Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mark Fisher. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mark Fisher. Pokaż wszystkie posty

piątek, 4 grudnia 2020

Depresja. Mark Fisher



Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć w tym miejscu. Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube. 

Depresja jest poważnym zaburzeniem, z którym zmaga się wiele osób na całym świecie i w naszym kraju. W tym materiale chciałbym przyjrzeć się pewnemu specyficznemu ujęciu tej choroby, które często pomijane jest w dyskursie na ten temat, a mnie osobiście wydało się bardzo interesujące. Sprawa jest jednak bardzo delikatna, dlatego już na wstępie chciałbym zaznaczyć kilka rzeczy. 

Po pierwsze – nie posiadam wykształcenia medycznego w zakresie leczenia zaburzeń psychicznych. Ani jakiegokolwiek innego, skoro już o tym mowa. W trakcie pracy nad tym materiałem konsultowałem się jednak z wykwalifikowanymi specjalistami i specjalistkami, którzy użyczyli mi swojej wiedzy w tym zakresie. Tym niemniej, w żadnym wypadku nie traktujcie mojego wideoeseju jako definitywnego źródła wiedzy medycznej. 

Po drugie – temat, który chcę poruszyć czasami skłania niektóre osoby do mylnej konkluzji, że leczenie depresji nie ma sensu. Nie jest to prawdą i zadbam o to, by nigdy nie zasugerować czegokolwiek w tym rodzaju w ramach mojego dalszego wywodu. Chcę jednak, by wybrzmiało to wyraźnie już w tym momencie. Depresja jest uleczalna, a skuteczna terapia przeprowadzona pod okiem doświadczonej, wykwalifikowanej osoby czyni życie lepszym i bardziej pozytywnym doświadczeniem. 

Po trzecie – jeśli podejrzewacie u siebie depresję, proszę, zwróćcie się o pomoc do lekarza oraz do osób, do których macie zaufanie. W chwili, w której nagrywam ten materiał leczenie psychiatryczne jest w naszym kraju darmowe i w całości refundowane przez państwo. Nie trzeba mieć ubezpieczenia, żeby się o nie ubiegać. W opisie poniżej tego materiału przygotuję zestaw linków do artykułów, które pomogą Wam znaleźć możliwie szybką i profesjonalną pomoc. 


W tysiąc osiemset pięćdziesiątym trzecim roku amerykański pisarz Herman Melville – najszerzej znany zapewne jako autor Moby’ego Dicka – opublikował dziwną, niedługą nowelę pod tytułem Kopista Bartleby. Historia z Wall Street. Utwór zadebiutował w wydawanym ówcześnie miesięczniku literackim Putman’s Monthly Magazine, gdzie opublikowany został anonimowo, w dwóch odcinkach. Jego lekko poprawiona wersja ukazała się trzy lata później, w zbiorze opowiadań Melville’a Piazza Tales, który w naszym kraju ukazał się w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku pod tytułem Weranda i inne równie prawdziwe opowieści nakładem Wydawnictwa Literackiego. W oryginale opowiadanie można legalnie i za darmo przeczytać na Wikisource albo na stronie internetowej Projektu Gutenberg zajmującego się archiwizacją dzieł kultury znajdujących się w domenie publicznej. 


Kopista Bartleby. Historia z Wall Street opowiada historię urzędnika żyjącego na Manhattanie w dziewiętnastym wieku. Jej narratorem jest bezimienny i nieźle prosperujący prawnik, pracodawca głównego bohatera, czyli tytułowego Bartleby’ego. Początkowo Narrator wypowiadał się o Bartlebym bardzo dobrze, chwalił go za pracowitość i sumienność, którymi to cechami wyróżniał się na tle pozostałych kopistów pracujących w kancelarii narratora. Do czasu. Pewnego razu, gdy narrator poprosił Bartleby’ego o powtórne sczytanie dokumentu, by wyłapać w nim ewentualne błędy lub przeoczenia – co było rutynowym zadaniem, które nie zabrałoby mu wiele czasu – Bartleby, łagodnym, spokojnym głosem odpowiedział „Wolałbym nie, jeśli łaska”. 

*

Jeśli śledzicie mój kanał od dłuższego czasu, z pewnością nieobce jest Wam nazwisko Marka Fishera, brytyjskiego krytyka, teoretyka kultury, wykładowcy i filozofa, który mimo skromnego dorobku intelektualnego wywarł naprawdę duży wpływ na to, w jaki sposób postrzegamy i rozumiemy otaczającą nas rzeczywistość kulturowo-społeczną. Jego pracy o hauntologii, czyli złożonej, specyficznej wersji nostalgii, która sprawia, że bardziej interesuje nas odtwarzanie starych estetyk zamiast wymyślanie nowych, poświęciłem już jeden wideoesej. Dziś jednak chciałbym porozmawiać o czymś nieco cięższym, o czym Fisher opowiadał na przestrzeni całej swojej twórczości. 

Tym czymś jest depresja. Ale ujmowana nie z perspektywy medycznej, tylko kulturowej, ekonomicznej oraz społecznej. Oczywiście depresja jest przede wszystkim chorobą w sensie medycznym, ale tak samo jak każda choroba, ma swoje przyczyny. Jak pisał Fisher w swojej książce Realizm Kapitalistyczny: 

Jeśli prawdą jest, że depresja bierze się z obniżonego poziomu serotoniny w organizmie, nadal pozostaje pytanie, czemu konkretne osoby mają niski poziom serotoniny. A to wymaga społecznego i politycznego wyjaśnienia. 

Choroby nie biorą się znikąd. Jeśli w jakiejś populacji mamy do czynienia z plagą zatruć, te zatrucia mają jakieś swoje źródło, na przykład zanieczyszczoną wodę, którą piją członkowie tej populacji. I dopiero po zidentyfikowaniu tego problemu i wyeliminowaniu go, na przykład wprowadzając skuteczniejsze sposoby oczyszczania wody albo korzystając z innego źródła, możemy uporać się z plagą zatruć. Medyczna identyfikacja problemu nie sprawi, że problem przestanie się pojawiać. Do tego doprowadzić może jedynie zmiana otaczającego nas świata w taki sposób, by pozbyć się czynnika chorobotwórczego. A to nie jest coś, w czym mogą nam pomóc lekarze. To sprawa polityków i działaczy społecznych. 

Depresja pełni bardzo specyficzną szczególną rolę w tym niesamowicie skomplikowanym kłębowisku procesów i wydarzeń, jakim jest współczesność. W dyskusjach na temat zaburzeń depresyjnych czy, szerzej, chorób psychicznych, często pomija się kluczowy, choć zarazem niekomfortowy w rozmowie czynnik – to, w jaki sposób wygląda otaczająca nas rzeczywistość ma bardzo istotny wpływ na nasze zdrowie psychiczne. Mówiąc o otaczającej nas rzeczywistości nie mam na myśli najbliższego środowiska, jak na przykład patologiczna rodzina czy toksyczny związek, choć oczywiście te rzeczy zdecydowanie mają olbrzymi wpływ na naszą kondycję mentalną. 

