, jak pokazały nam jej poprzednie wystąpienia w Ostatnim życzeniu oraz Granicy możliwości, nienawidzi bycia uprzedmiotowianą – doświadczenia, które ją ukształtowały, sprawiły, że czarodziejka bardzo źle reaguje na sytuacje, w których ktoś manipuluje jej losem. W ramach potwierdzania przed samą sobą, że nic takiego nie ma miejsca sama Yennefer manipuluje, uwodzi i kontroluje innych ludzi – innych mężczyzn – by potwierdzić swoją wartość i zaspokoić swoje emocjonalne potrzeby… po czym porzuca ich, by powtórzyć cały ten proces od nowa. Mówi o tym zresztą wiedźminowi w bardzo poetycki i tylko trochę pretensjonalny sposób: 


Bo ja, królowa elfów, pragnę ciepła. To właśnie jest moja tajemnica. Dlatego co roku wśród śnieżnej zamieci moje sanie niosą mnie przez jakieś miasteczko i co roku ktoś porażony moim czarem pętli uprząż swoich sań w płozy moich. Co roku. Co roku ktoś nowy. Bez końca. Bo ciepło, którego tak pragnę, niweczy zarazem czar, niweczy magię i urok. Mój ugodzony lodową gwiazdką wybranek staje się nagle zwykłym nikim. A ja w jego odtajałych oczach staję się nie lepsza od innych… śmiertelniczek… 


Yennefer zdaje sobie sprawę z wzorca tego zachowania i nie ma pewności, czy sytuacja z Geraltem – a także i z Istreddem – nie jest właśnie kolejnym tego typu przypadkiem i właśnie dlatego nie umie odpowiedzieć wiedźminowi na to pytanie, którego nie miał odwagi jej zadać. Nie dlatego, że nie zna odpowiedzi – ale dlatego, że nie wie, czy jej odpowiedź nie jest wyłącznie okruchem lodu, który z czasem roztopi się, utraci swój urok i ukaże swoją przyziemną szpetotę. „Prawda jest okruchem lodu”, mówi przecież magicznie sporządzona pustułka, którą Yennefer planowała wysłać jednemu z mężczyzn w ramach pożegnania. Po czasie uznała jednak, że jedna pustułka nie wystarczy. 

Wróćmy jednak do Istredda, który podejmuje decyzję o wyzwaniu wiedźmina na pojedynek o względy Yennefer. Największą słabością tego opowiadania jest fakt, iż nie znamy dynamiki relacji między Istreddem i Yennefer, nie wiemy więc, co skłoniło go do takiej próby przełamania impasu. Rzucenie wyzwania sugeruje zmianę nastawienia do oponenta – czarodziej już nie traktuje Geralta jak podrzędnego amanta, który dla Yennefer stanowi zaledwie zabawkę niewartą nawet zestawiania z Istreddem, ale jako równorzędnego rywala, z którym musi załatwić tę sprawę na równej stopie. Bo widzicie, tak samo jak Yennefer, Istredd też cały czas musi sobie coś udowadniać – że nie jest od wiedźmina gorszy. Pamiętajmy, że czarodziej wyhodował sobie w głowie obraz Geralta jako odczłowieczonej marionetki, mięsnej kukiełki pozbawionej uczuć i ludzkich emocji. Mieć przekonanie, że w oczach ukochanej osoby jest się od kogoś takiego gorszym, to mieć przekonanie, że jest się mniej mężczyzną. Gorzej – że jest się mniej człowiekiem. Dlatego by potwierdzić we własnych oczach swoją męskość (i swoje człowieczeństwo) Istredd przywołuje uświęcony wielowiekową tradycją sposób uprawomocnienia swojej pozycji jako dominujący mężczyzna – pojedynek o ukochaną. Jest w tym wątku wiele z dekonstrukcji toksycznego typu męskości, między innymi dzięki temu, że sam czarodziej – a również i Geralt – zdają sobie sprawę, że dobrowolnie odgrywają role społeczne, w których żaden z nich nie czuje się komfortowo: 


– Geralt?
– Co?
– Nie czujesz się głupio?
– Czuję się głupio – przyznał niechętnie wiedźmin.
– Ulżyło mi – mruknął Istredd. – Bo ja czuję się jak ostatni kretyn. Nigdy nie przypuszczałem, że kiedyś będę musiał bić się z wiedźminem na śmierć i życie z powodu kobiety.
– Wiem, jak się czujesz, Istredd.


Wiedźmin czuje się osaczony i przytłoczony cała tą sytuacją. Z jednej strony bardzo kocha Yennefer i jest przy niej szczęśliwy. Z drugiej – nie jest pewny swoich uczuć, ponieważ internalizuje tezę Istredda o własnej bezuczuciowości, o tym, że to, co bierze za swoje emocje jest wyłącznie empatycznym powidokiem wzbudzanym przez neurony. Na kryzys miłosny nakłada się zatem kryzys egzystencjalny. Z trzeciej strony Yennefer również nie jest w stanie dać mu jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy odwzajemnia jego uczucia – z podobnych zresztą powodów. To bardzo mroczny moment w życiu Geralta i już drugi raz (po dywagacjach Nenneke z Głosu rozsądku co do zachowania wiedźmina pod koniec walki ze strzygą) kontekst wydarzeń zdaje się sugerować, iż Geralt chce popełnić samobójstwo – w momencie, gdy przestaje opierać się opryszkom, którzy napadli na niego w ciemnej uliczce i przeżywa wyłącznie dzięki reputacji wiedźmińskiego medalionu, który dostrzegli na jego piersi napastnicy. Jeden z nich przed ucieczką mówi nawet: „Następnym razem, gdy będziesz chciał popełnić samobójstwo, wiedźminie, to nie wciągaj w to innych. Po prostu powieś się w stajni na lejcach.” Geralt jest przekonany, że zawodzi jako istota ludzka, jako wiedźmin i jako potencjalny partner ukochanej osoby. Uwikłany w sieć trudnych do rozsupłania emocjonalnych sytuacji zaczyna się dusić. 

Właśnie dlatego dwie ostatnie konfrontacje Okruchu lodu są tak fascynujące – ponieważ Geralt znajduje się już na krawędzi i nie wiemy, w jaki sposób się zachowa. Pierwszą z tych konfrontacji jest starcie z Cykadą. Dla zachowania precyzji i przejrzystości blognotki nie wspominałem wcześniej o tym wątku – przez całe opowiadanie przewija się motyw cieszącego się złą sławą najemnika, który pracuje dla miejscowego starosty i który czuje w stosunku do Geralta silną i nieskrywaną niechęć. Cykada od samego początku rozbudowywany jest jako postać, z którą wiedźmin będzie musiał się skonfrontować – pozbawiony jakichkolwiek śladów moralności i skrupułów ksenofob nienawidzący Geralta i wszystkiego, co ów (w przekonaniu Cykady) sobą reprezentuje. Gdy ostatecznie dochodzi do starcia, jest ono krótkie i umyślnie niesatysfakcjonujące – napięcie zostaje rozładowane w jednej chwili, gdy wiedźmin nokautuje Cykadę i odchodzi, nie poświęcając mu zbyt wielkiej uwagi. Cały incydent nie jest przedstawiony jako tryumf Geralta – błyskawiczne zwycięstwo silniejszego i sprawniejszego herosa nad podłym złoczyńcą. Tego typu ujęcie byłoby potwierdzeniem narracji, którą Sapkowski przez całe to opowiadanie z premedytacją dekonstruuje. Zamiast tego mamy odrzucenie wyzwania, natychmiastowe zakończenie walki i rozładowanie sytuacji bez dania jej poprawnej konkluzji. 

Druga konfrontacja następuje między wiedźminem i Istreddem. Ten drugi nadal uwięziony jest w swoim zacietrzewieniu, a otrzymanie pożegnalnej wiadomości od Yennefer tylko to zacietrzewienie wzmocniło. Teraz czarodziej nie chce się już po prostu pojedynkować z Geraltem – Istredd planuje pokonać go w walce na miecze. Musimy pamiętać, z kim mamy tu do czynienia – nie tylko z odrzuconym kochankiem, ale też z człowiekiem, który własne wyobrażenia o świecie i innych stawia powyżej faktycznego stanu rzeczy. Dlatego nie był w stanie zaakceptować wiedźmina jako równego sobie konkurenta. Teraz, w podobnie niedojrzały sposób tłumaczy sobie odrzucenie go przez Yennefer. Istredd jest przekonany, że jeśli pokona Geralta w jego własnej grze – walce na miecze – udowodni sobie i Yennefer swoją wartość jako lepszy i godny względów czarodziejki. Albo też, jak sugeruje Geralt, uwikłał się w podobną plątaninę sprzecznych emocji co wiedźmin i również na wpół świadomie próbuje wyrwać się z tego impasu samobójstwem. Geralt odmawia konfrontacji – wie, że na niego również czeka magiczna pustułka z pożegnalną wiadomością od Yennefer i że porażka Istredda nie jest zwycięstwem wiedźmina. 

Okruch lodu to opowieść o złożonościach ludzkich relacji. To opowiadanie jest niesamowicie zdyscyplinowane tematycznie, z czytelnymi metaforami, którym podporządkowane są wszystkie elementy. Nawet przejęzyczenie starosty, który myli imię Yennefer nazywając ją „Guinever” ma tu swoje określone znaczenie – „Guinever” to jedna z mutacji imienia Ginewry, żony króla Artura uwikłanej w miłosny trójkąt między władcą Camelotu i Lancelotem, wprost z ukochanych przez Sapkowskiego arturiańskich legend. Tak wielkie przywiązanie do detali zdradza znakomitą umiejętność panowania nad literackim tworzywem i nadawania mu określonych kształtów. Okruch lodu jest jednym z najlepszych wiedźmińskich opowiadań i jednym z najlepszych tekstów autorstwa Andrzeja Sapkowskiego.

piątek, 26 października 2018

Droga Białego Wilka 08 – Granica możliwości

fragment grafiki z gry Gwent, całość tutaj.

Granica możliwości niekoniecznie jest moim ulubionym opowiadaniem Andrzeja Sapkowskiego, o czym dość dotkliwie przekonałem się w trakcie jego powtórnej lektury na rzecz mojego blogowego cyklu. Jest to o tyle dziwne, że wspomnienia miałem z nim jak najbardziej pozytywne – nigdy nie było co prawda w ścisłej czołówce moich najukochańszych wiedźmińskich tekstów, ale większość rzeczy mi się w nim podobało. I tak pozostało, bo w żadnym razie nie jest Granica możliwości tekstem słabym czy niewartym lektury, po prostu... dostrzegam w nim teraz wiele rzeczy, które umknęły mi wcześniej i niekoniecznie wzmacniają one moją pozytywną opinię o tym opowiadaniu. No cóż, taki już pewnie urok świadomego wracania do literatury skonsumowanej lata temu, jeszcze zanim miałem do dyspozycji ukształtowany aparat krytyczny. 

