Pokazywanie postów oznaczonych etykietą steampunk. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą steampunk. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 25 marca 2018

RECENZJA: Gwiezdny zamek. 1869 - Podbój kosmosu

fragment okładki polskiego wydania, całość tutaj.

Gwiezdny zamek. 1869 to francuska seria autorstwa i scenarzysty Alexa Alice, a sięgając po jej pierwszy tom wiedziałem o niej w zasadzie tylko tyle. Do przeczytania tego komiksu zachęciła mnie okładka obiecująca coś z jednej strony odwołującego się do tradycji fantastyki przygodowej Juliusza Verne, z drugiej – do estetyki znanej choćby z Tajemniczych Złotych Miast. Jako fan tego typu klimatów postanowiłem sprawdzić, na ile Gwiezdny Zamek jest w ogóle wart uwagi. Na francuskiej Wikipedii wyczytałem, że autor mocno inspirował się vernowską powieścią Z Ziemi na Księżyc. Pamiętam dobrze ten utwór, bo była to jedna z pierwszych książek tego autora, jakie miałem przyjemność czytać – opowiadała o amerykańskim towarzystwie entuzjastów broni palnej, którzy chcieli zbudować gigantyczne działo, dzięki któremu byliby w stanie zrobić dziurę w Księżycu. Plan ostatecznie zmodyfikowano, a kula armatnia została wydrążona i wyposażona w załogę. Jeśli Alice ma zamiar inspirować się dziełem, w którym zblazowani Amerykanie chcą wystrzelić z wielkiej armaty w stronę najbliższego ciała niebieskiego – cóż, proszę mi zrobić miejsce na pokładzie. 

Akcja rozgrywa się w – zaskoczenie! – 1869 roku i, co ciekawe, fabuła dość interesująco to wykorzystuje, wpisując główny wątek opowieści w historyczny kontekst geopolityczny, ważną rolę pełni chociażby bawarski książę Ludwik II Wittelsbach, przez karty pierwszego tomu przewijają się również Richard Wagner i Elżbieta Bawarska. Wydarzenia historyczne (zarówno te prawdziwe jak i zmyślone) w żadnym jednak razie nie konsumują głównego wątku – raczej pozwalają na jego urozmaicenie i całkiem płynnie się z nim łączą. Osią fabuły jest odkrycie matki głównego bohatera, Serafina, która oddała życie by udowodnić istnienie eteru, owej hipotetycznej substancji mającej wypełniać pustkę kosmosu i wprawiać w ruch ciała niebieskie. Claire, tak bowiem ma na imię ta bohaterka, ginie w trakcie pionierskiego lotu balonem na niewyobrażalną wcześniej wysokość – wcześniej jednak udaje jej się spisać swoje odkrycia dzienniku, który zrzuca na ziemię w hermetycznym pojemniku. Pojemnik zostaje odnaleziony rok później, co sprawia że mąż i syn naukowczyni trafiają na dwór bawarskiego księcia, który postanowił wykorzystać odkrycie Claire celem budowy statku kosmicznego. 

Fabuła zbudowana jest z klisz – i, niestety, nie mogę napisać z czystym sumieniem, że te klisze są wykorzystane w umiejętny sposób. Weźmy chociaż postaci – każda z nich realizuje jakiś charakterologiczny szablon (Podstępny Szambelan, Wyrywna Chłopczyca, Ekscentryczny Najlepszy Przyjaciel Głównego Bohatera, Troskliwy Ojciec), ale właściwie żadna nigdy nie wychodzi poza ramy swojego archetypu. Wiadomo, że postać X okaże się zła, bo wszystko, z jej projektem włącznie (cienkie wąsiki, trójkątna twarz i monokl. Monokl! Równie dobrze mógłby mieć wieczorową pelerynę i chichotać złowieszczo co drugie słowo) sugerują to od samego początku i nie dochodzi do żadnej subwersji, żadnego zmyślnego zagrania schematem w sposób, który uczyniłby go mniej zużytym i mniej przewidywalnym. Odnoszę zresztą wrażenie, że co najmniej połowa postaci w tym komiksie znajduje się w nim jedynie na zasadzie obligatoryjnego wypełnienia fabuły rozpoznawalnymi archetypami. Same koncepcje fabularne wypełniające ten komiks mogłyby być fascynujące… gdyby były w jakiś sposób eksplorowane. Poza kilkoma pierwszymi stronami, na których autor przybliża samą ideę eteru i sposób jego funkcjonowania w kreowanym przez siebie uniwersum. Eter jest, esencjonalnie, fabularnym wytrychem, elementem świata przedstawionego o arbitralnych zasadach funkcjonowania. 

Nieco lepiej prezentuje się warstwa graficzna komiksu. Alice jest znacznie lepszym rysownikiem niż scenarzystą i w chwili, gdy pozwala sobie na graficzne szaleństwa, komiks błyszczy. Niestety, takich chwil jest niewiele, bo Gwiezdny zamek cierpi na dość częstą przypadłość komiksów frankofońskich – plansze przeładowane są kadrami poukładanymi w niekoniecznie atrakcyjny sposób. Nie zrozumcie mnie źle, komiks cały czas jest bardzo czytelny i nigdy nie traci przejrzystości – oko czytelnika płynie przez kolejne kadry nie doświadczając konfuzji – problem polega na tym, że na ogół kadrów jest zbyt wiele i są zbyt gęsto upakowane. Wiem, nie każdy może być Moebiusem czy Andreasem z ich żelazną dyscypliną i kreatywnością, która potrafi ogarnąć ten bałagan i skonstruować z niego imponujące kompozycje, jednak Gwiezdny zamek momentami męczy tym natłokiem niepotrzebnie porozbijanych na zbyt wiele kadrów scen. 

Drugą stroną tego problemu jest kolorystyka – Alice operuje łagodnymi, nieco pastelowymi barwami bez wyrazistych, jaskrawych kolorów czy mocnych kontrastów. W połączeniu z nieco rozmytymi liniami konturowymi sprawia to, że komiks posiada bardzo fajną, oryginalną konwencję graficzną… która niespecjalnie pasuje ani do treści, ani do formy. Już tłumaczę – jak pewnie nietrudno się domyśleć, Gwiezdny zamek to komiks nieuciekający od estetyki steampunku i dieselpunku, czyli czegoś, co wymaga dużej precyzji i szczegółowości ilustracji, by wiarygodnie rozrysować te wszystkie przekładnie, zębatki i mechanizmy. Tymczasem konwencja, jaką obrał Alice nie zakłada takiej precyzji – przeciwnie, większość mechanizmów przypomina rozmazane plamy. Jasne, pojawia się jedna czy dwie rozkładówki, na których prezentowane są szczegółowe projekty mechanizmów i tam wygląda to fajnie, jednak sam komiks unika prezentowania złożonych konstrukcji. Drugim problemem jest fakt, że brak czytelnych kolorystycznych punktów odniesienia przy tak dużym nagromadzeniu kadrów na stronie sprawia, że wizualnie komiks ma tendencję do rozmywania się w jedną, barwną plamę. 

Gwiezdny zamek to Tajemnicze Złote Miasta o jakieś trzydzieści lat za późno. Nie jest to komiks zły, w żadnym razie – choć drewniane dialogi, szczególnie na początku, potrafią zaboleć, a rozwijanie wątków, które później nie mają żadnego znaczenia dla fabularnego progresu nieco zniechęca do dalszej lektury, bo można było zamiast nich wprowadzić jakieś znaczące, pogłębione relacje między bohaterami pierwszoplanowymi albo pobawić się koncepcjami związanymi z eterem. Zamiast tego dostaliśmy jednak komiks, który jest.. przyzwoity. To chyba najlepsze określenie – jest przyzwoicie pomyślany, napisany i narysowany. Nadaje się na w miarę bezpieczny prezent, ładnie wygląda na półce i można go bez bólu przeczytać – ale to w zasadzie tyle. Jako pierwszy tom dłuższej komiksowej serii nie obiecuje jednak niczego ciekawego.

Egzemplarz recenzyjny dostarczyło wydawnictwo Egmont

środa, 14 stycznia 2015

Steampunkowa postapokaliptyczna baśń

fragment grafiki autorstwa Anthony'ego Cournoyera całość tutaj.

Czytelnicy mojego bloga zdążyli już zapewne zauważyć, że wykazuję niejakie skłonności popkulturowego szperacza - zamiast zadowalać się masowymi, wysokobudżetowymi produkcjami usłużnie podsuwanymi mi pod nos przed speców od marketingu, przekopuję najciemniejsze zakątki Internetu, starając się dotrzeć do zapomnianych, niemal kompletnie nieznanych perełek. Takich produkcji, które może nie dorównują pod względem jakości wykonania mainstreamowym hitom, ale mają w sobie pewien unikalny czar, któremu nie sposób się oprzeć. Taką właśnie rzeczą jest nowozelandzki serial Maddigan’s Quest powstały na motywach powieści autorstwa Margaret Mahy.

Akcja serialu rozgrywa się w bliżej niesprecyzowanej przyszłości, w której - z niewiadomych powodów - płyty tektoniczne naszej planety zaczęły przesuwać się w wariacko szybkim tempie, co spowodowało upadek cywilizacji ludzkiej i cofnięcie się jej w rozwoju. Jedną z nielicznych enklaw, w której rodzaj ludzki stara się odbudować utraconą potęgę jest miasto Solis zasilane energią słoneczną. Niestety kluczowe urządzenie wymagane do obsługi tego potężnego źródła zasilania - konwerter słoneczny - uległo zniszczeniu, co postawiło egzystencję miasta pod sporym znakiem zapytania. Władze metropolii powierzyły trupie wędrownych cyrkowców pochodzących z Solis zadanie udania się do miasta Newton i pozyskania nowego konwertera. Trupa - nosząca nazwę Maddigan’s Fantasia - zostaje napadnięta przez grasantów, wskutek czego ginie jej przywódca i ojciec głównej bohaterki w jednej osobie.

Jakby tego było mało, w niedługim czasie do ekipy dołącza dwóch młodych chłopców opiekujących się niemowlęciem. Cała trójka pochodzi z przyszłości, w której misja cyrkowców zakończyła się porażką, co doprowadziło Solis do upadku i despotycznych rządów demonicznego mutanta Nennoga (alternatywne źródło zasilania miasta w postaci energii atomowej było jedną z przyczyn jego upadku). Chłopcy - Eden i Timon - oraz ich mała siostrzyczka imieniem Jewel przenieśli się w przeszłość, by zapobiec śmierci Ferdy’ego i w konsekwencji niepowodzeniu misji. Nennog wysłał za nimi dwóch łowców, by zapobiegli oni zmianie pomyślnej dla niego przeszłości i odzyskali Talizman będący w posiadaniu chłopców i umożliwiający młodszemu z nich, Edenowi, posługiwanie się potężnymi mocami telekinetycznymi. Ponadto Garland - główna bohaterka serialu - zaczyna mieć wizje tajemniczej kobiety, która zdaje się ostrzegać ją przed niebezpieczeństwami i pomagać w trakcie podróży do Newton. A bynajmniej nie jest to koniec atrakcji. W zasadzie to dopiero początek.

Strasznie podobał mi się świat przedstawiony serialu - w jakiś sposób kojarzy mi się trochę z Carnivale (teatr, fabuła opierająca się na licznych tajemnicach, niedopowiedzeniach i relacjach pomiędzy postaciami), trochę z absolutnie mistrzowskim serialem science-fiction Earth 2 (motyw drogi, silna reprezentacja istotnych fabularnie kobiecych postaci) i trochę ze światem rodem z The Dark Tower Stephena Kinga (motywy baśniowe wymieszane z postapokaliptycznymi). Na pewno niemałą rolę odrywają też przepiękne nowozelandzkie plenery. W trakcie swojej drogi bohaterowie napotykają, między innymi, zmutowanych ludzi-krety, piratów, miasto zamieszkałe przez naukowców czy grupę rzezimieszków latających na steampunkowych jetpackach - wszystkie te frakcje zachowują się w sposób karykaturalny i przerysowany, niczym manczkinowie z Czarnoksiężnika z Krainy Oz. Bo też i serial - skierowany do dzieci i młodszych nastolatków - ma w sobie więcej z baśni, niż z mrocznego, naturalistycznego post-apo. Czy to źle? Absolutnie nie. Rzekłbym nawet, że wręcz przeciwnie - ostatecznie mrocznych, brutalnych seriali postapokaliptycznych mieliśmy już parę, a uderzenie w bardziej surrealistyczne, baśniowe struny nadaje Maddigan’s Quest unikalnego charakteru. Podobnie jak fakt że niemal cała technologia ukazana w serialu estetycznie mieści się gdzieś pomiędzy steam-, a dieselpunkiem. Steamupnkowa postapokaliptyczna baśń - brzmi wspaniale, prawda?

