Pokazywanie postów oznaczonych etykietą The Fades. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą The Fades. Pokaż wszystkie posty

piątek, 10 stycznia 2014

British Horror Story

fragment grafiki autorstwa Jamesa Rymana, całość tutaj.

Nie mam pojęcia, dlaczego do tej pory nie napisałem jeszcze notki o The Fades – serialu, który pojawił się nieoczekiwanie, wzbudził szum w pewnej niszy, po czym zniknął, zdmuchnięty niesatysfakcjonującymi wynikami oglądalności, by nie pojawić się już nigdy więcej. A szkoda, bo mimo wszystkich swoich (dość licznych) wad, była to produkcja z dużym potencjałem, która intrygowała od samego początku i do której od czasu do czasu sobie wracam. Bo choć nie jest to, jak chcą niektórzy, drugie Carnivale, to jednak The Fades ogląda się bardzo dobrze.

Kiedy tak dumam nad tym serialem, dochodzę do wniosku, że jego najmocniejszym punktem jest chyba sama ta konwencja mocno kingowskiego horroru przemieszanego z filmami grozy klasy B w małomiasteczkowiej angielskiej rzeczywistości. Mamy zatem i inwazję zombie w skali mikro, i motywy rodem z The Sixth Sense, i nastolatki walczące ze złem na szkolnych korytarzach, i dość bogate tło społeczne, i nieco kiczowaty mistycyzm w ujęciu pseudojudochrześcijańskim, i charyzmatycznego złego, i walkę z własnymi słabościami zahukanego głównego bohatera, który okazuje się Mesjaszem (a przynajmniej jego miejscowym ekwiwalentem), motyw szkolnego brutala, dramat rodzinny... Nie ma tu zatem nic, czego nie widzielibyśmy już w dziesiątkach innych produkcji. Ale przecież popkultura nie jest od tego, żeby mówić nowe rzeczy, tylko by przetwarzać stare motywy na interesujące sposoby. A to akurat The Fades robi całkiem dobrze, bo mamy tu miks horrorów klasy B, opowieści kingowskich, The Sixth Sense i Donnie Darko, który szczęśliwie uniknął grzechu przedobrzenia – wszystkie motywy równoważą się i nie mamy wrażenia przesytu.

Ten serial wygrywa wizualnością – wrażenie robią szczególnie zakurzone, zapuszczone i pełne rozmaitych rupieci lokacje (sierociniec, przyczepa kempingowa, w której mieszka Neil, stare centrum handlowe) oraz plenery, których może nie ma tak dużo, ale zawsze bardzo przyjemnie je się ogląda. Dobrym pomysłem było zastosowanie filtrów graficznych tłumiących wszelkie jaskrawe barwy – dzięki temu klimat całości jest odpowiednio mroczny i gęsty. Jest mnóstwo scen, które zostały ewidentnie nakręcone tylko po to, by ładnie wyglądały i zachwycały tym, jak zostały pomyślane – jak na przykład „deszcz” ptaków, apokaliptyczne wizje utopionego w popiele świata czy metamorfozy Zgasłych w Zjawy. To jedna z najfajniej pomyślanych audiowizualnie produkcji ostatnich lat – bo i muzyka, choć rzadko rzuca się w uszy, to jednak przez cały czas dyskretnie podkreśla to, co się dzieje na ekranie. No i nie zapominajmy o tym, że na soundtracku serialu znajduje się jeden utwór Dead Can Dance. Co jeszcze w The Fades wyszło? Relacje pomiędzy postaciami. Jak na produkcje osadzonym w tak nieambitnej konwencji, liczne postaci mają całkiem nieźle zarysowane sylwetki charakterologicznie – kiedy robią coś, to na ogół widz widzi, jakie rzeczy ich do tego pchnęły. Interakcje pomiędzy postaciami wpływają na rozwój fabuły – widać to bardzo dobrze na przykładzie pogłębiania się desperacji Neila, który z mentora zmienia się w antagonistę. Niezłe jest też aktorstwo – uwagę przykuwa Daniel Kaluuya grający Maca, wyobcowanego, lekko zakręconego geeka.

Na początku wspomniałem, że to serial mający liczne wady – i owszem, pisząc o The Fades trudno nie wspomnieć o dłużyznach, szczególnie w początkowych odcinkach. Twórcy serialu nie do końca zapanowali nad historią, powolna i chyba nieco zbędna ekspozycja wątku przyjaźni Maca i Paula sprawia, że podczas oglądania pierwszych epizodów można czasami przysnąć. Oczywiście im dalej w las tym lepiej, siatka wątków zagęszcza się i aż do satysfakcjonującego zakończenia serial jest bardzo dynamiczny… ale to jeszcze bardziej uwypukla statyczność i nudę pierwszych aktów. Czasami niektórym wypowiedziom bohaterów towarzyszy straszna teatralność, która brzmi sztucznie i trochę zabawnie – nie są to może częste przypadki, ale się zdarzają. Niektóre wątki (nauczyciel Paula i Maca poszukujący zaginionej żony, wątek ojca Maca) zdają się odrobinę niepotrzebne i tylko przeszkadzają w skupieniu się na opowieści. Drażni też straszliwa niemotowatość głównego bohatera. Rozumiem zabieg koncepcyjny – pokazać totalnego outsidera – ale bardzo trudno jest mu przez to kibicować w jego dążeniach.

