Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bugs Bunny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bugs Bunny. Pokaż wszystkie posty

piątek, 22 maja 2020

Historia żółtych rękawiczek

fragment grafiki promocyjnej


Osoby czytające Mistycyzm Popkulturowy dłużej niż kilka lat (pozdrawiam!) pamiętają zapewne fazę, gdy bardzo dużo pisałem na blogu o klasycznej animacji ze studia Warner Bros. Długie posty o historii pierwszej postaci ze stajni Looney Tunes, geneza Prosiaka Porky’ego, Kaczora Daffy’ego, początek kariery Texa Avery’ego… Przez długi czas była to jedna z moich największych popkulturowych fascynacji. Później moje zainteresowania – jak to zwykle bywa – zaczęły zmierzać w nieco innych kierunkach, ale i tak Zwariowane Melodie oraz pokrewne animacje do dziś mają dla siebie specjalne miejsce w moim sercu. Dlatego bardzo ucieszyłem się na wieść o tym, że po latach spychania ikonicznych postaci studia Warner Bros. na boczny tor (kilka ostatnich seriali animowanych ze świata Looney Tunes wyprodukował Cartoon Network) producenci postanowili na nowo rozruszać tę zakurzoną markę. W dwa tysiące osiemnastym roku zamówili tysiąc minut jakościowej animacji tworzonej przez najlepszych animatorów w branży. Nowe animacje w treści i formie możliwie mocno zbliżone są do złotej ery Looney Tunes, gdy przy kreskówkach pracowały takie legendy przemysłu jak Chuck Jones, Bob Clampett czy Mel Blanc.

Póki co światło dzienne ujrzały – nie licząc zamkniętych pokazów na festiwalach – dwie krótkometrażówki z tego worka. Pierwszą z nich jest Dynamite Dance, króciutka etiuda opowiadająca o bardzo standardowym pościgu Elmera za Bugsem. Druga to Pest Coaster, równie klasyczna w swej konstrukcji historia Bugsa w wesołym miasteczku. W chwili publikacji tej notki obie animacje można legalnie i za darmo obejrzeć na YouTube, na oficjalnych kanałach studia animacyjnego WB. Obie są też absolutnie znakomite. Ich twórcy włożyli wiele wysiłku w to, by za pomocą nowoczesnych narzędzi graficznych stworzyć animację w możliwie największym stopniu przypominającą tę z dawnych lat. Ręcznie malowane tła, bardzo płynna i wyrazista ekspresja postaci, starannie odzwierciedlone, nieuproszczone projekty postaci, żółte rękawiczki Bugsa… zaraz, jakie rękawiczki?

To często była pierwsza reakcja osób, którym podsyłałem linki do tych nowych produkcji. Wszystko wygląda naprawdę świetnie, tylko… czemu Królik Bugs ma żółte rękawiczki? Przecież klasyczny, najbardziej rozpoznawalny projekt tej postaci nie posiada tego typu udziwnienia. Bugs zawsze miał białe rękawiczki… prawda? Istotnie, jeśli wrócimy do absolutnego kanonu animacji z tym bohaterem – What’s Opera, Doc?, Rabbit Fire, Long-Haired Hare, Who Framed Roger Rabbit czy nawet Space Jam – Bugs konsekwentnie używa śnieżnobiałych rękawiczek. Czemu więc twórcy najnowszych kreskówek, którzy włożyli tyle wysiłku w wierne odwzorowanie klimatu klasycznych animacji Looney Tunes w tym jednym wypadku dali ciała? Odpowiedź na to pytanie jest na tyle interesująca, że postanowiłem poświęcić jej całą blognotkę i przy okazji rozruszać nieco moje mięśnie animacyjnego nerda.

Żeby znaleźć odpowiedź na to pytanie, musimy najpierw przyjrzeć się genezie Bugsa. Historii, która stała za powstaniem takich postaci jak Bosko, Daffy i Porky poświęciłem długie i wnikliwe blognotki, jednak dla największej gwiazdy ze stajni Looney Tunes nigdy tego nie zrobiłem. Czemu? Ponieważ – w przeciwieństwie do wymienionych wyżej postaci – dokładna geneza Królika Bugsa jest… szalenie skomplikowaną sprawą wymagającą dogłębnego researchu, na który ani wtedy ani teraz nie mam sił i zasobów. Widzicie, na ogół w takich sytuacjach sprawa jest stosunkowo prosta. Jakiś animator wymyślał postać, umieszczał ją w kreskówce, widzowie pozytywnie reagowali na ten debiut, więc ten sam animator (albo jego koledzy ze studia produkcyjnego, jeśli sam twórca nie był zainteresowany) tworzyli kolejne kreskówki z tym bohaterem. Po drodze postać często przechodziła jakieś drobne korekty projektu, dostawała stałego aktora głosowego (czyt. Mel Blanc wymyśla dla niej nowy, indywidualny głos) i tak oto dostajemy kolejną ikonę z bogatego panteonu Zwariowanych Melodii.

