Pokazywanie postów oznaczonych etykietą grafomania. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą grafomania. Pokaż wszystkie posty

środa, 24 września 2014

Mój epicki rant na Admiralette

fragment grafiki autorstwa Aleca Millarda, całość tutaj.

Stało się coś złego. Nie, nie chodzi o to, że Andrzej Tucholski, popularny bloger, o którym do niedawna nawet nie słyszałem, wydał książkę fantasy pod tytułem Admiralette, która szybko została okrzyknięta jedną z najgorszych powieści fantasy w historii literatury polskiej, o ile nie światowej. Chodzi o coś gorszego – zostałem przez czytelników swojego bloga zaszufladkowany jako hejter. Kiedy tylko zasygnalizowałem chęć przeczytania Admiralette na profilu facebookowym Mistycyzmu Popkulturowego wylała się fala lajków i komentarzy podżegających mnie do popełnienia tego czynu. Każda delikatna podśmiechujka z rozdętego ego autora, który niepomny miażdżącej krytyki, w najlepsze promuje swoje wiekopomne dzieło, zostaje potraktowana tak samo. Lud poczuł krew i już nie odpuści. Muszę napisać tę notkę, choćby się paliło i waliło.

Chcecie tego, prawda? Chcecie, żebym przeczytał Admiralette, dostał krost na mózgu, w afekcie zniszczył swojego wciąż pachnącego nowością Kindle’a i wyraził swoją wściekłość, złość i frustrację w długiej notce, w której będę opisywał, jak bardzo męczyłem się w trakcie lektury? Chcecie mieć tę zdrożną przyjemność z obserwowania jak mściwy nerwus i nienawistnik, krasnal Gburek blogosery i Gargamel Internetu skopie literacką abominację napisaną przez Tucholskiego. A to przecież nie jest moja wina, że od dłuższego czasu większość książek fantasy, które wpadły mi w ręce to powieści w najlepszym razie bardzo słabe. Tymczasem na różnych blogach ludzie wypisują o mnie, że jestem literackim masochistą. To nie tak! Ja chcę czytać dobrą literaturę – i czasami czytam. Po prostu ostatnimi czasy mam w tym względzie straszliwego pecha. Zresztą, może i faktycznie wina częściowo leży po mojej stronie. Może nie powinienem być tak złośliwy wobec słabej literatury, ale ciężko powstrzymać się od sarkazmu w sytuacji gdy mamy do czynienia z koszmarnie napisaną, nudną i nielogiczną książką. Każda blogerka książkowa wam to powie.

Oczywiście – z Admiralette było inaczej. W tym konkretnym przypadku już przystępując do lektury wiedziałem, z czym mam do czynienia. Czemu zatem to sobie zrobiłem? Mógłbym napisać, że notkę na ten temat obiecałem Agnieszce z bloga Wiedźma Na Orbicie i oczywiście byłaby to prawda. Mógłbym przywołać powyższy wywód i oświadczyć, że oddaję Cesarzowi co cesarskie – po takim smaku, jaki przez kilka ostatnich tygodni robiłem na Facebooku czytelnikom po prostu musiałem tę notkę napisać, a w konsekwencji i przeczytać Admiralette. Prawda jest jednak o wiele bardziej zatrważająca – autentycznie byłem ciekaw, czy ta książka naprawdę jest aż tak zła, jak mówią. Skoro normalni czytelnicy masowo uznali ją za koszmarną, to jak oceni ją bloger tak bardzo przeczulony na punkcie złej fantastyki jak ja? Jak bardzo zwichnie mi się psychika po zakończeniu lektury? Jakie straszliwe rzeczy będę musiał sobie zrobić, jakie zakazane substancje zażywać, by usunąć wszelkie jej ślady z podświadomości? Wygląda na to, że Kuba z bloga Pulp Warsaw ma jednak rację – jestem masochistą.