Niestety, co stwierdzam z bólem serca, nie jest aż tak różowo. Najboleśniej odczuwalny jest skromny budżet produkcji, który wymusił na twórcach pewną kameralność serialu. Boli brzydkie CGI, ubogość dekoracji i kostiumów (choć w obu przypadkach bywają wyjątki i niektóre lokacje oraz ubrania wręcz szokują pomysłowością i pieczołowitością wykonania), wybitnie nieprzekonujące sekwencje na greenscreenie oraz pewna ogólna siermiężność przebijająca się niekiedy przez produkcję. Sytuację ratują nieco wspomniane już przeze mnie plenery - są absolutnie cudowne i nawet wmontowane w nie trójwymiarowe, grubo ciosane bryły udające budynki nie są w stanie zepsuć przyjemności z ich oglądania.

Co, w dużej mierze, ratuje Maddigan’s Quest? Poza naprawdę niezłą fabułą, najciekawiej wypadł silny rozwój charakteru poszczególnych postaci. Główna bohaterka, Garland, zmaga się z traumą po śmierci ojca i faktem, że jej matka zaczyna w pewnym momencie odwzajemniać zainteresowanie innego mężczyzny, któremu Garland nie ufa. Dziewczyna musi uporać się z całą to sytuacją, co daje nam naprawdę fajny, niegłupio poprowadzony motyw radzenia sobie ze stratą ukochanej osoby i próbą odnalezienia się w nowej sytuacji. Interesująco wypada również sama postać Maddie, matki Garland - po śmierci męża musi ona przejąć dowodzenie nad grupą i zmobilizować ją do dalszego działania, mimo osobistej tragedii, jaka ją dotknęła. Ciekawych kobiecych (i nie tylko kobiecych) postaci jest zresztą więcej, ale nie będę psuł przyjemności odkrywania ich tym, których niniejsza notka zachęci do obejrzenia serialu.

Aktorsko serial stoi na zaskakująco wysokim poziomie. W główną bohaterkę wciela się Rose „Ranger Operator Series Yellow” McIver i radzi sobie w tej roli znakomicie. Podobnie jak młodziutka Olivia Tennet, wcielająca się w Lilith, niemożebnie irytującą postać komiczną. To była trudna (i niezbyt dobrze napisana) rola, ale Olivia wycisnęła z niej wszystko, co tylko było możliwe. Jednak moim osobistym faworytem jest Jordan Metcafle, serialowy Timon - dawno nie widziałem tak dobrego dziecięcego aktora. Dopiero przeglądając jego profil na IMDb uświadomiłem sobie, skąd go znam - chłopak grał w Misfits, gdzie wcielił się w epizodyczną postać posługującą się mocą laktokinezy (psychiczne manipulowanie produktami mlecznymi). W Maddigan’s Quest dostał poważniejszą rolę, dzięki czemu miał szansę się wykazać - i świetnie tę szansę wykorzystał.

Czy polecam Maddigan’s Quest? Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie - mnie bardzo się spodobał, ale podejrzewam, że większość widzów będzie kręciła nosem na niedoróbki techniczne serialu. Jego format - trzynaście niespełna półgodzinnych epizodów - sprawił, że część wątków została potraktowana skrótowo, zaś finał (choć bezsprzecznie angażujący emocjonalnie) wydaje się nazbyt pospieszny. Ja jednak będę wszystkich zainteresowanych zachęcał do obejrzenia tej w zasadzie nieznanej (nigdy nie była emitowana w naszym kraju) perełki - jeśli tylko nie boicie się nowozelandzkich akcentów obsady i potraficie przymknąć oko na pewne uproszczenia w treści i formie, będziecie się przy tym serialu naprawdę dobrze bawić.

czwartek, 2 stycznia 2014

Sanktuarium nie dla wszystkich

fragment grafiki autorstwa Renée Delâge, całość tutaj.

Ale to jest dziwny serial. Przydryfował do telewizji z Internetu, gdzie ukazało się kilka dedykowanych sieciowej dystrybucji epizodów. Od samego początku jego budżet wynosił mniej więcej tyle, ile w takim Supernatural wydaje się na sam catering (a w Game of Thrones na wykałaczki), czego twórcy w najmniejszym stopniu nie próbowali nawet maskować. Niby startował jako nadnaturalny procedural, jakich we współczesnej telewizji wiele, ale ostatecznie stał się absolutnie zakręconym miszmaszem popkulturowych archetypów, wątków, tropów i motywów. To serial, w którym pojawia się Wielka Stopa, Nikola Tesla będący wampirem strzelającym promieniami elektrycznymi z rąk, doktor Watson w egzoszkielecie, Kuba Rozpruwacz mający moc teleportacji niczym Azazel z X-Men: First Class oraz Adam Worth z rozszczepieniem osobowości czyniącym z niego pierwowzór doktora Jekylla i pana Hyde’a, noszącym strój szambonurka i dysponującym umiejętnością manipulacji czasoprzestrzenią. Przez ekran przewijają się wilkołaki w paskudnym CGI, starożytna cywilizacja wampirów i nie mniej starożytna cywilizacja zamieszkująca wnętrze Ziemi. Oglądając ten serial, przez moją głowę przelatywały kolejne pozytywne skojarzenia – Torchwood, Warehouse 13, Planetary, X-Men, Stargate SG-1, League  of Extraordinary Gentelmen, powieści Arthura Conana Doyle’a i Julesa Verne, niektóre komiksy z czasopisma Heavy Metal, Kino Nowej Przygody. Wszystko to wrzucone do jednego wora i wymieszane, po uprzednim mocnym wstrząśnięciu.

Fabuła Sanctuary rozgrywa się w podobnym do naszego świecie, który zamieszkują tak zwani anormalni – stworzenia (zarówno inteligentne, jak i nie), których umiejętności, wygląd i biologia wykraczają poza ludzkie zrozumienie. Jedna z głównych bohaterek serialu, doktor Helen Magnus, zawiaduje siecią Sanktuariów – międzynarodową organizacją opiekującą się anormalnymi i utrzymującą w tajemnicy ich istnienie, badającą ich biologię i pomagającą im odnaleźć swoje miejsce na świecie. W mojej notce o Supernetural wskazywałem ten serial jako doskonały przykład pozytywnego przedstawiania inności w popkulturze. Anormalni w Sanctuary są bowiem tacy, jak ludzie – czasem dobrzy, czasem źli. A czasem po prostu przerażeni własnymi umiejętnościami i własną innością. Albo sfrustrowani niemożnością funkcjonowania w społeczeństwie na równych warunkach ze zwyczajnymi ludźmi. Sanctuary uczy szacunku i zrozumienia dla odmienności – anormalni czasami są metaforą inności seksualnej, czasami etnicznej, czasami społecznej czy kulturowej. Jakby nie było, serial stara się pokazywać, że odmienność może być czymś pozytywnym, że fizyczna brzydota nie oznacza złego charakteru, że obopólny szacunek i wypracowanie kompromisu może przynieść pokój, nawet jeśli nie nastąpi wzajemne zrozumienie. 

Trzeba to napisać wyraźnie – ten serial ma bardzo specyficzną oprawę wizualną. Niemal wszystkie tła zostały cyfrowo wygenerowane na greenscreenie – są odcinki, w których przez większość czasu jedynymi elementami niestworzonymi w CGI są aktorzy, ich ubrania, krzesła na których siedzą oraz rekwizyty. I tyczy się to nawet lokacji, które pojawiają się w większości odcinków, jak wnętrza Sanktuarium czy biuro Helen Magnus. Oczywiście wygląda to bardzo sztucznie, bardzo fasadowo i bardzo nienaturalnie, co niektórym widzom może wręcz uniemożliwić oglądanie. Ale wiecie co? Mnie się to podobało. Ten wymuszony skromnym budżetem zabieg okazał się mieć pozytywne skutki uboczne. Po początkowej konfuzji szybko przywykłem do takiej komiksowo-teatralnej estetyki nierealistycznych teł. Dzięki nim serial nie jest nijaki, nie ginie w zalewie mnóstwa bliźniaczo podobnych procedurali w konwencji sci-fi albo fantasy. Wszystko jest tu umowne, siermiężne i swędzące nieprzyzwyczajony do takich zabiegów zmysł estetyczny – ale jednocześnie nadaje całości unikalnego klimatu. Nie każdemu się to spodoba i nie każdy to wychwyci – ale na mnie zrobiło to pewne wrażenie. Może dlatego, że lubię camp, którego Sanctuary jest najznamienitszym przedstawicielem. A może to kwestia świetnych scenariuszy.

No właśnie – scenariusze. W Sanctuary pojawia się mnóstwo ciekawych koncepcji na fabuły poszczególnych epizodów. Początkowo podejrzewałem, że serial będzie miał formułę rasowego procedurala z monster of the week, ale szybko okazało się, że większość odcinków stara się robić coś nietypowego. Mnóstwo jest w tym serialu epizodów, które oparte są na jakiejś specyficznej idei, łamiące utarte schematy czy eksplorujące inne konwencje. Owszem, w każdym serialu pojawiają się czasami takie epizody, ale w Sanctuary stanowią właściwie sedno. Na przykład odcinek kręcony cały czas „z rąsi”. Albo ten, w którym Magnus trafia do postapokaliptycznej rzeczywistości, która jest chyba najbardziej sugestywnie wystylizowaną post-apo, jaką widziałem w telewizji. Albo gdy bohaterowie mają awarię pamięci krótkotrwałej i próbują dojść, co wydarzyło się przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny. Albo ten rozgrywający się w realiach Drugiej Wojny Światowej. Albo ten z halucynacjami. Albo ten kręcony niemal w całości z oczu jednego z głównych bohaterów. Albo któryś z całego mnóstwa nietypowych odcinków, po których nie bardzo wiadomo, czego się spodziewać, ponieważ scenarzyści, jak tylko mogą, unikają schematów. Owszem, nie zawsze te epizody są dopieszczone w najdrobniejszych szczegółach. Czasami wymagają dużego zawieszenia niewiary. Czasami są zbyt pospieszne albo nie wyjaśniają należycie pewnych aspektów. Czasami są pretekstowe. Czasami źle rozkładają akcenty, przez co trafiają się dłużyzny. Nie zmienia to jednak faktu, że dzięki temu zabiegowi Sanctuary jest bardzo oryginalny i bardzo specyficzny – w jak najbardziej pozytywny sposób.

Innym przewijającym się przez cały serial motywem jest bardzo urzekający posmak mistycyzmu. To chyba jedyny serial od czasów Carnivale, w którym położono taki nacisk na ledwie uchwytne, niedookreślone motywy spirytualno-mistyczne, najczęściej w formie doniosłego obcowania z Nieznanym, przeżywania rozmaitych near death experiences, halucynacji, proroctw, duchowych więzi w istotami o nieomal boskich mocach czy obcowania z artefaktami dawno zapomnianych kultów oraz cywilizacji. Ten dyskretny spirytualizm najmocniej odczuwalny jest w pierwszych odcinkach serialu, ale generalnie całe Sanctuary jest odrobinę mistyczne. Choćby dzięki oprawie audiowizualnej – Sanktuarium, w którym rezydują główni bohaterowie wyglądem przypomina zabytkową gotycką katedrę, która wygląda urzekająco anachronicznie na tle współczesnych zabudowań. Ścieżka dźwiękowa – notabene znakomita, ale to przecież Joel Goldmish, nie mogło być inaczej – to istny konglomerat egzotycznych dźwięków, dynamicznych rytmów, wokaliz… Brzmi to jak daleki krewny Dead Can Dance uprawiający seks z Jasperem Kydem. Posłuchajcie sami. Świetnie to wypada jako dźwiękowa ilustracja nadająca perypetiom bohaterów odpowiedniej przygodowo-mistycznej atmosfery.