Z Bugsem sprawa była o wiele bardziej skomplikowana. Już sam jego najwcześniejszy prototyp – bezimienny królik z kreskówki Porky’s Hare Hunt z 1938 roku – był rezultatem burzy mózgów czterech albo pięciu artystów wymieniających się pomysłami. Co więcej, Porky’s Hare Hunt był bardzo wiernym rimejkiem wyprodukowanej jakiś rok wcześniej Porky’s Duck Hunt, w której to krótkometrażówce zadebiutował… Daffy. A zatem – prototyp Bugsa (o roboczym imieniu Happy Rabbit) powstał za sprawą grupy artystów wzorujących się na wczesnej inkarnacji Kaczora Daffy’ego. A to dopiero początek zamieszania. Happy zarówno w wyglądzie jak i charakterze drastycznie różnił się od znanego nam dzisiaj Bugsa. Proporcje jego ciała były znacznie bliższe prawdziwemu królikowi, był znacznie bardziej agresywny i antagonistycznie nastawiony do przeciwnika, a jego głos przypominał raczej Woody’ego Woodpeckera niż rozpoznawalny na pierwszy rzut ucha zawadiacki, brooklyński zaciąg Bugsa.

Happy powrócił w wyprodukowanym rok później Prest-O Change-O w reżyserii Chucka Jonesa. Jones nie zrobił – póki co – z postacią królika niczego rewolucyjnego. Jego inkarnacja Happy’ego była zimnym sadystą w stylu wielu animowanych postaci z tamtego okresu, zanoszącym się wysokim, przeszywającym śmiechem i płatającym często bardzo okrutne figle dwóm psiakom. Co ciekawe, korzystał przy tym z magii – fabularnie był bowiem królikiem należącym do prestidigitatora, który wykorzystywał go najpewniej w charakterze rekwizytu w słynnej sztuczce z cylindrem.

W tym samym roku kolejną kreskówkę o króliku, Hare-um Scare-um, stworzyli twórcy filmu, w którym zadebiutował – storyboardzista Ben „Bugs” Hardaway oraz animator Cal Dalton. W toku produkcji królik przypadkiem dostał w końcu swoje prawdziwe imię, choć tym razem nie zostało ono jeszcze oficjalnie użyte. Wiodący animator tej krótkometrażówki narysował bowiem postać królika i podpisał ją jako „Bugs’ Bunny” („Królik Bugsa” – czyli królik Bena Hardawaya), co później zostało zinterpretowane jako kanoniczne imię. W Hare-um Scare-um postać przeszła dość znaczącą przemianę. Zyskała bowiem odrobinę bardziej humanoidalne proporcje, niejednolite umaszczenie oraz… żółte rękawiczki.

Ewolucja postaci postępowała. W Elmer’s Candid Camera z 1940 wciąż jeszcze bezimienny królik stracił żółte – i jakiekolwiek – rękawiczki na rzecz białych łap. Postać przeszła kolejną bardzo radykalną przemianę i wyglądała już niemal jak znany nam Królik Bugs, choć nadal brakowało jej charakterystycznego głosu oraz niektórych manieryzmów. Na to przyszedł czas w A Wild Hare z tego samego roku, animację oficjalnie uznawaną za debiut postaci Królika Bugsa. Projekt postaci jest już niemal taki sam jak ten najsłynniejszy i najbardziej rozpoznawalny design, który wszystkim nam przychodzi do głowy gdy myślimy o Bugsie, pada pierwsze w historii „Eh, what’s up, Doc?” – i to wypowiedziane głosem niepodrabialnego Mela Blanca (wcześniej pod postać królika głos podkładał Arthur Q. Bryan). Rękawiczki są – białe.

Później królik – w swojej poprzedniej wersji, aczkolwiek w białych rękawiczkach – przewinął się jeszcze w drobnej gościnnej roli w animacji Patient Porky. Kolejna animacja z tą postacią okazała się w 1941 roku. Był to Elmer’s Pet Rabbit i to właśnie w tej produkcji Bugs oficjalnie dostał swoje imię. Pojawiło się ono na planszy tytułowej, wstawionej po tym jak A Wild Hare odniósł naprawdę dużą popularność wśród widzów i jasnym było, że panteon Zwariowanych Melodii zyskał właśnie kolejną gwiazdę. Bugs pojawia się tam w jednej ze swoich inkarnacji przejściowych – mniej rozwiniętej niż ta z A Wild Hare, ale bardziej niż wszystkie poprzednie. I są żółte rękawiczki.