Oczywiście, żadna z powyższych wad nie dyskwalifikuje The Fades jako przyzwoitego, momentami naprawdę udanego serialu. Przynajmniej nie w moich oczach. Gdyby twórcy dostali szansę, to z pewnością wyeliminowaliby większość błędów i niedoróbek w kolejnym sezonem. Którego nie będzie. Mimo iż The Fades dostał w 2012 roku nagrodę Brytyjskiej Akademii Sztuk Filmowych i Telewizyjnych (BATFA), serial nie dostał zamówienia na drugi sezon. Szkoda. Na szczęście pierwszy sezon zakończył się sposób, który nie pozostawia niedosytu i stanowi zamkniętą całość. Dobre i to.

niedziela, 6 stycznia 2013

Amerykański koszmar

fragment grafiki autorstwa Anthony'ego Petrie, całość tutaj.
American Horror Story to najprawdopodobniej najambitniejszy amerykański projekt telewizyjny ostatnich lat, co ciekawe, osadzony w tak nieambitnym, zdawałoby się, gatunku filmowym, jakim jest horror. Pierwszy sezon był znakomitym współczesnym dramatem rodzinnym osadzonym w konwencji opowieści o nawiedzonym domu i karnawałem horrorowych archetypów w znakomitej obsadzie i z przemyślanym, inteligentnym scenariuszem. Mnie, horrorowemu sceptykowi, oglądało się to po prostu pysznie. Drugi sezon – opowiadający inną historię z innymi bohaterami – jest, choć trudno w to uwierzyć, jeszcze bardziej udany. I choć z napisaniem tej notki powinienem poczekać do zakończenia sezonu, to jednak nie wytrzymałem, bo mam o American Horror Story: Asylum tyle rzeczy do napisania, że najlepiej zacząć od razu. Z góry ostrzegam o spoilerach wagi lekkiej i średniej.

Przede wszystkim – cudowna metatekstowość całości. AHS:A to właściwie nie horror, a rollercoaster wątków, motywów, nawiązań i archetypów, jakimi obrósł gatunek grozy przez wszystkie lata swojego istnienia. Moje pierwsze skojarzenia z tym serialem to Sucker Punch i Carnivale. Z tym pierwszym serial łączy się miejscem (szpital psychiatryczny) i czasem akcji (powojenna Ameryka), a także odważną postmodermą i ogólnym klimatem niektórych fragmentów. Z Carnivale serial łączy się niejakim podobieństwem niektórych wątków i osobą Clei DuVall wcielającej się w jedną z postaci trzecioplanowych.

Jako się rzekło, akcja serialu toczy się w ośrodku dla obłąkanych Briacliff roku pańskiego 1964, którym zarządza despotyczna siostra Jude (w tej roli absolutnie fenomenalna Jessica Lange). Wydarzeniem zawiązującym akcję jest przetransportowanie na teren szpitala oskarżonego o serię bestialskich mordów na młodych kobietach Kita Walkera (Evan Peters). Ostatnią ofiarą mordercy ochrzczonego przez prasę przydomkiem Bloody Face była czarnoskóra małżonka Kita. Mężczyzna utrzymuje, że nie on jest odpowiedzialny za śmierć kobiet, a jego żona została uprowadzona przez istoty pochodzenia pozaziemskiego. Tropem Kita Walkera podąża dziennikarka Lana Winters (Sarah Paulson) mająca nadzieję na soczysty materiał o psychopatycznym zabójcy, który otworzy jej drzwi do świata wielkiego dziennikarstwa. Wskutek zbyt natrętnych prób dostania się na teren ośrodka Lana zostaje w nim uwięziona przez siostrę Jude, która wyraźnie nie życzy sobie, by cokolwiek dziejącego za murami Briacliff wydostało się na zewnątrz. Szantażując życiową partnerkę Lany zakonnica zmusza dziennikarkę do pozostaniu w ośrodku w charakterze pacjentki. Tymczasem w placówce pojawia się doktor Oliver Therdson (Zachary Quinto), psycholog sądowy mający za zadanie ocenić poczytalność Kita Walkera. Niejako na uboczu całego tego galimatiasu doktor Arthur Arden (James Cromwell), lekarz-rezydent w Briacliff prowadzi przerażające eksperymenty na ludziach. Dodajmy do tego słodką i niewinną siostrę Mary Eunice (Lily Rabe), która zostaje opętana przez potężnego demona i rozgrywający się równolegle wątek współczesny, mocno wstrząśnijmy i zobaczmy, jak to się skończy. Z góry ostrzegam, by nie sugerować się nazwiskami aktorów i rolami, w jakie wcielali się poprzednim razem, bo bardzo łatwo można pobłądzić na fabularnych manowcach. Poza sporą częścią obsady oba sezony nie mają ze sobą nic wspólnego, o czym nietrudno zapomnieć, bo powracającym na plan aktorom udało się wykreować skrajnie odmienne postaci od tych, w jakie wcielali się w pierwszym sezonie.