Nie, tym razem mówię o czymś znacznie większym. Tym, w jaki sposób wygląda cały nasz świat. To, jakie miejsce jest nam w nim przeznaczone i jakie szanse mamy to zmienić. Jak wyglądają nasze relacje nie tylko z przyjaciółmi i rodziną, ale też znajomymi z pracy, z szefem czy nawet z ludźmi, których mijamy na ulicy. Według Fishera system ekonomiczno-społeczny, w którym żyjemy – czyli neoliberalna wersja późnego kapitalizmu – intensyfikuje rozwój depresji u osób, które są na nią podatne. 


Od tego momentu wszystko zaczęło się zmieniać. Z dnia na dzień Bartleby wykonywał coraz mniej z powierzanych mu obowiązków, a na wszelkie pytania o jego dziwne zachowanie oraz próby skłonienia go do dalszej pracy odpowiadał tymi sami słowami wypowiadanymi tym samym biernym, spokojnym tonem. „Wolałbym nie, jeśli łaska”. W końcu całkowicie zaprzestał wykonywania pracy, choć zawsze zjawiał się w swoim biurze jako pierwszy i wychodził z niego jako ostatni. 

Dni spędzał niemal wyłącznie na patrzeniu w jakiś nieokreślony punkt za oknem, za którym znajdowała się jedynie ceglasta ściana sąsiadującego z nim budynku. Pozostali pracownicy kancelarii, którzy musieli przejąć obowiązki Bartleby’ego, zaczęli coraz mocniej protestować przeciwko takiemu stanowi rzeczy. Narrator podejmował więc kolejne próby porozumienia się z dziwnie zachowującym się kopistą, jednak w odpowiedzi słyszał jedynie „Wolałbym nie, jeśli łaska”. Pewnej niedzieli Narrator postanowił odwiedzić swoje miejsce pracy i zastał w nim Bartleby’ego. Okazało się, że kopista nigdy nie opuszczał kancelarii. Zamieszkał w niej. Wolałby z niej nie wychodzić, jeśli łaska. 


Okej, odpakujmy to jedna warstwa po drugiej. Neoliberalizm od co najmniej trzydziestu lat jest dominującą ideologią w tej części świata, w której żył Fisher i w której żyjemy także my. Współcześnie ten termin ma raczej negatywne zabarwienie. Oznacza on pewien określony styl prowadzenia polityki ekonomicznej i społecznej polegający na umożliwieniu obywatelom konkurencji na wolnym rynku. W myśl zasady, że jeśli najbardziej przedsiębiorczy obywatele będą mieli szansę wspiąć się na sam szczyt drabiny, cała reszta odniesie z tego korzyści, bo w ramach konkurencji tych czempionów biznesu zaczną powstawać nowe dobra, wynalazki, miejsca pracy i tak dalej. Ten sposób myślenia najlepiej oddaje powiedzenie „Przypływ podnosi wszystkie łodzie” popularne wśród osób o neoliberalnej wrażliwości. 

W praktyce skończyło się… eee… to globalnym kryzysem finansowym średnio co dziesięć lat oraz doprowadzeniem planety na skraj katastrofy klimatycznej, więc chwilowo neoliberalizm nie cieszy się jakąś oszałamiającą popularnością. Nie zmienia to jednak faktu, że nadal funkcjonujemy w neoliberalnej rzeczywistości, bo wszyscy, który widzą w tym problem albo nie mają realnej możliwości zmiany tego stanu rzeczy, albo traktują go jako zło konieczne. A nie wszyscy widzą w tym problem. 

Jednym z elementów tej rzeczywistości jest natomiast bardzo mocny nacisk na myślenie o jednostkach ludzkich jako w pełni odpowiedzialnych za swój los. Jeśli ktoś jest biedny, oznacza to, że za słabo się starał, był zbyt leniwy, za mało przedsiębiorczy, nie dawał z siebie dostatecznie wiele i dlatego zasługuje na swoją obecną sytuację i tak dalej. Jestem pewien, że wielokrotnie słyszeliście podobne słowa. Wypowiedziane w sposób ironiczny albo szczery, w zależności od tego w jakim towarzystwie się obracacie. 

Tymczasem świat jest znacznie bardziej skomplikowany. Zdecydowanie żadne z nas nie ma pełnej kontroli nas tym, w jaki sposób wygląda nasze życie i jak przebiega nasza kariera zawodowa. W grę wchodzą takie rzeczy jak zdrowie, miejsce zamieszkania, sytuacja rodzinna, losowe wypadki i tak dalej, które sprawiają, że większość osób nie będzie w stanie zrealizować swojego potencjału, bo jest zajęta walką z tymi niedogodnościami. Tymczasem neoliberalizm cały czas opowiada nam o tym, że jeśli mamy problemy z dociągnięciem do pierwszego albo spłatą kredytu, oznacza to, iż za mało się staramy albo po prostu nie jesteśmy wystarczająco dobrzy. Nawet jeśli dajemy z siebie wszystko. 

A to tworzy pewną narrację, której oczywistym rezultatem jest niskie poczucie własnej wartości wielu ludzi. Właściwie to – większości ludzi. Jeśli zasady gry ustalone są w taki sposób, że większość z nas przegrywa – większość z nas będzie nieudacznikami. Jeśli układamy nasz świat tak, by był nieustanną konkurencją – o miejsce pracy z innymi ludźmi, o lepszy status społeczny, o najlepszą średnią ocen w szkole, o najbardziej prestiżowe studia, o zainteresowanie otoczenia, o więcej maczy na Tinderze – prawie wszyscy ludzie na świecie będą mieć za sobą przytłaczające doświadczenia pasma nieustannych porażek, od czasu do czasu poprzetykanych drobnymi zwycięstwami. Nic dziwnego, że sporej części z nich w końcu wyczerpie się emocjonalne paliwo. Co gorsza, przy tym sposobie myślenia o ludziach jako w pełni niezależnych jednostkach mających całkowitą albo niemal całkowitą kontrolę nad swoim życiem, zaburzenia depresyjne są interpretowane jako kolejna osobista porażka kogoś, kto nie był w stanie poprawnie o siebie zadbać. To błędne koło. 

Mark Fisher popełnił samobójstwo w dwa tysiące siedemnastym roku, po wieloletniej walce z depresją. 

*

Narrator, jak nietrudno się domyśleć, był bardzo poruszony tą sytuacją. Ostatecznie była to kwestia jego reputacji zawodowej. Nie chciał jednak wchodzić w konflikt z Bartlebym, który nie był agresywny, nie sprawiał nikomu problemów i łatwo było zapomnieć o jego istnieniu. Narrator szybko odkrył, że jest emocjonalnie niezdolny do wyrzucenia Bartleby’ego ze swojego biura, więc przeniósł kancelarię do innej części miasta, zostawiając swojego kopistę samemu sobie. 