Kto stoi zatem za powstaniem postaci Bugsa? Hardaway i Dalton, którzy stworzyli Happy’ego czy Tex Avery, od którego de facto ściągnęli tę postać po prostu przerabiając kaczkę na królika? A może Chuck Jones, który jako pierwszy sięgnął po Happy’ego, a później – gdy inni ustanowili już ostateczny design i manieryzmy Bugsa – wyposażył go w jego kluczowy komponent, czyli zasadę „Nigdy nie zaczynaj walki, ale zawsze ją kończ”? Ciężko nawet powiedzieć, w której animacji tak naprawdę zadebiutował Bugs. Nie jest to wyjątkowa sytuacja, bo powstawanie większości ikonicznych postaci było procesem, nie momentem – jednakże w przypadku Bugsa mamy do czynienia z naprawdę skomplikowanym i pokręconym procesem, w którym brało udział wiele kreatywnych osób równolegle pracujących nad tym samym pomysłem i niekoniecznie mających spójną wizję. Nic dziwnego, że z tego twórczego chaosu wyłoniła się postać tak unikalna jak Królik Bugs.

Ale miało być o rękawiczkach, prawda? Porozmawiajmy najpierw, skąd właściwie wziął się ten trend zakładania animowanym postaciom na dłonie rękawiczek – nawet w sytuacjach, gdy poza nimi nie noszą absolutnie niczego. Jak chyba każda decyzja artystyczna w animacji, ta również ma swój początek w czystym pragmatyzmie. Dłonie to – obok twarzy – najważniejsze narzędzia w kwestii wizualnej ekspresji postaci. Gestykulacja, interakcja z innymi postaciami i otoczeniem… dłonie są szalenie istotne w animacji. Szczególnie tej klasycznej, z początku XX wieku, która nie wypracowała jeszcze indywidualnej poetyki i siłą rzeczy musiała opierać się na najbliższych jej sztukach pokrewnych. W tym przypadku były to występy komików, którzy od zawsze „sprzedawali” swój humor również dzięki wyrazistej ekspresji i gestykulacji.

Dłonie są zatem ważne – i ważne jest, by były precyzyjnie animowane. Swoją drogą jest to również powodem, dla którego klasyczne animowane postacie mają zwykle cztery palce zamiast pięciu. Jeden palec mniej to jedna piąta mniej zachodu z płynnym animowaniem tak złożonej i posiadającej wiele zgięć, stawów i niuansów konstrukcji jak ludzka dłoń. A przypominam, że zwykle mamy je dwie, co przysparza biednym animatorom mnóstwa pracy, którą muszą wykonać dobrze, w przeciwnym wypadku misternie budowana ekspresja siądzie.

Wróćmy zatem do rękawiczek. Najwcześniejsze animacje Disneya i koncernu Braci Warner animowane były w czerni i bieli oraz wyświetlane na najwcześniejszych projektorach kinowych, które nie zapewniały aż tak znowu dobrej przejrzystości obrazu. Postać najczęściej bywała mniej lub bardziej człekokształtną plamą czerni poruszającą się pośród innych plam czerni na czarno-białym tle. To sprawiało, że często jej dłonie zlewały się z innymi elementami otoczenia albo nawet z jej własnym ciałem. W sytuacji, gdy akcja była szybka i dynamiczna kończyło się to chaosem. Jeśli obejrzycie wczesne kreskówki z Krazy Katem (przykład) czy jakąkolwiek inną animację z tamtego okresu, z pewnością zauważycie problem. Ich twórcy starali się go niwelować dodając biały obrys dłoni w momencie, gdy znajdowała się na czarnym tle, ale znów – projektory nie zawsze były w stanie czytelnie wyświetlić materiał, więc był to zaledwie półśrodek.

Rozwiązaniem okazały się grube, najczęściej śnieżnobiałe rękawiczki z wyrazistym ciemnym obrysem, które wyraźnie odcinać się będą od tła, niezależnie od tego, jakiekolwiek by ono nie było. Z czasem, gdy upowszechniło się kino w kolorze, a jakość wyświetlania poprawiła się, problem malał. Jednak do tego czasu rękawiczki stały się już tak rozpoznawalnym elementem projektu postaci, że zostawiano je – z przyzwyczajenia, szacunku dla tradycji albo po prostu dlatego, bo widzów konfundował ich brak. Nawet postacie wymyślane współcześnie, w erze jakościowej animacji telewizyjnej, które jednak nawiązują do tamtej epoki – jak Animaniacy czy Buster Bunny z Tiny Toon Adventures – posiadają białe rękawiczki.