Bohaterowie. Tutaj rewelacji nie ma, choć nie można powiedzieć, że sylwetki charakterologiczne są jakoś rażąco słabe. Pierwszy plan skomponowano niemal symetrycznie do komiksu Planetary (z którego Sanctuary często-gęsto czerpało inspiracje). Mamy więc tajemniczą długowieczną osobę zawiadującą potężną organizacją, nieco wyobcowanego nerda i dość archetypową action girl. Dodatkami są Big Guy – Wielka Stopa oraz doktor Will Zimmerman, który do ekipy dołącza na samym początku (telewizyjnej inkarnacji) serialu, co daje pretekst do przedstawienia widzom tej organizacji. W drugim sezonie do obsady dołącza nowa pierwszoplanowa bohaterka. Serial wygrywa jednak drugim planem – szczególnie postaciami „historycznymi”, które mają na ogół silnie, wyraziście zarysowane charaktery, obracają się wokół nich interesujące wątki i są zwyczajnie barwni. Prym wiedzie Nikola Tesla, którego gadzia aparycja Jonathona Younga, świetnie skonstruowana sylwetka charakterologiczna oraz fakt, że postać ewoluuje przez cały serial, sprawiają, że jest on ulubieńcem widzów. W ogóle serial jest aktorsko całkiem niezły – może bez rewelacji, ale ewidentnie udawane brytyjskie akcenty części obsady pasują do klimatu tego serialu, nie ma drewna, zaś fanów Stargate ucieszą częste gościnne występy aktorów z SG-1 i Atlantis. Aktorsko wyróżnia się Amanda Tapping wcielająca się w Helen Magnus, której bardzo ładnie udało się wykreować postać nieśmiertelnej, tajemniczej prowodyrki sieci Sanktuariów. Początkowo bałem się, że nie uda się jej wyjść poza schemat Samanthy Carter ze Stargate, ale Tapping gra tu postać o znacznie większej charyzmie (choć pod wieloma względami dosyć podobną) i wybrnęła zwycięsko z tego wyzwania.

No i nie wiem w końcu jak – i czy w ogóle – zarekomendować czytelnikom ten serial. Cały problem tkwi w tym, że Sanctuary jest tworem szalenie specyficznym, serialem-dziwolągiem zrobionym po kosztach i w nietypowej formule. Nie bardzo jest z czym go porównać, trudno więc stwierdzić, komu przypadnie do gustu, a kogo odrzuci już na starcie. Na pewno jest duża szansa, że zainteresuje nerdów, bo widać w Sanctuary olbrzymią miłość do popkultury i postmodernistyczną chęć zabaw z nią. Należy też zaopatrzyć się w dużą dawkę wyrozumiałości dla ogólnej siermiężności wykonania serialu, szczególnie pierwszych sezonów. Później jest lepiej, ale wciąż campowo i niskobudżetowo. Ja bardzo polubiłem ten serial, właśnie z powodu jego oryginalności. Jeśli mam do wyboru perfekcyjny rzemieślniczo, ale sztampowy produkcyjniak i taki entuzjastyczny eksperyment zrobiony z małym budżetem i wielkim sercem, to niemal zawsze wybiorę to drugie. Twórcy Sanctuary udowodnili, że warto podjąć próbę realizacji własnej wizji, nawet jeśli nie do końca ma się ku temu wystarczające środki. Warto dać temu anormalnemu serialowi szansę, bo mimo wszystko potrafi momentami zachwycić, a do niektórych epizodów będę wracał jeszcze wielokrotnie.

niedziela, 19 maja 2013

Warehouse 13. 2x02 - Mild Mannered

fragment grafiki autorstwa Jacka Kirby'ego, całość tutaj.

Dziś w menu – poznajemy drugie imię Myki (które jest po prostu świetne i nie ma się czego wstydzić, gdybym był dziewczyną, sam chciałbym nosić takie imię), dowiadujemy się, że Pete jest komiksowym geekiem zorientowanym na Silver Age, Artiego dręczą duchy nieodległej przeszłości, zaś Claudia ma pretensje do Leeny o kradzież tożsamości, który przysporzył zarówno jej, jak i pozostałej części ekipy Magazynu wielu problemów.

Zacznijmy może właśnie od tego wątku – to bezsprzecznie najgorszy motyw całego odcinka. Scenarzyści, poważnie? Leena była wtedy zdalnie sterowana przez MacPhersona, z czego Claudia doskonale zdaje sobie sprawę, w dodatku z ich dwojga to właśnie Leena została bardziej skrzywdzona, bo to z niej MacPherson zrobił kreta, pozbawił wolnej woli i zwyczajnej ludzkiej godności. Owszem, fakt, że Leena wrobiła w to wszystko Claudię i wynikające z tego podejrzenia mogły zachwiać jej (Claudii) ledwo co ugruntowanym poczuciem przynależności do „rodziny” Magazynu, ale… Taki głupi fundament konfliktu Leeny i Claudii stawia tę drugą w pozycji osoby egoistycznej i zupełnie pozbawionej empatii. A przecież doskonale wiemy, że tak nie jest. Drugim motywem rozgrywającym się poza głównym wątkiem odcinka jest widmo MacPhersona nawiedzające Artiego. Rozwiązanie tego wątku okazało się zaskakująco ciekawe – dowiadujemy się, że Artie naprawdę cierpi z powodu utraty przyjaciela, mimo wszystkich niesnasek, jakie wydarzyły się po drodze. Niestety – poza pogłębiającą sylwetkę charakterologiczną Artiego konkluzją ten wątek nie ma niczego ciekawego do zaoferowania i ogranicza się do scen nawiedzania Artiego i jego prób odkrycia genezy tych zjawisk.

Tak na marginesie obu tych wątków – podobały mi się małe prezenty dla fanów, smaczki łagodzące ewidentny fakt, iż odcinek stanowi w gruncie rzeczy zapychacz fabularny. Te smaczki to, na przykład, Myka, której w końcu przysłano rzeczy osobiste do jej nowego miejsca zamieszkania i jej reakcja na odzyskanie ważnych dla niej drobiazgów. Tańcząca, tuląca do siebie misia Myka – na początku konfuzja, ale przecież ta bohaterka to nie żadna Królowa Śniegu, a jej pragmatyzm i precyzja myślowa wcale nie muszą oznaczać chłodu emocjonalnego. Kolejną sympatyczną sceną jest kazanie, jakie Artie wygłasza pod adresem Claudii, który tłumaczy krnąbrnej dziewczynie, czemu agenci Magazynu korzystają z broni obezwładniającej. Taka batmanowo-doctorowa etyka, bardzo pasująca do konwencji serialu i bardzo dobrze, że to zostało powiedziane głośno i dobitnie. A propo Doctora – Claudia cytuje Dziesiątego. Jej, super – mam na twarzy szeroki uśmiech za każdym razem, gdy widzę tę scenę. Twórcy nie ukrywają inspiracji serialem Doctor Who i bardzo dobrze, bo jeśli się inspirować, to najlepszymi (abstrahując od tego, że uczeń wyprzedził mistrza i Warehouse 13 ostatnio przebija Doctora pod prawie każdym względem. Przynajmniej moim zdaniem). Poza tym – wyobrażacie sobie Claudię jako towarzyszkę Doctora? Na pokładzie TARDIS? Łał. Jestem gorąco za.
                                                                         
No dobrze – przejdźmy do meritum, którym jest prowadzona przez agentów sprawa artefaktu dającego super-moce. Cały odcinek jest mocno przerysowaną satyrą na komiksy superbohaterskie. Z ust Pete’a, Myki i Claudii (która w pewnym momencie dołącza do agentów terenowych) właściwie co chwila padają jakieś kwestie powiązane z komiksami. Niestety, jako zabawa konwencją odcinek sprawdza się naprawdę tak sobie. Cała ta superbohaterska estetyka sprowadza się do mało wyrafinowanych i podanych w łopatologiczny sposób smaczków i właściwie od razu schodzi na dalszy plan, ustępując tradycyjnej aż do bólu formule procedurala. A szkoda, bo przecież wyjściowa idea dawała naprawdę spore pole do popisu i przy odrobinie wysiłku mógł to być znakomity odcinek. A tak, mamy sztampowy zapychacz. Ale i tak niektóre momenty – Myka w kostiumie superbohaterskim strzelająca promieniami z rękawic, ostateczna konfrontacja polegająca na ściągnięciu gaci głównemu przeciwnikowi  – były naprawdę udane. Szczególnie kiczowata i przerysowana, nawet jak na standardy Warehouse 13, finałowa walka.

Jeszcze tak odnośnie artefact of the week – w tym odcinku były nim slipy Angela Siciliano. To nazwisko zapewne nikomu niczego nie mówi, może poza największymi komiksowymi geekami. Już tłumaczę – otóż był w historii amerykańskich komiksów superbohaterskich czas, gdy anonsowano na ich łamach specjalne kursy ćwiczeń, po których – wedle zapewnień reklamujących ich komiksowych postaci – czytelnik sam może nabrać iście superbohaterskiej masy i postawy. Twarzą – choć może niekoniecznie o tę część ciała w tym wypadku chodzi – wielu takich reklam był właśnie Angelo, znany bardziej pod pseudonimem Charles Atlas.

Tak więc tak – odcinek trochę rozczarowuje. Sztampowa fabuła, kilka ciekawych pomysłów, parę smaczków… Z jednej strony średniak, z drugiej – znam seriale, w których odcinki tego poziomu są jednymi z lepszych. Kwestia skali. A, i byłbym zapomniał – w epizodycznej roli pojawia się Jewel Staite, ale jej rola zupełnie nie zapada w pamięć. I to chyba tyle.

czwartek, 16 maja 2013

Warehouse 13. 2x01 - Time Will Tell

fragment grafiki autorstwa Henrique Alvina Correa'y, całość tutaj.
Otwarcie drugiego sezonu to zarazem pociągnięcie nagle uciętych wątków z finału sezonu pierwszego, jak i godne zapoczątkowanie nowych. Poza tym – Artie czuje krówkę, Pani Frederic dusi Leenę (płakałem ze wzruszenia), Pete cytuje teksty z Młodego Frankensteina i Wyspy Doktora Moreau i robi z siebie kompletnego idiotę, atakując aktora odgrywającego H.G. Wellsa. Co do H.G. – o której to postaci w dużej mierze będzie opowiadał ten wpis – też się pojawia i od tego momentu właściwie tak naprawdę zaczyna się Warehouse 13. Ale do tego jeszcze dojdziemy.

To jest przede wszystkim odcinek z family reunion. Błyskawiczne zmartwychwstanie Artiego jest jednym z najlogiczniejszych powrotów zza grobu, jakie widziałem w popkulturze (Feniks Czechowa), zaś reakcja na nie potwierdza wszystko, co napisałem o związkach rodzinnych w serialu. Kadra Magazynu wyraźnie traktuje siebie nawzajem jak członków rodziny, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Mamy zrzędliwego nieco, ale troskliwego i odpowiedzialnego ojca (Artie) i przejmujące się jego losem dzieci (Myka, Pete), a także zbuntowaną nastolatkę osaczoną przez misterną siatkę intryg MacPhersona (Claudia). A właśnie – Claudia w tym odcinku wraca do swojej wersji z jej debiutanckiego odcinka, czyli zaszczutej przez otoczenie outsiderki, która na własną rękę stara się uporać z własnymi problemami. Dość szybko jednak Artie przywraca dziewczynę do pionu, pomagając dowieść jej niewinności i odbudowując z nią rodzicielskie relacje, naruszone przez machinacje MacPhersona. Szkoda – Claudia jako wolny elektron, przynajmniej przez pewien czas, pozostająca poza wszelką kontrolą, byłaby bardzo fajnym wątkiem. Na pewno fajniejszym, niż ta jej pożal-się-Cthulhu relacja z Toddem… ale o tym kiedy indziej. Tymczasem przejdźmy do głównej gwiazdy odcinka, która jest oczywiście H.G. Wells.

