Pokazywanie postów oznaczonych etykietą serial. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą serial. Pokaż wszystkie posty

piątek, 31 lipca 2020

Merytokracja. Zagubieni w Kosmosie


Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć w tym miejscu. Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.

Zagubieni w Kosmosie to familijny serial fantastycznonaukowy z dwa tysiące osiemnastego roku, będący adaptacją innego, znacznie starszego serialu pod tym samym tytułem. Akcja Zagubionych w Kosmosie rozgrywa się w niedalekiej przyszłości. Ziemia, wskutek tajemniczej katastrofy, powoli przestaje być przyjaznym miejscem do życia i ludzkość, by przetrwać, wysyła statki kosmiczne celem kolonizacji zdatnej do zamieszkania planety w układzie Alfa Centauri. Liczba miejsc na pokładzie jest jednak ograniczona. Dlatego każda osoba, która chce się uratować, musi najpierw przejść szereg egzaminów, które sprawdzą, czy jest ona warta przeżycia. W dalszej części mojego materiału pojawią się spoilery, więc póki co zatrzymajmy się w tym miejscu. Serial jest całkiem niezły i naprawdę go polecam. Wrócimy do niego. 

Merytokracja jest pojęciem nadużywanym tak często i tak powszechnie, że paradoksalnie, by wytłumaczyć, co oznacza ten termin, najprościej będzie zacząć od tego, czym merytokracja nie jest. Przede wszystkim – nie jest samym założeniem, że ludzie powinni wykonywać zajęcia, do których się nadają. To zdrowy rozsądek. Wszyscy, niezależnie od ideologii, tak właśnie myślą. Nawet anarcho-komuniści, który posługują się hasłem „od każdego według jego zdolności, każdemu według jego potrzeb” sygnalizują, że to dobry pomysł i coś, czego warto się trzymać. Kwestia tego, co to właściwie znaczy „najlepiej się do czegoś nadawać” nie jest już taka oczywista i każda osoba ma na ten temat własną opinię, ale sama zasada jest całkowicie niekontrowersyjna. Bardzo trudno będzie Wam znaleźć osobę, która na poważnie twierdzi inaczej. 

Merytokracja to ideologia, która zakłada, że podstawą budowy społeczeństwa powinna być wartość danej osoby. Wiele ideologii zakłada, że będziemy dawać władzę ludziom z jakiegoś konkretnego powodu. Arystokracja jest założeniem, że rządzić powinny osoby najlepiej urodzone, plutokracja, że osoby najbogatsze, teokracja, że osoby najwyżej postawione w hierarchii religijnej. I tak dalej. Merytokracja to ideologia wychodząca z założenia, że wartość człowieka zależy od jego inteligencji, talentów, zdolności oraz umiejętności. I my, jako społeczeństwo, powinniśmy zorganizować się w taki sposób, by największą władzę miały osoby najmądrzejsze i najbardziej uzdolnione. Oczywiście, natychmiast pojawia się pytanie „jak ocenimy, kto jest najmądrzejszy i najbardziej uzdolniony?”. Odpowiedź brzmi – poprzez testy. System edukacji do pewnego stopnia działa merytokratycznie. Edukacja licealna kończy się egzaminem maturalnym. A im lepiej pójdzie nam matura, tym większy mamy wybór uczelni wyższej, gdzie możemy kontynuować naszą edukację. Gdybyśmy mieszkali w merytokratycznym kraju, nie wybieralibyśmy prezydenta za pomocą głosowania. Zamiast tego wszyscy kandydaci przechodziliby testy zaprojektowane w taki sposób, by sprawdzić, który z nich najlepiej nadaje się do tej roli. 

Jeśli uważacie, że w praktyce ten system byłby okropny, to… prawdopodobnie zaskoczy Was fakt, że twórca pojęcia merytokracji uważał tak samo. Sama koncepcja jest oczywiście znacznie starsza, ale słowo „merytokracja” powstało w latach pięćdziesiątych XX wieku. Wymyślił je brytyjski socjolog i polityk Michael Dunlop Young. Young chciał skrytykować wówczas nowy model angielskiego systemu edukacji, który dzielił uczniów na trzy różne kategorie, w zależności od tego, w czym sprawdzali się najlepiej. I w ten sposób już bardzo wcześnie określał ścieżkę rozwoju młodych Brytyjczyków. 

Young zrobił zatem coś, co robią wszyscy mieszkańcy Wysp Brytyjskich, którzy chcą skrytykować politykę – napisał dystopijną powieść science-fiction. Od razu mówię – nie jest specjalnie porywająca i, o ile mi wiadomo, nigdy nie ukazała się w Polsce. To raczej polityczny esej dla niepoznaki ubrany w fabułę. Nie będę jej tu streszczał, zdradzę tylko, że merytokracja doprowadza w niej do katastrofalnych podziałów społecznych i pod koniec powieści rozpętuje się rewolucja. 