Pierwsza wersja opowieści o Smoku Wawelskim, prawdopodobnie najpopularniejszej polskiej legendy, spisana została przez Wincentego Kadłubka w okolicach XII wieku – jej treść, jak nietrudno przewidzieć, dość znacząco różni się od popularnej współcześnie wersji z dzielnym szewczykiem, wypchanym barankiem i tym, że smok pił, i pił, i pił, aż w końcu pękł. Nie, pierwotna wersja opowiadała o dwóch synach króla Grakcha (Kraka), którzy walczyli z terroryzującym okolicę potworem zwanym całożercą. Po nieudanej próbie bezpośredniej konfrontacji bracia uciekli się do podstępu – w miejscu, w którym przerażeni wieśniacy składali monstrum daninę królewicze podłożyli bydlęce skóry wypchane siarką. Stwór pożarł tak sporządzoną pułapkę, co doprowadziło do jego eksplozji. W chwili tryumfu jeden z braci zdradziecko uśmiercił drugiego, zrzucając winę na całożercę i czyszcząc sobie w ten sposób drogę do tronu. Prawda wyszła jednak na jaw, bratobójca został wygnany, zaś tron odziedziczyła Wanda – ta od Niemca. Legenda na przestrzeni lat ewoluowała – w XIV wieku jednemu franciszkaninowi opowieść ta skojarzyła się z biblijną Księgą Daniela i niesprecyzowany „całożerca” został w ten sposób uznany za jak najbardziej sprecyzowanego smoka. Z czasem opowieść obrastała kolejnymi zmianami, zabicie smoka zaczęto przypisywać bezpośrednio Krakowi, wiązać legendę z powstaniem Krakowa, a smoka – z Wawelem. Za większość tych zmian odpowiedzialny Jan Długosz. Przepicie wiślaną wodą i szewczyk Skub (nie „Skuba”, jak często zapisywane jest dziś jego imię) to już wymysł stosunkowo późny, bo szesnastowieczny. 

Pierwszą rzeczą, jaka wzbudziła mój dyskomfort była scena z rozdziału otwierającego opowiadanie, w której ginie jeden z mężczyzn próbujący okraść wcześniej Geralta. Jako, że nie każda czytająca tę notkę osoba ma dostęp do tekstu opowiadania, a cytat byłby nieproporcjonalnie długi, pozwolę sobie pokrótce streścić przebieg wydarzeń. Otóż grupka wieśniaków, która wynajęła wiedźmina do ubicia bazyliszka czeka przy wejściu do jaskini. Godziny mijają, a Geralt z niej nie wychodzi. Kilku mężczyzn uznaje, że już po wiedźminie i postanawiają zabrać konia i juki, jakie Geralt zostawił w pobliżu. Powstrzymuje ich Borch Trzy Kawki, który niespodziewanie zjawił się na miejscu zdarzenia w obstawie dwóch Zerrikanek. Jeden z mężczyzn zaczyna wygrażać mu nożem, ale napiętą sytuację rozładowuje Geralt, który wyszedł w końcu z jamy, taszcząc za sobą truchło zabitego bazyliszka. Wiedźmin machnął ręką na całą tę sytuację, ale Borch stwierdził, że ktoś, kto wyciąga na niego nóż musi zginąć i opryszek zostaje zdekapitowany przez jedną z Zerrikanek. Główny bohater gratuluje kobiecie umiejętności szermierczych i ostrego ostrza, po czym przyjmuje zaproszenie szlachcica na obiad w pobliskim zajeździe. 

Geralt nie powinien z taką obojętnością podchodzić do nonszalanckiego szafowania śmiercią. Nie licząc premierowego opowiadania, w którym umyślnie sprowokował bójkę i pozabijał miejscowych opryszków, wiedźmin nigdy nie zachowywał się w ten sposób i stoi to w sprzeczności z jego dotychczasową charakteryzacją – a premierowy występ możemy wytłumaczyć tym, iż Sapkowski wówczas jeszcze mocno eksperymentował z osobowością swojego głównego bohatera. Po Mniejszym źle – w którym, pamiętajmy, wiedźmin umyślnie do ostatniej chwili zwlekał z rozlaniem krwi Renfri oraz jej kamratów – coś takiego po prostu wytrąca z immersji. Tak, wiem – opryszek, o którym tu mowa próbował wiedźmina okraść, poza tym to nie Geralt uśmierca wieśniaka, tylko Zerrikanka (na rozkaz Borcha). Nie zmienia to faktu, że brak reakcji na ten incydent jest dziwny i niewytłumaczalny – Geralt zachowuje się nienaturalnie komfortowo w towarzystwie kogoś, kto odpowiedzialny jest za zamordowanie człowieka, który nie stanowił żadnego realnego zagrożenia. To była niepotrzebna, nieuzasadniona scena okrucieństwa, która nie pełniła żadnej fabularnej funkcji, kłóci się z tym, czego dowiadujemy się o Borchu w kolejnych rozdziałach opowiadania i z tym, co wiemy o Geralcie do tej pory i bez której Granica możliwości niczego by nie straciła. Nie jest to zresztą jedyna tego typu scena w tym opowiadaniu, o czym wspomnę jeszcze nieco później. 

Smok Villentretenmerth alias Borch Trzy Kawki to postać interesująca – niekoniecznie sama w sobie, ale jako element ewolucji charakterologicznej Geralta. Z wiedźminem łączy go wiele. Obaj są odmieńcami, obaj chronią przedstawicieli swoich gatunków przez zagrożeniami ze strony napastników, pod koniec opowiadania Villentretenmerth zajmuje się również małym smoczątkiem, które wziął pod opiekę w zamian za ocalenie życia jego matce, z sugerowanym zamiarem wyszkolenia pisklaka na swojego następcę, co jest bardzo otwartą paralelą sytuacji z Geraltem i Ciri. Tym, co ich różni jest poczucie celowości. Dla Geralta zabijanie potworów jest jedynie środkiem utrzymania – jego życiu brakuje jasno określonego, świadomie powziętego celu. Jego decyzja powołania się na Prawo Niespodzianki w Kwestii ceny oraz relacja z Yennefer, która miała swój początek w Ostatnim życzeniu to wydarzenia sugerujące, że pragnieniem Geralta jest posiadanie rodziny. Na tym etapie jednak nie są to jeszcze pragnienia uświadomione i skonkretyzowane – wiedźminowi brakuje świadomości życiowego ukierunkowania. Borch natomiast ma własny cel, jest świadomy swoich zamierzeń i konsekwentnie je realizuje. To lekcja, której wyraźnie, choć niebezpośrednio, udziela Geraltowi. 

Co do samego Geralta, to interesujące jest, w jaki sposób na przestrzeni opowiadania zmienia się jego relacja z Yennefer. Wiemy, że od momentu ich rozstania minęły aż cztery lata i że to rozstanie wyglądało w niekorzystny dla wiedźmina sposób – Geralt, najzwyczajniej w świecie, porzucił czarodziejkę, zostawiając ją bez słowa. Yennefer poczuła się w ten sposób okrutnie zraniona i naprawdę ciężko się temu dziwić – Ostatnie życzenie bardzo wyraźnie pokazało nam, że przedmiotowe traktowanie to jeden z najczulszych punktów tej bohaterki. Coś takiego musiało dotknąć ją do żywego, stąd ten wielki gniew żywiony do wiedźmina nawet po tak długim czasie. Geralt wyraźnie tęsknił za Yennefer – gdy tylko wiedział się, że czarodziejka dołączyła do polowania na smoka, natychmiast zdecydował się na to samo, choć wcześniej bardzo kategorycznie odmawiał nawet biernego udziału w całej tej eskapadzie. Jego decyzja wyglądała jak kombinacja impulsu oraz postawy, do której od dłuższego czasu dojrzewał. 

Na miejscu dochodzi między nimi do konfrontacji. Geralt bardzo nieporadnie próbuje naprawić ich relację, ale rany, jakie zadał Yennefer swoim odejściem okazały się zbyt głębokie. Wpada w gniew za każdym razem, gdy wiedźmin nazywa ją zdrobnieniem „Yen”, bo to określenie znamionuje bliskość, która kiedyś między nimi była, a którą obecnie odrzuca. Jej zachowanie informuje nas jednak, że – wbrew jej słowom – Yennefer nadal kocha wiedźmina. Widać to w scenie zawalenia się mostu, w której ponownie czarodziejka i Geralt ratują sobie nawzajem życie – bez namysłu, bez chwili zawahania. Chwila jednak mija i Yennefer szybko powraca do poprzedniego podejścia, starając się wymusić na nim odłączenie się od polowania. W międzyczasie na arenie wydarzeń pojawia się jednak złoty smok i czarodziejka dość cynicznie próbuje wykorzystać uczucie Geralta do tego, by uśmiercić monstrum i zagarnąć je całe dla siebie: 


– Ten smok jest niewiarygodnie szybki. Za szybki, by mógł z nim walczyć człowiek.
– Rozumiem. Nie, Yen. Nie ja.
– Zasady? – uśmiechnęła się zjadliwie czarodziejka. – Czy zwykły, najzwyklejszy strach? To jedno ludzkie uczucie, którego w tobie nie wytrzebiono?
– Jedno i drugie – zgodził się beznamiętnie wiedźmin.
– Co za różnica?
– Właśnie – Yennefer podeszła bliżej. – Żadna. Zasady można złamać, strach można pokonać. Zabij tego smoka, Geralt. Dla mnie.
– Dla ciebie?
– Dla mnie. Chcę tego smoka. Całego. Chcę go mieć tylko dla siebie. 


Yennefer nie kieruje się chciwością czy okrucieństwem, bo czarodziejka jak zawsze jest w swych posunięciach bardzo pragmatyczna – smok jest jej potrzebny jako środek płatniczy w zamian za terapię pozwalającą jej mieć dziecko. Obiecuje Geraltowi, że w zamian za to wybaczy mu jego zachowanie, o co prosił ją, gdy wisieli na rozpadającym się moście, dosłownie o włos od śmierci. Wiedźmin odmawia, utrzymując, że przestało mu zależeć. A potem wszystko idzie w diabły, oboje zostają spętani przez chciwych smokobójców… i, ponownie, ratują sobie nawzajem życie. To stały wzorzec dynamiki ich relacji – nie są w stanie ze sobą egzystować do momentu, w którym naprawdę potrzebują siebie nawzajem. Sprawia to, że związek Geralta i Yennefer istnieć może jedynie w bardzo szczególnych warunkach. Przynajmniej do czasu, w którym oboje nie rozwiążą swoich osobistych problemów, bo to właśnie zdaje się być największą przeszkodą na drodze ich relacji. Yennefer zmaga się ze swoim pragnieniem macierzyństwa i jest dla realizacji tego pragnienia gotowa traktować wiedźmina w cyniczny, instrumentalny sposób (patrz cytat wyżej). Geralt jest natomiast niedojrzały emocjonalnie, nie potrafi zidentyfikować i nazwać własnych pragnień, przez co miota się i nie umie poukładać sam ze sobą – a co dopiero z drugą osobą, z którą miałby dzielić smutki i radości życia. Jeśli obojgu uda się przezwyciężyć własne skazy charakteru, będą ze sobą i będą szczęśliwi. Villentretenmerth jest jednak sceptyczny: 


– Wybacz szczerość i prostolinijność, Yennefer. To jest wypisane na waszych twarzach, nie muszę nawet starać się czytać w myślach. Jesteście stworzeni dla siebie, ty i wiedźmin. Ale nic z tego nie będzie. Nic. Przykro mi.

– Wiem – Yennefer pobladła lekko. – Wiem, Villentretenmerth. Ale i ja chciałabym wierzyć, że nie ma granicy możliwości. A przynajmniej w to, że jest ona jeszcze bardzo daleko.

Jednym z tematów przewodnich Granicy możliwości jest naginanie barier i ograniczeń stawianych nam przez świat oraz podważanie reguł, jakimi ten świat się rządzi. Geralt jest pewien, iż legendarne złote smoki nie istnieją – do momentu, w którym spotyka taką istotę i musi skonfrontować się z faktem, iż od przynajmniej niektórych reguł istnieją wyjątki. Skoro może istnieć złoty smok, to szczęśliwy i życiowo spełniony wiedźmin być może również mieści się w granicach możliwości? Twardy dogmatyzm reprezentowany jest pod postaciami rycerza Eycka z Denesle i czarodzieja Dorregaraya – pod koniec opowiadania obaj kończą raczej marnie. Eyck zostaje poturbowany i najpewniej trwale okaleczony przez smoka, którego planował uśmiercić, zaś Dorregaray kończy pobity i spętany przez smokobójców, a ostatni raz (w tym opowiadaniu) widzimy go nieprzytomnego i cuconego przez Jaskra. Nieprzemakalny dogmatyzm okazuje się więc samobójczą taktyką. 