To dobry moment, żeby opisać, jak Warehouse 13 bawi się popkulturą, a konkretniej z motywem, który TvTropes nazywa Ninja Pirate Zombie Robot ­– czyli upchnięcie paru nerdowskich fetyszy w jedną postać – i dlaczego robi to lepiej, niż Doctor Who. H.G. Wells z Warehouse 13 jest bowiem kobietą – ghost writerem swojego brata Charlesa, a także ex-agentką Magazynu 12, zadeklarowaną feministką, w dodatku biseksualną (jak to stwierdzi w jednym z kolejnych odcinków: „Many of my lovers were men.), śmiertelnie niebezpieczną mistrzynią sztuk walki, wynalazczynią i jednym z najpotężniejszych intelektów w historii ludzkości. Jakby tego było mało, nosi w tym odcinku steampunkowy gorset dający możliwość poruszania się z prędkością ponaddźwiękową (niewidzialność gratis). Jak zatem widać, niedaleko jej do znanej skądinąd madame Vastry. Przy czym Helena G. Wells jest postacią zdecydowanie ciekawszą, a to z tego powodu, że Moffat zrobił z Vastry raptem ozdobnik, barwny, lecz kompletnie „pusty” i, paradoksalnie, nieciekawy. Miks popkulturowych archetypów i konwencji jest interesujący o tyle, o ile osadzony jest w interesującym kontekście, w przeciwnym wypadku mamy efektowną, bo efektowną, ale jednak – wydmuszkę. Tak się stało z postacią Vastry (opinia prywatna, idę o zakład, że cała rzesza fangirls za chwilę mnie naprostuje) i tego udało się uniknąć H.G. – właśnie ze względu na to, że w Warehouse 13 coś z tą postacią zrobiono, nadano jej określony rys charakterologiczny, pogłębiono osobowość, uwikłano w jedną z najciekawszych nieheteronormatywnych relacji w popkulturze. W tym odcinku, co prawda, jeszcze tego nie widać – ale już teraz warto zaznaczyć, że Helena jest postacią pełną gębą, nie zaś sztywnym (póki co?) konstruktem pokroju jaszczurzej wiktoriańskiej lesbijki z kataną.

To jaka w końcu jest ta tak wychwalana przeze mnie H.G. Wells? To bezczelna manipulatorka, świadoma własnych walorów (tak fizycznych, jak i intelektualnych), zdecydowanie prąca przed siebie – i biada temu, kto stanie jej na drodze. Sposób, w jaki manipuluje agentami Magazynu i wywodzi ich w pole tak, że poruszają się niczym dzieci we mgle dowodzi, że to postać potencjalnie tak równie niebezpieczna, co MacPherson, który zresztą zginął z jej właśnie ręki.

Świetna jest też jedna z ostatnich scen odcinka, gdy – dość archetypowo, muszę przyznać – MacPherson tuż przed śmiercią uświadamia sobie, że się mylił. Poznajemy w końcu motywację działań Jamesa – otóż w czasie korzystania z mocy Feniksa, stojąc na granicy życia i śmierci (a może nawet poza tą granicą) widział tylko ciemność i pustkę, w przeciwieństwie do Artiego, który w analogicznej sytuacji widział światło i odczuwał spokój oraz nadzieję. Przy czym – tak sobie gdybam i snuję hipotezy – nie chodzi tu raczej o istnienie/nieistnienie życia pozagrobowego, tylko raczej takich spraw, jak dobro i zło,  chaos i równowaga. Albo może Feniks po prostu pokazał każdemu z nich to, co i tak siedziało im w duszy? Bardzo to wszystko niejednoznaczne i dające pole do różnorakich interpretacji. Trochę szkoda, że już pewnie nigdy nie dowiemy się, o co dokładnie chodziło w tej rozmowie Jamesa z Artiem.

Krótko zatem – znakomite rozpoczęcie bodaj najlepszego sezonu Warehouse 13. 

sobota, 11 maja 2013

Warehouse 13. 1x12 - MacPherson

fragment grafiki autorstwa Friedricha Johanna Justina Bertucha, całość tutaj.

Finał pierwszego sezonu. W końcu. Nie to, żeby ten sezon był jakiś bardzo słaby (w Warehouse 13 coś takiego praktycznie się nie zdarza), po prostu dalej jest lepiej, ciekawiej. I jest H.G. Wells. I Jinksy. Ale do rzeczy, to znaczy – do odcinka. A dzieje się sporo. Leena ceruje skarpetki, Myka zakłada okulary tego pana, który wymyślił LSD, Pani Frederic robi się zła, bohaterowie nabijają się z wieku Artiego, MacPherson zaś mąci i pociąga za misternie plecione sznurki, wyjaśniając w końcu, po co scenarzystom była potrzebna Leena.

Zacznijmy od tego, że fabuła odcinka to małe dzieło sztuki – niespodziewane zwroty akcji naprawdę są niespodziewane, odpowiedni dynamizm jest utrzymany od pierwszej do ostatniej minuty i… jest po prostu fajnie. Jakkolwiek bizantyjska intryga, jaką uknuł MacPherson wydaje się mocno przekombinowana – i w każdym innym wypadku taka właśnie by była – to dzięki mocno umownej, przegiętej konwencji Warehouse 13 ten element nie wypada sztucznie i można oglądać bez większych zgrzytów.

Prym w tym odcinku wiedzie jego tytułowa postać. Poprzednio pisałem, że James MacPherson to postać-widmo, trochę zbyt tajemnicza i niedookreślona, by można było się nią przejmować na poważnie. Tym odcinkiem nadrobiono to niedociągnięcie. Wcielający się w MacPhersona Roger Rees wykreował postać subtelnego szaleńca, snującego misterną pajęczynę intryg i powiązań, dokładnie planującego kilka kroków do przodu. Nie ma tu psychopatycznego szaleństwa Mastera (Doctor Who) czy intelektualnego bestialstwa Moriarty’ego (Sherlock) – MacPherson oscyluje gdzieś pomiędzy fanatycznym przekonaniem co do własnych racji (czyli, że z artefaktów powinno się czynnie korzystać, nie chować je przed światem), a dystyngowanym, krwiożerczym ekscentryzmem. Jednak zarówno ten fanatyzm, jak i ten ekscentryzm są „schowane” w tej postaci, czasami tylko wypływając na wierzch. Na pierwszym planie stoi zawsze cynizm i zimne wyrachowanie. Bardzo udanym zabiegiem było też dopisanie MacPhersonowie pewnego szacunku do przeciwników (szczególnie Pani Frederic). Wszystko to sprawia, że James MacPherson to bardzo ciekawa, świetnie zagrana postać.

Właściwie trudno mi napisać jest o tym odcinku coś więcej, bo – w odróżnieniu od większości – jest on mocno konwencjonalny, bez jakichś elementów indywidualizujących opowieść (coś w stylu, że Implosion jest o zaufaniu, Regrets o godzeniu się z własną przeszłością, a Nevermore o stosunkach rodzicielskich). Nie ma tu takiego wybijającego się na pierwszy plan motywu, któremu podporządkowałaby się cała fabuła. W pewnej chwili wydawało się, że poruszony zostanie dylemat o sensowności ukrywania artefaktów, ale poza krótkim kuszeniem Pete’a przez MacPhersona nic z tego nie wyszło. Poza tym, jak zauważył Pete, wiarygodność Jamesa mocno nadwyręża fakt, iż jego „uwalnianie” artefaktów skutkuje tylko eskalacją przemocy. Nie pomógł też oczywiście fakt, że podczas tej rozmowy MacPherson łamie Regułę 34, zwija ją w spiralkę i wsadza sobie w różne intymne miejsca. Poważnie, ta scena, w której James prowadzi Artiego na łańcuchu z bombą-jajkiem w ustach była tak obscenicznie absurdalna, że gdy pierwszy raz ją zobaczyłem, dostałem histerycznej śmiechawki.

Podobał mi się sposób, w jaki Pete i Myka zaczęli przesłuchiwać Artiego i jego pełna niezadowolenia reakcja na to, że został na moment zepchnięty z roli czynnej (koordynator operacji agentów Magazynu), do biernej (świadek, źródło informacji o MacPhersonie). Taka niespodziewana (dla Artiego) i instynktowna (dla Pete’a i Myki) zamiana ról wyszła bardzo fajnie i bardzo naturalnie. Bardzo interesującym motywem było także rozkręcenie przez MacPhersona czarnego rynku artefaktów, sprzedawanych terrorystom, mafijnym bossom i innym zakapiorom. Jak się później okazało, była to tylko zmyłka, mająca na celu zwrócić uwagę agentów na jego poczynania, więc sam wątek wywędrował donikąd. A szkoda, bo to potencjalnie bardzo rozwojowy pomysł.

Podobnie ciekawym pomysłem jest Brązowy Sektor – miejsce w Magazynie, w którym przetrzymywane są osoby potencjalnie tak niebezpieczne, że należało je odseparować od świata i poddać procesowi zabrązowienia (czyli, prościej pisząc, wprowadzić w stan zawieszonej animacji). Taki los miał właśnie spotkać (i, na krótko, spotkał) MacPhersona. To bardzo w stylu Regentów – taki faryzeuszowski humanitaryzm. Nie zabijamy, ale w praktyce wychodzi na to samo, bo zabrązowiony delikwent jest właściwie wyłączony z egzystencji. O brązowieniu zresztą będzie jeszcze nieraz, bo co odcinek, to jakieś continuity errors związane z tym procesem.

Podsumowując – makiaweliczna, piętrowa intryga MacPhersona (wkręcenie Claudii w Magazyn, by padły na nią podejrzenia sabotażu, przy jednoczesnym manipulowaniu Leeną) doprowadziła do wielu dramatycznych wydarzeń (uwolnienie tajemniczej persony z Brązowego Sektoru, eksplozja z Artiem w epicentrum, zagrożenie życia Pani Frederic) i otworzyła całe mnóstwo fabularnych furtek. Ale o tym opowiemy sobie w kolejnych notkach. A, zapewniam, będzie o czym opowiadać.

czwartek, 9 maja 2013

Warehouse 13. 1x11 - Nevermore

fragment grafiki autorstwa Edwina H. Manchestera, całość tutaj.

W opisywanym dziś odcinku Myka spieszy na ratunek swojemu ojcu, który zachorował na artefakt, zaś emo-nastolatek odnajduje pióro Edgara Allana Poego. I ściana pożera jednego ze świadków. Ale nic nie szkodzi, bo Pete rozwala tę ścianę praktycznie gołymi rękami, cegła po cegle, co było trochę za bardzo przegięte nawet jak na ten serial. A, i Pani Frederic, mimo zapewnień Artiego, wątpi w wysoki kaliber Pete’a, jakkolwiek dwuznacznie by to nie brzmiało.

W końcu rusza się coś w kwestii MacPhersona – od czasów Implosion główny zły całego sezonu nie pojawił się ani razu, przez co jego fama wydaje się oddziaływać wyłącznie na zasadzie fabularnego straszaka, bo właściwie nie mamy żadnego potwierdzenia tego, że MacPherson jest śmiertelnie niebezpiecznym renegatem – poza deklaracją Artiego i podkuleniem ogona przez Regentów. Wszystko to sprawia, ze główny mąciciel pierwszego sezonu Warehouse 13 jest strasznie, hmm, apokryficzną postacią, serfującą bardziej na złowieszczej renomie, niż faktycznych dokonaniach, co mnie osobiście odrobinę przeszkadzało. Skoro już ten MacPherson jest taki zły, to ja chcę mieć jakieś namacalne, empiryczne dowody jego niegodziwości, a nie mętne napomknięcia i strachy na lachy. Ale da się zdzierżyć.