A zatem mamy do czynienia z ideologią, która została wymyślona wyłącznie po to, by ją wykpić, wyśmiać i zademonstrować, jak fatalnym byłaby pomysłem, gdyby wcielić ją w życie. Nic zatem dziwnego, że – jak w przypadku chyba każdego mieszkańca Wysp Brytyjskich, który napisał dystopię – masa osób nieironicznie uznała, że jest to dobry pomysł. Oczywiście. Okej, być może jestem w tym momencie odrobinę nieuczciwy. Rozumiem dlaczego założenie, że ludzie generalnie powinni zasłużyć sobie na swoją pozycję społeczną może wydawać się atrakcyjne. Przede wszystkim brzmi to uczciwie. Na pewno znacznie bardziej niż arystokracja, w której nasza pozycja społeczna zależy od urodzenia, a zatem od czegoś, nad czym nie mamy żadnej kontroli. Poza tym to raczej dobry pomysł, bo dzięki temu najwięcej władzy będą miały najmądrzejsze i najbardziej uzdolnione osoby, dzięki czemu podejmowały one będą decyzje, najlepsze dla nas wszystkich… bo będą. Prawda? Hm… 

Will, najmłodszy członek rodziny Robinsonów z serialu Zagubieni w Kosmosie, jako jedyny nie zdaje testu, co stawia pod znakiem zapytania los całej rodziny. Jego matka, Maureen, używa swoim koneksji i pieniędzy, by sfałszować wyniki testu i chłopiec mimo wszystko mógł, wraz z resztą rodziny, uciec w kosmos przed nieuniknioną śmiercią na dogorywającej Ziemi. Maureen Robinson była naukowczynią, która pracowała przy budowie statków kosmicznych służących do ewakuacji ludzkości. Była więc jedną z najbardziej wpływowych i znaczących osób na świecie. Użyła tego znaczenia i tych wpływów, by oszukać merytokratyczny system i uratować swojego syna. Okradając w ten sposób z szansy na życie jakieś inne dziecko, z jakiejś innej rodziny, które pomyślnie przeszło test. 

Nie twierdzę, że na jej miejscu postąpiłbym inaczej. Wątpię. Prawdopodobnie zrobiłbym dokładnie to samo. Ciężko jednak w tym momencie nie zauważyć, że istnieje w tym systemie pewna nierównowaga, która jest w niego wbudowana. I nawet nie mówię tu o oszustwie Maureen, które jest umyślnym złamaniem zasad. Mówię tu o czymś nieco bardziej fundamentalnym. 

Wyobraźmy sobie merytokratyczne państwo, w którym nasz pozycja społeczna zależy niemal wyłącznie od tego, w jaki sposób pójdą nam testy. Powiedzmy, że mamy w tym systemie dwie osoby, które są równie uzdolnione i inteligentne. Jedna z nich wychowała się jako jedyne dziecko zamożnych rodziców, mieszkała w dużym mieście z dostępem do edukacji oraz kultury, rodzina opłacała jej kursy oraz zajęcia wyrównawcze i zapewniła komfortowe warunki do nauki i rozwoju. Druga osoba wychowała się z pięciorgiem rodzeństwa, w małej miejscowości, z niezamożnymi rodzicami, którym musiała pomagać w pracy oraz tracić czas na dojazdy do szkoły. O kursach czy zajęciach wyrównawczych mogła jedynie pomarzyć. Zresztą, i tak nie miałaby na nie czasu, bo cały czas musiała dorabiać i dorzucać się do rodzinnego budżetu, przez co cały czas była zmęczona, pozostawało jej mniej intelektualnej energii do nauki i tak dalej. Pytanie brzmi – która z tych dwóch osób, przypominam, równie inteligentnych i uzdolnionych, ma większe szanse na pomyślne zaliczenie testu? 

No właśnie. 

Merytokracja niejako mimochodem zakłada, że wszyscy i wszystkie zaczynamy z bloków startowych ustawionych w dokładnie tym samym miejscu. A tak nie jest. Bynajmniej. Możemy zresztą pójść o krok dalej i zauważyć, że w systemie merytokratycznym mniej uzdolnione osoby urodzone w rodzinach zamożnych mają większe szanse na zdanie testu niż bardziej uzdolnione i utalentowane, które miały gorsze warunki rozwoju. I to wcale nie jest rezultat działań ludzi psujących ten system. Ta nierówność wbudowana jest w samo jego istnienie. Żeby merytokracja miała sens, musielibyśmy najpierw zapewnić wszystkim porównywalne warunki rozwoju. Ale wtedy to nie byłaby już merytokracja. Wtedy to byłby… eee… (w trakcie brzmienia mojego nienaturalnie długiego „eeeeee” na wyciemnionym ekranie stopniowo pojawiają się napisy „o cholera” „szlag” „wkopałem się” „jak wypowiedzieć słowo «socjalizm» by normikom nie siadła pikawa?” „a mogłem pójść na informatykę”. W tle soundtrack Cwał Walkirii) jakiś zupełnie inny system społeczny. A i nawet w takim układzie dochodzą zmienne pokroju wydarzeń losowych, takich jak choroby, wypadki czy katastrofy naturalne, przez które uzdolniona i utalentowana osoba może mieć gorszy wynik w teście mierzącym jej cechy. 