Wspomniałem, że serial to w istocie korowód charakterystycznych dla filmów grozy archetypów – i naprawdę trudno znaleźć jakiś ważniejszy horrorowi motyw, który zostałby tu pominięty. Mamy nawiedzone miejsce, w którym rodzi się zło (Briacliff), seryjnego mordercę (Bloody Face), doktora Frankensteina i monstra (dr. Arden), demoniczną zakonnicę, opętania, kosmitów, spacerującą korytarzami szpitala Kostuchę i… brakuje chyba tylko Wielkich Przedwiecznych, ale zostało jeszcze kilka odcinków, więc może jeszcze się pojawią. No, i nie ma też duchów, ale duchów to w poprzednim sezonie mieliśmy aż za dużo. Jest to jednocześnie największa zaleta i wada filmu. Zaleta – bo dla koneserów będzie to smakowita intertekstualna uczta. Wada – bo przez to przeładowanie motywami cierpi spójność całości i trudno brać tę opowieść na poważnie, bo to po prostu trochę za wiele, żeby dało się bezstresowo zawiesić niewiarę. Już w pierwszym sezonie bardzo przeszkadzała mi absurdalna ilość duchów nawiedzających dom, w którym toczy się akcja. Tutaj wrzucenie do jednego worka kosmitów, demony, zdeformowane monstra i psychopatycznego mordercę to było jednak o jakieś dwa motywy za dużo. Mnie, osobę raczej bojaźliwą i podatną na wszelkie horrorowe bodźce ten serial w ogóle nie przestraszył (poza ciarkogennym intrem). Ale też nie oglądam go po to, żeby się bać.

AMS:A, podobnie jak pierwszy sezon, stoi postaciami – są one wspaniale przedstawione, wiarygodnie nakreślone, interesujące charakterologicznie i bardzo dobrze zagrane. Ostatni raz tak dobrze skrojone sylwetki bohaterów widziałem chyba w The Fades. Postaci pierwszoplanowych jest dość dużo, ale każda z nich dostaje dokładnie tyle czasu antenowego, ile powinna. W serialu nie ma bohaterów jednoznacznie złych, czy dobrych – wszyscy są w jakiś sposób skrzywieni, czy to przez mroczną przeszłość, czy to przez obecne wydarzenia. Zdecydowanie wybija się postać siostry Jude, byłej piosenkarki, która odpowiedzialna jest za wypadek samochodowy, w którym zginęła mała dziewczynka. Może to kwestia brawurowej gry aktorskiej Jessiki Lange (która przebija swoją rolę z poprzedniego sezonu), ale fragmenty z udziałem tej bohaterki ogląda się zawsze z zachwytem. Świetnie prezentuje się też historia oscylującego na granicy załamania nerwowego Kita Walkera czy wątek Lany Winters.

W ogóle w AHS:A udało się ciekawie poruszyć wiele wątków związanych z rasizmem, dyskryminacją kobiet czy prześladowaniem osób homoseksualnych. Cały serial opowiada o silnych postaciach kobiecych, które są w jakiś sposób upodlone przez patriarchalną rzeczywistość. Siostra Jude może wydawać się panią na włościach swojego ośrodka, dopóki na arenę wydarzeń nie wkroczy Timothy Howard, wprawdzie bardzo szanujący zakonnicę, ale – jak się później okaże – traktujący ją w najlepszym wypadku jak zaufaną służkę. Lana, która musi zostać w ośrodku, inaczej jej orientacja zostanie ujawniona, co z pewnością złamałoby karierą zarówno jej, jak i jej życiowej partnerce, będącej nauczycielką. Nimfomanka Shelley traktowana przez personel zakładu jako seksualna zabawka. Nawet siostra Mary opętana zostaje przez demona płci męskiej. W tym ujęciu Asylum to serial de facto feministyczny, ponieważ pokazuje, jak silne kobiety zmuszone są podjąć walkę w świecie, gdzie władzę mają mężczyźni i ponoszą w niej tak zwycięstwa, jak i porażki. W szerszym kontekście serial opowiada o wykluczonych, niepasujących do „normalnego” społeczeństwa, bo są indywidualistami/homoseksualistami/niezależnymi kobietami, więc trzeba ich wsadzić do domu wariatów, żeby swoim jestestwem nie prowokowali normalnych ludzi, a sprawiedliwi tego świata mogli spać spokojnie.