Pierwsze, co rzuca się w oczy w tym odcinku – jest strasznie „brytyjski” (w końcu osoba Poego zobowiązuje). Większość odcinka rozgrywa się w elitarnym liceum umiejscowionym w jakimś przypominającym zamek budynku, po którym snują się uczniowie w mundurkach. Wszystko to wygląda bardzo fajnie, bardzo „hogwartowo”, z tymi porośniętymi roślinnością zmurszałymi murami szkoły i starodawną architekturą. W ogóle pod względem estetycznym to naprawdę udany odcinek, bo drugi wątek rozgrywa się w księgarni należącej do ojca Myki, która też przypomina jakąś tajemną bibliotekę, a kiedy Myka układa wokół swojego ojca Stonehenge z książek to już w ogóle robi się bardzo chieromantycznie i grymuarowo. Pływające po skórze ojca Myki napisy wyszły naprawdę bardzo fajnie, klimatycznie i gotycko, niczym jakaś złowieszcza klątwa. Pod tym względem odcinek jest na medal.

Trochę gorzej jest w kwestii fabuły. Przede wszystkim ojciec Myki jest o wiele mniej odstręczający, niż to sobie wyobrażałem oglądając poprzednie odcinki. Nie wiem, może to wynikające z przyzwyczajeń do popkulturowych uproszczeń wyobrażenie, ale spodziewałem się raczej kogoś na kształt nieco bardziej okrzesanego ojczyma Olivii Dunham z Fringe, niż zwykłego zrzędę – pryncypialnego wprawdzie, ale nie w jakimś hardkorowym stopniu. Żadna patologia, co najwyżej chłód emocjonalny, a i to nie za bardzo, bo widzimy, że podczas rozmowy z Myką, nawet gdy, kolokwialnie pisząc, czepia się jej, to ta jego czepliwość wynika z troski, nie chęci dominacji rodzicielskiej. Z tego też powodu – jak i nieco bzdurnego rozwiązania wątku za pomocą power of love z obowiązkowym happy endem – dość istotny fabularnie motyw został trochę rozwodniony. Szkoda, bo przecież mykowe daddy issues były i dalej są istotną częścią serialu.

Tymczasem drugi wątek realizuje tendencję do konwencjonalnych nawiązań do innych gatunków filmowych i telewizyjnych. Podobnie jak w Regrets mieliśmy do czynienia z zabawą motywami rodem z dramatów więziennych, tak w tym przypadku dostajemy teen drama z nieszczęśliwie zakochanym nerdem, jego obowiązkowym konfliktem z osiłkiem-członkiem szkolnej drużyny piłkarskiej, dobrodusznym nauczycielem i całym tym dobrodziejstwem inwentarza. Wyszło bardzo fajnie, ale znów – kilka zabiegów fabularnych nie zostało do końca przemyślanych, przez co odcinek sporo traci. Najlepszym przykładem byłoby chyba rozwikłanie intrygi, czy też raczej fakt, że intryga rozwiązuje się sama, bo prowadzonego przez bohaterów śledztwa równie dobrze mogłoby nie być – konfrontacja następuje z inicjatywy opętanego piórem Poego nastolatka, a nie dzięki dochodzeniu Pete’a i Claudii. A właśnie – jako, że Myka zmuszona jest zostać z ojcem, zagadkę pióra (pośrednio powiązanego z chorobą ojca Myki) rozwiązuje Pete i Claudia. Taka odmiana mogłaby podziałać odświeżająco, gdyby nie fakt, iż Claudia zachowuje się w tym odcinku bardzo mykowato. Odnoszę wrażenie, że ma wczesnym etapie pisania scenariusza to właśnie Myka miała prowadzić to śledztwo, ale dołączono wątek jej ojca i trzeba było podmienić ją na Claudię. Wyszło niespecjalnie. Z wad wymieniłbym jeszcze zbyt małe zaangażowanie Artiego i nieco wymuszone zakończenie, będące w istocie bezpośrednim prologiem finału.

Podsumowując – odcinek jest w porządku. Jak już wspomniałem, wizualnie bardzo, bardzo udany, fabularnie nie obyło się bez kilku irytujących wpadek (ten nieszczęsny Pete rozwalający ścianę) i uproszczeń, ale, jak zwykle, oglądało się w sumie przyjemnie.

poniedziałek, 6 maja 2013

Warehouse 13. 1x10 - Breakdown

fragment grafiki autorstwa Astrid Castle, całość tutaj.

W dziesiątym odcinku pierwszego sezonu Warehouse 13 Claudia ponownie niemal doprowadza do zniszczenia Magazynu, Pete i Myka przybywają jej z odsieczą (i pączkiem), natomiast Artie zostaje wezwany na dywanik szefa, a właściwie – szefów, którym nieformalnie przewodzi jeden z towarzyszy Doctora, Canton Delaware III. A, i Claudia zakłada gogle, co jeszcze bardziej podbija cool-factor odcinka. I dowiadujemy się, jak ma na imię Pani Frederic. I, że technologicznie zaawansowane elektroniczne zamki strzegące Mrocznej Krypty można rozwalić celnym deus ex kopniakiem. Właściwie jest to jeden z moich ulubionych odcinków całego serialu, a już na pewno – ulubiony w pierwszym sezonie. A zatem, do dzieła.

Najciekawszym motywem odcinka jest niewątpliwie przedstawienie grupy trzymającej władzę – opiekujący się Magazynem Regenci są po prostu strzałem w fabularną dziesiątkę. Zacznijmy od tego, że niesamowicie podoba mi się koncepcja zwykłych ludzi wykonujących proste zawody – kelnerki, urzędnika, nauczycielki – i funkcjonujących na pozycjach społecznych o niekoniecznie wysokim statusie – emeryci, ludzie przynależący do różnych subkultur – którzy zajmują się tak potężnymi obiektami jak artefakty. Ukryci na widoku ludzie, za którymi nikt nie obejrzałby się na ulicy poruszają tajemnymi mechanizmami świata, o jakich nie śniło się tym wielkim i potężnym. Jak to stwierdził Benedict Valda – Jezus był cieślą, Sokrates nauczycielem, Abraham Lincoln małomiasteczkowym prawnikiem. Utożsamianie wykonywanego zawodu z mądrością jest nieco obraźliwe. Valda (czyli Canton Delaware III, bo w W13 on się trochę inaczej nazywa, ale przecież wszyscy wiemy, o kogo chodzi, prawda?) pyta także Artiego, kto inny miałby rządzić Magazynem. Papież? Prezydent? Politycy? Generałowie? Można to trochę odczytywać jako afirmację społeczeństwa obywatelskiego, choć z drugiej strony Regenci przedstawieni są jako organizacja mocno skostniała i niemrawa, co zresztą butnie punktuje Artie, wezwany przed oblicze Regentów, by wytłumaczyć się ze swoich wpadek. Okazuje się, że ci potężni i tajemniczy Regenci, ci małomiasteczkowi Iluminaci przed którymi nawet Pani Frederic czuje respekt obawiają się zagrożenia, jakie może stanowić dla nich MacPherson – jeden zbuntowany agent Magazynu. Oczywiście miał być to zabieg pokazujący nam, jak bardzo MacPherson jest niebezpieczny i złowieszczy, ale wyszło moim zdaniem sztucznie. Trudno sobie wyobrazić, by Regenci nie zetknęli się z podobnym problemem już w przeszłości (a, jak wiemy z kolejnych sezonów – zetknęli się) i nie zdołali wypracować odpowiednich środków zaradczych. Choć, jak wspomniałem, sam motyw tajemniczej organizacji ludzi z working & lower middle class kręci mnie niesamowicie i niesie ze sobą olbrzymi potencjał, wykorzystany zresztą w kolejnych sezonach.

Tymczasem wątek agentów Magazynu tym razem wyjątkowo nie obraca się wokół sprawy natury kryminalnej, a wokół próby wyciągnięcia Claudii z kłopotów, w jakie wpakowała się w czasie sprzątania Magazynu. Biorąc pod uwagę wydarzenia z Duped i Regrets można dojść do wniosku, że roztropność i profesjonalizm agentów Magazynu niekiedy sięga wręcz poziomu Torchwood. Wątek bardzo fajny, bo pogłębia relacje Claudii z Petem i Myką. Oboje ostatecznie deklarują słowem i czynem, że uznają dziewczynę jako pełnoprawnego członka ich rodziny, traktując niczym młodszą siostrę. Bardzo fajnie to wygląda po rozłożeniu na czynniki pierwsze – Pete nawiązuje z nią relacje oparte na „chłopackości” (żarty, przekomarzania), zaś Myka relacje bardziej emocjonalne, oparte na zaufaniu, szacunku, jakim Claudia darzy Mykę i jej (Claudii) pragnieniu akceptacji. Generalnie wątek ten został pociągnięty bardzo dobrze – był na tyle przejrzysty, że właściwie „wtopił się” w strukturę fabularną odcinka i dopiero pod koniec jest podsumowany jedną niewielką sceną rozmowy obu bohaterek.

Jeszcze na chwilę wracając do wątku Claudii, Pete’a i Myki – całym szczęściem to ich łażenie po Magazynie uniknęło grzechu wynudzenia widza bezsensownością toczących się na ekranie wydarzeń (bo przecież wiadomo, że bohaterowie uratują Magazyn, więc po co w ogóle?). Wszystko za sprawą aktorów, którzy wyraźnie znakomicie bawili się podczas nagrywania tego odcinka i do swoich ról podeszli z luzem i pewnym przymrużeniem oka, ale też kilku sympatycznych motywów fabularnych (zamknięty w Magazynie pensjonat Leeny, piłki do gry w zbijaka) na czele z wizytą w Mrocznej Krypcie i Petem w emo-mode pod wpływem maszyny do pisania Sylvii Plath.

Podsumowując – zagrany ze swadą Benedict Valda, przyjemny wątek Claudii, Myki i Pete’a oraz znakomity pomysł na grupę trzymającą władzę i nie mniej znakomite wystąpienie niepokornego Artiego, który nie da sobie w kaszę dmuchać nawet tak potężnym i wpływowym ludziom, jak Regenci. Zaś pod koniec odcinka zapowiedź nadchodzących wydarzeń i otwarte wypowiedzenie wojny MacPhersonowi. Czegóż chcieć więcej?

niedziela, 5 maja 2013

Warehouse 13. 1x09 - Regrets

fragment grafiki autorstwa Giuseppe Bertiniego, całość tutaj.

Dziś klimaty więzienne – żadna tam Zielona mila ani Skazani na Shawshank, ale i tak odpowiedni sznyt został zachowany. Poza tym, Claudia o mało co nie niszczy Magazynu, Myka wyrywa Pete’owi włosy z uszu, zaś nasi agenci terenowi zupełnie niespodziewanie muszą zmierzyć się z własną przeszłością. I dowiadujemy się, że energia elektryczna potęguje działania artefaktów, co jest motywem interesującym, ale trochę kłócącym się z continuity (odcinek z kręgosłupem) i zdrowym rozsądkiem (standardowe wyposażenie agentów Magazynu to strzelająca promieniami elektrycznymi tesla, więc to trochę tak, jakby strażakom wlewać do sikawek benzynę). No, ale Warehouse 13 nie ogląda się przecież dla zdrowego rozsądku. No to jedziemy.

Przede wszystkim – brawa za pomysł, by fabułę głównej części odcinka osadzić w więzieniu o zaostrzonym rygorze, ze wszystkimi popkulturowymi motywami tradycyjnie kojarzonymi z tym środowiskiem (solidarność więzienna, agresja, rozliczanie się z własną przeszłością, bunt osadzonych, przytłaczająca atmosfera, fanatyczny przywódca duchowy). W dodatku klimat odcinka skutecznie podbija szalejąca za zakratowanymi oknami burza. Takie popkulturowe wyciągi z pewnych określonych konwencji zamknięte w pigułce jednego odcinka przewijają się przez Warehouse 13 dość często i bardzo często są jednymi z najciekawszych epizodów serialu. Tu ten zabieg wyszedł całkiem sympatycznie – został na tyle wyraźnie zarysowany, że przyjemnie odświeża konwencję serialu, ale na tyle subtelnie, by nie zdominować ją całkowicie.