A to przecież dopiero początek. Przypuśćmy, że w jakiś sposób uda nam się ominąć albo przynajmniej zminimalizować ten problem. Pytanie brzmi – kto stworzy testy, które określać będą poziom inteligencji i uzdolnienia. Osoby stojące najwyżej w merytokratycznej hierarchii, co widzieliśmy na przykładzie Maureen, nadal są ludźmi i w krytycznych sytuacjach będą zachowywali się jak ludzie. 

Pozwólcie, że posłużę się pewnym przykładem. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, wiele filharmonii zaczęło prowadzić tak zwane niejawne przesłuchania. Oznaczało to, że osoba ubiegająca się o pracę w orkiestrze występowała przed oceniającymi za kurtyną. Po wprowadzeniu tej praktyki, nagle połowa kobiet więcej zaczęła przechodzić ten etap rekrutacji. Czy to oznacza, że wszyscy oceniający byli podłymi seksistami, którzy nienawidzili kobiet i dopiero po fizycznym uniemożliwieniu im identyfikacji płci ocenianej osoby byli w stanie profesjonalnie podejść do swojej pracy? …nie, w żadnym razie. Po prostu wszyscy i wszystkie mamy wdrukowany zestaw nieuświadomionych przekonań i te przekonania zawsze wpływają na nasz osąd drugiej osoby. 

Stereotyp twierdzący, że kobiety są z natury mniej inteligentne i mniej uzdolnione został obalony już dawno temu. Jednak zestaw przyzwyczajeń społecznych i wzorców kulturowych zbudowanych na tym założeniu nadal trzyma się bardzo mocno, bo to nie jest coś, co można odrzucić z roku na rok. Czy nawet z dekady na dekadę. Na poziomie świadomym wiemy, że talent i doświadczenie nie mają nic wspólnego z płcią konkretnej osoby. Jednak na poziomie podświadomym… wszyscy potrzebujemy grubej kurtyny, ponieważ w interakcjach z każdym człowiekiem przyjmujemy na jego albo jej temat intuicyjne założenia. Te założenia mogą dotyczyć płci, kolory skóry, wieku albo wyglądu tej osoby. I przeważnie oceniamy ją pod kątem tych założeń, niezależnie od tego, czy jest to usprawiedliwione czy nie. Nikt nie jest ponad to i praktycznie nie da się tego wyeliminować. Kurtyny pomagają, ale one nie wystarczą. 

Jest też jeszcze jedna kwestia i tyczy się ona założenia, że w ogóle jesteśmy w stanie stworzyć jakieś sensowne oceny uzdolnienia i inteligencji różnych osób. Te terminy nie są esencjalne – nie ma jednej, uniwersalnej definicji inteligencji. To nie jest cecha którą można rozwijać jak statystykę w grze video. Żaden test nie jest w stanie przewidzieć, jakie konkretne cechy okażą się optymalne, ponieważ rzeczywistość nie działa w taki sposób – jest zbyt nieprzewidywalna. 

Wróćmy do Zagubionych w Kosmosie i Willa Robinsona. Po awarii statku i lądowaniu na nieznanej planecie chłopiec zaprzyjaźnia się z obcą formą życia, robotem, którego napotkał w trakcie zwiedzania okolicy. Kombinacja empatii, inteligencji emocjonalnej oraz ciekawości świata, którą wykazał Will sprawiła, że udało mu się nawiązać relację z tą istotą, która później wiele razy ratowała życie jemu, jego rodzinie oraz innym kolonistom. Chłopiec oblał test, który nie brał tych cech pod uwagę, a to właśnie one doprowadziły do przyjaźni Willa z Robotem i przyczyniły się do ocalenia rodziny Robinsonów i reszty kolonistów. Oczywiście, żaden test nie był w stanie przewidzieć takiego obrotu spraw jak napotkanie robota z Kosmosu, ale… to właśnie pokazuje, jak ograniczona jest perspektywa merytokracji. Czasami cechy oraz właściwości, które uznane zostały za nieistotne albo nawet zbędne, mogą okazać się kluczowe w konkretnych, specyficznych sytuacjach. I nie jesteśmy w stanie tego przewidzieć, niezależnie od naszego ilorazu inteligencji, bo nawet najmądrzejsi ludzie na świecie nie potrafią przewidywać przyszłości. 

