Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Stargate SG-1. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Stargate SG-1. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 11 marca 2013

Komisja śledcza ds. afery Gwiezdnych Wrót

fragment grafiki autorstwa Cama Ocanoma, całość tutaj.

Obiektywnie rzecz biorąc, Stargate Atlantis jest serialem słabszym od swojej macierzystej serii. Odtwórczy (w zasadzie ten sam schemat), stosujący recykling starych pomysłów (Replikatory!), ze znacznie słabiej zaprojektowanymi postaciami (poza McKay’em i Carsonem Beckettem nikt się nie wybija) i wpadkami w obsadzie. Pewnie mógłbym ciągnąć tę wyliczankę naprawdę bardzo długo, ale i tak nie zmieniłoby to faktu, że… po prostu SGA bardziej lubię. Powodów takiego stanu rzeczy jest kilka, dotąd jednak nie starałem się ich w jakiś sposób określać, podświadomie uznając SG-1 za serial bardziej udany, ale jednak z pewnych względów to właśnie spin-off o wiele bardziej do mnie przemawiał. W tej notce postaram się samemu sobie odpowiedzieć na pytanie, czemu właściwie tak jest?

Pierwsza rzecz, która mi przychodzi do głowy – demilitaryzacja Gwiezdnych Wrót. Jako zatwardziały pacyfista nader niechętnie spoglądam na wszelkie wojskowe służby mundurowe, zaś U.S. Air Force to ostatnia frakcja, jakiej powierzyłbym eksplorację obcych planet zamieszkanych przez inteligentne cywilizacje. Oczywiście, w serialu amerykańskie lotnictwo zostało przedstawione w sposób jednoznacznie dobry, zaś wszelkie starające się kontrolować poczynania armii organizacje cywilne – w sposób jednoznacznie zły. Bardzo mi to przeszkadzało podczas oglądania pierwszych sezonów Stargate SG-1, na szczęście w drugiej połowie serialu sytuacja przestała być aż tak jednowymiarowa (pojawili się cywilni bohaterowie pozytywni), ale i tak wciąż daleka od doskonałości. Nie mogę tu też nie wspomnieć o amerykańskim szowinizmie, który przez bardzo długi czas blokował innym narodom dostęp do technologii Gwiezdnych Wrót najpierw poprzez zatajenie, a potem na gruncie dyplomatycznych machinacji. Impas przełamało dopiero odnalezienie stanowiska obronnego Pradawnych na eksterytorialnej i zdemilitaryzowanej Antarktydzie. Gdyby ta placówka umieszczona była, dajmy na to, w Utah, Amerykanie byliby do tej pory trzymali łapę na programie Stargate i spokojnie kontynuowali dublowanie innych zawodników w międzynarodowym wyścigu zbrojeń.

Tymczasem atlantydzka ekspedycja od początku była planowana jako akcja cywilna, międzynarodowa akcja prowadzona ku wspólnemu dobru, z cywilem (i to na dodatek kobietą) w roli dowódcy, któremu podporządkowane są wszelkie sekcje ekipy (z militarną włącznie). Właśnie ten na każdym kroku podkreślany międzynarodowy charakter wyprawy badawczej tak bardzo mnie ujął. To już nie jest opowieść o wesołych jankesach zaprowadzających pokój i porządek na prymitywnych planetach, na których można znaleźć ropę (tutaj zastąpioną minerałem o nazwie naquadah), a nad którymi władzę sprawuje jakiś Saddam (czy tylko mnie Baal chowający się za swoimi klonami kojarzy się z Husseinem, który korzystał z dublerów w tym samym celu?). Stargate Atlantis to serial o naukowcach, którzy polecieli do innej galaktyki, żeby badać zapomniane dziedzictwo Pradawnych. I to właśnie naukowcy (Wier, McKay, Beckett, Zelenka) są trzonem ekspedycji i humanistyczny duch całego przedsięwzięcia jest wyczuwalny już od pierwszego odcinka.