Zatrzymam się na moment przy wątku Lany, bo to jeden z mocniejszych aspektów tej produkcji. Bohaterka w pewnym momencie zmuszona jest do podjęcia „leczenia” swojego homoseksualizmu metodą stymulacji bezpośredniej, co dało nam chyba najbardziej wstrząsającą, obciążającą emocjonalnie (także ze względu na znakomitą rolę Sary Paulson) scenę w całym serialu, która pozostaje w pamięci na długo. Szczególnie w kontekście przyszłych wydarzeń, które przydają jej upiornej dwuznaczności, no, ale to jest już strefa spoilerów ścisłych i naprawdę polecam przyjrzeć się temu samemu.

Uwielbiam nadprzyrodzone opowieści osadzone w jakichś charakterystycznych okresach historii (między innymi stąd moje uwielbienie dla Carnivale) i trzeba przyznać, że w AHS:A wybór był mistrzowski. Oto bowiem zanurzamy się w czasach tuż przed rewolucją obyczajową, ekspansją kultury hippisowskiej w znacznym stopniu rozluźniającej purytański gorset krępujący obywateli Stanów Zjednoczonych od zarania tego kraju, przed wysłaniem pierwszych ludzi na Księżyc, gdy kosmos jawił się jeszcze jako niezbadana otchłań wypełniona przeraźliwymi lovecraftowskimi monstrami. Cała ta otoczka, kostiumy, dekoracje – kawał świetnej roboty. Podobnie technikalia. Naturalistyczna kamera i subtelne filtry graficzne nadają tej opowieści tak potrzebnego w tego typu opowieściach realizmu. Szczególnie podobała mi się jedna ze scen rozmowy siostry Jude z byłym więźniem w Aushwitz – wszystko zrealizowane na jednym ujęciu, kamera pływa po całym planie, robiąc zbliżenia to na lustro, to na twarze rozmówców, to na przedmioty nawiązujące do tematów, jakie poruszają w konwersacji. Piękna rzecz.

Choć pierwszy sezon American Horror Story był znakomitym widowiskiem telewizyjnym utrzymanym w konwencji horroru, drugi sezon jest znacznie lepszy pod niemal każdym względem. I choć do jego zakończenia pozostało jeszcze nieco czasu (w chwili, w której piszę te słowa mamy przed sobą jeszcze trzy odcinki) to twórcy musieliby naprawdę się postarać, by zepsuć to, co udało im się do tej pory wypracować. Szanse na to są niewielkie, ale nie można zapominać, że poprzednim razem prawie im się udało…

niedziela, 19 sierpnia 2012

Lost in space


fragment grafiki autorstwa Jonasa Jakobssona, całość tutaj.


Kiedy Brad Wright pospołu z Jonatanem Glassnerem i Robertem C. Cooperem rozpoczynali w 1997 roku produkcję serialu Stargate SG-1 rozwijającego mitologię nakręconego trzy lata wcześniej filmu w reżyserii Rolanda „Tym-Razem-Rozpieprzę-Manhattan-Na-Dobre” Emmericha, zapewne żaden z nich się nie spodziewał, że ich dziecko przeżyje całe dziesięć lat, a samo uniwersum rozwijane będzie w dwóch spin-off’ach i tyluż samu* filmach pełnometrażowych (serialu animowanego nie liczę, bo to elseworld). Stargate SG-1 pozostaje jednym z moich ulubionych seriali science-fiction i jednym z moich ulubionych seriali w ogóle, bo prezentuje bardzo fajne, staroszkolne podejście do space opery, zaś pierwszy odcinek z jego brudną stylistyką i charakterystyczną ornamentyką (oraz zaskakująco liberalnym podejściem do prezentowania nagości i przemocy, ale uwaga - takie rzeczy to tylko w pilocie) w jakiś sposób skojarzył mi się z komiksowymi nowelkami publikowanymi w Metal Hurlancie/Heavy Metalu (który z kolei na swój serial czeka, czeka i doczekać się nie może), a zatem skojarzył bardzo pozytywnie. Potem poszło już łatwo – wyraziste (chwilami aż na granicy przerysowania) postaci, wartka akcja, nieschematyczne, inteligentne scenariusze, nader niewielka ilość głupot fabularnych, deus ex machinae oraz continuity errorów. Cudo, mimo że serialowi idzie na drugi krzyżyk, wciąż nie śmierdzi on naftaliną na tyle, by nie dało się oglądać. Duża też w tym zasługa obsady, na czele z Richardem Deanem Angusem MacGyverem Andersonem w roli pułkownika Jacka O’Neilla. Co najważniejsze – twórcy doskonale zdawali sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach nie da się zrobić klasycznej space opery bez przymrużenia oka i wkładali w usta Andersonowi kąśliwe uwagi pod adresem pompatycznych, dziwacznie ubranych kosmitów, co skutecznie spuściło powietrze ze scen, które - w innym wypadku - byłyby po prostu pretensjonalne.