Małe wprowadzenie dla osób, które czytają, czytają i nadal nie mają pojęcia, o co chodzi. Otóż jakiś czas temu wspomniany wyżej bloger opublikował (własnym sumptem, przy współudziale self-publishingowego portalu wydaje.pl) swoją debiutancką powieść fantasy zatytułowaną Admiralette. Wskutek intensywnej kampanii reklamowej prowadzonej przez autora zarówno na swoim blogu, jak i poza nim, wieść o tym debiucie rozlała się dosyć szeroko po Internecie. Parę osób spoza kręgu oddanych fanów bloga Tucholskiego istotnie przeczytało Admiralette. Powieść się, delikatnie napisawszy, nie spodobała ludziom, którzy o Tucholskim i jego blogasku do tej pory nie słyszeli i dotychczas nie mieli do niego emocjonalnego (ani w ogóle żadnego) stosunku. Wiedząc zalew negatywnych recenzji i opinii na temat swojego debiutanckiego arcydzieła literatury marynistycznej autor zwarł szyki. Każdy negatywny komentarz opublikowany na jego blogu był natychmiastowo usuwany, każda krytyka w miarę możliwości wygłuszana lub, w najgorszym przypadku, niwelowana przez krewnych i znajomych królika, którym Tucholski kazał rozsiewać po Internecie pozytywne opinie, komentarze, notki i recenzje wychwalające Admiralette pod niebiosa. Do historii przeszła opinia jednej z takich osób na portalu Lubimy Czytać. Jej autorka już w pierwszym akapicie przyznaje, że została poproszona przez Tucholskiego o to, by napisała pochwalną recenzję Admiralette, jednak po przeczytaniu rzeczonego dzieła po prostu nie była w stanie wykrzesać z siebie jakiejkolwiek pozytywnej opinii. Tego typu nieuczciwe (i nieudolne) zagrywki Tucholskiego spowodowały efekt odwrotny do zamierzonego – o Admiralette usłyszało co prawda mnóstwo osób, ale w pakiecie z informacją, że oto mamy do czynienia z legendarnie wręcz złą powieścią, nieudolnie napisaną, nudną, infantylną i pod wszelkimi względami nienadającą się do czytania. Mimo to autor wciąż twardo obstaje przy swoim, krytykę – jeśli w ogóle ją zauważa – kwalifikuje jako hejterstwo i niezrozumienie jego geniuszu przez maluczkich i generalnie sprawia swoim schizofrenicznym zachowaniem wiele niezdrowej uciechy takim szydercom jak ja i mnie podobni. Skoro zatem wstęp mamy już za sobą, przyjrzyjmy się na ile Admiralette zasługuje na to tsunami pomyj, jakie na nie wylano.

Zacznijmy od standardu wydawniczego. Z Admiralette obcowałem za pośrednictwem Kindle’a, nie mogę więc potwierdzić plotki o fatalnej jakości papieru, na którym wydano analogową wersję książki. Mogę natomiast przyznać, że okładka jest… średnia. Nie uważam, by była jakaś koszmarna, bo widziałem już w swoim życiu sporo self-publishingowych książek i większość z nich miała naprawdę bardzo złe okładki. Tej tutaj mógłbym zarzucić co najwyżej banalność i fakt, że zupełnie nie zapada w pamięć. Jej autorka poszła po najmniejszej linii jeszcze mniejszego  oporu wrzucając po prostu standard marynistyczny – fale, chmury nisko wiszące nad horyzontem i mnóstwo ptactwa. Redakcja tekstu w kilku miejscach przysnęła – trafiło się kilka literówek i naprawdę sporo błędów interpunkcyjnych. Inna sprawa, że samej powieści bardzo dobrze zrobiłoby, gdyby przeczytał ją jakiś doświadczony redaktor i po ojcowsku (albo matczynemu) sobie porozmawiał z autorem, ale podejrzewam, że w self-publishingu klient zawsze ma rację, więc coś takiego po prostu nie miało prawa mieć miejsca. W oczy kolą wielkie marginesy, potężna czcionka i wsadzanie gdzie tylko się da pustych stron, byle tylko książka wydała się grubsza. Głęboko wzruszyły mnie tłumaczenia Tucholskiego, że duży font został użyty z troski o oczy czytelników.