Niedługo później nowi najemcy budynku zwrócili się do Narratora z prośbą o pomoc w usunięciu z lokalu Bartleby’ego, który całymi dniami przesiadywał na schodach i sypiał w bramie budynku. Jednocześnie poruszony i zafascynowany Narrator udał się na miejsce i raz jeszcze spróbował porozumieć się ze swoim byłym już pracownikiem. Oferował mu wsparcie i pomoc na wiele różnych sposobów. W pewnym momencie – ku własnemu zaskoczeniu – zaproponował nawet, by Bartleby przeprowadził się do niego i zamieszkał w jego domu. Odpowiedź brzmiała w dokładnie taki sam sposób, jak zwykle. „Wolałbym nie, jeśli łaska”. 

*

Istnieją badania sugerujące, że osoby mające wyższe wykształcenie częściej zapadają na depresję. Nie wydaje mi się to przypadkiem. Im lepiej jesteśmy wykształceni tym lepszy mamy dostęp do wiedzy, większą motywację do jej szukania i lepsze jej rozumienie. To oznacza, że osoby mające dostęp do wiedzy eksperckiej – oraz wiedzące, w jaki sposób z niej korzystać – łatwiej są w stanie zrozumieć skalę problemów, przed którymi stoimy. Zatrważającym przykładem takiej zależności jest plaga zaburzeń depresyjnych w gronie uczonych badających potencjalną skalę katastrofy klimatycznej, z którą przyjdzie nam się mierzyć w następnych dekadach. 

A zatem osoby, które posiadają najlepsze zrozumienie problemów, które powodują ich zły stan psychiczny przez samą swoją wiedzę są narażone na pogłębianie się ich złego stanu. Im więcej wiesz, tym gorzej się czujesz. To jak Necronomicon, prastara księga z literackiej mitologii Cthulhu Howarda Philipsa Lovecrafta, której lektura groziła popadnięciem w obłęd. 

Howard Philips Lovecraft najprawdopodobniej również cierpiał na depresję. Rozważał też samobójstwo niedługo po tym jak jeden z jego najbliższych przyjaciół, Robert Ervin Howard, twórca postaci Conana, odebrał sobie życie. Motywów depresji możemy zresztą dopatrywać się w samej mitologii Cthulhu. Osoby w depresji często czują, że ich los jest całkowicie poza ich indywidualną kontrolą, że czegokolwiek by nie zrobiły, w gruncie rzeczy nie będzie to miało najmniejszego znaczenia, ponieważ wszystko tak czy inaczej skończy się katastrofą, że opór jest daremny, a rzeczywistość jest w gruncie rzeczy pozbawiona dobra i skazana na zagładę. 

W mitologii Cthulhu Lovecrafta regularnie przewija się motyw prawdziwej natury świata jako miejsca skazanego na nieuchronną zagładę ze strony Wielkich Przedwiecznych, z czego większość osób nie zdaje sobie sprawy, a nieliczni, którzy poznali tę prawdę, popadają w obłęd albo otępienie. 

Istnieje hipoteza – pozbawiona twardych dowodów czy nawet konkretniejszych przesłanek, ale mimo to bardzo popularna – zwana "depresyjnym realizmem". Głosi ona, że osoby z zaburzeniami depresyjnymi mają lepsze rozumienie rzeczywistości, ponieważ nie posiadają odruchowych pozytywnych założeń o otaczającym ich świecie, a to daje im wyraźniejsze, bardziej obiektywne spojrzenie na rzeczywistość. 

Ta hipoteza jest bardzo wątpliwa. Póki co nie ma naprawdę poważnych przesłanek na jej poparcie, a wszystkie badania, które do tej pory przeprowadzono, metodologicznie pozostawiały bardzo wiele do życzenia. Poza tym, nawet jeśli jest to prawda, to nie oznacza, że powinniśmy cieszyć się z powodu depresji, bo da nam ona lepsze zrozumienie świata… bo w pakiecie z tym lepszym zrozumieniem dostajemy również większe ryzyko popełnienia samobójstwa, utrudnione skupienie, zaburzenia pamięci, uwagi oraz cyklu dobowego. Poza tym, brak pozytywnych założeń jest równoważony znacznie większą liczbą negatywnych założeń, które dostajemy w pakiecie z depresją. 

Uwierzcie mi. Nie chciałem, by ten materiał był aż tak ponury. Chciałem tylko powiedzieć, że Wielcy Przedwieczni Lovecrafta są metaforą depresji. To moja kontrowersyjna opinia tego odcinka. 

Według Światowej Organizacji Zdrowia na depresję cierpi ponad 264 milionów osób. Niemal osiemset tysięcy osób rocznie popełnia samobójstwo. Mark Fisher twierdził – a ja, odrzucając na moment pozory obiektywności, zgadzam się z nim w stu procentach – że system ekonomiczno-społeczny, który dominuje w naszej części świata, jest jednym z winowajców tego stanu rzeczy. Że jeśli chcemy ograniczyć plagę depresji, a przy okazji i wiele innych problemów, musimy przestać myśleć o społeczeństwie jak o konkurencji, w której wygrywają nieliczni, a cała reszta przegrywa, a zacząć myśleć o nim jak o współpracy, na której korzystamy wszyscy i wszystkie. I to nie na poziomie indywidualnym, ale także – przede wszystkim – systemowym. 

A to olbrzymia zmiana, dla większości osób niewyobrażalna. Fisher używał tu sformułowania „realizm kapitalistyczny” na określenie głęboko wdrukowanego przekonania, że nie istnieje lepsza, zdrowsza alternatywa dla tego, z czym zmagamy się teraz. A to przekonanie jedynie pogłębia problem w jeszcze większym stopniu. Jeśli to, co mamy teraz jest najlepszym możliwym systemem społecznym, jeśli lepiej już się nie da, to znaczy, że mamy przegwizdane i nie ma nadziei. I nie ma sensu marnować sił na walkę o coś innego. 

Nie da się bowiem napełnić dziurawego naczynia. Trzeba je najpierw załatać. Albo wymienić na nowe. Terapeuci nam w tym nie pomogą, nie na dłuższą metę. 

Mogą nam jednak pomóc w inny sposób. Frantz Omar Fanon, francuski filozof i psychiatra, stał przed podobnym problemem, ale w skali mikro. Jako francuski patriota zajmował się dbaniem o psychiczny dobrostan żołnierzy walczących na Algierskiej Wojnie o Niepodległość, w której Francuzi byli okupantami. Fanon pomagał uporać się z traumami ludziom walczącym po niewłaściwej stronie w wojnie narodowowyzwoleńczej. W dodatku ze świadomością, że gdy tylko ustabilizuje ich stan, oni wrócą na front, gdzie ponownie zostaną straumatyzowani i jego praca rozpocznie się na nowo. 

W dodatku jednym z jego obowiązków była medyczna pomoc algierskim jeńcom wojennym schwytanym i torturowanym przez francuskich wojskowych, którzy używali tortur, by złamać ducha oporu u algierskich powstańców. W tym przypadku również opatrywał ich rany i nastawiał złamania, wiedząc, że za kilka dni będzie robił to ponownie, ponieważ tortury będą trwały nadal. 