Później Wright i Cooper stworzyli Stargate: Atlantis który był jeszcze bardziej dynamiczny, miał jeszcze ciekawszą fabułę i jeszcze bardziej wyrazistych (choć, całym szczęściem, już nie tak jednowymiarowych) bohaterów. Przetrwał pięć sezonów, czyli dokładnie połowę tego, co seria macierzysta, po czym został zakończony, by ustąpić miejsca Stargate: Universe, kolejnemu spin-offowi, zapowiadanemu jako mroczniejszy i bardziej brutalny. Każdy rozsądnie myślący widz spodziewał się po tej produkcji mniej więcej tego samego – więcej seksu (bo do tej pory seriale spod znaku Gwiezdnych Wrót były dziwnie zachowawcze w tej kwestii) oraz więcej krwi i śluzu kapiącego z ran gumowych, mówiących po angielsku kosmitów z drugiej strony Wszechświata. Nikt chyba nie spodziewał się tego, co wyszło.

A wyszedł niesamowicie klimatyczny serial, tak odmienny od tego, do czego przyzwyczaili nas architekci świata Stargate, że SG:U właściwie mógłby rozgrywać się w innym uniwersum. I, moim zdaniem, powinien, bo to serial zupełnie innego sortu, niż poprzednie. W zasadzie wszystko stoi okoniem wobec tego, do czego przyzwyczaił nas SG-1 i Atlantis. Naturalistyczny sposób prezentowania wydarzeń. Brudne ujęcia „z ręki”. Drażniąca uszy ścieżka muzyczna. Eksperymenty w treści i formie. Niejednoznaczni, niedoskonali bohaterowie. Uboga mitologia serialu oparta przede wszystkim na niedomówieniach i sugestiach przemycanych gdzieś w tle, na marginesie. Ciężka atmosfera, szczególnie odczuwalna w pierwszych odcinkach, gdy nasi kosmiczni Robinsonowie nie mają jeszcze żadnego rozeznania co do natury Destiny – ruchomej wyspy dryfującej przez ocean Wszechświata, na której bohaterowie rozbili się wskutek dramatycznych wydarzeń z pierwszego odcinka. Bohaterowie, którzy w końcu są ludzcy – na pokładzie porzuconego przez Pradawnych statku nie znalazł się żaden Jack O’Neill, który objąłby przywództwo nad załogantami ani żaden Rodney McKay, który w pięć minut opanowałby interface statku i uratował wszystkich. Są jedynie przestraszeni ludzie, są trudne dylematy, jest brud i niepewność jutra. Są ludzkie dramaty, zarówno te trywialne (kto z kim sypia), jak i te bardziej dramatyczne (kto ma stwardnienie rozsiane?), a nawet stawiające całą społeczność na krawędzi zagłady (czy uda się naprawić systemy podtrzymywania życia, zanim cała załoga udusi się zbyt wysokim stężeniem dwutlenku węgla?).

I jest też coś jeszcze – mistycyzm. Mistycyzm jak najbardziej popkulturowy. Statek mknie bowiem przez eony niezbadanego kosmosu wprost ku (tu obowiązkowe ostrzeżenie przed delikatnymi, acz istotnymi spoilerami) Odpowiedzi Na Wielkie Pytanie o Życie, Wszechświat i całą resztę, spodziewając się czegoś nieco bardziej spektakularnego niż sześć pomnożone przez siedem. Tajemniczy sygnał znajdujący się na skraju Wszechświata znamionujący istnienie bytu stojącego u zarania Wszechrzeczy jest punktem docelowym Destiny, zaś załoganci, dowiedziawszy się o tym, w pewien sposób awansują z rozbitków na pątników pielgrzymujących ku ostatecznemu poznaniu. W tym wymiarze najmocniej obraca się Dr Nicholas Rush, będący kimś pomiędzy Janem Chrzcicielem, a Pawłem z Tarsu. To chyba moja ulubiona postać z całego serialu i mocno ubolewam nad faktem, że przez większość czasu scenarzyści traktowali go jak Szpiega z Krainy Deszczowców – drania i mąciciela. Serial niestety został anulowany po dwóch sezonach, dokładnie w połowie planowanej całości. Stało się to najpewniej za sprawą fanów poprzednich seriali spod znaku Wrót, którym nie spodobała się tak radykalna zmiana koncepcji. Po prostu – w serialu było zbyt mało kosmitów w CGI, głośnych wybuchów w próżni, pościgów, strzelanin i iskier sypiących się ze ścian kokpitów statków kosmicznych, gdy ktoś w nie przywali z blastera**. Co jest bardzo przykre i obnaża to, o czym chcę dzisiaj napisać – czyli o niemożności stworzenia naprawdę ambitnego serialu telewizyjnego.