Celowo zwlekam z przejściem do samej treści książki, ponieważ jest ona znacznie gorsza, niż mogłem to sobie wyobrazić. Admiralette to kumulacja wszystkiego, co w złej literaturze najgorsze (i całkowity brak tego, co w niej pocieszne). Weźmy chociażby kreację świata przedstawionego. Tucholski wychodzi od fajnego skądinąd pomysłu wielkiej floty pływających nomadów, żyjącego na pokładach licznych statków i okrętów narodu. Jasne, wyobrażenie sobie czegoś takiego wymaga głębokiego zawieszenia niewiary, ale sama idea jest tak interesująca, że potrafiłbym tego dokonać, gdybym tylko dostał w zamian ciekawe jej przedstawienie. Cóż… nie dostałem. Po zakończeniu lektury nadal nie mam najmniejszego pojęcia, jak to wszystko funkcjonuje, mimo iż autor poświęca opisom potężną część książki. Opisuje jednak nie prawidła świata przedstawionego, tylko jakieś nieistotne pierdoły. Koncepcje rodem z późnego renesansu – gdyby szukać analogii, to rozwój świata Admiralette znajduje się na tym mniej-więcej poziomie – mieszają się z koncepcjami i sposobem myślenia oraz wyrażania się charakterystycznego dla ponowoczesności. Jasne, można to tłumaczyć licencją poetycką, ale istnieje pewien poziom zawieszenia niewiary, ponad który przeskoczyć się nie da bez poczucia niespójności. Tucholski najwyraźniej tego nie rozumie albo zwyczajnie ma to gdzieś.

Porozmawiajmy jednak o fabule. Której Admiralette nie posiada. Czy też, posiada jakąś upiorną antytezę fabuły. Wszelkie informacje, jakie otrzymujemy w ramach narracji są nam nieprzydatne z punktu widzenia dalszych wydarzeń, nic nie łączy się z niczym innym, cholerne przejście z punktu A do punktu B zajmuje głównej bohaterce sto trzydzieści stron, w trakcie których nie dowiadujemy się niczego istotnego, a w połowie książki, kiedy już wydaje się, że akcja zaczyna się zawiązywać, dostajemy długą i nudną retrospekcję! Tak jakby autor się znudził i postanowił zacząć coś innego. Fakt, w końcowych partiach książki próbuje jakoś zebrać do kupy ponapoczynane wątki i zawiązać akcję. Wychodzi mu to wyjątkowo nieporadnie i w czasie lektury czułem się, jakbym obserwował ślimaka próbującego wykonać salto w tył. Generalnie fabuły w Admiralette jest na dwa rozdziały. Góra. A Tucholski rozwlekł to wszystko na całą książkę, niedługą wprawdzie, ale i tak okrutnie przegadaną.

Kreacja bohaterów wychodzi Tucholskiemu jak wszystko inne – czyli nie wychodzi wcale. Główna bohaterka – oczywiście piękna, oczywiście nastoletnia, oczywiście utalentowana i oczywiście głupia jak but z lewej nogi – nie posiada za grosz charakteru. Jest chodzącym słupem obserwacyjnym, marionetką w rękach autora służącą do bezsensownego przemieszczania z kąta w kąt (kolejna wada Admiraltte, bohaterka łazi, łazi i nic z tego nie wynika), by być akurat w tym miejscu, któremu autor chce poświęcić długi opis. Z pozostałymi postaciami jest podobnie – najczęściej pojawiają się i znikają bez wyraźnego powodu. Wyjątkiem jest może ojciec heroiny, ale i on charakteryzuje się kompletnym brakiem osobowości, poza tymi chwilami, w których autor każe mu być idiotą głęboko przekonanym o swojej mądrości.

Ale wiecie co? Wytrzymałbym to, gdyby nie fakt, że Admiralette to prawdopodobnie najgorzej napisana powieść, jaka istnieje. Narracja robi czytelnikowi krzywdę – właściwie w każdym zdaniu jest jakiś stylistyczny zgrzyt, który powoduje, że czyta się źle, obracane w głowie brzmi nienaturalnie i nie przystaje do niczego. Dialogi są kompletnym, przesiąkniętym kolokwializmami bełkotem – wszyscy bohaterowie mówią jak koledzy Tucholskiego ze studiów, niezależnie od tego czy mamy do czynienia z nastoletnią córką Admirała, starym gawędziarzem czy dowódcą wielkiego okrętu. I te cholerne opisy. Są wszędzie, są niepotrzebne, NIGDY nie opisują czegoś istotnego, nie służą podbudowie świata przedstawionego, a jedynie zanudzeniu czytelnika na śmierć. To właśnie język, jakim napisana jest powieść sprawił, że przedzierałem się przez nią mozolnie, strona po stronie, jak w jakimś kieracie. Co kilka zdań wzrok w akcie samoobrony instynktownie mi uciekał poza krawędź Kindle’a i musiałem zmuszać się do podjęcia lektury. Każda niezręczność językowa, każde niepoprawnie użyte sformułowanie, każdy nieporadnie umiejscowiony epitet budził moje coraz większe zażenowanie. Lektura Admiralette to tortura w najczystszej postaci. Ta książka przekracza barierę „powieści tak złych, że aż dobrych” i dodaje do niej kolejny poziom – powieść tak zła, że aż tak dobra, że aż zła. To powieść, przy której zacząłem rozważać koncepcję urządzenia nazwanego przeze mnie roboczo Przytrzymywaczem Rąk, Żeby Nie Wydrapać Sobie Oczu. Każda zdrowa na umyśle, szanująca swój zmysł estetyczny osoba powinna trzymać się od Admiralette jak najdalej.