Fanon utknął zatem w świecie, który cały czas produkował mu nowych pacjentów. Nie dlatego, że z którymkolwiek z nich było coś nie tak, ale dlatego, że rzeczywistość wokół niego zaprojektowana była w taki sposób, by było to jej nieuniknionym skutkiem ubocznym. Postanowił więc przejść na stronę powstańców i zacząć wspierać algierczyków w ich antykolonialnej rewolcie. Chciał, na tyle, na ile tylko był w stanie, zmienić to, jak wygląda świat. 

W środowisku aktywistów i aktywistek społecznych, w którym się obracam popularne jest powiedzenie „Nie pozwól, by rzeczywistość cię zdołowała. Pozwól, by cię zradykalizowała”. Jest w tym podejście, które – osobiście – mocno ze mną rezonuje i które, jak widać, rezonowało również z Fanonem. Swoją drogą po raz kolejny potwierdza się doskonale znana zasada, że fanon zawsze jest lepszy od kanonu… 

Przepraszam, ale ten materiał jest już tak ponury, że muszę sobie pożartować, w akcie emocjonalnej samoobrony. 

Zanim jednak chwycimy za butelki z benzyną i kamienie, poświęćmy chwilę na to, by zadbać o nas samych. Jestem przekonany, że spora część osób oglądających ten materiał albo sama zmaga się z zaburzeniami depresyjnymi, albo kiedyś się zmagała albo podejrzewa je u siebie. Nie chciałbym, by ktokolwiek odniósł wrażenie, że według jesteśmy skazani na piekło dopóki nie uda nam się zmienić całego świata. Zanim się za to zabierzemy, musimy najpierw mieć siłę na podniesienie się z łóżka. 

Dlatego pamiętajcie. W świecie, który żeruje na naszym niskim poczuciu własnej wartości, lubienie samych siebie jest aktem oporu. 


Gdy jakiś czas później Narrator ponownie zjawił się w swoim dawnym biurze, dowiedział się, iż Bartleby trafił do więzienia za włóczęgostwo. Narrator nadal odczuwał wobec swojego byłego pracownika dziwny sentyment, dlatego postanowił udać się na miejsce i przekupił strażnika więziennego, by ten zadbał o wikt i opierunek Bartleby’ego. Nie zdało się to na wiele, bo niedługo później Bartleby zmarł w swej celi z wygłodzenia. Nie dlatego, że nie dostarczano mu posiłków, bo strażnik dotrzymał słowa i zadbał o to, by więźniowi niczego nie brakowało. Po prostu… wolałby nie jeść, jeśli łaska. 

Jakiś czas później Narrator dowiedział się, że Bartleby, przed podjęciem pracy kopisty, pracował w urzędzie pocztowym, konkretnie w dziale tak zwanych listów martwych. Przesyłek, których z różnych powodów nie da się dostarczyć odbiorcy ani zwrócić nadawcy. Narrator zadumał się przez moment nad poetycką ironią tego faktu. Potrząsnął wówczas głową i wypowiedział słowa kończące to opowiadanie. „Och, ten Bartleby. Och, ta ludzkość”. 


Bibliografia: 

Mark Fisher „Realizm kapitalistyczny. Czy nie ma alternatywy?” wydanie polskie: 

Darmowa, cyfrowa wersja anglojęzycznego oryginału: 

A Future with No Future: Depression, the Left, and the Politics of Mental Health: 

Suic!de and Ment@l He@lth | Philosophy Tube ★: 

Mark Fisher „Good for Nothing”: 

Korelacja rosnącego ryzyka zaburzeń depresyjnych z inteligencją: 

Raport o depresji i naukowcach zajmujących się katastrofą klimatyczną: 

Raport WHO o depresji: 

Artykuł o depresji w Polsce. 

piątek, 27 marca 2020

Powolne anulowanie przyszłości



Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć w tym miejscu. Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.



Hauntologia to bardzo fascynujące i jednocześnie bardzo skomplikowane pojęcie filozoficzne. Opisuje bowiem zjawisko, w którym przeszłość, teraźniejszość i przyszłość łączą się ze sobą w sposób, w jaki zwykle nie myślimy o tych pojęciach. 

Większość z nas rozpatruje czas w takich właśnie kategoriach – mamy przeszłość, która minęła, przyszłość, która dopiero nadejdzie, a między nimi teraźniejszość, która jest… no cóż teraz. Żeby zrozumieć hauntologię musimy zmienić ten sposób postrzegania czasu. Wyobraźcie sobie, że słuchacie wideoeseju na YouTubie. Wiem, że to trochę abstrakcyjny i oderwany od rzeczywistości przykład, ale mimo wszystko spróbujcie się wczuć. W jednym momencie, w jednej teraźniejszości, słyszycie tylko jeden wyraz. Jeden wyraz sam w sobie nie ma zbyt wielkiego sensu – dopiero gdy połączycie go w swojej głowie z wyrazami wypowiedzianymi wcześniej, oraz tymi, które nastąpią później, jesteście w stanie zrozumieć sens wypowiedzi. Innym dobrym przykładem jest słuchanie piosenki albo czytanie książki – jedna nuta albo jedno słowo doświadczane w teraźniejszości same w sobie nie dają wam żadnego sensownego komunikatu. 

Dopiero połączenie ich z doświadczeniami przeszłości i przewidywaniami przyszłości daje nam zrozumienie sytuacji. Tak naprawdę nigdy nie jesteśmy w stanie doświadczyć teraźniejszości, bo w naszych głowach zawsze jest ona zależna od tego co pamiętamy i czego oczekujemy. Wszystkie nasze doświadczenia wyglądają w ten sposób. Nie tylko te drobne i osobiste, jak słuchanie muzyki, ale także te wielkie, historyczne. Tak przynajmniej twierdził Jacques Derrida, którego możecie pamiętać z mojego materiału o dekonstrukcji. 

W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim roku, w swojej książce Widma Marksa Derrida opisał, jak upadek komunizmu i niedotrzymane obietnice tego systemu społecznego zawsze będą kładły się cieniem na współczesność oraz nasze rozumienie obecnej polityki i ekonomii. By opisać to szczególne zjawisko, posłużył się wymyślonym przez siebie terminem hauntologia. 

Leksykalnie jest to zresztą fantastyczna nazwa, która samą swoją budową demonstruje proces, który określa. We francuskim oryginale stanowi ona połączenie słów hanter, czyli nawiedzać oraz ontologie, czyli ontologia. To drugie słowo oznacza gałąź filozofii zajmującą się nauką o bycie, istnieniu i egzystencji. Co ciekawe, hauntologia i ontologia po francusku brzmią identycznie – h w słowie hauntologia jest tam nieme. Hauntologia to ontologia, na którą wpływa coś nieistniejącego, ale mimo to obecnego i zmieniającego postać rzeczy. Derrida często stosował podobne gry słowne, by za ich demonstrować złożone idee. 