Skoro już o Eycku i Dorregarayu mowa, przyjrzyjmy się pozostałym bohaterom opowiadania. Mamy tu szewca Kozojeda, do którego wszyscy odnoszą się ze wstrętem mającym raczej podłoże klasowe, niż jakiekolwiek inne, bo Kozojed w swych manierach czy poglądach niespecjalnie odstaje od, dajmy na to, Boholta czy Yarpena. Ci natomiast są bezwzględnymi rębaczami, dla których liczy się wyłącznie zarobek. Mamy również organizatora całej wyprawy, młodziutkiego króla Niedamira, który potrzebuje smoczego łba, by gładko i bezkonfliktowo włączyć ziemie księstwa Malleore do swojego państwa. I wydaje mi się, że to ten ostatni bohater – choć jego interakcje z pozostałymi są minimalne – jest soczewką, przez którą trzeba patrzeć na Granicę możliwości. Początkowo jest Niedamir zdeterminowany, by zdobyć Malleore metodą sprawnej politycznej zagrywki – osadzić samego siebie w roli smokobójcy z tamtejszej tradycyjnej przepowiedni, co umocni pozycję młodego władcy w oczach mieszkańców księstwa i pozwoli na pokojowe, dyplomatyczne rządy jako mąż tamtejszej królewny. Ta taktyka zdradza u Niedamira skłonności do romantycznego idealizmu, naiwnego wprawdzie, ale też znamionującego osobę niechętną przemocy i wolącą załatwiać swoje interesy tak, aby w miarę możliwości wszyscy byli zadowoleni. 

Gdy na arenie wydarzeń pojawia się złoty smok i wszyscy odrzucają jakiekolwiek pozory dobrych intencji do tej pory utrzymywali, podejście Niedamira zaczyna się zmieniać. To bardzo młody bohater, ledwie nastolatek, o nieukształtowanej jeszcze osobowości i możliwe, że polowanie na smoka było dla niego pierwszą w życiu okazją, by na własne oczy przekonać się, jak wygląda świat poza bezpiecznymi murami zamków. A jak wygląda, pokazała mu zapluta służalczość Kozojeda, pogruchotany (dosłownie) idealizm Eycka, cyniczny pragmatyzm Rębaczy oraz milczenie wiedźmina. Musiało to wpłynąć na poglądy młodego władcy. I wpłynęło, a jakże: 

– Ani słowa, Gyllenstiern. Pani Yennefer, szlachetni panowie, żegnam was. Straciłem trochę czasu na tej wyprawie, ale i zyskałem sporo. Wiele się nauczyłem. Dzięki wam za słowa, pani Yennefer, panie Dorregaray, panie Boholt. I dzięki za milczenie, panie Geralt.
– Królu – rzekł Gyllenstiern. – Jak to? Smok jest tuż, tuż. Tylko ręką sięgnąć. Królu, twoje marzenie…
– Moje marzenie – powtórzył zamyślony Niedamir. – Ja go jeszcze nie mam. A jeśli tu zostanę… Może wtedy nie będę go miał już nigdy.
– A Malleore? A ręka księżniczki? – nie rezygnował kanclerz wymachując rękami. – A tron? Królu, tamtejszy lud uzna cię…
– W rzyci mam tamtejszy lud, jak mawia pan Boholt – zaśmiał się Niedamir. – Tron Malleore jest i tak mój, bo mam w Caingorn trzystu pancernych i półtora tysiąca pieszego luda przeciwko ich tysiącu zafajdanych tarczowników. A uznać, to oni mnie i tak uznają. Tak długo będę wieszał, ścinał i włóczył końmi, aż uznają. A ich księżniczka to tłuste cielątko i plunąć mi na jej rękę, potrzebny mi tylko jej kuper, niech urodzi następcę, a potem się ją i tak otruje. Metodą mistrza Kozojeda. 

Wydaje mi się to kolejnym tematycznym filarem opowiadania – ukazanie, w jaki sposób zło cyrkuluje i korumpuje kolejne osoby. Niedamir osiągnie swój cel nie zmyślną dyplomatyczną zagrywką, a brutalnym zastraszeniem poddanych Malleore. Tak właśnie reprodukuje się Chaos, o którym opowiadał Geraltowi Borch. 

Jak wspomniałem na początku, Granica możliwości nie jest moim ulubionym opowiadaniem – choć dostarcza solidnej zawartości fabularnej, koncepcyjnej i charakterologicznej, to bije z niego dysproporcjonalnie wielki ładunek negatywnych emocji powodowanych niepotrzebnymi scenami okrucieństwa. Mamy bowiem wspomnianą wyżej scenę dekapitacji, na którą Geralt reaguje wzruszeniem ramionami, scenę molestowania seksualnego i zapowiedzi zbiorowego gwałtu na Yennefer, który to wątek nie doczekuje się żadnego poprawnego zaadresowania, Jaskra komentującego wygląd i urodę tejże Yennefer zaraz po tym, jak została upokorzona i molestowana seksualnie przez Rębaczy i nadal ciąży nad nią widmo gwałtu. Borch Trzy Kawki mający być światłem nadziei i symbolem próby utrzymania Ładu w świecie Chaosu zawodzi w tej roli – kapryśnie zabija człowieka, który nigdy nie miał szansy zrobić mu jakiejkolwiek krzywdy, traktuje towarzyszące mu Zerrikanki w straszliwie uprzedmiotawiający sposób (ktoś, kto nazywa się Villentretenmerth nie ma prawa narzekać na to, że czyjeś imię jest zbyt trudne do wymówienia), a wszystko to sprawia, że jego deklarowana sympatia odczuwana w stosunku do rodzaju ludzkiego nosi poważne znamiona hipokryzji. Momentami wygląda to tak, jakby Sapkowski sabotował własne starania napisania spójnego tematycznie moralitetu, bo za każdym razem, gdy wychodzi na prostą przypomina sobie o dziedzictwie pulpowego fantasy, z którego cykl wiedźmińskich opowiadań czerpie swój rodowód. I wyciąga z tego dziedzictwa wszystko, co w nim najgorsze. 

Jest więc Granica możliwości opowiadaniem, które zawodzi w niemal tyluż samu punktach, w ilu odnosi sukces. Jego przesłanie jest czytelne – zło reprodukuje się niesamorzutnie, a ludzka niegodziwość wprowadza na świecie nieporządek (Chaos), któremu trzeba się opierać poprzez próby zaprowadzenia Ładu. Granice możliwości czasami są przekraczalne, a wiele przyjętych za pewnik prawd należy kwestionować, ponieważ nas one krępują. Problemem jest jednak fakt, że Sapkowski nie potrafi powstrzymać się przed eksploatacją ekspresywnych scen seksu i przemocy (i seksualnej przemocy), które w znacznej mierze zakłamują to, co chciał przekazać. No dobrze, może nie tyle zakłamują, co niepotrzebnie rozmywają przekaz. 

czwartek, 23 sierpnia 2018

Droga Białego Wilka 03 – Mniejsze zło

fragment grafiki z gry Gwint, całość tutaj.


Mniejsze zło to szalenie interesujące opowiadanie i kolejny krok w szukaniu odpowiedzi na pytanie, czym właściwie ma być „Wiedźmin” jako koncepcyjnie spójny megatekst. Odwołania do baśni, legend i ludowych podań stanowią tu zarówno dekonstrukcję, jak i mapowanie tekstu znajomymi motywami – fakt, że Renfri podróżowała kiedyś w towarzystwie siedmiu gnomów stanowi ledwie mrugnięcie okiem i żart bez znaczenia dla fabuły. Pamiętam, że gdy byłem młodszy i dopiero zaczynałem swoją znajomość z twórczością Sapkowskiego, wiele opowiadań mnie rozczarowało – otwierający pierwszy zbiór „Wiedźmin” zaprezentował punkt po punkcie wypełnianie zlecenia przez zawodowego zabójcę potworów i spodziewałem się, że reszta opowiadań zachowa podobny ton i konstrukcję. Tymczasem Geralt po miecz sięgał stosunkowo rzadko, a jeśli już, to zwykle, by stanąć do walki z ludźmi, nie monstrami. Nawet kikimora, która na moment zagościła w Mniejszym źle, zabita została poza kartami książki, a jej truchła szybko się pozbyto i nie wracano już do tej sprawy. Autor od samego początku nie zamierzał tworzyć cyklu sformalizowanych opowiadań rozrywkowych, tylko coś odrobinę bardziej ambitnego. I całe szczęście – zarówno dla niego, jak i dla nas. 

Przyjrzyjmy się zatem moralnemu dylematowi, jaki prezentuje nam Mniejsze zło – postaram się opisać tę sytuację możliwie obiektywnie, jedynie za pomocą informacji, jakie dostarcza nam opowiadanie. Zaczęło się od przepowiedni Eltibalda. Rzekomo szalony mag wywieszczył narodziny sześćdziesięciu kobiet ze szlacheckich rodów, które wykazywać się będą mutacjami powodującymi nadprzyrodzone zdolności oraz ponadprzeciętne okrucieństwo. Ich narodzenie miałoby jakoby zwiastować powrót Lilit, anty-bóstwa czczonego w różnych miejscach świata przedstawionego i idący za tym rychły koniec świata. Magowie zdecydowali się na (początkowo) wyeliminowanie i (później) uwięzienie szlachcianek narodzonych we wskazanym przez zaćmienie słońca okresie. Jedna z podejrzewanych o bycie mutantką dziewcząt, Renfri, uniknęła śmierci i teraz szuka zemsty na Stregoborze, jednym z biorących udział w selekcji dziewcząt magu, który ponosi bezpośrednią, choć jedynie częściową odpowiedzialność za krzywdy, jakie dotknęły dziewczynę. Wiemy, że Renfri jest odpowiedzialna za bardzo wiele dobrze udokumentowanych okrucieństw oraz że przejawia nadnaturalne zdolności – jest odporna na Znaki, a w trakcie nocy spędzonej z Geraltem wpadła w trans, w trakcie którego trafnie przepowiedziała swoją własną śmierć. 

Do całej reszty faktów musimy jednak podchodzić z dużą dozą ostrożności, ponieważ są one nieweryfikowalne w kontekście świata przedstawionego. Wiemy, że Renfri jest odporna na magię, ponieważ w scenie walki widzimy, że nie działają na nią wiedźmińskie Znaki – to fakt i coś, co możemy przyjąć za pewnik. Jednak gdy Stregobor opowiada Geraltowi o dziewczynie, wspomina między innymi o tym, że w stosunkowo wczesnym dzieciństwie zdołała „zamęczyć kanarka i dwa szczeniaki, a także trzonkiem grzebienia wyłupiła oko służebnicy”. Nie wiemy, na ile jego słowa są prawdziwe, a na ile stanowią podkręconą wersję prawdy – bo Stregobor znajduje się w sytuacji, w której powie wszystko, by przeżyć. Zresztą, już od pierwszych akapitów stara się subtelnie manipulować Geraltem, półżartem proponując stosunek z iluzją nagiej dziewczyny z koszem jabłek. Prawdopodobnie nie kłamie w jakiejś istotnej sprawie, bo późniejsza rozmowa Geralta z Dzierzbą (pseudonim Renfri) potwierdziła jego wersje, na pewno jednak umyślnie przedstawia sytuację w taki sposób, by wyjść na ofiarę całej tej sytuacji. 