No i macie swój rant. Mam nadzieję, że jesteście zadowoleni. Ja nie jestem – teraz muszę wyszorować sobie mózg drucianą szczotką i udać się na terapię. A Tucholskiego na początku było mi trochę żal. Ale tylko trochę i tylko na początku, bo dowiedziałem się, że jego książka miała liczne grono beta-czytaczy i trzyosobową redakcję. Nie wierzę, że przynajmniej jedna z tych osób nie przyszła do autora i nie powiedziała mu „Słuchaj, stary, to jest okropne. Nie wydawaj tego, bo się skompromitujesz”. No, ale skoro ego Tucholskiego nie dopuściło do świadomości, że napisał bubla, to niech teraz ego Tucholskiego zmaga się z miażdżącą krytyką jego dzieła. 

czwartek, 19 września 2013

Siedlisko żenady

fragment grafiki autorstwa Małgorzaty Śliwki, całość tutaj.
Droga polska literaturo fantastyczna. Nasze stosunki nigdy nie charakteryzowały się przesadną zażyłością. Powiedzmy to sobie wprost – jesteśmy od siebie oddaleni tak, jak to tylko możliwe. Z przykrością stwierdzam, że wina za taki stan rzeczy leży po Twojej stronie, bowiem za każdym razem, kiedy sięgam po jakąś fantastyczną książkę rodzimego autora, niemal zawsze okazuje się, że to tak okropna szmira, że już bardziej chyba się nie da. Im więcej polskich powieści z tego nurtu czytam, tym bardziej jestem zaskakiwany tym, że jednak może być jeszcze gorzej.

Siedlisko to powieść napisana przez dwóch autorów, co w tym przypadku oznacza, że dwie osoby połączyły swoje zasoby grafomani i literackiej niekompetencji, by napisać bezsprzecznie najgorszą książkę, jaką dane mi było w moim życiu przeczytać. Powieść grozy autorstwa Roberta Cichowlasa i Kazimierza Krycza czyta się z tą upiorną, sadomasochistyczną fascynacją, jaka towarzyszy obcowaniu z dziełem tak koszmarnie złym, nieudolnie skomponowanym i skopanym pod absolutnie każdym względem, że w pierwszej chwili wydaje się to niewyobrażalne. Z tego też względu uznaję Siedlisko za absolutny literacki fenomen, antydzieło sztuki pisarskiej. Język, jaki napisana jest ta powieść wręcz razi nienaturalnością. Dialogi brzmią jakby żywcem wyjęte w modnych ostatnio polskich paradokumentów pokroju Dlaczego ja?. Z kolei narrację napędzają żenujące, kolokwialne metafory, które brzmią pretensjonalnie i po prostu sztucznie. Tego na dłuższą metę nie da się czytać – właściwie każdy akapit raczy czytelnika tekstem w jakiś sposób budzącym zażenowanie. A kiedy dochodzimy do scen erotycznych, to już w ogóle całość zaczyna wyglądać wręcz groteskowo. To, co ci straszni ludzie zrobili w Siedlisku z językiem polskim przychodzi wszelkie pojęcie.

Siedlisko to powieść grozy, reprodukująca najbardziej ograne motywy gatunku (nawiedzony dom, Złe Miejsce, duchy, tragedia sprzed lat), ale robiąca to z gracją słonia w składzie porcelany i chyba tylko z obowiązku. Bo konstrukcja fabuły jest po prostu tragiczna – trzy czwarte powieści to pozbawiony fabularnego znaczenia, drobiazgowy opis życia głównego bohatera, młodego aktora samotnie wychowującego dwójkę dzieci. Przyznam, że to był właśnie lep, na który Siedlisko mnie złapało – bo samotni ojcowie są w polskiej literaturze fantastycznej nader nielicznie reprezentowani. Niestety, okazuje się, że Dawid Przywłocki, główny bohater Siedliska jest gigantycznym, narcystycznym bucem, który swoim odpychającym charakterem po dwakroć przebija Vukko Drakkainena, tudzież cały legion nieprzyjemniaczków tradycyjnie osadzanych w rolach głównych polskich powieści fantastycznych.