Z czasem termin „hauntologia” zaczął żyć własnym życiem i w pierwszych dekadach dwudziestego pierwszego wieku rozprzestrzenił się na wielu gałęziach teorii kultury, polityki, muzyki i literatury. W dwa tysiące jedenastym roku brytyjski dziennik Guardian określił hauntologię „najprawdopodobniej pierwszym głównym trendem teorii krytycznej, który zawojował Internet”. W dużej mierze przyczynił się do tego wydany w dwa tysiące czternastym roku zbiór esejów Ghosts of my Life autorstwa brytyjskiego filozofa i teoretyka kultury, Marka Fishera. Fisher użył tam terminu hauntologia, by opisać pewne zjawisko we współczesnej kulturze masowej. Zjawisko, na które – myślę – wiele z Was również zwróciło uwagę. 

Współczesna kultura masowa ma obsesję na punkcie nieustannego odtwarzania przeszłości. Pisarze i pisarki, jak Andrzej Sapkowski i Margaret Atwood, wracają do swoich najbardziej rozpoznawalnych dzieł, by dopisać do nich kolejne suplementy. Powstają cały nurty w muzyce, sztuce współczesnej i grach video skupiające się na odtwarzaniu treści i formy dzieł sprzed dekad. Jeśli pójdziecie do kina, częściej niż nie traficie na film będący adaptacją, kontynuacją, prequelem albo restartem innej formy narracyjnej, na ogół znacznie starszej. 

Dzieje się tak z wielu powodów. Jednym z nich są rosnące koszty produkcji wysokobudżetowego kina, co wymusza na producentach granie bezpieczną kartą i stawianie na rzeczy, które sprawdziły się już wcześniej. Innym jest powszechny dostęp do kultury. Przegapienie odcinka serialu telewizyjnego albo nowego numeru komiksowej serii nie jest już dziś dla nikogo żadnym problemem – dostęp do archiwów kultury popularnej jest łatwiejszy niż kiedykolwiek wcześniej. W takiej sytuacji, gdy każda osoba może swobodnie spijać śmietankę z właściwie całego dorobku twórczego ludzkości, nowe rzeczy – idee, opowieści, formy kulturowe – rzadko kiedy są w stanie wyjść z takiego starcia obronną ręką. 

Dynamika współczesnej kultury, szczególnie internetowej, sprawia, że nowe, naprawdę nowe idee rozprzestrzeniają się błyskawicznie, ale też równie szybko zaczynają być parodiowane, zmieniane w memy i w końcu stają się pasee – zanim w ogóle zdążą rozwinąć się i na poważnie zainspirować znaczącą liczbę osób, które w innym przypadku mogłyby utworzyć jakiś nowy, interesujący ruch artystyczny albo intelektualny. Te oczywiście nadal powstają, ale w trochę inny sposób. Wrócimy do tego. 

O ile technologia rozwija się nieprzerwanie, o tyle coraz częściej wykorzystywana jest nie po to, by tworzyć nowe wyobrażenia przyszłości, co odtwarzać te, których doświadczaliśmy i doświadczałyśmy dwadzieścia, trzydzieści, pięćdziesiąt lat temu. Fisher nazywa to "nostalgią za utraconą przyszłością" – nie potrafimy już tworzyć nowych wyobrażeń przyszłości, więc próbujemy odwzorować te wymyślone wcześniej. Szczególnie dobrze widać to w fantastyce naukowej, która współcześnie coraz rzadziej ma ambicję przewidywania albo fantazjowania na temat odległej przyszłości. Coraz częściej skupia się natomiast na odtwarzaniu nieaktualnych już przewidywań i fantazji z lat osiemdziesiątych, sześćdziesiątych czy nawet jeszcze wcześniejszych. Nieaktualnych w tym sensie, że ta przyszłość albo już nadeszła albo w inny sposób została zweryfikowana przez rzeczywistość. 

Gdy za kilka miesięcy wszyscy rzucimy się do komputerów i konsol, by zagrać w Cyberpunka 2077 – to znaczy, nie wiem jak wy, ja na pewno – nie zobaczymy tam świeżej wizji przyszłości. Zobaczymy wizję silnie wzorowaną na tym, jak wyobrażali sobie przyszłość twórcy fantastyki z lat osiemdziesiątych. Wyobrażenia przyszłości z dawnych lat powracają jako nadal aktualny kulturowy artefakt w teraźniejszości. Powrót do przyszłości, której nie było. Hauntologia. (beat) Cholera, mam nadzieję, że ta gra będzie naprawdę dobra. 

Do tej pory rozwój technologii ciągnął za sobą powstawanie nowych form kulturowych – nowe zabawki służyły jako narzędzia do tworzenia rzeczy wcześniej niewyobrażalnych i niewymyślonych. Oryginalny TRON z 1982 roku używał pionierskiej wtedy technologii animacji trójwymiarowej nie po to, by odtwarzać rzeczywistość, czy estetyczne formy kulturowe wymyślone wcześniej, ale stworzyć coś unikalnego i nierozpoznawalnego, coś z czym publiczność nie miała dotąd żadnego doświadczenia – coś, czego nie było nigdy wcześniej. Współczesna technologia służy czemuś odwrotnemu. Porównajmy to z najbardziej dochodowym filmem animowanym w historii kina jest fotorealistyczny rimejk Króla Lwa, w którym wyrafinowana technologia została użyta by odtworzyć w zasadzie identyczną historię. 

Jednym z moich ulubionych gatunków muzycznych jest lo-fi hip hop – rodzaj instrumentalnego hip hopu, który wziął szturmem Internet mniej więcej dziesięć lat temu. Utwory tego gatunku tworzy się najczęściej poprzez wycięcie z jakiejś starej piosenki najbardziej przykuwającego uwagę fragmentu, zapętlenie go, spowolnienie i nałożenie nań kolejnej warstwy bitów oraz dźwiękowego pudru, który jednocześnie odświeży go, jak i nada specyficznej autentyczności. Tym pudrem może być umyślnie dodany szum odtwarzanej kasety magnetofonowej. Albo pozornie przypadkowe dźwięki tła, jak na przykład szczekanie psa, otwieranie drzwi czy warkot samochodowego silnika. 

Albo nawet fragment linii dialogowej z jakiejś kreskówki, filmu albo słuchowiska. Wszystko to w celu nadania „realności” danemu utworowi – stworzenia iluzji, że nie słucham piosenki w teraźniejszości, tylko w jakimś bezczasowym hauntologicznym kontekście. Gdzieś, kiedyś, nie na obecnym komputerze, tylko dawnym magnetofonie w trakcie wykonywania innych czynności, w towarzystwie innych osób prowadzących w międzyczasie rozmowę – przeszłość nawiedzająca teraźniejszość. Hauntologia. 

Wiele nurtów współczesnej sztuki podporządkowana jest podobnej dynamice. Pomyślcie o vaporwave, synthwave albo electro swingu. Spójrzmy na współczesne niezależne gry video odtwarzające ośmiobitową estetykę dawnych produkcji albo uproszone trójwymiarowe bryły pokryte teksturami w niskiej rozdzielczości, rodem z wczesnych gier na Playstation. Żeby daleko nie szukać – w moim ostatnim materiale mówiłem o grze World of Horror, która nie dość, że naśladuje jednobitowy wygląd gier na wczesnego Macintosha, to na dodatek jej akcja rozgrywa się w latach osiemdziesiątych. 