Manipuluje również i Renfri, starając się przeciągnąć Geralta na swoją stronę, wchodząc mu do łóżka (dosłownie i w przenośni), a na samym końcu pociągnąć go za sobą do grobu, gdy po przegranej walce wykrwawiała się na ziemi i poprosiła wiedźmina o przytulenie, ukrywając za plecami sztylet. Dzierzba to postać jednoznacznie negatywna – jest pozbawioną empatii manipulantką, gotową pozabijać niewinnych mieszkańców Blaviken byle tylko dobrać się do Stregobora. Powód jej moralnej postawy przywodzi stary dylemat „Nature vs. Nurture” – czy Renfri urodziła się zła, a jej natura stanowiła przyrodzoną cechę, jak kolor oczu albo włosów, czy może stała się zła wskutek wszystkich tych nieszczęść (wygnanie, gwałt, banicja, demoralizacja, tortury), które spadły na nią przez Stregobora i kompletnie wyprały ją z czegokolwiek poza żądzą zemsty. Wiemy, że mutacja Czarnego Słońca miała wpływ na umiejętności dziewczyny – wspomniana już odporność na Znaki – ale czy wpłynęła również na jej osobowość, drenując ją z jakichkolwiek przejawów pozytywnych uczuć?

Wydaje mi się, że opowiadanie stara się sugerować to drugie w tym sensie, że dostarcza więcej argumentów na poparcie tej tezy, niż na poparcie tezy przeciwnej, zostawia jednak dość szerokie pole do interpretacji. Wbrew pozorom to dosyć istotne zagadnienie, bo stanowi jeden z kluczowych czynników moralnej oceny Renfri. Nie zrozumcie mnie źle – Dzierzba jest tu bezsprzecznie postacią negatywną i decyzja wymordowania niewinnych osób celem dotarcia do Stregobora automatycznie stawia ją poza nawiasem współczucia. Jednakże jednoznaczne wskazanie tego, czy za jej stan odpowiedzialna jest nieprzekraczalna bariera „Natury” (tu – przepowiedni) czy zależne od poczynań czarodzieja i macochy dziewczyny „Wychowanie” (tu – cały ten życiowy kocioł, przez który przeszła bohaterka) dałoby nam rozstrzygnięcie dylematu. Jeśli to Natura – Dzierzba jest, jak chce tego Stregobor, potworem, człekokształtną maszyną zaprogramowaną na zabijanie, której należy odebrać dalszą możliwość szkodzenia poprzez uśmiercenie jej albo uwięzienie w wieży. Jeśli Wychowanie – Dzierzba jest ofiarą domagającą się sprawiedliwości za doznane krzywdy.

Nie wiemy. Tak jak zazwyczaj ma to miejsce w realnym życiu, Mniejsze zło nie dostarcza nam pełnego kontekstu dylematu. Dzierzba może być złowieszczym heroldem demonicznej Lilit (a może i Lilit we własnej osobie? – ot, myśl do rozważenia), a może być po prostu zaszczutą dziewczyną łamaną przez życie tyle razy, że w końcu nie zostało w niej już nic ludzkiego. Klątwa Czarnego Słońca może być prawdziwą przepowiednią albo bredniami szalonego Eltibalda wykorzystanymi – jak sugeruje Geralt – przez Radę Magów po to, by zamieszać w szlacheckich rodach i umocnić własną polityczną pozycję. Sądzę, że ta niejednoznaczność jest tutaj kluczowa – nigdy, zdaje się mówić nam Sapkowski, nie mamy pełnego obrazu sytuacji stawiając moralne sądy, ponieważ rzeczywistość rzadko kiedy dostarcza nam pełnych i jednoznacznych odpowiedzi. Musimy wybierać mniejsze zło, nie do końca wiedząc, które właściwie zło jest mniejsze. Musimy zdać się na własne przekonania, zgadywać. I mieć nadzieję, że wybraliśmy dobrze.

W tym przypadku Geralt ma przynajmniej stosunkowo jasny obraz sytuacji – Renfri chce zabić, Stregobor chce przeżyć. Odrzucając spory o moralność, to Renfri trzeba powstrzymywać przed rozlewem krwi (choćby i moralnie w jakiś sposób usprawiedliwionym), więc Geralt naturalnie opowiada się przeciwko niej. Czemu jednak w ogóle angażuje się w cały ten konflikt, skoro, jak sam mówi na odchodnym do Stregobora „(…) jeżeli mam wybierać pomiędzy jednym złem a drugim, to wolę nie wybierać wcale”? Motywacje Geralta są tu zaskakująco nieoczywiste – angażuje się w tę sprawę nie dla pieniędzy (nie dostał nawet zapłaty za zabitą jeszcze przed rozpoczęciem fabuły opowiadania kikimorę), nie z sympatii dla proszącego go o ratunek maga (bo Stregoborem gardził od samego początku), a zapewne i nawet nie z poczucia obowiązku, bo do samego końca Geralt nie uznaje Renfri za istotę pasującą do definicji potwora. Prawdopodobnie zaszła tu jakaś kombinacja zawodowej ciekawości i szczera przyjaźń z Caldemeynem, wójtem Blaviken.

Caldemeyn to w Mniejszym źle postać bardzo ważna, ale jej ważność zdaje się uciekać gdzieś w kłębowisku dylematów moralnych, geraltowego sarkania i ekspozycji sytuacji. Po pierwsze – jest bohaterem niezaangażowanym w konflikt będący fabularną osią opowiadania, ale kimś, kto konsekwencje przebiegu sytuacji odczuje boleśnie na własnej skórze. To reprezentant zwykłych, szarych ludzi, którzy ucierpią, jeśli konflikt między Dzierzbą a magikiem wymknie się spod kontroli. Po drugie – to przyjaciel Geralta. Wiemy, że wójt Blaviken miał już wcześniej kontakt z wiedźminem i mimo stygmy społecznej, jaka dotyka osoby tej profesji, mimo protestów żony ugościł go w swoim domu przy rodzinnym stole, co zaowocowało rozbrajającą anegdotką o przebitym widelcem szczurze. To ktoś, z kim Geralta łączą relacje – i to relacje mające swoją wagę. Nic dziwnego, że wiedźmin stara się oszczędzić mu problemów, jakie wynikną z konfliktu Renfri i Stregobora. I nic dziwnego, że – po tym jak zawiódł – gdy Caldemeyn każe Geraltowi wynosić się z miasta i nigdy nie wracać, ma to tak duży ładunek emocjonalny. Powody, dla których Caldemeyn odwraca się od Geralta niekoniecznie są dobrze wyeksponowane, ale przy uważniejszej lekturze wszystko staje się jasne. Wiemy, że wójt dysponował na tyle dużą inteligencją, by pojmować złożoność konfliktu, w jaki uwikłany został Geralt i zdawał sobie sprawę, że nie było z niego dobrego wyjścia. Przyjrzyjmy się ostatnim akapitom opowiadania:


Z tłumu poleciał kamień, dźwięknął o bruk. Za nim drugi, przelatując tuż nad ramieniem Geralta. Wiedźmin, wyprostowany, uniósł obie dłonie, wykonał nimi szybki gest. Tłum zaszumiał, kamienie poleciały gęściej, ale Znak odpychał je na boki – mijały cel chroniony niewidzialnym obłym pancerzem.
– Dość!!! – ryknął Caldemeyn. – Koniec z tym, psiamać!
Tłum zahuczał jak fala przyboju, ale kamienie przestały lecieć. Wiedźmin stał nieruchomo.
Wójt zbliżył się do niego.
– Czy to – rzekł wskazując szerokim gestem na rozrzucone po placyku nieruchome ciała – już wszystko? Tak wygląda mniejsze zło, które wybrałeś? Czy już załatwiłeś, co uważałeś za konieczne?
– Tak – odpowiedział Geralt z wysiłkiem, nie od razu.
– Twoja rana jest poważna?
– Nie.
– W takim razie zabieraj się stąd.
– Tak – powiedział wiedźmin. Stał jeszcze chwile, unikając wzroku wójta. Potem odwrócił się wolno, bardzo wolno.
– Geralt.
Wiedźmin obejrzał się. – Nie wracaj tu nigdy – powiedział Caldemeyn. – Nigdy.

Caldemeyn wydaje się rozczarowany obrotem sprawy, choć musiał zdawać sobie sprawę z faktu, iż Geralt po prostu nie miał innego wyjścia – zmuszony był pozabijać bandę Renfri, jak i uśmiercić samą Dzierzbę, ponieważ w przeciwnym wypadku doszłoby do masakry ludzi bawiących się na jarmarku. Sam wójt nie byłby w stanie zapobiec nieszczęściu, bo jego ludzie byli nieliczni i zbyt słabo wyszkoleni, by skutecznie sprzeciwić się grupie Renfri, którą dodatkowo chronił królewski immunitet. Wydaje mi się, że Caldemeyn, choć rozumiał sytuację równie dobrze co Geralt, patrzył na nią inaczej. Dla wiedźmina pozabijanie bandy Dzierzby było mniejszym złem, ponieważ jego pozycja, jako osoby z zewnątrz, była inna. Geralt był przybyszem, nie miał żadnych zobowiązań względem ludności Blaviken, myślał więc krótkoterminowo. Caldemeyn przeciwnie – był zwierzchnikiem całej społeczności, nad którą trzymał pieczę i za którą był odpowiedzialny. Poza tym był głową rodziny, miał małą córkę i żonę, o których bezpieczeństwo musiał się troszczyć. Wiedział, że jeśli Renfri zginie, na miasteczko spadnie gniew króla Audoena i potoczą się głowy – między innymi jego własna. Napomyka o tym wcześniejszy fragment:


– No, nie myślałem, że tak gładko pójdzie. Z tym pergaminem opieczętowanym przez Audeona trzymali mnie za gardło. Robiłem dobrą minę, ale po prawdzie to guzik mógłbym im uczynić.
– Nawet jeśli otwarcie złamaliby prawo? Wszczęli gwałt, bijatykę?
– Nawet. Audoen, Geralt, to bardzo drażliwy król, posyła na szafot za byle co. Ja mam żonę, córkę, dobrze mi na moim urzędzie, nie musze się głowić, skąd jutro wytrzasnę omastę do kaszy.

Możemy zarzucać wójtowi, że stawia własny dobrobyt ponad bezpieczeństwo mieszkańców, ale – szczerze – czy naprawdę możemy go za to winić? Caldemeyn również wybiera mniejsze zło – ostatecznie nie wiadomo przecież, jak potoczyłaby się cała ta sytuacja, gdyby nie interwencja Geralta. Po śmierci swoich kamratów Dzierzba mówi Geraltowi, że Stregobor ją wyśmiał i dał do zrozumienia, że los mieszkańców Blaviken jest mu zupełnie obojętny, nie byłoby więc najmniejszego sensu w urządzaniu masakry, by wywabić go na zewnątrz. Możliwe, że kłamała, ale nie możemy mieć przecież żadnej pewności. Osobiście myślę, że do masakry mimo wszystko by doszło, bo Renfri nie posiadała żadnych skrupułów i na pewno postanowiłaby sprawdzić, czy mag aby na pewno nie blefuje. Ale Caldemeyn miał prawo sądzić inaczej i to do niego należała decyzja, jak postąpić w tej sytuacji – ponieważ to właśnie on w pierwszej kolejności poniesie konsekwencje tej decyzji. Tymczasem Geralt zignorował ten przywilej i popędził na jarmark mordować zbójów, przekonany, że to jest właśnie mniejsze zło. I możliwe, że tak było, a wiedźmin ocalił życie wielu ludziom. Nie wiemy, jaki los spotkał Caldemeyna po zakończeniu opowiadania – niewykluczone, że rozsierdzony śmiercią swojej ulubienicy król Audoen pozbawił wójta życia. Z pewnością wypędzając wiedźmina z miasta, Caldemeyn zastanawiał się, jaki los go czeka i jak poradzą sobie Libusze i Marika, gdy zabraknie im żywiciela rodziny. Jego reakcja jest zatem całkowicie uzasadniona. 