No dobrze, czemu jednak Bugs przez chwilę miał żółte? To taki dziwny wybór artystyczny, prawda? Nie udało mi się dokopać do żadnych wypowiedzi twórców postaci na ten temat, więc pozostają mi spekulacje. Wydaje mi się, że dobrym tropem jest moment powstania Bugsa – na samym początku przejścia z czarno-białej animacji kinowej na kolorową. Pierwsze prototypy postaci debiutowały w czerni i bieli, ale większość „pełnoprawnych” animacji z Bugsem były jednocześnie jednymi z pierwszych filmów animowanych WB. stworzonych z myślą o kolorze. Twórcy nie do końca byli jeszcze pewni, w jaki sposób czytelna widoczność dłoni postaci działać będzie przy pełnej palecie barw. Wydaje mi się, że dobrą wskazówką jest film animowany z 1946 roku, Rhapsody Rabbit. Na jej początku Bugs nosi białe rękawiczki… ale zmienia je na jasnożółte przed swoim fortepianowym występem. Co ma sens – klawisze fortepianu są białe, a cała animacja opiera się na pokazaniu jak dłonie królika śmigają po klawiaturze, więc ryzyko, że oko widza przestanie nadążać za tym, co się dzieje było spore. Żółte rękawiczki były logicznym rozwiązaniem tej sytuacji.

Nie chciałbym jednak nikogo wprowadzać w błąd – liczbę kreskówek, w których Bugs nosi żółte rękawiczki policzyć można na palcach jednej ręki. Tytuły wszystkich z nich padły już tym tekście i ciężko jest udawać, że był to jakiś znaczący element charakteryzacji Bugsa na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych. To mała, koniec końców nic nieznacząca ciekawostka, która przewinęła się przez kilka początkowych faz projektowania postaci i do której nigdy nie przywiązywano zbyt wielkiej wagi. Najwyraźniej do teraz – wszystko wskazuje na to, że Bugs z najnowszej inkarnacji krótkometrażówek Looney Tunes konsekwentnie nosił będzie żółte rękawiczki. Nie tylko on zresztą – trailer pokazuje, że Porky i Marvin, którzy nigdy nie nosili żółtych rękawiczek, tym razem również będą mieli je żółte.

Czemu? Cóż… nie wiem. Rozczarowująca odpowiedź jak na puentę długiego tekstu kreślącego historię oraz kontekst całego zagadnienia, prawda? Gdybym miał strzelać – a dopóki nie wypłyną konkretne wypowiedzi twórców tych nowych animacji, nie pozostaje mi właściwie nic innego – jest to hołd złożony tym czasom, w których wszystko było jeszcze płynne, elastyczne, nowe i ekscytujące. Gdy formowały się dziś ikoniczne postacie, takie jak Elmer Fudd, Bugs czy Daffy, a projekty zmieniały się z filmu na filmu, niekiedy w bardzo radykalny sposób. Jest w tym pewna twórcza energia i wydaje mi się, że tę właśnie energię próbowali uchwycić twórcy najnowszych Looney Tunes.

I, niech mnie diabli, ale póki co skłonny jestem przyznać, że im się to udało.

niedziela, 7 lutego 2016

Biegnij Lola, biegnij!

fragment okładki, całość tutaj.

Looney Tunes: Rabbits Run to pierwszy od pięciu lat pełnometrażowy film animowany, w którym głównymi postaciami są bohaterowie doskonale znanych nam i lubianych kreskówek spod znaku Braci Warner. Jako, że to produkcja docelowo skierowana od razu na rynek DVD nie spodziewałem się po niej niczego specjalnie dobrego. I słusznie, bo to - nie oszukujmy się - zwyczajny średniak. Co prawda ma kilka mocnych punktów i generalnie wstydu marce Looney Tunes nie przynosi (w przeciwieństwie do najnowszej produkcji telewizyjnej z Bugsem w roli głównej), a poza tym robi naprawdę fajne rzeczy z paroma ikonicznymi postaciami tego panteonu.

Pierwszym zaskoczeniem jest fabuła - zamiast spodziewanej komedii pomyłek otrzymałem bowiem… film sensacyjny. Looney Tunes: Rabbits Run opowiada o Loli, która wskutek splotu niezwykłych okoliczności wchodzi w posiadanie rzadkiego kwiatu będącego kluczem do wynalezienia niewidzialności. Na wspomnianą roślinę polowała armia (z Foghornem Leghornem w roli generała) we współpracy z FBI (któremu w tej akcji przewodzi agent Elmer Fudd). Tymczasem Lola - świeżo zwolniona z pracy za bujanie w obłokach - używa pyłu kwiatowego, by stworzyć specjalną mieszankę perfum mających zapewnić jej sławę i chwałę. Oczywiście FBI szybko ją namierza i rozpoczyna się trwająca aż do wielkiego finału gonitwa. W ucieczce Loli pomaga świeżo poznany taksówkarz (Bugs Bunny). Tymczasem sprawa ulega komplikacjom gdy okazuje się, że łapy na miksturze niewidzialności chce położyć jakaś tajemnicza siła z zewnątrz - pozwolę sobie nie zdradzać, kto to taki, choć trailer filmu dość perfidnie to zaspoilerował. Były szef Loli (w tej roli Giovanni Jones, znany jako śpiewak operowy z klasycznej animacji Long-Haired Hare) również chce zdobyć miksturę Loli, święcie przekonany, że w istocie jest ona niesamowicie wartościowymi perfumami. W całą tę aferę miesza się jeszcze włamywacz i bandyta Yosemite Sam, który co prawda nie ma najmniejszego pojęcia, co się wokół niego dzieje i co chodzi z tą różową fiolką, którą wszyscy obsesyjnie chcą zdobyć, ale mimo to przyłącza się do wielkiej gonitwy za parą uciekających z Nowego Jorku do Francji królików.