Mit merytokracji opiera się na założeniu, że wszyscy zaczynamy z porównywalnego poziomu i mamy mniej więcej taką samą szansę rozwoju, co reszta. A tak nie jest i nawet gdyby na samym początku tak było, to różnice pojawiłyby się bardzo szybko i jeszcze szybciej zaczęłyby się pogłębiać. Mit merytokracji opiera się na założeniu, że będziemy testowani uczciwie, przez stuprocentowo obiektywne i bezstronne osoby, które nie będą miały własnych celów i żadnych uprzedzeń. A to niemożliwe, bo wszyscy mamy jakieś uprzedzenia i jesteśmy w stanie co najwyżej zminimalizować ich wpływ na nasze osądy. Mit merytokracji opiera się w końcu na założeniu, że kryteria, za pomocą których będziemy testowani są perfekcyjnie dobrane. A nigdy tak nie będzie, ponieważ zawsze może zaistnieć szansa, że zostaniemy postawieni przed problemem, którego testy nie wzięły pod uwagę. 

Powtórzę jeszcze raz to, od czego zacząłem ten materiał, na wypadek gdyby ktoś zapomniał – wszystko to nie oznacza, że nie powinniśmy organizować pracy w taki sposób, by wykonywały ją osoby, które nadają do tego najlepiej. To jest dobry pomysł i wszyscy tak uważają. Nie jest jednak dobrym pomysłem budowanie na tej zasadzie całego porządku społecznego. Wartość ludzkiego życia nie zależy od tego, jak użyteczna jest konkretna osoba. A nawet gdyby tak było, i tak nie jesteśmy w stanie określić, czy i w jakim stopniu ktoś może być użyteczny. 

Świat jest po prostu zbyt skomplikowany. 


Bibliografia: 

„Nie wierzcie w merytokrację” Clifton Mark https://krytykapolityczna.pl/swiat/nie-wierzcie-w-merytokracje-mark/
Niejawne przesłuchania – badania https://www.nber.org/papers/w5903
Michael Kinsley „Myth of Meritocracy” 

piątek, 17 kwietnia 2020

RECENZJA: Picard - sezon 1

fragment grafiki promocyjnej

Kochani miłośnicy Star Wars. Chciałbym podzielić się z Wami pewnym wspaniałym uczuciem. Chodzi mi o satysfakcję, jakiej doznaje fan, który otrzymuje kontynuację dawno zakończonej opowieści i która jest po prostu bardzo dobra. Która przywraca ikoniczne już postacie, by w przejmujący, mądry sposób rozwinąć ich osobiste opowieści. Która konsekwentnie rozbudowuje świat przedstawiony, jednocześnie szanując swoje dziedzictwo. Która odpowiada na długo trapiące fanów pytania w zadowalający sposób. Która stanowi godną kontynuację dotychczasowej opowieści i sprawia, że znajomość poprzednich odsłon serii ubogaca doświadczenie. Nie jesteście nawet w stanie wyobrazić sobie, jak cudownym doznaniem jest oglądanie takiego sequela. 

Okej, przyznaję - to było wyjątkowo podłe z mojej strony. Przepraszam. Naprawdę sympatyzuję z fanami Gwiezdnych Wojen, których rozczarowała najnowsza trylogia Star Wars. Trylogia, która starała się zadowolić wszystkich i ostatecznie nie zadowoliła nikogo. Aż za dobrze znam to uczucie, gdy po latach oczekiwań dostaję w końcu nową odsłonę ukochanej serii i zamiast satysfakcji spotyka mnie gorycz rozczarowania. Dlatego bardzo cieszy mnie, że Star Trek: Picard, najnowszy serial z tego uniwersum, jest… no cóż, naprawdę niezły. Nie przełomowy, nie wybitny, w żadnym razie nie stawiałbym go na podium w moim osobistym rankingu filmów i seriali ze świata Star Treka… ale po prostu całkiem dobry. 

Jak niektórzy i niektóre z Was wiedzą, obejrzałem całego Star Treka. Pisząc „całego” mam na myśli wszystkie odcinki wszystkich sezonów wszystkich seriali oraz wszystkie filmy. Zajęło mi to kilka długich i intensywnych lat, ale ostatecznie dokonałem tego. Oczywiście później miałem gigantycznego kaca neuronowego. Wiecie, o czym mówię – o tym doznaniu, gdy po przeczytaniu naprawdę długiego cyklu powieściowego albo mangi na kilkadziesiąt tomów opowieść nagle się kończy i przez pewien czas nie macie pojęcia, co zrobić ze swoim życiem, bo ta historia nadal rezonuje Wam w głowie i trudno pogodzić się z tym, że to już koniec. 