Ciężko mi jest patrzeć na wątek Renfri inaczej, niż z pozycji feministycznych – ta interpretacja narzuca się właściwie od samego początku. Oto mamy bowiem grupę mężczyzn posiadających władzę i starających się tę władzę umocnić kosztem zdrowia i życia młodych kobiet, którym wmawia się, jak to ujął sam Stregobor „wręcz niepoczytalną skłonność do okrucieństwa, agresji, gwałtownych wybuchów gniewu, a także wybujały temperament”, czyli rzeczy, którymi patriarchat zwykle stara się podważać poczytalność kobiet. Od hipokratejskiego hysterikos po współczesne „feministki chcą pozabijać wszystkich mężczyzn” zarzucanie kobietom agresywnej, emocjonalnej nieracjonalności i niepanowania nad sobą stanowiło retorykę mającą na celu ściślejszą kontrolę ich życia i cielesności. W takim ujęciu Dzierzba staje się niemal aniołem zemsty, buntowniczką zwracającą się przeciwko swoim krzywdzicielom i niosącą im krwawą odpłatę za doznane krzywdy. Renfri w swej zemście nie jest jednak emocjonalna i nieracjonalna. Wręcz przeciwnie, jej okrucieństwo jest dokładnie zaplanowane i do samego końca kontrolowane przez chęć osiągnięcia własnego celu. Nie da się jej nazwać postacią pozytywną w żadnym sensie – ale nie oznacza to, że jej żądza mordu jest irracjonalna. Mimo to Sapkowski nie robi z niej antybohaterki, feministycznej ikony buntu przeciwko patriarchalnej opresji. 

Jeszcze jedna obserwacja. Renfri ma naprawdę wiele wspólnego z Ciri. Pomyślcie o tym przez moment. Obie są księżniczkami pozbawionymi prawa do sukcesji tronu, wygnanymi i zmuszonymi do ukrywania się przed ludźmi, którzy chcą ją zabić albo wykorzystać. Obie posiadają przyrodzone magiczne moce, zdolność przepowiadania przyszłości, obie są wyszkolonymi wojowniczkami, które należały do zbójeckiej bandy, który to epizod życiowy mocno przytępił im empatię. Nawet taki drobiazg jak motyw określonego gatunku ptaka powiązany z każdą z nich – Renfri nosi przydomek Dzierzba, imię Ciri w Starszej Mowie oznacza Jaskółkę (motyw jaskółki jest zresztą powiązany z dziewczyną także na wiele innych sposobów). Nie wiem na ile świadomie ze strony Sapkowskiego, ale Renfri zdaje się być prototypem Ciri – a także fascynującym, niepokojącym spojrzeniem na to, jak mogłoby wyglądać życie Lwiątka z Cintry, gdyby w jej życiu nie pojawił się Geralt. A raczej – gdyby pojawił się w nim za późno. Inna sprawa, że daje się tu dostrzec pewien zastanawiający wzorzec. W pierwszym opowiadaniu główną antagonistką była młoda kobieta, której nadano monstrualną aparycję. W drugim – sensualna wampirzyca manipulująca niczego nieświadomym mężczyzną. W trzecim – kolejna demonizowana kobieta, której uśmiercenie jest jedynym sposobem na zapobiegnięcie masakrze. Absolutnie nie chcę niczego sugerować, ale wczesny Sapkowski bardzo wyraźnie lubił obsadzać w swoich tekstach kobiety w rolach antagonistycznych. 

Porozmawiajmy również o Geralcie, bo autor zauważalnie przekonstruował tę postać na potrzeby Mniejszego zła. Do tej pory wiedźmin był  charakterologicznie bardzo zimną postacią, niemal nieludzką w pierwszym opowiadaniu i trochę bardziej humanizowaną, ale również powściągliwą w drugim – jego całkowita kontrola nad własnymi zachowaniami była zresztą źródłem humoru w Ziarnie prawdy, gdy Nivellen bezskutecznie starał się wystraszyć zachowującego kamienną twarz wiedźmina. Tu Geralt jest już bardzo ludzki w swoim zachowaniu i interakcjach z innymi postaciami – okazuje gniew i irytację, daje się ponosić emocjom, odgryza się, szydzi i ironizuje. Było to nieodzowne dla tego tekstu – ostatecznie prototypowy Geralt z pierwszego opowiadania przedstawiony nam został jako pozbawiony skrupułów zabijaka, który już w pierwszej scenie uśmierca grupę pijanych obwiesi wyłącznie po to, by przyciągnąć do siebie uwagę lokalnych władz. Mniejsze zło wymagało, by główny bohater był bardziej emocjonalny, bo wcześniejsza wersja Geralta najprawdopodobniej wzruszyłaby ramionami i wyjechała z miasteczka, niespecjalnie przejmując się całą sytuacją. A wtedy nie dostalibyśmy tego opowiadania. Mniej stoicki, bardziej porywczy i pyskaty wiedźmin jest a dłuższą metę postacią znacznie ciekawszą, niż Terminator z poprzednich opowiadań. 

Słowem – kolejny błyskotliwy tekst wchodzący w cykl wiedźmińskich opowiadań.

środa, 28 lutego 2018

Niesamowita wiedźmińszczyzna

fragment grafiki autorstwa Particka Browna całość tutaj.

Za każdym razem gdy w kwestii telewizyjnej lub growej adaptacji Wiedźmina pióra Andrzeja Sapkowskiego pada kwestia osób niebiałych i ich ewentualnej reprezentacji w obsadzie ze strony niektórych fanów sagi pada argument „słowiańskości”. To interesując kwestia – Wiedźmin ma być jakoby ekskluzywnie biały, ponieważ jest „słowiański” i ten hasłowy termin, za którym nie wiadomo w zasadzie co się kryje, wiele osób traktuje jako rozstrzygający głos w dyskusji – ostateczny i niepodważalny dowód na to, że w żadnej adaptacji sagi o Geralcie z Rivii, Ciri i Yennefer nie ma miejsca dla osób o innym, niż biały kolorze skóry.

To dyskusja bardzo złożona i posiadająca wiele nieoczywistości oraz logicznych pułapek – kilka lat temu poświęciłem jej dość obszerną blognotkę i do dziś jest to jeden z najchętniej klikanych na tym blogu tekstów. Nakłada się na tę dyskusję wiele zmiennych jeszcze bardziej komplikujących i tak już zagmatwaną sytuację – polskie kompleksy narodowe, różnice w percepcji kultury popularnej w naszym kraju oraz na szeroko rozumianym Zachodzie, zależność twórczości od osoby autora, konflikt wyobrażeń… nic dziwnego, że wiele osób gubi się w meandrach tego dyskursu i nie do końca potrafi nazwać i określić swoje wątpliwości. Nie mam zamiaru poruszać w tym tekście wszystkich rozgałęzień tej dysputy – osoby zainteresowane raz jeszcze odsyłam do wspomnianej wyżej blognotki, która, mam nadzieję, da jakieś precyzyjne spojrzenie na przynajmniej niektóre wątki tej sprawy. Dziś natomiast chciałbym zająć się pewną konkretną, dość problematyczną dla mnie argumentacją – „słowiańskością” właśnie, bo to temat tyleż ciekawy, co kontrowersyjny, prawdopodobnie znacznie bardziej, niż wielu z Was może się to na pierwszy rzut oka wydawać.

Przede wszystkim wyjaśnijmy sobie jedną rzecz – Wiedźmin w swoim literackim pierwowzorze jest inkluzywnym kulturowo konglomeratem estetyk, wierzeń, ikonografii oraz motywów rozciągających się od motywów rodem z hinduizmu, poprzez mity arabskie, germańskie, frankofońskie, nordyckie i anglosaskie aż po wpływy myślenia renesansowego czy nawet duńskich XIX-wiecznych bajkopisarzy. Saga jest dziełem ostentacyjnie wręcz postmodernistycznym, łącząca ze sobą idee i koncepcje, które dzielą od siebie setki lat oraz kulturowe wpływy w zasadzie z całego globu. Motywy narzucające skojarzenia z mitologią słowiańską oraz baśniami i legendami staropolskimi pojawiają się okazjonalnie, głównie na samym początku serii, w opowiadaniach (znacznie bardziej ikonicznych niż pięcioksiąg – co może stanowić część odpowiedzi na pytanie czemu ta „słowiańskość” tak mocno utkwiła ludziom w pamięci), ale nawet tam diaboł pojawia się obok trawestacji andersenowskiej baśni czy choćby krasnoluda o zdecydowanie niesłowiańskim nazwisku Vivaldi. Inkluzywność tematyczna i kulturowa wiedźmińskiego uniwersum osiąga bogactwo przewyższające nawet pratchettowski Świat Dysku.

Wróćmy do „słowiańskości”. Za każdym razem gdy w dyskusji o Wiedźminie pada to słowo, a ja zadaję pytanie o to, w jaki sposób dyskutant rozumie ten termin zderzam się ze ścianą, bo interlokutor nie jest w stanie doprecyzować, czym ta słowiańskość miałaby być, poza tym, że brakiem osób czarnoskórych w obsadzie. Czy chodzi o silny nacisk na translację mitologii słowiańskiej na wiedźmińską? Może być pewien problem – większość osób nie zdaje sobie sprawy z faktu, że ze słowiańskiej mitologii do naszych czasów dotarły zaledwie strzępy i przekłamania kronikarzy (to, że taki Długosz na przykład nałgał na potęgę w tym temacie w swoich Kronikach jest raczej niezaprzeczalne). Czy chodzi o słowiańską historię? W takim ujęciu obecność na arenie wydarzeń osób niebiałych powinna być raczej oczywistością, a nie budzącą dyskusję kontrowersją – wszak pierwszą osobą, która dokonała opisu państwa Mieszka był Żyd sefardyjski imieniem Ibrahim ibn Jakub, którego teksty przechował i niejaki Al-Bakri, hiszpańsko-arabski geograf znany z opisywania ziem słowiańskich. Badania archeologiczne potwierdzają, że na ziemiach polskich czasów wczesnego średniowiecza regularnie gościli kupcy i podróżnicy arabscy. Mieszko I złożył w podarunku cesarzowi rzymskiemu Ottonowi III wielbłąda, skądś go przecież musiał dostać. Mógłbym tak jeszcze długo, pozostaje jednak pytanie – jakie to ma znaczenie w kontekście Wiedźmina i dyskusji na temat reprezentacji osób niebiałych w ekranizacjach, głównie serialowej.

Jeśli w tym momencie pomyślałyście „Właściwie to nie ma żadnej” to macie racje, ale to dość nudna odpowiedź, dlatego pociągnę tę notkę jeszcze przez kilka akapitów, bo teraz zrobi się ciekawie (mam nadzieję) oraz kontrowersyjnie (co do tego nie mam wątpliwości). Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przewijająca się przez ten dyskurs „słowiańskość” jest po prostu zastępczym konstruktem rasistowskim, argumentacyjnym fantomem, który ma stwarzać iluzję, że teza „świat wiedźmina powinien być ekskluzywnie biały” ma jakieś racjonalne umocowanie w rzeczywistości. Wiedźmin jest słowiański – więc nie może być czarny/żółty/brązowy! Wystarczy szturchnąć ten argument palcem, by rozlazł się w szwach i rozwodnił w ignorancji wygłaszającej go osoby. Jeśli na pytanie o słowiańskość jesteś w stanie przywołać tylko „bycie białym” to niewiele ma wspólnego ze słowiańskością (w jakimkolwiek tego słowa rozumieniu), a bardzo wiele z najzwyklejszym na świecie rasizmem. Gdy przypomnimy sobie, jak organizacji rasistowskich odwołuje się do ikonografii i memetyki kojarzonej z rodzimowierstwem jesteśmy już praktycznie w domu. 