Jak wypada zaimplementowanie sensacyjnej formuły do świata Looney Tunes? Nieźle, choć bez fajerwerków. Sama fabuła jest maksymalnie sztampowa i jeśli ktoś obejrzał choćby kilka filmów sensacyjno-komediowych nie znajdzie w Rabbits Run niczego odkrywczego. Ot - para głównych bohaterów ucieka przed kolejnymi zagrożeniami, epizodyczni bohaterowie okazjonalnie pomagają (albo przeszkadzają) im w ich ucieczce i tak aż do końca filmu. Jedyne, do czego mogę się przyczepić to fakt, że w filmie jest zdecydowanie za mało zwariowanego slapsticku spod znaku Texa Avery’ego, choć w trakcie ucieczki Loli i Bugsa okazji do tego typu atrakcji było całe mnóstwo. Co prawda totalnie ześwirowany finał w pewnym stopniu mi to wynagrodził, ale i tak przez większość czasu twórcy tej kreskówki jakby zapominali o konwencji Looney Tunes i zamiast tego tworzyli „normalną” komedię sensacyjną z gadającymi zwierzętami w roli głównej. 

Postacie… mają, hmm, interesujące osobowości. Czytałem, że Rabbits Run w dużej mierze odtwarza sylwetki charakterologiczne bohaterów wymyślone na potrzeby The Looney Tunes Show, którego jeszcze nie oglądałem, więc nie mogę tego potwierdzić. W każdym razie - część zmian charakterologicznych jest… dziwna. Bugs przez większość czasu nie jest tricksterem, tylko everymanem i notorycznie pada ofiarą slapstickowych gagów, Daffy - który pojawia się jedynie na kilka minut, po czym znika z horyzontu zdarzeń - jest kompletnym idiotą pozbawionym jego unikalnego uroku narcyza z przerośniętym ego… trochę to dziwi i rozczarowuje. Oczywiście, jeśli przyjmiemy, że postaci z Looney Tunes to aktorzy i potraktujemy cały film z poziomu meta (to znaczy, że prezentowane w nim zdarzenia nie są „prawdziwe”, a jedynie wymyślone na potrzeby filmu akcji, w którym występują animowani aktorzy) coś takiego jest znacznie łatwiejsze do przełknięcia. Tym bardziej, że nie jest aż tak źle - w finale Bugs na chwilę odzyskuje swoją osobowość karmicznego prankstera, a nieco wcześniej wskakuje w damskie ciuchy. Kiedy Królik Bugs przebiera się za kobietę, wiedzcie, że wszystko jest tak, jak być powinno.

Inne zmiany charakterów wypadły całkiem nieźle. Swoistej rehabilitacji za całe dekady upokorzeń doczekał się Elmer, który w Rabbits Run jest całkiem kompetentnym i rozsądnym agentem FBI. W filmie pojawiają się również Mac i Tosh, dwóch nierozłącznych, przekomicznie uprzejmych względem siebie gofferów, (gatunek żyjących w Ameryce Północnej gryzoni - w polskiej wersji językowej przerobiono ich na susły), których w tej animacji sportretowano jako gejowską parę, potwierdzając tym samym wcześniejsze moje podejrzenia wobec tych postaci. I wiecie co? To wyszło po prostu znakomicie - kłótnia małżeńska tej dwójki była jedną z najzabawniejszych scen w całej animacji. Ten zabieg okazał się naprawdę fajnym rozwinięciem i pogłębieniem tych gości, w dodatku idealnie pasującym do ich wcześniejszych inkarnacji (nie oszukujmy się, Mac i Tosh już w kreskówkach z lat czterdziestych zachowywali się jak stare małżeństwo) i otwierającym furtkę do wielu nowych, świeżych gagów. 