No więc wyobraźcie sobie, że to uczucie dopada Was po kilkunastu miesiącach intensywnego oglądania narracji pokrywającej jakieś sześćset godzin, siedem seriali telewizyjnych, (z których najkrótszy ma dwa sezony) oraz trzynaście pełnometrażowych filmów kinowych. Kosmos, dosłownie. Czy było warto? No cóż… tak. Na przestrzeni już ponad pięćdziesięciu lat, jakie minęły od emisji oryginalnej serii telewizyjnej, Star Trek miał swoje liczne wzloty i upadki. Było kilka ewidentnie słabych seriali, a i te dobre z reguły potrzebowały dwóch nawet albo trzech sezonów zanim zaczęły naprawdę błyszczeć. 

Oczywiście, możliwe jest, że mój mózg zwyczajnie zabrania mi myśleć inaczej, bo w przeciwnym razie musiałbym dopuścić do siebie myśl, że zmarnowałem sześćset godzin mojego życia, których nikt mi już nie zwróci. Ale nie sądzę. 

Mój Boże, mam nadzieję, że nie. 

W każdym razie… to doświadczenie mnie zmieniło. I nie mam tu na myśli tego, że pogorszył mi się wzrok albo że przybrałem na wadze… chociaż przybrałem, ale nie mówmy o tym… ale to, że zostałem fanem Star Treka. Ta franczyza ma wszystko, co tylko mogłem sobie wymarzyć. Złożoną, wyrafinowaną fabułę w konwencji fantastyki naukowej, znakomite aktorstwo, ciekawe scenariusze i dające się lubić postacie. Ujął mnie przede wszystkim ciepły humanizm świata przedstawionego. Choć żaden z seriali nie uciekał przed mroczniejszymi motywami, Star Trek zawsze był bardzo optymistyczny. To opowieść o ludzkości, której udało się przezwyciężyć największe wady naszego gatunku i zbudować lepszą przyszłość. Jasne, te wady nadal istnieją, a utopia nie jest nam dana na zawsze – to coś, o co bez przerwy musimy walczyć, zarówno z najeźdźcami z kosmosu, jak i z ciemniejszymi stronami naszej własnej natury… ale Star Trek konsekwentnie mówi nam, że ta walka jest do wygrania, nawet jeśli nie obędzie się bez ofiar. 

Oczywiście, nie jest to uniwersalna recenzja wszystkich filmów i seriali z tego worka. Star Trek bywa bowiem bardzo zły i wtedy jest to… no cóż, doświadczenie samo w sobie. Istnieje coś takiego jak „dobry zły film”. Wiecie, The Room, Plan 9 z Kosmosu, Koty… rzeczy, które są bardzo nieudane, ale w ten specyficzny, fascynujący sposób. Wiele filmów i seriali określanych tym mianem to rzeczy z gatunku fantastyki naukowej. I nie ma w tym nic dziwnego. Science-fiction zawsze operuje na jakimś poziomie umowności, więc krytycznie złe dzieła z tego worka często mają ten dodatkowy bonus fascynującej abstrakcji, gdy twórcy próbują sprzedać nam jakieś idee, które w praktyce okazują się bełkotem albo pokazać nieistniejące w rzeczywistości istoty lub zjawiska, które na ekranie wyglądają absurdalnie. Star Trek ma bardzo bogatą historię odcinków tak złych, że aż dobrych, ponieważ ambicje scenarzystów i reżyserów często przerastały budżety poszczególnych seriali, a pomysły twórców bywały zbyt egzotyczne, by poskładać z nich sensowną opowieść. 

To jednak mniejszość. Pocieszna wprawdzie, ale w bardzo niewielkim stopniu definiująca Star Treka. Każdy serial w dużym stopniu komentował rzeczywistość, w której powstawał – to jedna z tych franczyz, której nie da się zarzucić, że ostatnio stała się nachalnie polityczna, ponieważ zawsze taka była i nigdy nie przestawała. Od aktualnej wówczas krytyki rasizmu i zimnowojennej paranoi w schyłkowych latach sześćdziesiątych (Star Trek: The Original Series), poprzez analizy rozmaitych problemów socjoekonomicznych i społecznych w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych (Star Trek: The Next Generation), poprzez oswajanie traumy po atakach terrorystycznych na USA w pierwszej dekadzie XXI wieku (Star Trek: Enterprise). 

Wiele odcinków to prawdziwe scenopisarskie perły, które łączyły w sobie przenikliwy komentarz społeczny i samą esencję fantastyki naukowej. Star Trekowi często zarzuca się pewną statyczność i rozwlekłość. O ile nie jest to kompletnie pozbawiona podstaw krytyka, o tyle spokojniejsze tempo daje przestrzeń do bardziej precyzyjnego, głębszego poruszania złożonych idei. Odnoszę wrażenie, że nowsze seriale i filmy próbują walczyć z tym stereotypem Star Treka jako monotonnego snuja dla nudziarzy i wrzucają wiele zbędnych scen akcji, ale moim zdaniem to niepotrzebne. Siła tego uniwersum tkwi gdzieś zupełnie indziej. 