Różnicę widać też w podejściu do głównych antagonistów. O ile w SG-1 są oni metaforą potężnych dyktatorów (Goa’uldowie) czy fanatyków religijnych mających na celu zdominować ziemski (czyli amerykański) styl życia i narzucić własną kulturę (Ori), o tyle w Atlantis obie główne wrogie rasy są nieudanymi eksperymentami. Wraith to przecież ludzie, którzy, na wskutek doświadczeń biologicznych Pradawnych, zmienili się w krwiożercze potwory. Z Replikatorami sprawa była podobna – eksperyment pradawnych, który wymknął się spod kontroli. Widać to także w próbie zneutralizowania zagrożenia. O ile w SG-1 wroga trzeba po prostu odeprzeć, zniszczyć, pokonać i wetknąć flagę w podbite terytoria, o tyle podejście z Atlantis jest znacznie bardziej humanistyczne. Ekipa z SGA odbiera zagrożenie nie jako przeciwnika, zaś ciężko chorą rasę, która wskutek eksperymentów Pradawnych uległa degeneracji. Szukają więc lekarstwa, nie zaś sposobu wdeptania przeciwnika w glebę.

Oczywiście nie mogę nie wspomnieć o udziale naszych dzielnych rodaków w atlantydzkiej ekspedycji. Kiedy w jednych z odcinków mignęła mi polska flaga, od razu zaświtało mi w głowie pytanie – „Nasi tam są? Jakim cudem?”, zaś kołek do zawieszenia niewiary zatrzeszczał nieprzyjemnie, kiedy wyobraziłem sobie, przez jak wielki burdel organizacyjny i biurokratyczny musiał się przedrzeć nasz rodak, by w końcu trafić na listę członków ekspedycji. No bo, poważnie – Polacy w programie Stargate? Wyobrażacie sobie powoływanie komisji śledczej do sprawy tzw. „Afery Gwiezdnych Wrót”? Albo tajne więzienia CIA czy innego IOA na terenie naszego kraju, w których przetrzymuje się pojmanych Goa’uldów? Bo ja bez problemu. Te wizje skutecznie zepsuły mi radochę i patriotyczne uniesienie z powodu obecności naszej „husarii” w Galaktyce Pegaza. Choć uczciwie trzeba przyznać, że na Atlantydzie bez przerwy coś wybucha, psuje się, wali na głowy, zaś placówka praktycznie co tydzień znajduje się na krawędzi zagłady – to nieomylny znak, że biało-czerwona frakcja ekspedycji musi być całkiem liczna. No nic – przynajmniej, w wypadku, gdyby Wraith podbili Atlantydę, przybysze mogą liczyć na dobrze zorganizowaną partyzantkę.

czwartek, 7 marca 2013

W imię Ori

fragment grafiki autorstwa Johna Priska, całość tutaj.

Dyskusja o religii w popkulturze, jaka wywiązała się pod poprzednią notką przypomniała mi o temacie, jaki miałem zamiar poruszyć już dawno temu, jednak z jakichś powodów odkładałem to w nieskończoność. Dość jednak – na tym blogu zdecydowanie zbyt mało jest notek poświęconych serialom spod znaku Gwiezdnych Wrót (może by tak jakiś cykl zrobić? Byliby potencjalni czytelnicy?) i, jako fan tej marki, czuję się niejako zobligowany do jak najczęstszego nawiązywania do produkcji ze świata StarGate. Z góry przestrzegam też przed spoilerami z ostatnich sezonów serialu, oraz (dla tych, którzy mimo jego nieznajomości zdecydowali się notkę przeczytać) nagromadzeniem egzotycznych terminów i nazw, umówmy się jednak, że to tekst dla tych, którzy w uniwersum Gwiezdnych Wrót czują się raczej swobodnie.

Jak tak teraz patrzę, dochodzę do wniosku, że Stargate SG-1 od samego początku był serialem, rzekłbym, ateistycznym. Było nie było, nasi bohaterowie walczyli z kosmitami, którzy całą swoją potęgę opierali na ustawianiu samych siebie na pozycji bóstw (z całym dobrodziejstwem inwentarza). Dopóki, w pierwszych ośmiu sezonach, były to bóstwa religii wymarłych (bądź kultywowanych dziś przez bardzo nieliczne jednostki, raczej na zasadzie ekscentrycznego hobby, niż prawdziwej wiary religijnej) problemu nie było. Pamiętam, jak przyjemny dreszczyk spowodowało u mnie wspomnienie o chrześcijaństwie i jego możliwych konotacjach z Goa’uldami, skończyło się jednak tylko na banalnym stwierdzeniu Teal’ca, że chrześcijański Bóg w swym zachowaniu i przykazaniach nie ma za wiele wspólnego z powszechnym zachowaniem Goa’uldów (co dowodzi, że ktoś zapobiegawczo podsunął mu mocno ocenzurowaną wersję Starego Testamentu, który ponoć nasz ulubiony Jaffa z wielkim zainteresowaniem przeczytał), a sam odcinek skupił się na walce z Goa’uldem podszywającym się pod Szatana.