Inny przykład – Carnivale Daniela Knaufa, który był chyba najbliżej stworzenia długiego telewizyjnego widowiska z ambicjami. Carnivale bardzo wiele łączy z SG:U. Oba te seriale zostały anulowane po dwóch sezonach (w przypadku Carnivale fabuła rozplanowana była na sześć sezonów) z powodu zbyt wysokich kosztów produkcji i zbyt niskiej oglądalności. Oba miały spore ambicje artystyczne, oba obracały się w kręgu nawiązań do chrześcijaństwa, aczkolwiek w przypadku Carnivale nawiązanie te były mniej niejednoznaczne i bardziej wyraziste. Nie jest to zarzut, bowiem gdybym miał zestawić te dwa seriale, to porównanie wyszłoby raczej na korzyść produkcji Knaufa, która jest po prostu odważniejsza i ma więcej poziomów interpretacji. Faktem jest, że zarówno Universe jak i Carnivale zostały pokonane przez trywialność oczekiwań współczesnego odbiorcy serialowego.

Kolejny przykład – The Fades. Znów bardzo podobna sytuacja – ambitna treść, bogata metaforyka nawiązująca do religii Chrystusa, topos psychomachii i całkiem sporo ciekawej metaforyki godnej nawet jeśli nie pracy magisterskiej, to przynajmniej oddzielnej blognotki***. I znów – doskonałe recenzje, słaba oglądalność, anulowanie już po pierwszym sezonie. Gdybym nie znał prawideł, jakimi rządzi się świat seriali, pomyślałbym, że ani chybi ktoś się na mnie uwziął.

Nie da się w dzisiejszych czasach zrobić ambitnego serialu mistycznego. W ogóle, zrobienie ambitnego serialu w dzisiejszych czasach jest sprawą karkołomną, bo ten rynek, jak żaden inny opiera się na tabelach przychodów i rozchodów i nawet najmniejsze wahania oglądalności mogą strącić dobrze zapowiadające się widowisko z grzędy. Inni mają łatwiej – artyści komiksowi, nawet ci pracujący dla dużych wydawnictw mogą napisać komiks jaki odpowiada ich wizji artystycznej i wydać go w którejś z niszowych oficyn. Reżyser, jeśli się uprze i zapożyczy, może nakręcić coś nieźle wyglądającego, z ambicjami i liczyć na zyski ze sprzedaży DVD tudzież wygrane przeglądów kina niezależnego. Twórcy serialowi są niestety całkowicie uzależnieni od stacji telewizyjnych i dopóki seriale internetowe nie zyskają statusu równorzędnego wobec swoich starszych braci ze szklanego ekranu, to się raczej nie zmieni.

A szkoda.

___________
*aż sam się zdziwiłem, że ta forma jest poprawna
**no dobra – to ostatnie akurat było. Jeden z głupszych motywów w telewizyjnej i filmowej science-fiction, gdyby mnie ktoś pytał o zdanie.
***może kiedyś.

niedziela, 22 stycznia 2012

Krzyż przed Mordorem

fragment grafiki autorstwa Ignacio Bazána Lazcano, całość tutaj.
Umieszczanie w dziełach czysto popkulturowych (istnieje coś takiego jak "czysta popkultura"?) odniesień do religii chrześcijańskiej (lub jakiejkolwiek innej współczesnej) jest czymś odmiennym, niż nawiązywanie do tradycji religii starożytnych kultur czy cywilizacji. Powód jest oczywisty – do obecnej religii wiele osób ma bardzo emocjonalny, osobisty stosunek. Dlatego z uniwersum Marvela obok Spider-Mana, Captaina America czy Iron Mana może występować Thor, ale już Jezus Chrystus – w żadnym wypadku. Nie oznacza to bynajmniej, że inżynierowie i artyści popkulturowi kompletnie rezygnują z umieszczania w swoich dziełach motywów i symboli chrześcijańskich. Owszem, robią to nader często, jednak są sytuacje i sytuacje. Na chwilę obecną przychodzą mi do głowy cztery typy dzieł kultury popularnej, które czerpią z mitologii chrześcijaństwa.