Gdy usłyszałem o tym, że stacja CBS ma zamiar wyprodukować nowy serial o Picardzie – jednym z głównych bohaterów legendarnego serialu Star Trek: The Next Generation – miałem mieszane uczucia. Z jednej strony, wcześniejszy, nadal produkowany serial z tego worka, Star Trek: Discovery jest dość, eee, nierówny i po dwóch sezonach nadal nie udało mu się znaleźć dobrego pomysłu na siebie. Może stanie się to w trzecim, w którym główni bohaterowie zostają przerzuceni w odległą przyszłość, okres do tej pory nieeksplorowany w trekowym uniwersum. Oby. 

Z drugiej strony – hej, Patrick Stewart powraca do swojej ikonicznej roli Jeana Luca Picarda, idealistycznego kapitana gwiezdnego statku Enterprise! W serialu, który po raz pierwszy od dwa tysiące drugiego, gdy ukazał się film Star Trek Nemesis, kontynuuje rozwój całej historii uniwersum. Dwa poprzednie seriale, Star Trek: Enterprise oraz wspomniany już Star Trek: Discovery były prequelami rozgrywającymi się chronologicznie przed oryginalną serią z lat sześćdziesiątych. Trzy ostatnie filmy kinowe były natomiast restartem uniwersum, choć nadal podłączonym do głównej linii narracyjnej, to jednak opowiadającym inną, własną historię. 

Z trzeciej strony… okej, wyznam Wam coś. Mam bardzo mieszany stosunek do tego trendu powracania do ikonicznych postaci z kultowych filmów i seriali z poprzednich dekad. Pokazywania jesieni ich życia, najczęściej wiele, wiele lat po tym jak ich historie zostały zakończone, a narracje zamknięte. Oczywiście, w teorii jest to bardzo ciekawy punkt wyjścia, który może zaowocować wieloma interesującymi, unikalnymi historiami. Popkultura nieczęsto interesuje się starością, podsumowywaniem własnego dorobku życiowego czy problemami, z jakim zmagają się osoby przytłoczone swoim dziedzictwem. A jak to wygląda w praktyce? 

Rzućmy okiem. 

W The Last Jedi stary, zgorzkniały Luke Skywalker bierze pod swoje skrzydła młodą, naiwną kobietę, dzięki której na powrót przypomina sobie o tym, co tak naprawdę jest w życiu ważne. W Loganie stary, zgorzkniały Wolverine bierze pod swoje skrzydła młodą, naiwną kobietę, dzięki której na powrót przypomina sobie o tym, co tak naprawdę jest w życiu ważne. W piątym sezonie Samurai Jacka, wyprodukowanym dwanaście lat po emisji czwartego, stary, zgorzkniały Jack bierze pod swoje skrzydła młodą, naiwną kobietę, dzięki której na powrót przypomina sobie o tym, co tak naprawdę jest w życiu ważne. W komiksie Power Rangers: Soul of the Dragon stary, zgorzkniały Tommy bierze pod swoje skrzydła młodą, naiwną kobietę, dzięki której na powrót przypomina sobie o tym, co tak naprawdę jest w życiu ważne. 

Jeśli wydaje wam się, że przesadzam, to… no cóż, macie rację. Nie wszystkie tego typu historie wpadają w ten schemat, a nawet te które wpadają są przeważnie naprawdę bardzo dobre. Dlatego wcześniej powiedziałem, że mam mieszany, nie negatywny stosunek do tej konwencji. Nie zmienia to jednak faktu, że bardzo wiele tego typu historii jest do siebie podobnych, przez co doświadczony widz wie już mniej więcej, jakimi koleinami potoczy się taka opowieść. W jednym z pierwszych trailerów serialu widzimy scenę, w której młoda kobieta prosi głównego bohater o pomoc, co tylko wzmocniło to wrażenie, że otrzymamy kolejną historię idącą punkt po punkcie według tego schematu. I już teraz mogę napisać, że się nie pomyliłem. Co oczywiście nie przesądza sprawy, ale też jednocześnie dość jasno pokazuje, jakiego rodzaju będzie to opowieść. 

Fabuła serialu rozpoczyna się dwadzieścia lat po wydarzeniach ze Star Trek: Nemesis, w którym to filmie poniósł śmierć porucznik Data, android, wieloletni członek załogi Enterprise oraz serdeczny przyjaciel Picarda. To wydarzenie odcisnęło mocne piętno na psychice głównego bohatera, między innymi dlatego, że Data poświęcił życie, by uratować Picarda. W międzyczasie doszło również do kilku innych ważnych wydarzeń. Planeta Romulus uległa zniszczeniu. Federacja niechętnie, ale jednak zgodziła się pomóc w ewakuacji swoich odwiecznych wrogów, ale wycofała się z tej obietnicy. Powodem był zamach terrorystyczny na marsjańską stocznię, który postawił całą Gwiezdną Flotę w stan gotowości, przez co żaden z obiecanych przez Federację statków nie mógł udzielić pomocy uchodźcom. 