Czy uważam, że wszystkie co do jednej osoby piszące o „słowiańskości” Wiedźmina to wstrętni, cyniczni rasiści? Nie – ta odpowiedź też byłaby zbyt prosta. Ta prawdziwa leży, według mnie, gdzieś indziej, mianowicie – w opublikowanym w dwa tysiące szóstym roku zbiorze esejów Niesamowita Słowiańszczyzna autorstwa Marii Janion. Jest to szalenie ciekawa pozycja, nie tylko dla wykrzywionych absolwentów polonistyki (z drugiej strony, jako wykrzywiony absolwent polonistyki mogę być nieobiektywny). Janion – prawdopodobnie najsłynniejsza żyjąca badaczka literatury polskiej – stawia w niej dość prowokacyjną (ale w tym pozytywnym sensie) tezę. Oto bowiem Polacy, pozbawieni swych mitologicznych korzeni wyrugowanych przez chrześcijaństwo, nieznający swoich korzeni, nieposiadający należytego umocowania mitologicznego własnej kultury, zmagają się z problemami tożsamościowymi. Pisałem o tym wyżej, pisała o tym również w swojej książce Janion – mitologia słowiańska zniknęła, została wymazana przez historię w stopniu, który stanowi ewenement na skalę światową. Pojawiła się wyrwa – brak kotwicy utrzymującej polską łajbę w stabilnej pozycji, co sprzyja rzucaniu jej po wzburzonych sztormem falach historii (i, jak widać, grafomańskich metafor podrzędnych blogerów). Wiele specyficznie polskich szajb narodowych, dowodzi Janion, esencjonalnie ma swój początek w tym kulturowym osieroceniu. Dziwaczna mieszanina poczucia wyższości i zarazem niższości w stosunku do sąsiadów z zachodniej granicy, doraźnie konstruowane narodowe koncepcje, brak poczucia stabilności – wszystko to, mówi nam badaczka, jest w jakimś stopniu spowodowane jest mitologicznym „urwaniem od fundamentu”. Niezależnie od czyichkolwiek poglądów na tę tezę, Niesamowita Słowiańszczyzna stanowi fascynującą diagnozę społeczną.

I tym sposobem wracamy do Wiedźmina, który – nie mogę oprzeć się wrażeniu – mógłby stanowić przedmiot kolejnego odcinka Niesamowitej Słowiańszczyzny, bo Janion dostarcza nam w końcu odpowiedzi, czym jest ta perforowana sadze Sapkowskiego „słowiańskość” – kolejną próbą zaadaptowania czegokolwiek na ten utracony bezpowrotnie, mityczny fundament nowej idei, w nadziei że tym razem uda się wepchnąć kwadratowy klocek w owalny otwór, że Wiedźmin stanie się jakąś uniwersalną opowieścią „polską” i stałym punktem odniesienia. Jego potencjał rozdmuchany został przez fakt, że wiedźmińska narracja stała się międzynarodowym fenomenem kulturowym, docenienie polskiego, słowiańskiego Wiedźmina przez wielki i szeroki świat mile łechce serca, napawa narodową dumą, przynosi ukojenie i poczucie akceptacji – poczucie wiecznie niezaspokojone właśnie przez brak tego utraconego mitu, który ma Wiedźmin zastępować. W tej optyce histeryczny wrzask na jakąkolwiek wzmiankę o reprezentacji osób niebiałych w ekranizacji – wizytówce naszego nowego starego mitu! - jest swego rodzaju kulturowym terytorializmu, wołaniem o czystość i nienaruszalność, obroną tego rodzica zastępczego przez obcymi wpływami z zewnątrz. Mit, by był naprawdę nasz, polski, musi pozostać czysty, jego formowanie się nie może być skażone obcymi wpływami. 

To właśnie widzę w powszechnej niechęci co do pomysłu, by w netfliksowej adaptacji prozy Sapkowskiego pojawili się aktorzy niebiali – ogniwo tego kulturowego pogubienia, o którym pisała Janion. Fani prozy Sapkowskiego boją się, że nowa adaptacja zmieni zbyt wiele w samej esencji opowieści, ale – ironia losu – w głowach wielu fanów dokonuje się, niezależnie od Netfliksa, daleko bardziej radykalna adaptacja Wiedźmina, która z eklektycznym materiałem źródłowym ma jeszcze mniej wspólnego, niż potencjalny serial z Idrisem Elbą w roli Geralta z Rivii – adaptacja na nowy polski mit tożsamościowy, który okrawa multikulturową, postomodernistyczną opowieść fantasy ze wszystkiego, co nie jest diabołem, strzygą, szewcem Kozojedem i królową Vandą, która utopiła się w rzece Duppie bo nikt jej nie chciał.

piątek, 28 lipca 2017

Pomylona lekcja tolerancji

fragment grafiki autorstwa Harseik, całość tutaj.
Saga o Wiedźminie pióra Andrzeja Sapkowskiego – oprócz bycia subwersywną dekonstrukcją charakterystycznych dla fantasy toposów oraz postmodernistyczną zabawą kulturowymi i popkulturowymi motywami – zawiera w sobie dość istotny wątek brutalnie egzekwowanych uprzedzeń w stosunku do innych, niż ludzkie ras. Korzystając z garnituru poręcznych analogii autor przedstawił mechanizmy rozwijania się nienawiści w stosunku do odmienności, ekstremizmów, które się z tej nienawiści rodzą i ostatecznej katastrofy, jaka jest skutkiem powyższego. To bardzo mądra, ważna lekcja tolerancji i jeden z wielu powodów, dla których wiedźmiński cykl zajmuje poczesne miejsce w kanonie polskiej literatury fantastycznej. 

W dwa tysiące piętnastym roku piszący dla amerykańskiego portalu Polygon publicysta Tauriq Moosa zwrócił uwagę na fakt, iż w serii gier video stworzonej na bazie książek Sapkowskiego nie pojawiają się (z jednym wyjątkiem) postaci o innym niż biały kolorze skóry. Jego postulat o rozważenie większej różnorodności etnicznej w grze spotkał się z ostrym sprzeciwem dużej i głośnej części fandomu. O sprawie pisałem na tym blogu w tym miejscu. Część osób racjonalizowała swój sprzeciw licznymi pozamerytorycznymi argumentami. Wskazywano, między innymi, na fakt, iż saga o wiedźminie nie wspominała o istnieniu niebiałych osób (co jest nieprawdą), że oparcie świata przedstawionego o mity słowiańskie wyklucza obecność niebiałych osób (saga o wiedźminie nie jest oparta wyłącznie o mity słowiańskie, a elementy innych kultur mają w niej swoje ważne miejsce), oraz – i do tego argumentu jeszcze za chwilę wrócimy – że problemy rasizmu są w niej wyeksponowane za pośrednictwem analogii z elfami i krasnoludami, toteż obecność niebiałych osób jest tam zbędna. Padają również otwarcie rasistowskie wypowiedzi, których jednak nie będę przytaczał. 

Seria książek Harry Potter – bezsprzecznie jeden z najważniejszych tekstów kultury popularnej kilku ostatnich dekad – również eksploruje motyw uprzedzeń w stosunku do osób pochodzenia z rodzin osób niemagicznych, a także do bohaterów mieszanych. Rowling włożyła naprawdę dużo pracy w zniuansowane zobrazowanie procesu formowania się i utrwalania ksenofobii, systemowe i społeczne przyzwolenie na miękką dyskryminację, które jest podstawą do wykrystalizowania się supremacyjnego ekstremizmu. Dziś Harry Potter dostarcza nam poręcznych narzędzi do opisywania rzeczywistości, wytykania realnie istniejących uprzedzeń, które przerażająco często pojawiają się w przestrzeni publicznej. Choćby spopularyzowana memetycznie analogia do zachowawczego liberalnego symetryzmu – „To, że Harry walczy z Voldemortem nie oznacza, że obaj są siebie warci” albo porównywanie niektórych polityków do Czarnego Pana, a nacjonalistycznych środowisk do Śmierciożerców. Nie są może szczególnie wymyślne rzeczy, ale przecież nie muszą – retoryka ma być wyrazista i czytelna. I, w tym przypadku, taką właśnie jest. 

Kiedy rok temu ogłoszono, że w kanonicznej sztuce teatralnej Harry Potter i Przeklęte Dziecko Hermionę zagra czarnoskóra aktorka Noma Dumezweni, głosy krytyki w stosunku do tej decyzji obsadowej częstokroć miały rasistowski podtekst. Kolor skóry aktorki odgrywającej jedną z głównych bohaterek stał się nagle problemem – ponieważ nie była to skóra biała. Ten sam fandom, który dorastał z książkami o młodym czarodzieju mierzącym się z magiczną wersją Adolfa Hitlera, nagle ma problem z dopuszczeniem na pierwszy plan osoby należącej do mniejszości, która przez wiele lat traktowana była jak obiektywnie gorszy rodzaj istot ludzkich. Czemu tak jest? Czemu dzieła, które opowiadają o niebezpieczeństwach, jakie niosą za sobą uprzedzenia, dzieła, które w obrazowy, dosadny sposób pokazują, czym kończy się społeczna, kulturowa i systemowa dyskryminacja… nie uczą nas, by od tej dyskryminacji się powstrzymywać? Odpowiedź jest złożona i pewnie wielu z Was się ona nie spodoba, ale mimo wszystko postaram się ją możliwie precyzyjnie przedstawić. W największym jednak skrócie – te opowieści na ogół wcale nie są antyrasistowskie. 

Oba wyżej wymienione utwory charakteryzuje bardzo podobny sposób radzenia sobie z tym motywem – zastępują realną ksenofobię jej fikcyjną wersją. W serii książek o Harrym Potterze nie istnieje rasizm. Na kartach książek pojawiają się postaci niebiałe (Cho Chang, Alicja Spinnet, Lee Jordan), żydowskiego pochodzenia (Anthony Goldstein), jednak żadne z nich nie doświadcza żądnych zauważalnych form dyskryminacji. U Sapkowskiego nie ma mowy o dyskryminacji jakiejkolwiek grupy społecznej z uwagi na odmienny kolor skóry czy "problematyczne" pochodzenie etniczne. Dyskryminacja nadprzyrodzonych istot istnieje w zastępstwie rzeczywiście istniejących w naszym świecie uprzedzeń. Samo zjawisko zostaje w ten sposób odrealnione – staje się domeną fantastyki, tak samo jak magia albo podróże międzygwiezdne. Popkultura uczy nas w ten sposób szacunku, otwartości i tolerancji – dla gnomów, elfów i czarodziei pochodzących z rodzin mugolskich. Realnie istniejące mniejszości doświadczające realnie istniejących represji społecznych albo kompletnie znikają – jak u Sapkowskiego – albo zostają bezpiecznie wtopione w strukturę narracyjną, bez jakichkolwiek ambicji skonfrontowania odbiorców z tą problematyką. 