Poza tym, Rabbits Run jest gigantycznym festiwalem gościnnych występów - co kilka minut musiałem pauzować film, by przekonać się czy wypatrzona gdzieś w tle postać nie jest aby zmyślnym cameo jakiegoś mniej znanego bohatera Looney Tunes. W pewnym momencie wypatrzyłem nawet… Normana! Wielkie podziękowania dla ekipy tworzącej ten film za naszpikowanie go potężną liczbą smaczków dla hardcorowych fanów Zwariowanych Melodii - jedynie oni wypatrzą (i zachwycą się) Dana Backslide’a z The Dover Boys, który na ćwierć sekundy pojawia się w jednej scenie albo Bizarro Daffy’ego z Duck Amuck, który przemyka przez ekran w czasie finałowego zamieszania. Widać, że - mimo wszystkich mniej lub bardziej uzasadnionych zmian - ten film stworzyli ludzie mający do Looney Tunes ogromny szacunek i jeszcze większe serce. Zaiste, do pełni szczęścia brakowało mi jedynie Timber Wolfa.

Ale wiecie, co jest w tym filmie najlepsze? Lola. Jej inkarnacja z Rabbits Run jest po prostu wspaniała. Jak pamiętamy Lola zadebiutowała w Space Jam, gdzie cała jej charakteryzacja sprowadzała się do bycia seksowną, wysportowaną i… trochę płaską charakterologicznie Smerfetką. Tutaj Pierwsza Dama Looney Tunes jest bardzo zwyczajną dziewczyną, z którą każdy może się identyfikować, a jednocześnie bujającą w obłokach gadułą, która wszakże ma dość rozumu, by wiedzieć, co robić by przetrwać i dość determinacji, by dążyć do upragnionego celu. Nie jest chodzącym stereotypem, nie jest karykaturą przesadnej kobiecości - w jakiś sposób wszystkie jej cechy charakteru doskonale ze sobą współgrają tworząc tym samym bardzo sympatyczną, wyrazistą bohaterkę. Zaskoczyło mnie, że Lola jest właściwie protagonistką Rabbits Run - dostaje więcej czasu antenowego, niż Daffy czy nawet Bugs, a cała fabuł kręci się właściwie wokół niej. Gdyby była źle skomponowaną, irytującą postacią cały film byłoby nie do wytrzymania. Na szczęście jest zupełnie odwrotnie i to między innymi dzięki Loli Rabbits Run ogląda się bardzo przyjemnie.

Niestety pod względem audiowizualnym jest… cóż, źle. Animacja jest chwilami wręcz boleśnie oszczędna, projekty otoczenia maksymalnie uproszczone, a animatorzy chwytają się wszelkich możliwych sztuczek, by uprościć sobie robotę - idę o zakład, że cały wątek  mikstury niewidzialności był wymyślony po to, by w niektórych scenach przyoszczędzić na animacji. Po pewnym czasie można się przyzwyczaić, ale i tak od czasu do czasu jakieś skróty animacyjne są tak boleśnie widoczne, że budzi to niesmak. Projekty postaci na szczęście nie są tak skopane jak w nieszczęsnym Wabbicie i bohaterowie na ogół przypominają samych siebie… może z wyjątkiem Elmera, któremu podejrzanie się schudło. Piosenki są dwie i o ile pierwsza jest straszna i kaleczy uczy, o tyle druga litościwie nie zapada w pamięć i już pięć minut po zakończeniu segmentu muzycznego nie byłbym w stanie jej zanucić. Przyzwoicie wypadły głosy postaci - pod Bugsa, Daffy’ego i kilka innych postaci głos podkłada weteran dubbingu Jeff Bergman i sprawdza się w tych rolach bardzo dobrze. Lola przemawia do nas głosem Rachel Ramras, nieznanej mi dotychczas aktorki - i wypada naprawdę świetnie, choć momentami może trochę zbyt powściągliwie (ale to naprawdę drobiazg). Z ciekawostek - głosu Yosemite Samowi użycza nie kto inny jak Maurice LaMarche, doskonale znany z roli Mózga z kreskówki Pinky and the Brain. Ze wszystkich występujących w Rabbits Run aktorów jemu chyba najlepiej wychodzi podrabianie głosu Mela Blanca. Trochę żałuję, że tragicznie zmarły przed kilkoma dniami Joe Alaskey nie wziął udziału w tej produkcji - dobrze byłoby usłyszeć go po raz ostatni.