Wszystko zmieniło się w dziewiątym sezonie serialu, w którym nasi bohaterowie przypadkowo zwracają na siebie uwagę rasy OriAscendentów z innej galaktyki. Ori różnią się od znanych z Drogi Mlecznej Ascendentów podejściem do istot, które nie wyewoluowały jeszcze do ich poziomu. Ci drudzy trzymają się kategorycznego zakazu mieszania się w sprawy toczące się na niższych płaszczyznach egzystencji, ci pierwsi zaś odkryli sposób, jak przetransformować ludzką wiarę w energię znacznie powiększającą ich potencjał i ochoczo z tego korzystają, zniewalając cywilizacje ludzkie (i nie tylko) i każąc oddawać sobie cześć. Dowiedziawszy się o położeniu naszej galaktyki (którą to wiadomość nasi Ascendenci dotąd przed nimi ukrywali) Ori postanowili rozszerzyć swoje włości także o Drogę Mleczną.

I tu właśnie dochodzimy do wspomnianych już kontrowersji. Religia, jaką stworzyli dla siebie Ori jak żywo przypomina chrześcijaństwo. Począwszy już od modus operandi - wysyłanie misjonarzy w celu przekonania niewiernych do swych racji i późniejsza krucjata w przypadku niepowodzenia kapłanów, zsyłanie plag na niewiernych, regularna konkwista, obiecywanie lepszego życia jako Ascendent po śmierci (co oczywiście okazało się jedną wielką ściemą), pokrętne tłumaczenie przykazań świętej księgi w taki sposób, by usprawiedliwiały one popełniane okrucieństwa i tak dalej. Na poziomie estetycznym dostrzeżemy jeszcze więcej podobieństw. Kapłani Ori noszą podobne do habitów stroje, w ich retoryce możemy znaleźć sporo chwytów rodem z chrześcijaństwa, zaś ich występom w tle muzycznym towarzyszą chóry gregoriańskie. Ponadto symbolem Ori jest ogień, co może też (umyślnie, bądź nie) nawiązywać do faktu, że starotestamentowy Bóg objawiał się jako krzew gorejący (choć Daniel skłania się raczej ku teorii, że na Ziemi ogień kojarzony jest raczej z istotami demonicznymi, co zapewne scenarzyści asekurancko włożyli mu w usta).

Oddzielną kwestią jest tak zwana Orici – będąca kimś w rodzaju Jezusa Chrystusa, istoty powołanej do życia przez Ori za pomocą niepokalanego poczęcia. W rolę Maryi Dziewicy wcieliła się tu - wbrew własnej woli - Vala Mal Doran, co już samo w sobie stanowi całkiem mocne bluźnierstwo (Vala jest bowiem kapitanem Jackiem Harknessem uniwersum StarGate), zaś wykorzystanie tego motywu nie pozostawiło żadnych wątpliwości (jeśli ktoś jakiekolwiek miał), że Ori to tacy kosmiczni chrześcijanie. Warto w tym miejscu przypomnieć, że na przestrzeni serialowego świata ziemskie mity są często zniekształconymi historiami realnych starć i poczynań Goa’uldów, Asgardów i Pradawnych. Sugeruje to (choć, ma się rozumieć, nie wprost), że i chrześcijaństwo jest jedynie ziemską podróbką wiary Ori.