Silnym punktem programu są też bohaterowie epizodyczni. Choćby naczelniczka więzienia, która jedną miną potrafi zgasić szowinistyczne docinki Pete’a czy wyżej wspomniany samozwańczy przywódca religijny, cieszący się w więziennej społeczności wyjątkowo wielkim prestiżem i który na przestrzeni fabuły epizodu spełnia zaskakującą jak na tego typu postać rolę. W dodatku obie te postaci są bardzo fajnie zagrane, ale to już w tym serialu standard (nie licząc kilku przykrych wpadek).

Jeśli zaś chodzi o rozliczenia z przeszłością… odnoszę wrażenie, że jest trochę nazbyt pobieżnie i skrótowo. Jako, iż artefact of the week stymuluje ludzkie poczucie winy i przekształca je w nader realistyczne wizje, zarówno Pete, jak i Myka stają – dosłownie – twarzą w twarz ze swoimi największymi traumami z przeszłości. U Pete’a jest to oczywiście śmierć ojca, u Myki – utrata partnera i kochanka w jednej osobie podczas kontrowersyjnej operacji w Denver. I super, mamy przewijające się w tle duchy przeszłości dręczące bohaterów i kulminację pod koniec – ale widać było, iż twórcom zabrakło czasu antenowego na odpowiednie rozwinięcie tych wątków i zostały ona zamknięte nazbyt pospiesznie, bez należytego rozwinięcia. Z jednej strony szkoda, z drugiej – będą jeszcze odcinki, w których powrócimy do tych kwestii, więc nie bardzo jest za czym płakać.  W sumie niby niczego nowego się o bohaterach nie dowiadujemy, ale zyskujemy potwierdzenie, że dręczące ich zaszłości w niemałym stopniu wpływają na ich obecne charaktery. Dobre i to.

Drugi wątek odcinka skupia się na relacjach Claudii i Artiego. Claudia najwidoczniej niczego nie wyniosła z lekcji, jaką nasi bohaterowie dostali w poprzednim odcinku – z artefaktami się nie igra, bo się można sparzyć. Poprzez zabawy z magnetycznym laboratoryjnym fartuchem Alessandra Volty dziewczyna zostaje na dobre przytwierdzona do wspornika podtrzymującego elementy konstrukcyjne Magazynu i radośnie promieniuje polem magnetycznym, destabilizując strukturę budynku. Sceny z Claudią są zazwyczaj zabawne, świetnie zagrane i miłe dla oka – i tak jest także w tym przypadku. Allison Scagliotti wykreowała postać po prostu sympatyczną i ta sympatyczność częstokroć ratuje sceny, które w innym wypadku byłyby nie do zniesienia. Wątek odczepienia Claudii od sklepienia Magazynu nie należy może do szczytowych osiągnięć myśli scenopisarskiej, ale właśnie dzięki duetowi Scaglitori-Rubinek i dynamizmowi, jaki nadają relacjom pomiędzy swoimi postaciami ogląda się go bardzo dobrze i z uśmiechem na ustach. Zaś kara, jaką Artie wyznacza dziewczynie za niefrasobliwe zachowanie też miło puentuje cały ten wątek.

Summa summarum – kolejny niezły odcinek. Serial generalnie rzadko kiedy schodzi z wysokiego poziomu i ten właśnie poziom został tu potwierdzony. Może nie dzieje się w nim zbyt wiele istotnych rzeczy, ale taki już urok Warehouse 13. Nawet zapychacze są tu całkiem smakowitymi epizodami. 

niedziela, 28 kwietnia 2013

Warehouse 13. 1x08 - Duped

fragment grafiki autorstwa Lewisa Carrolla, całość tutaj.


Może mi ktoś wyjaśnić, o co chodzi z tym umrocznianiem Alicji w Krainie Czarów Lewisa Carrolla?  Przecież to wyjściowo jest bardzo wesoła, kolorowa książka, może miejscami makabryczna, ale przecież nie wybijająca się pod tym względem na tle innych tego typu utworów z epoki. Tymczasem prawie każdy znany mi popkulturowy remiks Alicji w jakimś stopniu zapuszcza się w rejony psychodelicznego horroru i makabry. Czy to film Burtona, czy to gra McGee’a, czy to opowiadanie Sapkowskiego, czy to fantasy Piekary. Czy to w tym odcinku Warehouse 13.

Cała ta afera, którą spowodowało niefrasobliwe zachowanie Pete’a (znowu grał w ping-ponga ze swoim odbiciem w lustrze Carrolla) i w wyniku której ciało Myki opętała demoniczna Alicja służy za całkiem przyzwoicie pomyślaną podkładkę pod proces odnawiania relacji na linii Myka-Artie. Jak pamiętamy, w poprzednim odcinku zaufanie agentów do Artiego zostało poważnie nadszarpnięte. Zdaje się, że Pete nie ma z tym większego problemu, ale w tym wypadku nie ma się czemu dziwić – on stracił rodziciela we wczesnym dzieciństwie, więc jego wyobrażenie ojca wciąż pozostaje wyidealizowane i nierealistyczne. Dla Pete’a ojciec to ktoś, kogo kocha się bezwarunkowo. Z Myką jest inaczej – jej daddy issues (które zauważa i punktuje w tym odcinku Pete) polegają na niedostatku miłości i zaufania ze strony biologicznego rodziciela i dlatego projektuje te oczekiwania na Artiego. Gdy Artie zawodzi ją w tym względzie, Myka odbiera to bardzo personalnie i długo nie jest w stanie się z tym pogodzić.

W tym odcinku Myka uwięziona jest w lustrze, zaś Artie uznaje to za podstęp Alicji, pobudzonej dyskotekową kulą ze Studio 54. Starania Claudii i Leeny doprowadzają do porozumienia się z Myką, ale nawet wtedy Artie nie daje się przekonać. Dopiero emocjonalna wypowiedź Myki o wzajemnym zaufaniu uświadamia Artiemu, jak bardzo zawiódł. Nie bez znaczenia jest fakt, iż Artie dostrzega nieświadome nawyki agentki, dzięki którym zyskał pewność, że odbicie w lustrze nie jest próbą manipulacji ze strony Alicji tylko Myką. Warto też zauważyć emocjonalne zaangażowanie w tę sprawę Claudii, która już wcześniej pokazała, na ile potrafi się zdobyć, by wyciągnąć bliską osobę z nadnaturalnego więzienia. W tym akurat momencie widać naturalną ewolucję tej bohaterki w kierunku pełnoprawnego członka rodziny i drużyny.

Tymczasem wątek prowadzonego przez Pete’a i Mykę/Alicję śledztwa wiedzie naszych bohaterów do Las Vegas. Sama intryga nie jest może zbyt porywająca – bo większość odcinka zjada wątek Alicji – ale w ramach śledztwa udało się scenarzystom kategorycznie podkreślić rzecz, którą sugerowali już od pierwszych odcinków – nie mają zamiar wikłać pary głównych bohaterów w żaden romantyczny związek, bo to po prostu nie jest ten typ relacji. Pete dość szybko nabiera podejrzeń, że z Myką jest coś nie tak, ale pewność uzyskuje dopiero po pocałunku – ponieważ doskonale wie, że Myka nigdy by go nie pocałowała. To dobrze, że tak wyraźnie zasygnalizowano to już na początku serialu (i później wielokrotnie powtarzano). Warehouse 13 to serial o rodzeństwie – niekiedy mocno dysfunkcyjnym, ale mimo wszystko – a nie o kochankach i to jedna z tych rzeczy, które wyróżniają go z oceanu podobnych produkcji.

Całość kończy się niestety w nieco naciągany sposób, ale Warehouse 13 to się wybacza ze względu na konwencję. I na to, że w scenie ostatecznej konfrontacji wykorzystano doskonale tam pasujący utwór White Rabbit z repertuaru Jefferson Airplane (ostatnimi czasy znany między innymi z remiksu umieszczonego na ścieżce muzycznej Sucker Punch). W ogóle pod względem muzycznym to chyba jeden z najbardziej udanych odcinków serialu – oprócz White Rabbit możemy w nim usłyszeć jeszcze I Will Survive Glorii Gaynor, który to utwór emituje dyskotekowa kula ze Studio 54. Między innymi właśnie za takie smaczki uwielbiam ten serial.

Ogółem, odcinek bardzo sympatyczny, chyba jeden z moich ulubionych w pierwszym sezonie serialu. Dynamizm opowieści zostaje utrzymany do samego końca, ładunek emocjonalny jest na tyle duży, by nie pozostawić widza obojętnym, zaś sam klimat też jest bez zarzutu. A, i byłbym zapomniał – dowiadujemy się o istnieniu Mrocznej Krypty (Dark Vault), gdzie po złapaniu i skatalogowaniu trafiają wyjątkowo niegrzeczne artefakty. 

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Warehouse 13. 1x07 - Implosion

fragment grafiki autorstwa Felice Beato, całość tutaj.

Otwieramy szampana – w połowie sezonu w końcu pojawia się jego wątek przewodni! No dobrze, może nieco przesadzam, ale jedną z nielicznych wad pierwszego sezonu Warehouse 13 jest trochę zbyt długie rozstawianie pionków na fabularnej planszy i dość niemrawe rozwijanie się głównego wątku. Nie, żeby było to specjalnie uciążliwe, bo W13 nawet zapychacze ma w sumie sympatyczne i jakoś wplątane w podstawową opowieść, ale jednak trochę razi. Poza tym – powraca Dickinson, poprzedni szef Pete’a i Myki, Leena jakby mniej irytuje i, niestety, nie ma Claudii. Ale za to jest katana-niewidka. No to lecimy.

Zaczyna się tradycyjną już chyba sceną wygłupów Pete’a wymachującego podróbką artefaktowej katany, która jest obecnie głównym obiektem zainteresowania naszych bohaterów. W gruncie rzeczy prosta misja polegająca na podmianie artefaktu na imitację zostaje zakłócona przez tajemniczą implozję, która pozbawia przytomności wszystkich przebywających w japońskiej ambasadzie (gdzie agenci Magazynu planowali podmianę), zaś sama katana najwyraźniej została skradziona. Modus operandi budzi podejrzenia Artiego co do sprawcy całego zamieszania. Koniec końców jego przypuszczenia się potwierdzają i tajemniczym przestępcą okazuje się być James MacPherson, były agent Magazynu. Dowiadujemy się kilku ciekawych rzeczy o wewnętrznych mechanizmach działania uniwersum – otóż okazuje się, że artefakty można tworzyć (implozyjne granaty Erika Klugera), nie są zatem jakimś kosmicznym kaprysem natury. Ciekawy wątek, choć niestety nierozwinięty w dalszych odcinkach.

Lejtmotywem odcinka jest zaufanie, a raczej – jego brak. Pete i Myka rozdarci są pomiędzy lojalnością wobec byłego szefa i zobowiązaniem do zachowania tajemnicy śledztwa, pani Frederic nie ufa Artiemu w kwestii odpowiedzialności MacPhersona za kradzież katany, nieufność Myki w stosunku do Artiego, który zataja przed nią i Pete’em istotne szczegóły sprawy (w tym przypadku działanie katany), aż w końcu dochodzi do perełki odcinka. Oto MacPherson wywleka brudną przeszłość Artiego na światło dzienne. Okazuje się, że nasz sympatyczny, choć nieco zrzędliwy kustosz osobliwości był w przeszłości zamieszany w przekazywanie Sowietom państwowych tajemnic, do których – jako szyfrant NSA – miał dostęp. Ujawnienie tych rewelacji zmusza agentów Magazynu do przewartościowania swojego stosunku wobec Artiego. Muszą zdecydować, czy być lojalni wobec Artiego mimo jego co najmniej dwuznacznej moralnie przeszłości. Szczególnie Myka ma z tym problem, bo – jak widzieliśmy na przykład w Caludii – zaangażowała się w bardzo głębokie relacje ze swoim przełożonym. O ile Pete nauczony jest kochać ojca bezwarunkowo i teraz przenosi tę bezwarunkową miłość na Artiego, o tyle dla Myki sprawa jest bardziej skomplikowana. Jej relacje z ojcem zawsze układały się źle, a teraz po raz pierwszy w życiu ma kogoś na kogo może projektować swoje uczucia (z tego, co widzieliśmy do tej pory możemy wywnioskować, że z Dickinsonem wiązały ją relacje czysto zawodowe). Jak każde „dziecko", Myka idealizuje „ojca” – Artiego, dlatego tak wielkim wstrząsem jest dla niej wieść o jego przeszłości.