Jeśli oglądaliście film Star Trek J.J. Abramsa z dwa tysiące dziewiątego roku, być może pamiętacie, że główny antagonista, Nero, był Romulanem pochodzącym z przyszłości, w której jego planeta została zniszczona przez supernową, a Federacja w kluczowym momencie odmówiła pomocy. To jest właśnie ta przyszłość. Imperium Romulan – do tej pory jedna z najbardziej wpływowych sił w Galaktyce Drogi Mlecznej – zostało rzucone na kolana i stało się cieniem samego siebie. Część dawnego Imperium uformowała nową jednostkę polityczną, Wolne Państwo Romulan, które zajmuje się, między innymi, rehabilitacją osób zasymilowanych przez kolektyw Borg. 

Kolektyw Borg to rasa kosmicznych zombie cyborgów, które dysponują świadomością zbiorową. Rozmnażają się asymilując przedstawicieli innych ras i przerabiając ich na swoje jednostki, pozbawione wolnej woli. W przeszłości coś takiego przytrafiło się samemu Picardowi, gdy kolektyw próbował podbić Federację. Na szczęście proces okazał się odwracalny. Romulanie odnaleźli jeden z porzuconych przez kolektyw sześcianów, za pomocą których Borgowie poruszają się w przestrzeni kosmicznej i zajęli się odzyskiwaniem technologii oraz odwracaniem asymilacji odnalezionych tam dronów. 

Tajemnicza młoda kobieta, która zwróciła się o pomoc do Picarda… by nie zdradzić zbyt wiele, ma z tym wszystkim dużo wspólnego. Z niejasnych powodów ścigają ją szpiedzy należący do supertajnej romulańskiej organizacji. Bohaterka okazuje się androidem, takim samym jak zmarły Data. Badając zagadkę jej pochodzenia, Picard dochodzi do wniosku, że stworzył ją Bruce Maddox – naukowiec, który przed wieloma laty próbował rozebrać Datę na części, by dowiedzieć się więcej o jego działaniu. Picard wymusił wtedy proces sądowy, który zapewnił Dacie, oraz innym androidom jego typu, pełne prawa właściwe istotom ludzkim. Maddox zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Picard, by wyjaśnić całą tę sprawę, zbiera grupkę nowych i starych znajomych, po czym wyrusza na misję poszukiwawczą. 

W tym nakreśleniu fabuły pominąłem kilka elementów, by nie psuć nikomu niespodzianki w śledzeniu serialu od początku. Mam nadzieję, że udało mi się dość precyzyjnie wyjaśnić, o czym właściwie opowiada Star Trek: Picard. Nie jest to łatwą sztuką. Jak zdążyłyście się już pewnie zorientować serial jest BARDZO mocno zakotwiczony w mitologii uniwersum. Wiele najważniejszych wątków wymaga stosunkowo dobrej znajomości kluczowych odcinków serialu Star Trek: The Next Generation oraz Star Trek: Voyager. Na własny użytek zrobiłem listę filmów i odcinków, które warto powtórzyć sobie przed seansem pierwszego sezonu Picarda. Wrzucę ją tutaj, na wypadek gdyby ktoś był zainteresowany, ale… według mnie żaden serial nie powinien wymagać od widza odrabiania takiej pracy domowej. 

I nie jestem pewien czy Star Trek: Picard faktycznie tego wymaga. Scenarzyści starają się w miarę organicznie przekazywać najważniejsze informacje w dialogach albo za pomocą kontekstu danych scen. Nie jestem w stanie stwierdzić, na ile to działa. Myślę, że interesująca byłaby opinia osoby, dla której Star Trek: Picard jest pierwszym kontaktem z tym uniwersum. Sam – z oczywistych powodów – nie jestem w stanie stwierdzić, na ile ten serial broni się jako indywidualna historia. Intuicja podpowiada mi, że… średnio. I nie, nie tylko dlatego, że buduje swoją opowieść z komponentów wymyślonych wcześniej. 

Przez pierwszą połowę akcja serialu toczy się dwutorowo, w połowie sezonu oba wątki główne łączą się i zacieśniają coraz mocniej aż do finału. Jeden wątek poświęcony jest śledztwu, jakie prowadzi Picard. Drugi rozgrywa się na Artefakcie, porzuconym sześcianie Borgów. Każdy z tych wątków stopniowo dostarcza nam kolejnych elementów układanki, dzięki którym powoli odkrywamy, w jaki sposób łączą się poszczególne wątki. Niestety słowo-klucz brzmi „powoli”. 