Gwoli sprawiedliwości należy wspomnieć, że Ori mają też co nieco z islamu (szczególnie rzuca się w oczy fanatyzm kapłanów-samobójców), co czyni z nich metaforę nie tyle samej wiary chrześcijańskiej, co fanatycznej religii w każdej formie, jednak nietrudno zauważyć, że scenarzyści właśnie z chrześcijańskiego ogródka memetycznego wyciągnęli najwięcej (Orici, ale przecież nie tylko). Nie ma w tym absolutnie nic dziwnego – wiara chrześcijańska ze swoim bagażem historycznym stanowi znakomity fundament pod złowrogą religię nawracającą ogniem i mieczem niewiernych. Twórcom StarGate SG-1 wyszła nadspodziewanie jadowita krytyka wiary religijnej. Oczywiście po popkulturowemu uproszczona i skupiona bardziej na estetyce kosmicznych krzyżowców, niż na jakiejś polemice światopoglądowej (choć był odcinek, w którym poruszony został problem wartościowania ślepej wiary i racjonalizmu). W ogóle StarGate we wszystkich trzech seriach jest serialem na wskroś humanistycznym. Wiara religijna jest tam najczęściej środkiem do uzyskania władzy bezwzględnej nad jednostkami lub zbiorowością (Goa’uldowie, Ori, ale też, choć na mniejszą skalę, Wraith czy Asgardowie - choć ci ostatni mieli szlachetne pobudki). Tego typu wierze przeciwstawia się zwykle bezosobowy spirytualizm Pradawnych, skupiony na medytacji, samodoskonaleniu się i pozytywnym myśleniu, będący raczej filozofią pokrewną buddyzmowi (Oma Desala), niż jakiekolwiek religii teistycznej. Przyznam, że mnie, jako ateiście, takie podejście bardzo odpowiada.

niedziela, 28 października 2012

Skwierczący Metal

fragment grafiki autorstwa Pascala Blanché, całość tutaj.

Metal Hurlant to powstały w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku francuski magazyn komiksowy, który wywarł ogromny wpływ na europejskie środowisko komiksowe (szczególnie zagłębie frankofońskie) promieniując potem na inne państwa, między innymi USA mutacją zatytułowaną Heavy Metal, gdzie cieszy się statusem kultowego pisma, po dzień dzisiejszy inspirujące rzesze mniej lub bardziej utalentowanych artystów. Gdyby nie założone przez Jeana „Moebiusa” Girauda wespół z Jean-Pierre Dionnetem, Philippe Druilletem i Bernardem Farkasem nie powstałyby takie dzieła jak Planetary Warrena Ellisa czy Blame! Tsutomu Niheia, nie wspominając już o takich twórcach jak Milo Manara, Andreas Martens, Alejandro Jordowsky, Enki Bilal czy Richard Corben, którzy na łamach obu magazynów niejednokrotnie udowadniali, jak prężnym i dającym szerokie pole do popisu medium jest komiks. Nie będę się zagłębiał w przedstawienie dziejów tych pism, kto ciekaw, niech zapozna się z tym artykułem.

Mnie interesuje co innego, mianowicie fakt, że większość fanów komiksu niepałających miłością do jego europejskiej odmiany (to na ogół fani amerykańskiego suprhero i mangowcy), którzy nie mają zbyt częstej styczności z kolorowymi zeszytami i tomikami rodem ze Starego Kontynentu zakodowali sobie w głowach stereotyp europejskiego komiksu jako fantasy soft porno. Coś jak te najbardziej kiczowate okładki Franka Frazetty, na których półnagie dziewoje o obfitych kształtach czepiają się muskularnych ramion brodatych barbarzyńców zamachujących się gigantycznymi toporami na nacierające na nich hordy wrogów o świecących oczach. Przyczyny takiego stanu rzeczy upatruję właśnie w amerykańskim Heavy Metalu, który był już czymś kompletnie innym, niż jego francuski pierwowzór. Jankeska wersja, choć początkowo przedrukowywała komiksowe historie z Metal Hurlanta, z czasem odeszła od niego i zaczęła publikować inne opowieści, w większym stopniu przesycone przemocą i erotyką, niż ciekawymi, zaskakującymi fabułami. Mimo to, szanuję oba periodyki, bo ich rola w historii komiksowego medium jest nie do przecenienia.

Z tego właśnie powodu bardzo ucieszyła mnie wieść o planach adaptacji czasopisma do formy serialu (z każdym epizodem jako autonomiczną fabułą). Fakt, że zajmowali się tym twórcy z Francji dawał nadzieję na należyte, a przy tym oryginalne ujęcie tematu (no bo z ręką na sercu – kiedy ostatnio oglądaliście serial, który nie byłby produkcją amerykańską albo brytyjską?). Niedosyt budziło info o kompaktowości odcinków (sześć epizodów poniżej pół godziny każdy w sezonie), ale balsamem była obsada serialu. Michael Jay White! Scott Adkins! David Belle! Joe Flanigan! Rutger Hauer! Wystarczyło trzymać kciuki I modlić się o jak najszybszą premierę. Kiedy ta w końcu nastała… no cóż.