Albo rzućmy okiem na nowe filmy i seriale telewizyjne składające się niemal wyłącznie z wizualnych i tematycznych komponentów klasyki kina lat osiemdziesiątych. Przeszłość nie odchodzi – nawiedza teraźniejszość i z roku na rok coraz mocniej dominuje nad przyszłością. Technologia cały czas się rozwija, ale popkultura wydaje się coraz bardziej zapętlona, i coraz mniej zainteresowana eksplorowaniem nowych estetyk, narracji czy form kulturowych. Fisher nazwał ten proces powolnym anulowaniem przyszłości. 

W momencie gdy nasza wyobraźnia zajmuje się nieustannym odtwarzaniem znanych i nieaktualnych trendów w kulturze, nie mamy już ani czasu ani nawet potrzeby, by wymyślać cokolwiek nowego. Powoli tracimy umiejętność kreowania nowych rzeczy. Mark Fisher porównuje ten stan do choroby znanej jako niepamięć zastępcza. Możecie kojarzyć ją z filmu Memento w reżyserii Christophera Nolana. Główny bohater Memento cierpi na niepamięć zastępczą – posiada wspomnienia tylko do pewnego momentu i nie jest w stanie nabywać nowych, przez co musi ratować się notatkami, tatuażami i zdjęciami tworzącymi kronikę wszystkiego, co przytrafiło mu się od tamtej pory. Według Fishera, nasza cywilizacja wygląda w podobny sposób – ponieważ nie jest już w stanie wytwarzać nowych idei, musi opierać się wyłącznie na przepisywaniu dawnych. 

Jeśli kupujecie tę interpretację współczesnej kultury masowej – a znam wiele osób, które ją odrzucają – w tym miejscu narzuca się pytanie… czy to dobrze czy źle? Albo inaczej – co to mówi o współczesnej kondycji społecznej, o naszych aspiracjach jako cywilizacji ludzkiej? Co sprawia, że zamiast próbować angażować się w nowe, niezbadane jeszcze obszary kultury, coraz częściej wolimy zaszyć się w komfortowym gnieździe uwitym ze znajomych rzeczy? Nie wydaje mi się, by istniała prosta odpowiedź na te pytania – ja przynajmniej takiej nie mam. 

Pozostaje mi jedynie polecić lekturę Ghosts of my Life Marka Fishera. W opisie tego materiału dam link do darmowej wersji angielskiego wydania cyfrowego. Książka, niestety, nie ukazała się jeszcze w naszym kraju. A szkoda, bo to bardzo inspirująca lektura. Fisher miał ogromny talent do klarownego i zrozumiałego opisywania złożonych filozoficznych idei. Wiem, że gdyby nie ten autor, ja sam prawdopodobnie nigdy nie zainteresowałbym się na poważnie postmodernizmem, więc jeśli stosunkowo dobrze władacie językiem angielskim, bardzo zachęcam do lektury. 

piątek, 8 marca 2019

Nieme H. Derrida, hauntologia i lo-fi hip hop

fragment grafiki autorstwa Juan Pablo Machado, całość tutaj.

Chodzi za mną ta hauntologia już od dłuższego czasu i prawdopodobnie nie bez przyczyny. To koncept filozoficzny, który wydaje mi się szczególnie istotny w dzisiejszych czasach, z istnienia którego warto zdawać sobie sprawę, nawet jeśli ktoś nie interesuje się filozofią na co dzień. Zanim wytłumaczę czemu, najpierw będę musiał wytłumaczyć, czy właściwie jest cała ta hauntologia. Prawdopodobnie będę musiał wspomnieć również o Jacquesie Derridzie, co samo w sobie stanowi problem, ponieważ opowiadanie komuś o Jacquesie Derridzie to jak opowiadanie czytelnikowi książek z Fabryki Słów o Jacku Dukaju. Wielokrotnie zarzucano temu filozofowi nadmierną mętność myśli i przekomplikowywanie prostych idei, ale mimo wszystko jest w jego dorobku intelektualna energia, która do dzisiaj inspiruje umysły artystów oraz innych filozofów.

Przyjrzyjmy się na początku samemu terminowi „hauntologia”, bo już on sam w sobie wiele nam mówi zarówno o Derridzie, jak i samej koncepcji przez to słowo reprezentowanej. Francuskie hauntologie to neologizm powstały z połączenia dwóch innych słów – hante, czyli zjawa, widmo oraz ontologie, ontologia, czyli, najprościej rzecz ujmując, nauka o bycie. Specyfika języka francuskiego (Derrida urodził się Algierii, ale wychował się i dorastał właśnie we Francji) sprawia, że słowa hauntologie i ontologie w mowie brzmią w zasadzie tak samo. Hauntologia to ontologia z niemym „H” jako przedrostkiem, dźwiękiem, którego nie ma, ale który w pewnym sensie istnieje. I to jest naprawdę zmyślna wizualizacja tego, czym hauntologia jest w praktyce.

Hauntologia jest, w najprostszym (zahaczającym o trywializację) ujęciu, koncepcją mówiącą o tym, że nigdy nie dostrzegamy teraźniejszości w sposób totalny – ludzka percepcja po prostu nie działa w taki sposób, ponieważ potrzebujemy kontekstu dla teraźniejszości i jedynym takim kontekstem jest przeszłość oraz przyszłość. W skali mikro dobrym przykładem jest… niniejsza notka. W jednym momencie, w jednej teraźniejszości czytacie tylko jedną literę danego słowa składającego się na cały tekst. Dopiero potem drugą, trzecią, czwartą i tak do samego końca. Jedna litera sama w sobie nie ma żadnego sensu, dopiero widmo przeczytanych wcześniej (i oczekiwanie tych, które po niej nadejdą) liter nadaje słowu sens. W ten sposób za chwilą teraźniejszą, doświadczanym obecnie momentem ciągnie się widmo tego, co było, nieme „h”, niesłyszalne, ale przecież kluczowe dla zrozumienia sensu sprawy. Nasze postrzeganie teraźniejszości opiera się na pamiętaniu przeszłości, na tym, co minęło, czego już nie ma (oraz tym, co dopiero nadejdzie i czego nie ma jeszcze), ale w pewnym sensie pozostaje z nami jak powidok na wewnętrznej stronie powiek po zamknięciu oczu. Teraźniejszość jest w naszej percepcji „rozmazana” na przeszłość i przyszłość.