Bo i konfrontowanie ich z prawdziwym rasizmem czy prawdziwą homofobią byłoby czymś ryzykownym. Każdy człowiek lubi myśleć o sobie, że ma wysoko rozwinięte poczucie moralności – jednakże znacznie mniej chce realnie rozwijać swoje poczucie moralności. Wymazywanie mniejszości z popkultury i zastępowanie ich fikcyjnymi konstruktami jest zatem wygodnym obejściem tego problemu. Odbiorca docelowy – nadal będący najczęściej białym mężczyzną – chętniej współodczuwał będzie z pięknym elfem (na ogół białym) albo czarodziejem urodzonym w rodzinie mugoli, ponieważ są to konstrukty całkowicie nierzeczywiste i, co za tym idzie, stuprocentowo bezpieczne. Nigdy nie będziemy musieli konfrontować się z nimi i ich problemami w realnym życiu. Sami, z oczywistych względów, nigdy nie dopuścimy się dyskryminacji w stosunku do krasnoludów, więc po zobaczeniu jej na ekranie komputera czy kartach komiksu nie odczujemy dyskomfortu, przypominając sobie własne grzechy i grzeszki związane z dyskryminacją. W futurystycznej space operze bardziej, niż z osobą trans wolimy mieć do czynienia z „reprezentującym ją” zmiennokształtnym kosmitą. Czemu? Bo mamy całkowitą pewność, że możemy kibicować zmiennokształtnemu kosmicie w jego poszukiwaniu własnej tożsamości na kartach książki, po zamknięciu której on(a) tam zostanie – na zawsze. W przeciwieństwie do osób trans, które istnieją tu i teraz, tu i teraz doświadczają prześladowań oraz padają ofiarami jak najbardziej realnej przemocy. Ale myślenie o tym i eksplorowanie tego motywu w bezpośredni sposób w fikcji zmusiłoby nas do wyjścia spoza własnej strefy komfortu i przewartościowania własnych poglądów i zachowań. A to jest trudne – dlatego wolimy zostać przy zmiennokształtnym kosmicie. 

Ale przecież o to właśnie chodzi w fantastyce! – oburzą się pewnie niektórzy – O pokazanie mechanizmów ksenofobii na bazie działających na wyobraźnię metafor i analogii, które pozwolą nam opowiedzieć o problemie bez przedstawiania go w sposób bezpośredni. I ja się z tym zgadzam, wątki nadprzyrodzonych mniejszości społecznych potrafią stworzyć interesujące, działające na wyobraźnie historie. Jestem wielkim fanem zarówno sagi o Gerlacie z Rivii, jak i ogromnym miłośnikiem cyklu książek o Chłopcu, Który Przeżył. To są dobre historie same w sobie i nie mam zamiaru tego negować. Problem polega na tym, że nie możemy utożsamiać opowieści o mechanizmach rasizmu z opowieściami o rasizmie, bo kończy się to takimi reakcjami, jak te związane z postulatem Moosy czy obsadzeniem czarnoskórej aktorki w roli Hermiony. Myślę, że jeśli opowieść o tym, że rasizm jest zły nie uczy jej odbiorców, że… no cóż… rasizm jest zły, pokazuje, że taka droga wiedzie do ślepego zaułka. Może być interesującą, inteligentną opowieścią - ale nie będzie przekonywującym moralitetem. Istnieją teksty kultury popularnej, które w inteligentny sposób omijają ten problem i naprawdę mają odwagę pokazać fikcyjny rasizm nie zamiast realnego, ale obok niego. O jednym z nich napiszę już niedługo, prawdopodobnie w kolejnej blognotce.

czwartek, 11 czerwca 2015

Wiedźmin, a sprawa polska

fragment grafiki autorstwa Jonasa De Ro, całość tutaj.

Nie grałem w nowego Wiedźmina - jeszcze nie. Nie z powodu niechęci do samej marki (którą darzę sporym sentymentem i bardzo lubię), ale z powodu braku sprzętu, który uciągnąłby tę grę w jakiejś sensownej jakości i płynności. Kiedy tylko ta sytuacja się zmieni, oczywiście najszybciej jak to tylko możliwe nadrobię tę zaległość. Dopóki jednak jest to niemożliwe, skazany jestem na substytuty - oglądanie trailerów, czytanie recenzji i artykułów o grze.

Niedawno natrafiłem na Polygonie na arcyinteresujący tekst Colorblind: On Witcher 3, Rust, and gaming's race problem autorstwa Tauriqa Moosy. Felieton porusza problemy dywersyfikacji etnicznej w grach video - za przykład bezsensownej monochromatyczności obsady podaje The Witcher 3: The Wild Hunt. Jak to przeważnie w takich przypadkach bywa, polskim fanom gry włączył się automatyczny tryb potrząsania szabelką (nader często przepalając im przy okazji obwody logicznego myślenia czy najzwyczajniejszej w świecie ludzkiej przyzwoitości), że jak to, ktoś Wiedźmina, nasze dobro narodowe szarga. Pomiędzy jednym, a drugim absurdalnym kontrargumentem mnie też się coś przepaliło i zacząłem pisać notkę debunkującą brednie typu „w europejskim średniowieczu, na którym wzorowany jest wiedźmin, nie było niebiałych”, „to sprzeczne z tym, co napisał Sapkowski”, „to słowiańska gra!” - wyjątkowo nie przebierając w słowach i upuszczając gorycz wewnętrzną jak chyba nigdy wcześniej. To byłaby notka, której prawdopodobnie bardzo bym się wstydził i summa summarum cieszę się, że jej nie napisałem. Jak już kiedyś, przy innej okazji pisałem, rozmaite popkulturowo-socjologiczno-obyczajowe afery pokroju tej wiedźmińskiej, to paskudny kłąb, w którym wszystko splątanej jest ze wszystkim innym, a każdy tego typu incydent należy rozpatrywać indywidualnie. Nie inaczej jest i w tym przypadku - nakładają się tu na siebie bardzo różne, często bardzo skomplikowane kwestie, a sprowadzanie całej sprawy do najprostszej postaci to trywializowanie jej i przekłamywanie. W niniejszej notce postaram się, choćby częściowo, rozsupłać najważniejsze wątki ostatniej „wiedźmingate”. Nim jednak to tego dojdzie - mały, ale konieczny disclaimer

Jak zapewne niektórzy i niektóre z Was wiedzą, nie jestem typowym etnicznie mieszkańcem naszego kraju. Otóż mam hindusko-arabsko-polskie korzenie, co dość wyraźnie odbija się na mojej fizjonomii, przez co w czasie - na przykład - wieczornego spaceru przez warszawską Pragę mogę czuć się odrobinę mniej pewnie, niż analogiczny słowiański biały nerd. Żeby było zabawniej, jestem również biseksualny, z czym jakoś specjalnie się nie kryję - czytelniczki i czytelnicy mojego bloga z nieco dłuższym stażem zapewne już dawno to wyłapali. To sprawia, że moja percepcja kultury popularnej jest pod względami etniczno-genderowymi nieco inna, niż większości polskich nerdów. Jestem bardzo wyczulony na kwestie, które spora część polskiego fandomu pogardliwie określa „polityczną poprawnością”, ponieważ dla niej są one abstrakcyjne i oderwane od rzeczywistości. No więc dla mnie nie są - punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a w tym przypadku z oczywistych powodów nie mogę się przesiąść w bardziej komfortowe miejsce. Kiedy ktoś przy podobnych okazjach sarkastycznie mówi coś w stylu „to może niech głównym bohaterem będzie biseksualny leworęczny pół-Arab, żeby było polit-poprawnie!” to czuję się odrobinę niekomfortowo słysząc taką hiperbolę mającą w zamierzeniu obnażyć absurd terroru politycznej poprawności. Biseksualni leworęczni pół-Arabowie wbrew pozorom istnieją i czasem nawet prowadzą blogi popkulturowe. I to nawet w monochromatycznej Polsce. Cóż, dziwny jest ten świat. Ale do rzeczy.

Po pierwsze - kwestia niekompatybilności wiedźmińskiego uniwersum z rasami innymi, niż biała. To dość powszechna linia obrony, więc zajmijmy się nią na samym początku. Generalnie nie przypominam sobie, by Sapkowski jasno określił, że wszyscy ludzie mieszkający na kontynencie, na którym rozgrywa się akcja, są biali jak śnieg. Wiem, że większość czytelników odruchowo tak zakłada (z uwagi na powierzchowne podobieństwo świata Wiedźmina do europejskiego średniowiecza), ale autor nigdzie nie wyraża explicite, że mieszkańcy nie wyróżniają się kolorami skóry. W opowiadaniu Granica możliwości pojawiają się dwie Zerrikanki pochodzące z egzotycznego kraju. Ani narrator, ani Geralt nie odnoszą się do ich koloru skóry, co może oznaczać jedną z dwóch rzeczy - albo są one białe, jak wszyscy inni, albo są śniade albo wręcz czarne, ale ten fakt jest tak pozbawiony znaczenia, że Geralt nie zwraca na to uwagi. Jeśli mówimy o grze komputerowej (a w tym przypadku mówimy), to już w pierwszej jej części zostaje ustalone, iż Zerrikańczycy są śniadzi i przypominają z wyglądu „naszych” mieszkańców Bliskiego Wschodu. A zatem, składając ze sobą te dwie informacje, możemy wysnuć niebezpodstawny wniosek, że oliwkowy kolor skóry nie robi większego wrażenia na mieszkańcach wiedźmińskiej krainy. Tę hipotezę zdają się zresztą potwierdzać wpisy z dziennika z pierwszej części. Cytując za Wiedźmińską Wiki:

Czarodziej nazywa się Azar Javed. Egzotyczne imię sugeruje, że pochodzi z dalekich stron.

Geralt nie zwraca uwagi na kolor skóry Javeda, tylko na jego obco brzmiące imię. To kolejna implikacja, że karnacja złowieszczego maga nie jest dla wiedźmina i jego konfratrów żadnym elementem wyróżniającym. Bez problemów można zatem przyjąć, że świat wiedźmina zamieszkują inne, niż biała rasy (a przynajmniej arabska), ale ten fakt jest kompletnie niewspominany przez nikogo, bo jest po prostu oczywisty. I zanim ktoś wyskoczy z argumentem, że taki etniczny konglomerat nie byłby w stanie wyewoluować na tak relatywnie małym obszarze, przypominam - ludzie nie są natywnymi mieszkańcami świata wiedźmina, tylko przybyli nań wskutek Koniunkcji Sfer. Możliwe zatem, że przybyli już zdywersyfikowani etnicznie i występują we wszystkich kolorach, ale nikt nie zawraca sobie głowy rasizmem w świecie, w którym mamy elfy, gnomy i krasnoludy do dyskryminowania. 

Oczywiście, powyższa teoria jest odrobinę prowokacyjna, ale chyba nieźle pokazuje, że świat wykreowany w powieściach Andrzeja Sapkowskiego i grach CD-PROJEKT RED można interpretować różnie. Ale nawet przyjmując założenie, że na terenach, na których rozgrywa się akcja gry wszyscy są biali - to czy byłoby tak trudno wprowadzić jakieś motywy - na przykład - podróżników z odległych krain, choćby i niewspomnianych w samej sadze? Scenarzyści gry (której notabene sam Andrzej Sapkowski nie uznaje jako kanonu) i tak namieszali w uniwersum sporo, zmieniając wygląd i historie wielu postaci, wymyślając nowe motywy, retconując, rozwijając, dodając nowe wiedźmińskie szkoły, nowe Znaki i tak dalej. Egzotyczna Szkoła Lwa z czarnoskórymi wiedźminami, którzy docierają do Nilfgaardu, by wspomóc Geralta w jego misji - toż to wymarzony motyw na jakiś wątek drugoplanowy! Jej, wyobrażacie sobie czarnoskórego wiedźmina, z dredami, kolczykiem w łuku brwiowym, totalnego badassa posługującego się egzotycznymi, nieznanymi wcześniej Znakami i technikami walki? Jak coś takiego może NIE BYĆ dobrym pomysłem?