Słówko (akapit raczej) o MacPhersonie. Łotrem jest ciekawym, choć mocno generycznym. Ot, Jedi, który przeszedł na Ciemną Stronę Mocy, wąż i zdrajca wbijający nóż w plecy niegdysiejszym sojusznikom i przyjaciołom. Nie, żeby w odtwarzaniu utartych schematów było coś złego (cały Warehouse 13 jest na tyle elastyczny konceptualnie i postmodernistyczny, że bez trudu uchodzi mu to na sucho), ale nie obraziłbym się na trochę więcej kreatywności. Tym niemniej, trudno mi uznać Jamesa za villiana źle pomyślanego. Przeciwnie. Podobało mi się, że w tym odcinku niemal zupełnie nie widzimy jego twarzy. Początkowo to reżyser pracą kamery ukrywa jego fizjonomię, później, gdy MacPherson zdobywa katanę, czyni to jej działanie. Szczęściem pod koniec epizodu możemy się dokładnie przyjrzeć MacPhersonowi i usłyszeć jego konwersację z Artiem. Odtwarzający tę postać Roger Rees podołał swojemu zadaniu i wykreował postać interesującą i niejednoznaczną, nieco teatralną może, ale ani na moment nieprzekraczającą granicy śmieszności. W późniejszych odcinkach dowiadujemy się więcej o motywach postępowania MacPhersona i jego przeszłości, jednak już po lekturze tego odcinka można stwierdzić, że sprawi on agentom Magazynu wiele problemów.

Chociaż odcinek kończy się w sumie szczęśliwie, to jednak zaufanie w grupie zostało mocno nadwyrężone. MacPherson wyrządził wiele szkód w szeregach drużyny, zaś jego pojawienie się na arenie wydarzeń wzbudziło duży popłoch na najwyższych szczeblach Magazynowej władzy. O szczeblach tych dowiemy się więcej w jednym z kolejnych odcinków. 

piątek, 19 kwietnia 2013

Warehouse 13. 1x06 - Burnout

fragment grafiki nieznanego autorstwa, całość tutaj.


Niniejszy odcinek jest jednym z najtrudniejszych do opisania w tym sezonie. Nie dlatego, że jest jakiś rażąco zły – bo nie jest. Nie jest też dobry. Nie jest nudny, nie jest ciekawy, nie niesie żadnych istotnych informacji, nie rozwija jakichś istotniejszych elementów wewnętrznej mitologii serialu, nie błyszczy poszczególnymi scenami, nie rozwija relacji pomiędzy bohaterami… Słowem – mógłbym bardzo długo pisać, czym ten odcinek nie jest i czego nie robi, jednak trudno jest mi skonkretyzować, co w nim jest ciekawego. Owszem, broni się kilkoma scenami, ogólna koncepcja też jest co najmniej poprawna, ale kompletnie nie zapada w pamięć. Przed napisaniem tej notki musiałem go obejrzeć dwa razy, żeby cokolwiek okrzepło mi w głowie po lekturze.

To boli, szczególnie, że odcinek zaczyna się intrygująco. Pete i Myka przybywają na miejsce potencjalnej detonacji artefaktu i odnajdują w pobliżu przykutego do ściany wiekowego trupa, który po bliższych oględzinach okazuje się być… agentem Magazynu. Dzięki Claudii i jej zamiłowaniu do majstrowania przy artefaktach udaje się ustalić tożsamość zmarłego. Tymczasem po okolicy zaczyna krążyć samozwańczy stróż prawa, który spopiela członków jednego z rywalizujących na ulicach gangów. Koniec końców za całym tym zamieszaniem okazuje się stać artefakt zwany Kręgosłupem Saracenów, który przyczepia się ludziom do pleców i daje umiejętność strzelania błyskawicami z palców (welcome to the world of W13), w zamian za to jednak napędza ich adrenaliną i wymusza walkę z tym, czego nosiciel najbardziej nienawidzi. Po „wyczerpaniu” jednego nosiciela Kręgosłup uśmierca go i szuka sobie następnego, co sprawia, że przez moment mamy scenę rodem z Obcego, kiedy facehugger szuka sobie ofiary do zainfekowania. Z początku bałem się, że ucierpi na tym konstrukcja odcinka, bo zamiast intrygi z człowiekiem kontrolującym artefakt mamy po prostu serię kolejnych nosicieli działających bez bardziej złożonego planu, ale scenarzyści w pewnym stopniu uratowali sytuację dwoma motywami – wątkiem tajemniczego agenta Magazynu i przyspawaniem się Kręgosłupa do Pete’a.

Zacznijmy od tego pierwszego. Po ustaleniu tożsamości zmarłego agenta Artie przeszukuje jego rzeczy osobiste. To jeden z ciekawszych momentów odcinka – okazuje się, że po śmierci agenta zwyczajową praktyką jest przeniesienie wszystkich jego rzeczy osobistych do specjalnego pomieszczenia w Magazynie, gdzie w najdrobniejszych szczegółach odtwarza się mieszkanie zmarłego. To nieco makabryczne rozwiązanie, które w pierwszej chwili skojarzyło mi się z grzebaniem możnowładców wraz z całym ich dobytkiem. I w tym przypadku całe „życie” agenta zostaje w Magazynie na zawsze – na wszelki wypadek. Dzięki przebadaniu rzeczy osobistych Jacka Secorda – tak bowiem nazywał się zmarły – bohaterowie dowiadują się o kobiecie, Rebecce St. Clair, z którą łączyło go coś więcej. Podczas pierwszego spotkania Pete’a i Myki z Rebeccą dochodzi do kolejnej fajnej sytuacji. Otóż bohaterowie nie wiedzą, że Rebecca była swego czasu agentką Magazynu (partnerką Jacka), ona zaś nie wie (a przynajmniej nie jest pewna), że Pete i Myka są kimś więcej, niż agentami Secret Service. Koniec końców oczywiście kwestia who is who zostaje wyjaśniona i Rebecca pomaga bohaterom w uporaniu się ze złowrogim artefaktem, kończąc sprawę, jaką przed laty rozpoczęła wraz z Jackiem, ale gra pozorów podczas pierwszego spotkania i tak robi wrażenie.

I teraz sprawa druga – Kręgosłup opętujący Pete’a. Dramaturgia tego wydarzenia oddziałuje przez jakieś pół sekundy, kiedy uświadamiamy sobie, że wedle wiedzy bohaterów zespolenie jest permanentne, ale nie dociera do nas jeszcze myśl, że to przecież Warehouse 13, poza tym na zabijanie bohaterów pierwszoplanowych jest jeszcze przynajmniej o dwa sezony za wcześnie. Pete oczywiście przeżywa, ale przynajmniej mamy okazję popatrzeć sobie, jak Myka reaguje na wysokie ryzyko utraty partnera. Oczywiście dwa odcinki temu mieliśmy mniej więcej to samo, ale tam sytuacja była jednak nieco inna. Myka początkowo popada niemal w histerię, szybko jednak bierze się w garść – głównie dzięki, dość nieoczekiwanemu, oparciu, jakie odnajduje w Rebecce. Można wysnuć wniosek, że w sytuacji, gdy zagrożone jest życie bliskiej osoby Myka wariuje i jej legendarny profesjonalizm schodzi na dalszy plan, zaś do głosu dochodzi strach przez powtórką z Denver. Wtedy potrzebne jest jej oparcie. W Claudii tym oparciem jest Pete, w Burnout Rebecca. Z Rebeccą łączy Mykę fakt, iż obie straciły partnera i ukochanego w jednej osobie. Rebecca, pomagając Myce, symbolicznie rehabilituje się w związku z tym, że nie mogła zrobić tego dla Jacka. Dla Myki fakt ratunku Pete’a też jest próbą rehabilitacji – za Sama Martino.

Zgodnie z zasadami działania Kręgosłupa Pete atakuje to, czego najbardziej nienawidzi. Problem polega na tym, że tym czymś jest… Kręgosłup właśnie. Pete jest gotów popełnić samobójstwo, jeśli tylko pociągnie za sobą Kręgosłup. Oczywiście nie myśli racjonalnie, tak po prostu działa samobójcza logika wymuszana przez artefakt. Jedynym, bardzo ryzykownym, sposobem na odspawanie Kręgosłupa od nosiciela jest podłączenie go do prądu o wysokim napięciu, co dla nosiciela może być śmiertelne. Pete chce podjąć ryzyko, ale – jako opętany przez artefakt – nie jest w stanie podjąć racjonalnej decyzji. Ten obowiązek spada na Mykę i Rebeccę. Myka nie potrafi podjąć tej decyzji – jest zbyt rozdarta pomiędzy poczuciem obowiązku, a chęcią ocalenia Pete’a. Dlatego decyzję podejmuje Rebecca – nad chęcią rehabilitacji za śmierć Jacka góruje u niej pragnienie definitywnego zakończenia sprawy. Szczęściem Pete’a udaje się odratować, artefakt zneutralizować i doprowadzić sprawę do bezkrwawego końca. Jak to w Warehouse 13.

Tymczasem w Magazynie dzieją się rzeczy… dziwne. Dziwi przede wszystkim wydumany konflikt „pokoleniowy” pomiędzy Artiem i Claudią. Artie narzeka na elektronikę, bo preferuje klasyczne podejście… Przepraszam, co? To się kompletnie kłóci z tym, co widzieliśmy do tej pory na ekranie. Artie nie dość, że na komputerach się zna, to jest jego umiejętności są na tyle pokaźne, że przez pewien czas był w stanie odpierać hackerskie ataki Claudii. A teraz zachowuje się jak emeryt, któremu automat z napojami zjadł resztę i bez przerwy marudzi, że po staremu było lepiej. Ja rozumiem, że trzeba było na czymś oprzeć kontrast pomiędzy Claudią, a Artiem, ale przecież można było to zrobić na wiele, znacznie lepszych sposobów. W ogóle, drugi wątek w tym odcinku był mocno niedorobiony. Przynajmniej Leena nie snuła się po Magazynie i nie irytowała widzów swoją obecnością (jak ja tej postaci nie lubię, to nawet sobie nie wyobrażacie).

Odcinek zamyka wizyta Rebecci w Magazynie i odwiedzenie przez nią pokoju Jacka. Sentymentalny nastrój w przepiękny sposób niszczy końcówka odcinka, gdy Rebecca zostaje sam na sam z Myką i poważnym tonem radzi jej uciekać z Magazynu, który zresztą przyrównuje do Kręgosłupa. Świetna scena, która w dużej mierze ratuje nijaki w gruncie rzeczy odcinek. Rebecca dostrzega podobieństwa pomiędzy sobą, a Myką i dlatego udziela jej tak brutalnie szczerej porady – by młoda agentka nie skończyła tak, jak ona sama – samotna kobieta, przez wiele lat karmiąca się złudną nadzieją na powrót ukochanego.

Coś jeszcze? Bardzo podobała mi się epizodyczna postać kapitana Powella, sarkastycznego gliniarza, któremu agenci Magazynu wchodzą w kompetencje, co komentuje w dość złośliwy sposób. Naprawdę szkoda, że to tylko jednostrzałowa postać, która nie pojawi się w serialu już nigdy więcej, bo jej potencjał jest spory i w dużej mierze niewykorzystany. A, i Pete wchodzi w tryb Ciasteczkowego Potwora. Ogółem odcinek niezapadający w pamięć, ale z kilku względów ciekawy.

czwartek, 18 kwietnia 2013

Warehouse 13. 1x05 - Elements

fragment grafiki autorstwa Benjamina Westa, całość tutaj.