Nie tylko czytanie tekstu, czy jakiekolwiek inne doświadczanie „teraźniejszości”, jest hauntologiczne. Wszystkie nasze doświadczenia takie są. Odsuńmy nieco soczewkę skupiającą się na skali mikro i przenieśmy to na szerszy kontekst. Termin „hauntologia” powstał w bardzo szczególnym kontekście historycznym. Książkę, w której pojawia się po raz pierwszy, Widma Marksa, napisał Derrida w 1993 roku, w cieniu upadającego Związku Sowieckiego i kompromitacji komunizmu jako funkcjonalnego systemu społecznego oraz w czasach Francisa Fukuyamy obwieszczającego „koniec historii”, w którym wszystkie ustroje społeczne poza wolnorynkową demokracją liberalną udowodniły już, że nie nadają się do wdrażania w życie, więc osiągnęliśmy już punkt, w którym niczego nowego po prostu nie będzie. Idee Fukuyamy często są wypaczane i niezrozumiane przez osoby, które zatrzymują się na samym – efektownie brzmiącym, nie ukrywajmy – terminie „koniec historii”, wyobrażając sobie coś w rodzaju totalnego zastoju, niezmienności granic i ustrojów politycznych na całym świecie i trwania wszystkiego tak, jak było do tej pory. Fukuyamie chodzi o coś nieco innego – o to, że nie pojawi się już żadna idea, która sprawdzi się lepiej niż wolnorynkowa demokracja liberalna. Derrida… był innego zdania i w swojej książce wskazał wady neoliberalizmu oraz potencjalne zagrożenia, jakie niesie ze sobą ten ustrój i kłócił się, że „widmo komunizmu”, o którym pisał Marks będzie nawiedzało zachodnie społeczeństwa zza swojego grobu. Uzasadniał to koncepcją, którą nazwał hauntologią – przeszłością nawiedzającą teraźniejszość i wpływającą na jej rozumienie.

Ktoś może w tym momencie rzucić okiem na górną belkę bloga i zastanowić się, co to wszystko ma wspólnego z popkulturą, którą blog ma przecież w nazwie i to na niej powinien się skupiać, nie na dekonstrukcji dyskursu filozofii społecznej schyłku XX wieku. Taką osobę uspokajam – bez obaw, właśnie do tego dochodzę i obiecuję nie pisać o kontrowersyjnych systemach politycznych więcej niż to konieczne. A jest to konieczne, z przyczyn, które – mam nadzieję – już niedługo staną się jasne. Tymczasem wróćmy do hauntologii, którą w 2011 roku Guardian nazwał „najprawdopodobniej pierwszym głównym trendem teorii krytycznej, który zawojował Internet”. Wszystko za sprawą nowej fali młodych krytyków kultury i filozofów, którzy postanowili zacząć przyglądać się współczesności przez hauntologiczną soczewkę Derridy. Najważniejszym z nich był prawdopodobnie Mark Fisher, autor książki Ghosts of My Life: Writings on Depression, Hauntology and Lost Futures.

Nie jest jakimś wielkim odkryciem obserwacja, że żyjemy w epoce kulturowej retromanii. Największe kinowe hity są obecnie przepuszczone przez kilka sit twórczych i rzadko kiedy są czymś skonstruowanym od intelektualnych i estetycznych podstaw – przeważnie mamy do czynienia z ekranizacjami i adaptacjami książek oraz komiksów, jeszcze częściej z sequelami, prequelami, spin-offami i innego rodzaju utworami zależnymi. Wiele filmów dostaje co kilka lat restart, nawet jeśli poprzednie jego wcielenia nie odniosły spodziewanego sukcesu – zwłaszcza wtedy, gdy jeśli poprzednie jego wcielenia nie odniosły spodziewanego sukcesu – w nadziei, że tym razem pójdzie lepiej. Od 2002 roku mieliśmy cztery różne wersje kinowego Spider-Mana (w tym dwie w ciągu ostatnich trzech lat), który sam w sobie jest ekranizacją komiksowej serii nieprzerwanie trwającej od lat sześćdziesiątych. Na liście najlepiej sprzedających się gier video z 2018 roku próżno szukać tytułu niebędącego częścią jakiejś franczyzy, której historia sięga co najmniej dekadę wstecz. Nawet media nieco mniej znaczące dla kultury masowej, jak seriale telewizyjne, coraz częściej starają się odtwarzać przeszłość, czy to wskrzeszając rozpoznawalne serie (Star Trek, Strefa Mroku), czy to adaptując estetyki z epok i konwencji, które okres swojej szczytowej popularności mają już za sobą (Bates Motel, Gotham, Umbrella Academy, Caprica) czy dosłownie kompletnie przenieść nas w przeszłość, byśmy mogli i mogły podziwiać ją w jej pełnej nostalgicznej glorii i chwale (Life on Mars, Stranger Things).

O ile technologia rozwija się nieprzerwanie, o tyle coraz częściej wykorzystywana jest nie po to, by tworzyć nowe wyobrażenia przyszłości, co odtwarzać te, których doświadczaliśmy i doświadczałyśmy dwadzieścia, trzydzieści, pięćdziesiąt lat temu. Fisher nazywa to "nostalgią za utraconą przyszłością" – nie potrafimy już tworzyć nowych wyobrażeń przyszłości, więc próbujemy odwzorować te, wymyślone wcześniej. Do tej pory rozwój technologii ciągnął za sobą powstawanie nowych form kulturowych – nowe zabawki służyły jako narzędzia do tworzenia rzeczy wcześniej niewyobrażalnych i niewymyślonych. Film Zakazana planeta z 1956 roku był pierwszą w historii kinową produkcją z w pełni elektronicznym soundtrackiem. Za muzykę służyły nie hauntologicznie przesączone przez elektronikę klasyczne ścieżki dźwiękowe, ale zupełnie nowe utwory, stworzone właśnie w taki sposób, by brzmieć obco, nieludzko – jak coś, czego nie było nigdy wcześniej. Oryginalny TRON z 1982 roku używał pionierskiej wtedy technologii animacji trójwymiarowej nie po to, by odtwarzać rzeczywistość, czy estetyczne formy kulturowe wymyślone wcześniej, ale stworzyć coś unikalnego i nierozpoznawalnego, coś z czym publiczność nie miała dotąd żadnego doświadczenia – coś, czego nie było nigdy wcześniej. Współczesna technologia służy czemuś odwrotnemu. Nowa Lara Croft składa się z większej liczby poligonowych brył niż kiedykolwiek wcześniej – ale to wciąż ta sama Lara robiąca dokładnie to samo co ćwierć wieku temu. Mostek kapitański statku Enterprise ma dziś więcej lens flares, ale to nadal ten sam mostek. Nieme H zaczyna zagłuszać resztę słowa.

Jednym z moich ulubionych gatunków muzycznych jest lo-fi hip hop – rodzaj instrumentalnego hip hopu tworzonego najczęściej poprzez wycięcie z jakiegoś klasycznego jazzowego utworu  najbardziej przykuwającego uwagę fragmentu, zapętlenie go, spowolnienie i nałożenie nań kolejnej warstwy bitów oraz dźwiękowego pudru, który jednocześnie odświeży go, jak i nada specyficznej autentyczności. Tym pudrem może być umyślnie dodany szum odtwarzanej kasety magnetofonowej. Albo pozornie przypadkowe dźwięki tła, jak na przykład szczekanie psa, otwieranie drzwi, warkot samochodowego silnika. Albo nawet fragment linii dialogowej z jakiejś kreskówki, filmu albo słuchowiska. Wszystko to w celu nadania „realności” danemu utworowi – stworzenia iluzji, że nie słucham piosenki w teraźniejszości, tylko w jakimś bezczasowym kontekście, gdzieś, kiedyś, nie na obecnym komputerze, tylko dawnym magnetofonie w trakcie wykonywania innych czynności, w towarzystwie innych osób prowadzących w międzyczasie rozmowę – przeszłość nawiedzająca teraźniejszość.