Słowem - Looney Tunes: Rabbits Run to średniak, ale bardzo sympatyczny. Jeśli nie przeszkadzają Wam wymienione przeze mnie w notce wady i niedociągnięcia, spokojnie możecie sięgnąć po ten film i całkiem nieźle się przy nim bawić. Nie jest to w żadnym razie mistrzostwo świata na miarę produkcji Chucka Jonesa czy ekipy, która w latach dziewięćdziesiątych produkowała Tiny Toon Adventures i Animaniacs, ale powiedzmy to sobie otwarcie - tamte czasy już raczej nie wrócą. A nawet jeśli, to na pewno niezbyt szybko. Ale jeśli przyszłe produkcje w bohaterami Zwariowanych Melodii w rolach głównych będą utrzymywały poziom Rabbits Run to i tak będę usatysfakcjonowany.

czwartek, 26 marca 2015

Pierwsza miłość Królika Bugsa

fragment grafiki autostwa Ivelliosa1988, całość tutaj.

Lola Bunny - bohaterka produkcji animowanych ze stajni Warner Bros - już w chwilę po swoim debiucie w (nie)sławnym filmie Space Jam spowodowała sporo zamieszania, dzieląc fanów i wywołując rozliczne dyskusje. Zwolennicy Loli wskazywali na zaradność i niezależność bohaterki, która bez żadnego problemu dorównuje swoim starszym i bardziej znanym kolegom, przeciwnicy krytykowali bardzo sugestywną seksualizację Loli oraz fakt, że w filmie padła ona ofiarą tak zwanej pozytywnej dyskryminacji - jako jedyna z animowanych postaci nie pada w Space Jam ofiarą slapstickowych gagów. Czego by o Loli nie pisać, mimo relatywnie krótkiego stażu żeńska odpowiedniczka Królika Bugsa weszła na stałe do panteonu postaci Looney Tunes. Niewiele osób jednak wie, iż nie była ona pierwszą tego typu postacią i mało brakowało, by ktoś inny zajął jej miejsce w Space Jam. Ktoś ze znacznie dłuższym stażem i co najmniej równie interesującą historią. Kto taki? Poznajcie Honey Bunny.

Cofnijmy się do 1953 roku. Jeden z animatorów Warnera, Robert McKimson (człowiek, który stworzył najbardziej rozpoznawalny, ikoniczny design Królika Bugsa) publikuje w komiksowej serii Bugs Bunny’s Album krótką opowieść o bujającej w obłokach siostrzenicy Królika Bugsa, która marzy o wyjeździe do Afryki. To debiut Honey, lecz bynajmniej niejedyna dotychczasowa próba stworzenia żeńskiego odpowiednika postaci Królika Bugsa. W animacjach i komiksach pojawiały się już wcześniej króliczki wchodzące w interakcje z najsłynniejszym bohaterem Warner Bros. Choćby w Hold the Lion, Please z 1942 roku, gdzie poznajemy żonę (!) Bugsa. W Hare Splitter z 1948 poznajmy Daisy Lou, jeszcze inną króliczkę, do której smali cholewki Bugs. To w dużej mierze na Daisy Lou wzorowane były kolejne inkarnacje Honey... ale nie uprzedzajmy wypadków.

Pierwotnie Honey Bunny miała być jedynie jednorazową bohaterką epizodyczną, podobnie zresztą jak inni członkowie króliczej rodziny przedstawiani na łamach Bugs Bunny’s Album. Idea na żeński ekwiwalent Bugsa - a wraz z nią i Honey - powróciła trzynaście lat później, ponownie na łamach komiksu. Tym razem było to czasopismo Bugs Bunny Comic Book, w którym czytelnik mógł poznać nową, gruntowanie przeprojektowaną wersję Honey. Króliczka dostała nowy design, odpowiadający stylowi przedstawiania postaci kobiecych w latach sześćdziesiątych (fryzura i sposób ubierania się) oraz inny origin. Honey z siostrzenicy Bugsa stała się jego fanką i admiratorką. Od tej pory bohaterka pojawiała się w komiksach dość regularnie - przedstawiana była czasami jako dziewczyna Bugsa, czasami jako jego przyjaciółka. Taki stan rzeczy trwał mniej więcej do końca lat osiemdziesiątych. Równolegle Warner Bros wykorzystywało również wizerunek króliczki w swoich gadżetach i materiałach promocyjnych oraz kolekcjonerskich. Honey nigdy jednak nie zagościła w żadnej animacji. Ciekawostką jest fakt, że bohaterka występowała w przedstawieniach teatralnych w amerykańskich parkach rozrywki. W latach dziewięćdziesiątych Honey pojawiła się w grze video Bugs Bunny Crazy Castle wyprodukowanej na konsolę NES (w Polsce można było zagrać w tę produkcję na Pegasusie), oczywiście jako etatowa damsela w disterssie, którą musiał oswobodzić Bugs.