Dziś w menu Myka, która czuje krówkę, Pete, który stara się wysępić od Artiego bilety na broadway’owski musical (akcja odcinka rozgrywa się w Nowym Jorku), Leena się mądrzy, zaś pułkownik John Sheppard okazuje się być koneserem sztuki, Claudia ze wszystkimi się kłóci, a Artie zdaje się cierpieć na schizofrenię, co wnioskuję po tym, że gra w szachy sam ze sobą i doprowadza do pata. 

Główna część odcinka – poszukiwanie tajemniczego złodzieja dzieł sztuki dysponującego artefaktem umożliwiającym przechodzenie przez ściany – nie jest zbytnio porywająca. Mamy tu do czynienia z mieszanką kryminalnego dochodzenia i przygodą rodem z filmów Kina Nowej Przygody, gdzie Bohaterowie Muszą Zebrać Trzy Części Misternej Układanki Umożliwiającej Odnalezienie Bardzo Prastarego I Bardzo Potężnego Artefaktu, Nim Zrobi To Niecny Złoczyńca (w „skrócie” BMZTCMUMOBPIBPANZTNZ). Warehouse 13 od czasu do czasu odlatuje w takie indianajonesowate klimaty (najbardziej chyba w finale drugiego sezonu), co jest miłe, bo formuła procedurala w końcu się wyczerpuje i podobne wyskoki w stronę innych gatunków pozwalają na chwilę oddechu. Co do tego segmentu epizodu – jest zrealizowany poprawnie. Czepiłbym się jednak Niecnego Złoczyńcy, który jest kompletnie przegięty – tak zły, że aż operetkowy w tej swojej niegodziwości. Jego motywacje sprowadzają się do totalnie ogranej żądzy władzy nad światem. Ja wiem, że W13 to serial umyślnie w wielu miejscach przesadzony i zarysowany grubszymi kreskami, ale w tym wypadku to jednak trochę za wiele.

Jeszcze odnośnie sprawy artefact of the week. Podobała mi się scena, w której Pete komplementuje Mykę, mówiąc, że ma ładny uśmiech. Nie znając kontekstu tej sytuacji można by pomyśleć, że jest to już jakiś zaczątek przyszłego romansu pomiędzy bohaterami. Sytuacja jest jednak nieco bardziej złożona – Myka wyraża zainteresowanie jednym z podejrzanych w sprawie kradzieży dzieł sztuki, Jeffem Weaverem – młodym spadkobiercą rodzinnej fortuny, który działalnością dobroczynną stara się zmazać złą sławę, jaką zrobił jego nazwisku chciwy ojciec. Jeff byłby i może ciekawą postacią, gdyby nie grał go Joe Flanigan, który niezależnie od tego, czy wciela się w pułkownika Johna Shepparda, czy kosmicznego awanturnika Hondo, gra dokładnie tak samo – kompletnie nijak, sztywno i bez swady. Ale mniejsza o to. Pete dostrzega to zainteresowanie i najpierw odruchowo z niego żartuje, później jednak stara się „zeswatać” Mykę z Jeffem. Początkowo odwołuje się do profesjonalizmu Myki (utrzymuje, że randka będzie doskonałym pretekstem do wybadania podejrzanego), później natomiast komplementuje ją, niczym starszy brat, który chce w ten sposób dodać pewności siebie zahukanej siostrze. Kolejna cegiełka w budowaniu unikalnej relacji pomiędzy bohaterami.

Znacznie ciekawsze rzeczy dzieją się za to w samym Magazynie. Przede wszystkim, scenarzyści przypomnieli sobie o Leenie i w końcu dali jej do odegrania trochę większą rolę, niż zwyczajowe stanie obok Artiego i zadawanie mu głupkowatych pytań tak, by pod pretekstem tłumaczeń mogły paść istotne dla widza informacje. To po rozmowie z Leeną Claudia uświadamia sobie, że po uwolnieniu Joshuy z innego wymiaru zniknął napędzający ją imperatyw. Dziewczyna znajduje się w ciekawej sytuacji, bo praca, jakiej poświęciła większość swojego życia dobiegła końca. Teraz Claudia musi określić się na nowo, podobnie jak jej brat, pójść dalej i zrobić coś ze swoim życiem. Pod koniec odcinka Joshua pojechał do Szwajcarii zderzać hadrony, co jest dziwne, bo po trzynastu latach rozłąki z siostrą powinien chyba spędzić z nią nieco więcej czasu. Sama Claudia natomiast postanawia zostać w Magazynie (z małym urlopem w Vegas), dołączając do naszej zwariowanej rodzinki.

Odcinek jak odcinek – nie nazwałbym go moim ulubionym. Z jednej strony cieszy, że scenarzyści próbują choćby udawać, że rozbudowują postać Leeny, z drugiej jednak sposób, w jaki to robią jest mocno irytujący. W ogóle nie kupuję tej tajemniczo-seksowno-eterycznej pozy gospodyni zajazdu Leena’s Bed & Brekfast. Poza tym jednak odcinek dość istotny, jako iż na dobre instaluje Claudię w Magazynie. co jest świetne, bo to postać-wytrych – i comic relief, i geek-girl, i do tego całkiem nieźle skomponowana osobowość i postać  która w przyszłości odegra potencjalnie bardzo istotną rolę w historii Magazynu. Ale o tym porozmawiamy w swoim czasie.

środa, 17 kwietnia 2013

Warehouse 13. 1x04 - Claudia

Fragment grafiki autorstwa Benjamina Wilsona, całość tutaj.


Dzisiejszy odcinek sponsoruje zwariowana nastolatka, która porywa Artiego, uczeń Kopernika, nieudana teleportacja, pani Frederic i spektrometr czasowy. Dowiadujemy się też, że Myka zna łacinę, a Pete ma głuchoniemą siostrę. Aha, i wraz ze zjawieniem się Claudii Donovan pojawiają się też żarty z wieku Artiego. I pani Frederic powraca, co jest miłe, bo to jedna z ciekawszych postaci Warehouse 13. I nie ma Leeny. To znaczy – nie ma jej jeszcze bardziej, niż zwykle.

Na początek muszę powiedzieć, że ten odcinek już na starcie ma ode mnie duży plus za złamanie schematu klasycznego procedurala. Nie mamy tu bowiem do czynienia ze standardową sprawą kryminalną, tylko ratowaniem Artiego z rąk Claudii – hackerki, która przez ostatnie dwa odcinki infiltrowała Magazyn. W końcu dowiadujemy się, o co ten cały hałas – otóż Artie, w czasach, gdy był jeszcze wykładowcą akademickim, zetknął się z Joshuą, starszym bratem Claudii, któremu zamarzyło się odtworzyć eksperyment Retyka, przez co nieborak – jak wszyscy dotąd myśleli – zmarł tragicznie. Znaczy, brat Claudii, nie Retyk. Koniec końców okazuje się, że ambitny młodzian utknął między wymiarami.

Podobało mi się w tym odcinku zachowanie Myki i Pete’a gdy dowiedzieli się o porwaniu Artiego. Na pierwszy rzut oka wszystko postawiono na głowie – Pete zachowuje się logicznie i konsekwentnie, natomiast Myka reaguje impulsywnie i emocjonalnie. Widać to szczególnie w scenie rozmowy z panią Frederic, gdy opiekunka Magazynu nakazuje agentom poszperać w rzeczach Retyka, nim radośnie ruszą Artiemu na odsiecz. Myka krzyczy, awanturuje się i domaga zdecydowanych działań. Tymczasem Pete ją stopuje i podporządkowuje się. To bardzo fajnie pogłębia portrety charakterologiczne postaci, bo widzimy, jak bohaterowie reagują na sprawy, kiedy są zaangażowani emocjonalnie.

Pisałem już, że Warehouse 13 to dla mnie serial o stosunkach rodzinnych. Myka i Pete to wiecznie skłócone, ale kochające się rodzeństwo, natomiast Artie przyjmuje tu figurę ojca. Zauważmy, że zarówno Pete, jak i Myka są w jakiś sposób pozbawieni uczuć swoich biologicznych ojców. Myka, zyskując uznanie i szacunek Artiego (czego nigdy nie miała u swojego prawdziwego ojca) boi się utraty bliskiej osoby, co powoduje, że jej wystudiowany, analityczny tok myślenia wali się w gruzy. Myka w ten właśnie sposób reaguje na możliwość utraty bliskich, z czym miała już przecież doświadczenia (Denver).

Z kolei Pete pokazuje tu jedną z cech swojego charakteru, za którą lubię go chyba najbardziej – umiejętność uczenia się na własnych błędach. Niepijący alkoholik, który stara się naprawić relacje z byłą żoną (to jeszcze przed nami) i pokłada bezgraniczne zaufanie w swoją intuicję, ponieważ, kiedy raz ją zignorował, stracił przez to ojca. Tu mamy to samo – Pete (który, podobnie jak Myka, traktuje Artiego jak substytut ojca) wie, że potrzebne jest skupienie i przemyślane działanie, wzięcie pod uwagę wszystkich zmiennych przed przystąpieniem do akcji. Wie o tym – bo raz już to zlekceważył, przez co jego ojciec umarł. Rozciągając dalej tę analogię, możemy powiedzieć, że pani Frederic jest tu figurą matki, zaś wychowany przez samotną matkę Pete nauczony jest podporządkowania się poleceniom rodzicielki. Nie wspominając już o tym, że mama Pete’a i pani Frederic okazują się mieć ze sobą bardzo dużo wspólnego. Ale to też jeszcze przed nami. Aż strach pomyśleć, co się stanie z tą „familiarną” analogią, kiedy do naszej wesołej rodzinki dołączy H.G. Wells…

Tymczasem Artie zmaga się z poczuciem odpowiedzialności za obecny stan Claudii i jej brata. W toku odcinka wychodzi na jaw, że Artie niby to starał się odwieść Joshuę od z góry skazanego na niepowodzenie doświadczenia, w konsekwencji jednak całkiem świadomie go do tego popychając. Przez to zaniechał ucieczki i zaczął pomagać Claudii w próbach przywrócenia światu jej brata. W połowie odcinka dochodzi do zaskakującej zmiany perspektywy – Joshua (który okresowo manifestuje swoją obecność w „naszej” płaszczyźnie wymiarowej) wyjawia Artiemu, że każde jego pojawienie się kosztuje Claudię utratę energii życiowej. Nakazuje mu zniszczenie eksperymentu i, w konsekwencji, zabicie go, byle tylko Claudia przeżyła. Artie jest rozdarty pomiędzy chęcią ocalenia Claudii, a Joshuy. Szczęśliwie Pete i Myka wkraczają do akcji w słynnym Ostatnim momencie, mając na podorędziu rozwiązanie tej sytuacji umożliwiające przeżycie obojga Donovanów.

Sama Claudia natomiast – to już jest temat na oddzielny akapit. Nie będzie żadnym wielkim spoilerem ujawnienie faktu, że po tym odcinku Claudia dołącza do stałej obsady serialu, więc ten odcinek de facto jest przedstawieniem jej postaci. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że Claudia z tego odcinka, a Claudia z dalszych epizodów to trochę inne bajki. Tutaj mamy do czynienia z zaszczutą, przypartą do muru nastolatką, która ma za sobą epizod w ośrodku psychiatrycznym i jest napędzana straszliwą determinacją w celu uratowania brata za wszelką cenę. Później jej charakter dość radykalnie łagodnieje do nieco zahukanego techno-geeka z ujmującym młodzieńczym zapałem, co poczytuję za lekką niekonsekwencję scenarzystów… Ale, dla komfortu psychicznego, widz może przyjąć, że w tym odcinku Claudia znajdowała się pod wpływem artefaktu, zaś po „zdjęciu klątwy” jej psychika wraca do normy. Szczególnie, że "nowa" Claudia to jedna z najfajniejszych postaci w serialu (gdzie pod tym względem poprzeczka zawieszona jest naprawdę wysoko).

Ogółem – odcinek bardzo udany. A, i byłbym zapomniał – duży plus za uwikłanie w fabułę Retyka, który jest ciekawą, a mało znaną postacią historyczną. I piorunochron Benjamina Franklina – też fajny smaczek. I… i już kończę, bo zawsze tak jest z tym serialem – co odcinek, to cała moc smaczków i ciekawostek.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...