Po drugie - widziałem mnóstwo narzekania na to, że świat wiedźmina wzorowany jest na wczesnym średniowieczu i słowiańskiej mitologii, więc niebiali gryzą się z przyjętą estetyką. To również jest argument pozbawiony sensu. Sapkowski czerpie mnóstwo z motywów mitologii germańskiej, skandynawskiej, śródziemnomorskiej, anglosaskiej, germańskiej, arabskiej (trudno nazwać dżina słowiańskim potworem) i wielu innych. Słowiańskość Sagi o wiedźminie została Sapkowskiemu domówiona (ku jego ogromnemu niezadowoleniu zresztą). Podobnie jak bzdury o „wczesnym średniowieczu”, które ignorują istnienie choćby ewidentnie renesansowego Oxenfurtu, rozwiniętej i niesamowicie złożonej infrastruktury ekonomicznej krasnoludzkich banków czy magów dyskutujących o genetyce. 

Sapkowski we wstępie do opowiadania Droga, z której się nie wraca przytacza anegdotę, w której to opowiadanie zostało w swojej pierwotnej wersji wzbogacone przez redaktora Parowskiego archaizmami, bo „kiedyś tak nie mówili”. Sapkowski kwituje to przytomnym kontrargumentem - co z tego, skoro pisze opowiadanie fantasy, które nie musi być w żaden sposób wierne historycznym detalom? Tej zasadzie autor był wierny w całej swojej twórczości. Saga o wiedźminie naszpikowana jest anachronizmami, odwołaniami do dzieł kultury, wątkami satyrycznymi, gorzkimi komentarzami społecznymi i politycznymi - trochę jak u Terry'ego Pratchetta w cyklu o Świecie Dysku autor traktował wiedźmińskie imaginarium bardziej jako pole do postmodernistycznych zabaw, niż ukonstytuowane, spójne wewnętrznie uniwersum. Tym samym tropem poszli też twórcy gry, którzy wszystkie części serii The Witcher naszpikowali nawiązaniami do historii i popkultury. Świat wiedźmina jest bardziej elastyczny, niż wielu z Was się wydaje. I na pewno kilka postaci o innym niż biały kolorze skóry nie niszczyłoby jego spójności - tak jak nie zrobiły tego nawiązania do Gołoty, Nobla, Pudziana, Patricka Swayze i leżący obok wozu z sianem asasyn z wiadomej gry.

Ustaliliśmy już zatem, że wprowadzenie people of color do wiedźmińskiego uniwersum byłoby jak najbardziej możliwe. Ale czy potrzebne? Z mojego osobistego (a zatem - jak pisałem wyżej - niebiałego) punktu widzenia jak najbardziej tak. Musimy pamiętać, że Wiedźmin nie jest fenomenem lokalnym - już nie. The Witcher 3 to gra mająca solidne ambicje ścigać się z największymi graczami na światowym rynku gier video - to produkt skierowany zarówno do amerykańskiego czarnoskórego nastolatka, koreańskiego fana gier video, niemieckiej miłośniczki fantastyki i biseksualnego leworęcznego pół-Araba z Polski. Nie ma co się oszukiwać - największy rynek zbytu CD-PROJEKT RED ma w krajach, na ulicach których występują ludzie o najprzeróżniejszych kolorach skóry. Na przykład w USA - nieprzypadkowo krytyka tego konkretnego aspektu gry w dużej mierze pochodzi ze Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, które do dnia dzisiejszego leczą się się z traumy czasów niewolnictwa i są na te kwestie szczególnie wyczulone. 

To kolejny, szalenie interesujący aspekt całej sprawy - sposób, w jaki dywersyfikacja etniczne (a raczej jej brak) postrzegana jest przez przedstawicieli różnych nacji. W mojej notce o Fullmetal Alchemist zwróciłem uwagę na wątek Ishvaru, który z wielu powodów odruchowo narzucał skojarzenia z Holocaustem. Jako Europejczyk nie mogłem mieć innych skojarzeń, szczególnie, że świat przedstawiony w tej mandze jest silnie wzorowany na przedwojennej Europie Zachodniej. Okazało się jednak, że autorka nawiązywała tym motywem do prześladowań Ajnów w jej własnej ojczyźnie. Podaję ten przykład, by pokazać, w jaki sposób różne motywy mogą być odczytywane przez przedstawicieli różnych kultur, ukształtowanych przez inne uwarunkowania historyczne i geopolityczne. Dla Amerykanów brak niebiałych osób w popkulturze silnie kojarzy się z ich wymazywaniem z przestrzeni kulturowej, co budzi zrozumiałe kontrowersje w kraju o tak burzliwej historii dyskryminacji mniejszości etnicznych. Możemy powiedzieć „To nie nasza sprawy, amerykańskie traumy historyczne nie są naszymi, Wiedźmin jest nasz, polski”, ale to nieprawda. Napiszę to raz jeszcze - gra idzie na rynek światowy. Mądrzy i odpowiedzialni twórcy powinni wziąć to pod uwagę i uczynić swój produkt możliwie najprzyjaźniejszym dla odbiorców funkcjonujących w krajach będących głównymi rynkami zbytu. Czemu więc tego nie zrobili?

To dobry moment, by przywołać starego, dobrego Gothica. Nie wiem, czy zwróciliście uwagę na to, że w Gothicu - grze w naszym kraju wręcz kultowej - od samego początku pojawiały się postaci śniade, o ciemniejszym kolorze skóry. W drugiej części gry dostaliśmy informację o tym, że pochodzą one z wzorowanego na krajach Bliskiego Wschodu Varantu, który zresztą mogliśmy zwiedzić w Gothic III. Grę stworzyli Niemcy - siedziba Piranha Bytes znajduje się w Essen, mieście mającym dużą mniejszość turecką. Twórcy Gothica żyją w miejscu, gdzie niebiałe osoby są dużą częścią społeczeństwa, widuje się ich na ulicach i w sklepach, uczą się z białymi dziećmi w tych samych szkołach. Dla nich to naturalne, że obok białych ludzi są ludzie niebiali i dlatego w naturalny sposób umieścili ich w swojej grze. Dla Polaków ze studia RED żyjących w kraju, w którym nie ma zbyt wielu niebiałych mniejszości etnicznych naturalne wydaje się, że wszyscy są biali - bo nie doświadczają na co dzień towarzystwa osób o innych kolorach skóry. A przynajmniej nie w stopniu, w którym to towarzystwo by im spowszedniało i wtopiło się w codzienność. Dlatego byłbym ostrożny z zarzucaniem REDsom rasizmu - biorę raczej za dobrą monetę ewentualne tłumaczenia, że po prostu nie pomyśleli o tym, że monochromatyczność rasy ludzkiej w The Witcher 3 może być dla kogokolwiek problemem. Boję się jednak, że cała ta afera i jej impakt w polskim Internecie uświadczy ich w przekonaniu, że postąpili słusznie, nie dając się poskromić tej straszliwej politycznej poprawności.

Jest jeszcze jeden wątek całej sprawy, której chciałbym w tym miejscu poruszyć - chodzi o argumentację, że ekwiwalentem mniejszości etnicznych są w grze krasnoludy, elfy, gnomy, niziołki i inne nieludzkie rasy, a motyw ich prześladowania jest wyraźną lekcją tolerancji i otwartości na odmienność. Ja mam z tego typu argumentem spory problem, który postaram się w miarę zrozumiale ująć - i jednocześnie proszę o wyrozumiałość w przypadku, gdy mi się nie uda, bo temat jest trudny i delikatny. Otóż tego typu analogie zakładają, że ludzie są biali i ich białość jest ważnym wyznacznikiem identyfikacyjnym. Biali gracze mogą się identyfikować z białym Geraltem, białą Ciri i białym Jaskrem. Niebiali gracze - w tym ja - są zepchnięci do statusu metafory, gnoma albo innego potworka, może i nawet sympatycznego oraz interesującego jako postać drugoplanowa, ale jednak obiektywnie nieczłowieka. Oczywiście wątki antydyskryminacyjne są w wiedźminie (zarówno książkowym, jak i growym) ważnym i niegłupim motywem, ale odgórne założenie, że ludzie są biali i tylko biali niesie za sobą szereg niefortunnych implikacji. Biały człowiek nadal pozostaje w naszej rzeczywistości jednostką (statystycznie) bardziej uprzywilejowaną, niż jego czarny odpowiednik - i ten swój uprzywilejowany status zachowuje w metaforze „nieludzie jako inne rasy”. Tymczasem osoby o innym, niż biały kolorze skóry zostają odrealnieni. Moosy w swoim artykule używa słowa „odczłowieczeni” i początkowo uważałem, że mimo wszystko przesadza - ale po przemyśleniu sprawy stwierdzam, że to słowo bardzo dobrze oddaje istotę rzeczy. Przecież wrzucenie do świata wiedźmina innych ludzkich grup etnicznych nie tylko nie zubożyłoby tej metafory, ale wręcz ją zuniwersalizowało, bo cały motyw prześladowań nieludzi byłby tym wyraźniej odczytywany jako „irracjonalna nienawiść wobec Innego” niezależnie od powodu inności. Ograniczenie go do motywu rasizmu (co bardzo często robią fani gry, by usprawiedliwić tym argumentem nieobecność w grze ludzi o innym kolorze skóry) bardzo go zubaża i do tego wprowadza zrozumiałe kontrowersje.

Przejdźmy w końcu do ostatniego, chyba najbardziej dla mnie bolesnego, aspektu całej sprawy - reakcji polskiego fandomu wiedźmina na kontrowersje związane z nieobecnością people of color w trzeciej części gry. Mam nadzieję, że w powyższej części notki dość precyzyjnie wyjaśniłem już, czemu takie kontrowersje mogą się się pojawić i z czego się one biorą. O ich istotności możemy - i powinniśmy - dyskutować, ponieważ takie dyskusje zawsze są w jakiś sposób wartościowe. Każą bowiem spojrzeć na daną sprawę z innej perspektywy, zmuszają do empatii, próby zrozumienia innych ludzi, może nawet częściowego przewartościowania własnej percepcji świata. Albo i nie. W czasie śledzenia całej tej afery na Facebooku naczytałem się tylu rasistowskich, nienawistnych komentarzy, że aż zwątpiłem (nie po raz pierwszy) w polski fandom. Poraża kompletny brak chęci zrozumienia sprawy i sprowadzanie jej do wściekłego ataku szalonej politycznej poprawności kolonizującej naszą słowiańską, białą, polską wiedźmińską markę, sugestie, że wprowadzanie osób czarnoskórych (albo jakichkolwiek niebiałych) do świata Wiedźmina zniszczyłoby go kompletnie, teksty pokroju „Dodajmy w DLC paru Murzynów wiszących na drzewach”. Mam nadzieję, że to tylko wyraz - bardzo bezmyślnego - terytorializmu kulturowego (OMG naszego wiedźmina obrażajo! Murzyny przeklęte!) niż rzeczywiste poglądy polskich graczy i fanów twórczości Andrzeja Sapkowskiego. Alternatywa jest zbyt przerażająca, by się nad nią zastanawiać.

Jak pisałem na samym początku - cała ta sprawa to konglomerat mnóstwa splątanych ze sobą problemów. Historyczne uwarunkowania, zakompleksiony polski prowincjonalizm, postkolonialne traumy ludzi Zachodu i wiele innych rzeczy mieszają się tu ze sobą i powodują, że cała ta sprawa budzi tak olbrzymie kontrowersje. Zauważmy, że nikt naszego Wiedźmina nie miesza z błotem - gra jest bardzo ciepło przyjęta na zachodzie i nawet ludzie zwracający uwagę na monochromatyczność etniczną jego bohaterów bez bicia przyznają, że się przy The Witcher 3 znakomicie bawili. Przestańmy wariować, tylko w końcu się zastanówmy. I dorośnijmy.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...