Pierwszym typem są dzieła de facto propagandowe, wycelowane w target środowisk chrześcijańskich. Wszystkie te czwartoligowe zespoły grające chrześcijańskiego rocka i pop, te wszystkie Arki Noego, Dzieci z Brodą czy twory pokroju Porozumienia,* Skillet czy, nieco mniej hardkorowo, Maleo Reggae Rockers, seriale typu Joan z Arkadii czy chrześcijańscy naśladowcy Coelho. Zazwyczaj kontent tego typu jest bardzo niskiej jakości, razi infantylizmem i uproszczeniami niegodnymi religii, która w toku swojego istnienia wyprodukowała tyle traktatów teologicznych i filozoficznych. Drugi typ to utwory obliczone na skandal, chcące wybić się z tłumu drapieżnym, antyreligijnym „bluźnierczym” przesłaniem. Najlepszym przykładem będzie tu pewnie inkwizytorski cykl opowiadań pióra Jacka Piekary czy „Kaznodzieja” Ennisa. Rzeczy najczęściej średnio strawne, które przepadłyby bez otoczki kontrowersji i skandalu, jaką gwarantują antychrześcijańskie motywy. Trzecim typem dzieł nawiązujących do tradycji chrześcijaństwa są nieliczne, ale bardzo ciekawe spojrzenia „ludzi z zewnątrz” – artystów pochodzących z innych kręgów kulturowych, którzy – poprzez świeże spojrzenie – mogą nam powiedzieć coś bardzo ciekawego o kulturze, którą oddychamy na co dzień. Narzucają się tu przede wszystkim dwie produkcje z Kraju Kwitnącej Wiśni – manga „Fullmetal Alchemist” i anime „Neon Genesis Evangelion” z mnogością mniej lub bardziej widocznych nawiązań do religii i kultury chrześcijańskiej.

Czwartą i, z mojego punktu widzenia, najciekawszą kategorią tego typu kontentu są na wpół mityczne Dzieła, Które Pokazują Coś Ciekawego. Nie korzystają z chrześcijańskiego warzywniaka memetycznego po to, by strzelić komuś z liścia, ale żeby opowiedzieć ciekawą historię w ciekawy sposób. Jako, że przeważająca większość z nas (wszyscy?) jest kulturowymi chrześcijanami, nawet jeśli z wiarą nam nie po drodze. Oznacza to, że na niektóre sygnały będziemy reagować inaczej, niż na inne. Mitologia rodem z Pisma przez niektórych zwanego Świętym jest nieodwołalnie wbudowana w naszą cywilizację, a opowieści o stworzeniu świata, Adamie i Ewie, Mojżeszu, ukrzyżowaniu Chrystusa nie da się amputować z naszej kultury. I, koniec końców, to dobrze.

Chrześcijan łatwo jest obrazić. Wystarczy pokazać gdzieś krzyż na tle nagiego pośladka, by zabrzmiały trąby jerychońskie, choć to może życie w Polsce wykrzywia mi optykę, a w innych krajach do tych kwestii podchodzi się bardziej liberalnie. Ale nie sądzę. W każdym razie, chrześcijanie oburzają się widząc nawiązania do najbardziej charakterystycznych symboli swojej wiary, wszelako jeśli w grę wchodzą odniesienia bardziej subtelne (albo choć mniej popularne) wrzasku nie ma. Niech za przykład posłuży niesamowity serial „Carnivale”, gdzie odniesień do chrześcijaństwa jest zatrzęsienie – od Drzewa Poznania, przez krzew gorejący, aż po (przewrotnie zinterpretowaną) Apokalipsę. Bluźnierczo traktowanych krzyży brak. Podobnie zresztą brytyjski „The Fades”, gdzie odniesienia do chrześcijaństwa opierały się głównie na delikatnych nawiązaniach, średniowiecznym toposie psychomachii (czyżbym nadinterpretował?) i jednej dość wyraźnej ikonie chrześcijaństwa. Fabuła ufundowana jest na bazie walki Dobra ze Złem. O obu serialach napiszę jeszcze kiedy indziej (bo oba na to zasługują jak mało które).

W każdym razie - kiedy widzę w jakimś popkulturowym dziele nawiązanie do chrześcijaństwa automatycznie włącza mi się w mózgu czerwona lampka - a nuż ktoś znowu gra na religii, by się wybić? To trochę krzywdzące dla mitologii chrześcijańskiej, obiektywnie rzecz biorąc bardzo ciekawej i inspirującej - jeśli, rzecz jasna, zdławimy nasz kulturowy (bądź światopoglądowy) chrześcijanizm i do sprawy podejdziemy na chłodno. Z doświadczenia wiem, że nie każdemu przychodzi to z łatwością.
__________
*moja młodsza siostra tego słucha. It… is… wrong. Jeśli bycie chrześcijaninem wiąże się z utratą gustu muzycznego, to cieszę się, że zrezygnowałem.

niedziela, 20 listopada 2011

Miasto-Masa-Magia

fragment grafiki autorstwa Joshuy Middletona, całość tutaj.