Przywłocki bez przerwy narzeka – na rodziców, na dzieci, na meneli, na ludzi żebrzących o autografy, na kelnerkę podającą mu kawę, na robociarzy, którym z kolei on parzy kawę (nieintencjonalnie surrealistyczna scena, w której główny bohater boi ekipę remontową hektolitrami kawy), na meneli, na przechodzącą obok Cygankę, na swojego menadżera, na prezentera telewizyjnego, na sąsiadów, na otoczenie… Poza kobietami, które podobają mu się tylko na poziomie seksualnym, nie ma ani krzty dobrego zdania o kimkolwiek, na kogo się natyka. Paradoksalnie, jest w tym trochę sensu, bo od takiego zapatrzonego w siebie dupka jak Dawid każdy, choć odrobinę przyzwoity, człowiek, trzymałby się z daleka. Jako, że narracja prowadzona jest z perspektywy pierwszej osoby, cały ten cierpki słowotok zajmuje sporą część narracji. Chwilami odnosiłem wrażenie, że Siedlisko zostało napisane tylko po to, by skanalizować życiową frustrację obu autorów. Obserwacje i dygresje, jakie czyni główny bohater rysują nam obraz człowieka mającego o sobie zdecydowanie zbyt wysokie mniemanie, nędznego nieudacznika, na którego wszyscy wokół się uwzięli. Z kimś taki trudno jest się identyfikować, czy choćby kibicować mu. Dawid bez przerwy bluzga, pije, narzeka, bluzga, narzeka, pije, pije, bluzga… To jest w gruncie rzeczy bardzo płytka postać i twórcy dopiero pod sam koniec, bardzo nieudolnie, starają się mu dopisać jakąś głębię.

Wspominałem już, że powieść jest źle skonstruowana. Otóż przez większość czasu absolutnie nic w niej się nie dzieje. Bohater zajmuje się swoimi dzieciakami, wynajmuje nianię, nadzoruje remont domu, jeździ po Krakowie, pije kawę i robi mnóstwo innych trywialnych rzeczy, które z punktu widzenia fabuły są absolutnie zbędne. W ogóle posunąłbym się do stwierdzenia, że pierwsze trzysta stron Siedliska (a cała powieść liczy ich czterysta czterdzieści dwa) są właściwie niepotrzebne, ponieważ wszelkie kluczowe informacje są udzielane dopiero na sam koniec, kiedy wiele się dzieje i wszystko kończy się bez wyraźnego sensu, zostawiając czytelnika bez odpowiedzi na wiele pytań. Oczywiście, niedomówienia w horrorach są popularnym środkiem literackim, ale niewprawnie użyte, odsłaniające za mało (lub za dużo) po prostu irytują i sprawiają wrażenie, że pisarz nie przemyślał konstrukcji fabularnej całości. A Siedlisko jest po prostu przepełnione pourywanymi wątkami złożonymi w ofierze na ołtarzu „szokującego zakończenia”.

Po ukończeniu lektury Siedliska z ciekawości przejrzałem kilka recenzji tej powieści na różnych blogach i portalach. O dziwo, niemal wszyscy oceniają tę powieść pozytywnie. Blogerkom książkowym (płci obojga) się nie dziwię – trzeba pozytywnie zrecenzować największy literacki kał, bo może następnym razem wydawca przyśle gratisowy egzemplarz czegoś, co kałem nie jest. Ale duże portale? Czy to ja mam jakieś wyjątkowo wysokie literackie wymagania? Czy krytyka w środowisku polskiego fandomu fantastycznego nie poznała się na tym ewidentnym literackim bublu, który nigdy nie powinien był zostać wydany? Patrzę i oczom nie wierzę.

PS: Oficjalnie zaprzeczam, jakbym rozprowadzał „w podziemiu” cykliczny prześmiewczy podcast, w którym czytam i na bieżąco komentuję powieść Siedlisko. Zaprzeczam, że można się w niego zaopatrzyć, przesyłając odpowiednią prośbę i deklarację dalszego nierozprowadzania pod adres michochnik@gmail.com. Stanowczo zaprzeczam tego typu plotkom i jednoznacznie się od nich odcinam, stwierdzając, że to zwykły stek kłamliwych bzdur, niemający żadnego pokrycia w rzeczywistości.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...