Nie zrozumcie mnie źle – Metal Hurlant Chronicles to rzecz niezwykła, przemyślana, wymykająca się schematom, a zarazem na tyle specyficzna, że z pewnością nie do strawienia dla niektórych konserwatywnych serialożerców. Budżet MHC wynosił zaledwie półtora miliona dolarów, czyli masakrycznie mało. Dla porównania – budżet mojego ukochanego Stargate Universe wynosił 2 mln dolarów… na odcinek, a trzeba też wziąć pod uwagę, że SGU rozgrywał się w dosyć jednolitych dekoracjach, zaś „Kroniki Wrzeszczącego Metalu” w każdym epizodzie prezentowały oddzielną historię w diametralnie innej konwencji. Nic zatem dziwnego, że twórcy musieli iść na pewne kompromisy, choć i tak nie można powiedzieć, że serial prezentuje się szpetnie. Nic z tych rzeczy – na swój sposób ta niskobudżetowość ciekawie koresponduje z materiałem źródłowym i przy pewnej dozie dobrej woli może być wzięta za umyślny zabieg mający na celu stworzenie specyficznego, nieco kiczowatego klimatu znanego z komiksowych kart. Malkontentów mimo wszystko uspokajam – co ma błyskać, błyszczy, co ma przypominać zapomnianą przez boga i ludzi planetę, przypomina zapomnianą przez boga i  ludzi planetę, co ma zaś wyglądać jak statek kosmiczny niszczony przelotem planetoidy – tak właśnie wygląda. Muzyka, za którą odpowiedzialny był Jesper Kyd może nie nawilża tak, jak we wspomnianym wyżej SGU czy Doctorze Who, ale całkiem nieźle wpisuje się w konwencję serialu i stanowi świetne tło do rozgrywających się na ekranie wydarzeń. Aktorzy też sprawdzają się znakomicie – choć zadania mieli niełatwe z powodu drewnianych dialogów, o czym będzie za chwilę – a zobaczenie Joego Flanigana za sterami statku kosmicznego sprawi absolutną radość każdemu fanowi wiadomego serialu. Nie można też nie wspomnieć o pojedynku White’a i Adkinsa.

Co do scenariuszy… Tu leży pies pogrzebany. Jak wspominałem, każdy odcinek jest oddzielną opowieścią rozgrywającą się w innym uniwersum. Klamrą spinającą wszystkie fabuły jest tytułowy Metal Hurlant, samoświadomy kawałek planety zniszczonej przez głupotę jej mieszkańców, który mknie przez multiwersum, a wszędzie, gdzie się pojawi, zatruwa ludzkie serca złem. Koniec końców Metal Hurlant nie odgrywa jednak żadnej znaczącej roli – w większości epizodów nie widać go w ogóle (poza introdukcją), a tych, w których się pojawia jest ewidentnie wciśnięty na siłę, może za wyjątkiem ostatniego. Ale to w gruncie rzeczy bez znaczenia. Najgorszy jest bowiem bezkrytycyzm, z jakim adaptatorzy podeszli do materiału źródłowego. Historie z MH były na ogół bardzo krótkie – sześć do ośmiu stron na jeden zamknięty epizod. Taką kompaktowość fabuł wymuszała objętość periodyku, co z kolei kazało opierać opowieści nie na bizantyjskich, wielowątkowych intrygach (bo nie było na nie miejsca), lecz na zaskakujących twistach fabularnych, oryginalnych światach przedstawionych, wyrazistych bohaterach i nieoczekiwanej poincie w zaskakujący czytelnika sposób domykającej opowieść. Takie były najlepsze nowelki z Metal Hurlanta i to właśnie starali się uchwycić twórcy serialu. Z tego powodu adaptacje są bardzo wierne – dialogi żywcem przeniesione z dymków, realia odwzorowane na tyle, na ile było to możliwe. Twórcy nie do końca jednak przemyśleli koncepcję serialu i starali się adaptować każdą nowelkę do formatu około dwudziestominutowego odcinka.