Urban fantasy to podgatunek fantastyki, w którym drzemią olbrzymie pokłady potencjału, z których jednak mało kto odważa się korzystać. Wyjątkiem są tu, oczywiście, seriale telewizyjne, które umieściwszy akcję w konwencji miejskiej fantastyki mogą w ten sposób przyoszczędzić na dekoracjach. W dziedzinie seriali urban fantasy faktycznie mieliśmy ostatnio całkiem dużo dobrego. Począwszy od niezwykle popularnych także i w naszym kraju Czarodziejek, poprzez świetny Lost Room, gaimanowskie Neverwhere aż po ostatnie dokonania w tym polu takie jak Grimm (słabe) czy brytyjskie The Fades (cudo!). Z filmami jest już sporo gorzej – o blockbusterach nie ma nawet co pisać, te muszą być błyszczące, wybuchające i epickie, podczas gdy formuła urban fantasy wymusza raczej kameralne historie. Za najgodniejszych przedstawicieli tego gatunku na wielkim ekranie wskazałbym Mirrormask (znowu od Gaimana) i urzekającą, offową impresję Ink. Twórcy niezależni stosunkowo często uciekają się do miejskiej fantasy, dokładnie z tych samych powodów, co producenci seriali.

Książki i komiksy? Nieprzypadkowo łączę obie te kategorie, bo w naszym kraju zagraniczne urban fantasy to głównie książki pisane przez scenarzystów komiksowych – Neila Gaimana i Mike’a Carey’a. Z innych niepolskojęzycznych autorów parających się tym gatunkiem przychodzi mi do głowy właściwie tylko Emma Bull, a i tę autorkę znam jeno ze słyszenia. Polscy pisarze zaś stosunkowo często sięgają po ten gatunek – do tego gatunku zaliczyć wszak można wędrowyczowski cykl Pilipiuka, nocarską trylogię Magdaleny Kozak czy opowiadania o Dziadku Mrozie i Matyldzie śp. Tomasza Pacyńskiego. Nie są to może rzeczy specjalnie wybitne, ale jak się nie ma, co się lubi, to się nie lubi tego, co się ma. Ale i tak się czyta. Krótko muszę wspomnieć o osobliwym podgatunku urban fantasy zwanym z angielska paranormal romance. Jeśli komuś budzi to skojarzenia z okrutnie popularną sagą „Zmierzch” to dobrze trafił – od tego się, z grubsza, zaczęło. Jako, że o „Zmierzchu” nie mam do powiedzenia niczego dobrego, a nie chcę zadzierać z jego fankami, kończę w tym miejscu.

Uwielbiam miejską fantastykę, mniej więcej z tych samych powodów, z których ubóstwiam cyberpunk – oba te gatunki dają twórcom wyjątkową dobrą pozycje wyjściową do przyjrzenia się współczesności. To nie jest tak, że fantastyka jest – jak chcieliby niektórzy – kompletnie oderwana od rzeczywistości. Wprost przeciwnie, dobra fantastyka musi na jakimś poziomie podjąć poważniejszy dialog z otaczającą twórcę, a wraz z nim przeważnie i odbiorę, rzeczywistością. Bez tego mamy tylko płytkie, surrealistyczne historyjki w najlepszym razie do poczytania przed snem. Urban fantasy jest też czymś znacznie bliższym ludziom, jako, że rozgrywa się na przestrzeni doskonale nam znanej – ciemny zaułek ulicy, piwnica w wielkopłytowym bloku, skwer, którym zawładnęły szare gołębie… Miejsca, które mijamy w drodze do pracy, szkoły, na uczelnię. Myśl, że te, zdawałoby się, przyziemne obiekty mogłyby być areną fantastycznych zdarzeń oczywiście bardzo nam się podoba – dzięki temu nasze własne życia choć na moment przestają być tak zwyczajne i beznamiętnie realistyczne.

W przestrzeni memetycznej od dłuższego czasu krąży konstrukt zwany miejską legendą (urban legend). Są to – najprościej rzecz ujmując – rozmaite społeczne anegdotki (niekoniecznie rozgrywające się w przestrzeni miejskiej) o wątpliwej autentyczności i dużym potencjale do modyfikacji i rozpowszechniania. Współczesne legendy, opowiadane na forach internetowych, spotkaniach ze znajomymi czy nudnych wykładach na uczelni. Ludzie nie potrafią żyć bez tego typu opowieści – ani kiedyś, ani teraz. Po prostu krasnoludki zmieniły się w słoneczko, spermę w hamburgerach pewnej dużej sieci fast foodów czy ikonicznego już diabła krążącego po Polsce w czarnym BMW z przyciemnianymi szybami i rogami zamiast lusterek wstecznych (pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie ta historia, kiedy usłyszałem ją po raz pierwszy, w trzeciej klasie podstawówki). I, tak jak klasyczne fantasy w dużej mierze czerpie z rozmaitych legend, tak urban fantasy, analogicznie, nawiązuje czasem do miejskich legend, głównie starają się przekonać czytelnika, że przedstawione przypadki, choć nieprawdopodobne, w pewien sposób wpisują się w otaczającą nas rzeczywistość na tyle, by odwieszenie niewiary na kołek stało się łatwiejsze, niż w przypadku fantastyki naukowej czy tzw. high fantasy.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...