Ktoś może zauważyć, że tak było zawsze – to nie jest jak, że nagle, w XXI wieku zaczęliśmy bawić się w odtwarzanie dawnych historii. Szekspira wystawiano (i reinterpretowano) nieprzerwanie od czasów jego życia do dnia dzisiejszego, poeci romantyczni sięgali po historie z folkloru, Sherlock Holmes nigdy nie przestał inspirować twórców pastiszów, najdłuższe serie komiksowe dobijają już powoli setki lat i tak dalej. To wszystko prawda i hauntolodzy nigdy nie twierdzili inaczej. Jaka jest więc różnica między obecną sytuacją, a zwyczajowym przetwarzaniem kultury, kultywowanym przez naszą cywilizację od początku dziejów? Fisher wskazuje tu na dwie główne zmiany. Pierwszą jest rozwój technologii, która daje niespotykane nigdy dotąd możliwości zachowywania i archiwizowania tekstów kultury. Ma to gigantyczny wpływ na to, w jaki sposób opowiada się dziś historie. Upowszechnienie się odtwarzaczy video z funkcją nagrywania programów telewizyjnych pozwoliło twórcom seriali na nieco bardziej linearne podejście do tworzenia historii. O ile pierwszy Star Trek ze schyłkowych lat sześćdziesiątych był fabularnie zdefragmentowany do stopnia, w którym wszystkie (z jednym wyjątkiem) odcinki można było oglądać w praktycznie dowolnej kolejności nie tracąc przy tym kontekstu sytuacji, o tyle powstały czterdzieści lat później Star Trek: Deep Space 9 w swoich końcowych sezonach zaczął momentami przypominać podzielony na odcinkowe segmenty film. Podobną transformację w sposobie opowiadania historii przeszły amerykańskie komiksy głównego nurtu, z dawna tworzone tak, by zamknąć jedną historię w dwudziestu stronach, dziś dostosowywane są do trybu wydawniczego, w którym co sześć zeszytów trafiają na półki księgarń i sklepów komiksowych jako kolejne tomy, łatwo dostępne do dystrybucji i nadrobienia w sytuacji, gdy jakiś czytelnik zechce wskoczyć do jakiejś serii. Rozwój Internetu i cyfrowych platform dystrybucji filmów, gier, seriali i komiksów jedynie spotęgował ten proces. Mogąc swobodnie i bezproblemowo nadrabiać teksty kultury, które umknęły nam pięć, dziesięć lat temu, potrzeba nowego jest mniej odczuwalna, a samo nowe – mniej potrzebne.

Drugim czynnikiem jest dominacja neoliberalizmu jako systemu ekonomiczno-społecznego na niemal całym świecie i właściwie w całym naszym kręgu kulturowym. Neoliberalizm to nieprzerwany wzrost – więcej pieniędzy, większe budżety, większe przychody, większe oczekiwania. Współczesna kultura popularna generuje więcej przychodu niż kiedykolwiek wcześniej – a im większe pieniądze tym mniejsza skłonność do eksperymentów, a większa ostrożność w finansowaniu kolejnych projektów. A to oznacza opieranie się na sprawdzonych schematach – jeśli coś sprzedało się raz, istnieje większe prawdopodobieństwo, że sprzeda się po raz kolejny, w nieco innej formie. To z kolei oznacza sequele, retellingi, remake’i, restarty i całą resztę tego procesu zapętlania kultury masowej. Oczywiście w praktyce nie wygląda to tak różowo. Na każde Marvel Cinematic Universe przypada kilka nieudanych prób powołania do istnienia samonapędzającej się narracyjnie spójnej struktury. Problem polega na tym, że najwyraźniej ten paradygmat na dobre już wrósł w sposób myślenia o wysokobudżetowej rozrywce. Oznacza to, że nowe opowieści, wymykające się znanym i utartym narracjom, starające się oddać współczesne lęki i aspiracje spychane są niżej, tam gdzie nie będą miały szans odpowiednio wybrzmieć.

W żadnym razie nie oznacza to, że nasza kulturowa rzeczywistość totalnie utknęła w zaklętym kręgu retellingów, od którego nie ma ani ucieczki, ani wyjątków. Oznacza to tylko tyle, że – a z tym poglądem można się oczywiście kłócić – nieustanna reprodukcja przeszłości jest dominującym zeitgestem, że ten konkretny okres XXI wieku (czy gdziekolwiek postawimy tę umowną granicę) definiowany będzie w kontekście kulturowego odtwarzania przeszłości. Jeszcze raz – nie oznacza to, że będzie to jedyny kontekst. Nawet w kinie mainstreamowym mamy przecież do czynienia z oszałamiającym sukcesem pełnometrażowych animacji 3D, w którym to medium sequele czy adaptacje wcześniej stworzonych opowieści są raczej wyjątkiem niż regułą (aczkolwiek to się zaczyna powoli zmieniać – sukcesy kolejnych odsłon serii Toy Story czy Cars sugerują, że pętla zaklętego kręgu prędzej czy później zaciśnie się i na tej szyi). Zwraca na to uwagę Jack Halberstam w swojej książce Przedziwna sztuka porażki, wskazując na to, w jaki sposób stosunkowo świeża estetyka tych tworów stymuluje kreatywność ich autorów, a powszechne w nich celebrowanie niezdarności i nieudactwa wychodzi na przekór współczesnym trendom społecznym skupionym na doktrynie sukcesu.

Czy to źle? Czy powinniśmy się wstydzić tego, że zamiast sięgać po Nowe przyjmujemy przypudrowane nieco i odświeżone w HD Stare? No cóż… nie. Nie sądzę, nie uważał tak również Mark Fisher. Hauntologiczna analiza "utraconej przyszłości" w takim ujęciu jest summa summarum tylko interpretacją pewnych zachodzących w naszym świecie zjawisk – interpretacją, którą można kupić albo nie. Ja ją kupuję, ale nawet to nie obliguje mnie do wartościowania tego zjawiska w kategoriach „dobre/złe”. Nie istnieje żadna modelowa ścieżka rozwoju kultury, od której odstępstwo jest wymagającym jak najszybszej korekty krokiem w ślepą uliczkę. Jeśli spowolnienie wytwarzania się nowych estetyk i form kulturowych, powrót do niegdysiejszych wyobrażeń przyszłości i próby ich rewitalizacji są dla nas w tym konkretnym momencie historii tak bardzo atrakcyjne, to musi być tego jakiś powód.

Poza tym, prędzej mnie diabli wezmą niż zrezygnuję z lo-fi hip hopu.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...