Tak się nie da. Nie da się sensownie przedstawić tego typu historii na przestrzeni dwudziestu minut. To za dużo. Siłą materiału wyjściowego była jego kompaktowość, na niej ufundowano sposób konstrukcji i przedstawienia fabuł. Twórcy serialu miotali się, w nieskończoność przeciągając kolejne ujęcia, dodając nic niewnoszące do fabuły sceny, rozwlekając każdy element serialu do granic możliwości, przez co siada klimat większości odcinków. Na tym tle wybija się epizod trzeci, w którym upchnięto dwie nowelki, co pozwoliło twórcom zachować ich oryginalny wydźwięk. Co do drugiej historii z niniejszego epizodu – zakończenie powoduje łzy w oczach przy jednoczesnym opadzie szczęki, czyli coś, co udaje się chyba tylko Doctorowi Who, a i to jedynie czasem. Dla tej jednej mikrofabułki warto było nakręcić cały sezon.

Poza tym, większość adaptowanych komiksów ukazała się jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Przez ten czas popkultura (także komiksowa) zdołała zrobić duży krok naprzód i nauczyła się sprawniej korzystać z narzędzi, jakie dano jej do rąk. Komiksowi bohaterowie nie muszą już gadać sami do siebie, by poinformować czytelnika, że na przykład zabrakło im amunicji albo zaraz padną z wycieńczenia, bo przez te lata scenarzystom udało się wymyślić subtelniejsze metody służące do sygnalizowania takich rzeczy. Bardzo wierna adaptacja scenariuszy obnażyła ich anachroniczność, co boli, bo dało się to przecież bezstresowo wyeliminować. I tak bohaterowie prowadzą drętwe dialogi, mówią sami do siebie, by poinformować widza o zastanej sytuacji, pompatyczna narracja czy śmieszne zachowanie niektórych postaci – wszystko to może utwierdzić nieznającego kontekstu widza w przekonaniu, że ktoś tu zatrudnił niezbyt rozgarniętego scenarzystę.

Żałuję, że MHC nie jest tak dobrym serialem, jaki sobie zamarzyłem, bo generalnie metalhurlantowa/heavymetalowa konwencja była czymś, co przykuło mnie do pilota serialu Stargate SG-1 (naga Sha’Re, kiczowate kostiumy kosmitów, ogólny klimat – nie uwierzę, jeśli ktoś mi powie, że twórcy serialu nie czytali w młodości Heavy Metalu) i tak sprawdzało się to znakomicie, bo wyłuskało z konwencji to, co najciekawsze, anachronizm wywalając do kosza. Twórcy Metal Hurlant Chronicles czuli się chyba bardziej zobligowani do wierności oryginałowi, ale w tym wypadku jest to wierność zdecydowanie zbyt poddańcza. Co nie zmienia faktu, że serial mimo wszystko warto obejrzeć, może nawet się zachwycić – bo przy całej swojej kiczowatości i, niekiedy, infantylizmie prezentuje kilka naprawdę zaskakujących fabuł, jakich próżno szukać we współczesnych serialach. Posmak naftaliny może nie każdemu się spodoba, ale moim zdaniem warto przeboleć. Lękam się tylko, że zarówno wady, jak i odmienność MHC może ujemnie wpłynąć na jego popularność i, w konsekwencji, doprowadzić do upadku projektu. Szkoda by było. Wprawdzie drugi sezon jest już w produkcji, ale nie jest to gwarantem dłuższej żywotności Kronik.

Serial dostępny jest legalnie za darmo na polskiej stronie AXN Spin, z lektorem wprawdzie, ale nie tak irytującym, jak się spodziewałem. Zaprawionym w bojach oglądaczom nie sprawi też żadnej trudności znalezienie w Sieci wersji z napisami, albo wręcz bez nich, bo serial kręcono w języku angielskim (w sumie szkoda, bo liczyłem na wersję francuską w przynajmniej niektórych epizodach). Nie wiem, czy mógłbym go komuś z czystym sumieniem polecić – chyba nie. To taka rzecz, którą ogląda się nie dla czegoś (dobrej fabuły, świetnego aktorstwa, fajnych efektów specjalnych), ale mimo czegoś (anachronizmów, złej konstrukcji, kalekich dialogów). Każdy sam musi się przekonać, czy warto. Według mnie tak.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...