Przejdźmy jednak do Space Jam - otóż Honey miała mieć w tym filmie swój kinowy debiut. To, że ostatecznie do tego nie doszło, jest winą concept artisty, który narysował Honey tak, jakby była ona Bugsem uprawiającym crossdressing - co zresztą dość kwaśno skwitowała osoba odpowiedzialna za selekcję grafik koncepcyjnych. Kolejne próby przeprojektowania postaci skończyły się w końcu stworzeniem jej właściwie na nowo, od podstaw. Miejska legenda głosi, że Lola miała być początkowo trzynastolatką, ale pomysł upadł przez… Ronalda McDonalda. Otóż Warner Bros miało wówczas podpisaną umowę na gadżety umieszczane w zestawach Happy Meal. Kiedy włodarze McDonald’s zobaczyli projekt Loli (noszącej wtedy jeszcze robocze miano Lola Rabbit) i uświadomili sobie, że trzynastolatka będzie oczywistą love interest portretowanego na ogół jako dorosły królik Bugsa, zakrztusili się Big Macami i natychmiast zawetowali ten pomysł. Space Jam był zresztą ostatnią produkcją ze stajni Warner Bros, która była tematem gadżetów dodawanych Happy Meal, bo niedługo potem McDonald’s podpisał umowę z Disney’em. O Loli niezbyt pochlebnie wyrażał się Chuck Jones, legendarny animator odpowiedzialny za najsłynniejsze kreskówki z bohaterami Looney Tunes - dość otwarcie uznał, że Lola to mokry sen zboczonych furrystów, co budzi jego obrzydzenie. Można się zastanawiać na ile ta krytyczna opinia wzięła się z faktu, iż twórcy filmu konsekwentnie odrzucali wszystkie sugestie Jonesa.

A zatem Honey umarła, niech żyje Lola. No, nie do końca umarła - po chwilowej eksplozji popularności filmu Space Jam Honey na pewien czas wróciła do gry (po ponownym przeprojektowaniu - ale o tym trochę później), występując na sygnowanych logiem braci Warner gadżetach i materiałach kolekcjonerskich. Zmieniło się to w latach zerowych XXI wieku, gdy Lola zupełnie już zastąpiła Honey we franczyzie Looney Tunes. Trochę szkoda - Honey to postać z bogatą i całkiem interesującą historią. Sympatyczna króliczka jest chyba najpopularniejszą postacią Looney Tunes, która nigdy nie pojawiła się w żadnym filmie animowanym Warner Bros.

Można się zastanawiać, czemu - mimo stosunkowo dużej popularności - Honey nigdy nie pojawiła się w żadnej animacji Looney Tunes. Częściowo może tłumaczyć to fakt, iż bohaterka miała bardzo często zmieniany design. W swoim debiucie w latach pięćdziesiątych była białą króliczką w ciemnoniebieskiej sukience i kokardce na głowie. W latach sześćdziesiątych, w czasie swoich regularnych wystąpień w Bugs Bunny Comic Book, Honey zyskała bardziej ludzkie proporcje ciała oraz grzywkę. Zmianie uległo także jej umaszczenie - z białego na ciemnopomarańczowe. Nieco inaczej wyglądała jednak na materiałach promocyjnych, gdzie przypominała bardziej Bugsa w peruce i zielonej spódniczce. W latach osiemdziesiątych trend ponownie się zmienił i Honey jeszcze mocniej upodobniła się do Bugsa, różniąc się od niego właściwie tylko rzęsami i odrobinę innymi proporcjami sylwetki. Ogółem publika poznała cztery, może pięć różniących się od siebie projektów tej bohaterki i zwyczajnie nie było szans, by któryś z nich utrwalił się w pamięci masowego odbiorcy. Szczególnie, gdy na scenę wkroczyła Lola. Można - i trzeba - się spierać, czy pomysł na tak ewidentną seksualizację Loli był trafny, ale nie da się zaprzeczyć, że ta koncepcja była czymś, co sprawiło, że Lola zapadła nam w pamięć i stała się rozpoznawalną bohaterką.

Pod koniec chciałbym wspomnieć o chyba najbardziej zaskakującej rzeczy związanej z Honey - w czasie researchu do tej notki odkryłem, że ta bohaterka ma swój mały fandom w naszym kraju. Istnieje strona internetowa (w języku polskim i angielskim), która gromadzi informacje i ciekawostki o Honey Bunny i nie ukrywam, że w ogromnym stopniu ułatwiła mi ona zbieranie informacji do tej notki. To niesamowicie pozytywna rzecz - nawet tak, zdawałoby się, niszowa bohaterka może mieć małą grupkę fanów, którzy dbają o jej historię i nadal o niej pamiętają.

PS: Nie macie pojęcia, jakie przerażające rzeczy widziałem, szukając grafiki do zilustrowania tej notki. Nie mam nic przeciwko furrystom, każdemu jego porno (tutaj nawet dosłownie), ale błagam, trzymajcie to gdzieś z dala od guglowej wyszukiwarki.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...