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Star Trek: Picard początkowo pomyślany został jako o połowę krótsza produkcja i dopiero po zatwierdzeniu fabuły pierwszego sezonu podjęto decyzję do zamówieniu większej liczby odcinków. Nie mam na to żadnych dowodów, to tylko moja hipoteza, ale… Pierwsza połowa sezonu zawiera w sobie całkiem sporo zupełnie zbędnych scen, które powtarzają to, co widz już wie. Albo prezentują nowe problemy, których rozwiązanie nie przybliża nas do zrozumienia sytuacji, tylko zajmuje czas bohaterom. Wątek rozgrywający się na Artefakcie cierpi na to w trochę większym stopniu. Głównie dlatego, że ogranicza się wyłącznie do jednej lokacji, co z natury rzeczy nie pozwala nawet na stworzenie iluzji, że bohaterowie przemieszczają się coraz bliżej celu. 

Wątek Picarda i jego zbieraniny wypada tu nieco lepiej. Głównie dlatego, że poznajemy kilka zupełnie nowych postaci, wymyślonych specjalnie na potrzeby serialu. Każda z nich posiada jakąś indywidualną historię. Pilot Rios w niejasnych okolicznościach odszedł z Gwiezdnej Floty po śmierci jego poprzedniego kapitana. Doktor Jurati, specjalistka od badań nad androidami, nie ma już niczego do roboty, ponieważ Federacja zakazała tej gałęzi badań po ataku terrorystycznym na Marsa i teraz ta utalentowana naukowczyni stała się całkowicie zbędna korpusowi naukowemu Federacji. Raffi, była podkomendna Picarda została usunięta z Floty po tym jak jej w atmosferze skandalu odszedł z niej Picard, odizolowała się od rodziny i przyjaciół, wpadła w nałogi i dziś wiedzie żywot pariasa. Młody Romulan Elnor wychował się w grupie uchodźców, którym Picard w imieniu Federacji obiecał pomoc, a której to obietnicy nigdy nie dotrzymał, skazując chłopca na dorastanie w izolacji w klasztorze fatalistycznych romulańskich wojowniczek. Z czasem dołącza do nich (tak jakby) Siedem Z Dziewięciu, jedna z głównych bohaterek Star Trek: Voyager. Siedem, po wyzwoleniu z kolektywu Borg i powrocie na Ziemię, dołączyła do niezależnej organizacji paramilitarnej, która wzięła na siebie obowiązek dbania o prawo i porządek w dawnej Strefie Neutralnej między terytorium Federacji i Imperium Romulan. 

Wszystkie te postacie łączy fakt, że utopijna Federacja w ten czy inny sposób je zawiodła. To naprawdę mocny punkt wyjścia. Każdy system społeczny, niezależnie od tego jak wydajny i dobrze funkcjonujący, nigdy nie zaspokoi potrzeb wszystkich swoich obywateli i obywatelek – zawsze będą jakieś wyjątki, nieszczęśliwe przypadki, poszkodowani przez decyzje będące mniejszym złem. Star Trek: The Next Generation eksperymentował już z tym motywem przedstawiając wątek Maquis, bojowników o wolność pochodzących z planet, które Federacja oddała Cardassianom w ramach paktu o nieagresji, ale nigdy nie był to jakoś szczególnie znaczący motyw. Obserwacja, w jaki sposób tego typu osoby odnoszą się do Federacji i do siebie nawzajem, jak wypływają na wierzch urazy, pretensje i traumy mogła być czymś naprawdę interesującym. 

Mogła, ale okazała się… no cóż, bałaganem. Każda z tych postaci ma zarysowany indywidualny charakter, motywacje oraz garść osobistych wątków – to na plus. Problem pojawia się w momencie, gdy na przestrzeni pierwszego sezonu właściwie żadna z nich nie przechodzi znaczącej, zauważalnej ewolucji charakteru. Przytrafiają im się różne rzeczy, na które te postacie reagują (konfrontacja Raffi z synem i jego żoną, chwilowe podłączenie Siedem do kostki Borg), ale po incydencie wszystko wraca do poprzedniego stanu i wydarzenie zdaje się zupełnie nie mieć wpływu na zachowanie postaci czy jej odbiór rzeczywistości. Niektóre decyzje postaci wydają zupełnie nieintuicyjne i stojące w sprzeczności z tym, co wiemy o danych bohaterach (Elnor pozostający z Hugh na kostce) i wyglądają tak, jakby scenarzyści chcieli posterować sytuacją w pożądanym przez siebie kierunku nie dbając o to, w jaki sposób ucierpi przez to rozwój postaci. W finale sezonu niektóre istotne fabularnie postacie rozwijane od pierwszego odcinka praktycznie znikają i nie są nawet wspomniane, inne wydają się być w związku, choć na przestrzeni całego serialu zamieniły ze sobą może dziesięć kolokwialnych słów… Niespójne pisane postacie to chyba największy problem tego serialu. 

Bo cała reszta jest naprawdę dobra. Pod względem oprawy wizualnej to chyba najładniejszy Star Trek w historii marki. W przeciwieństwie do lubiącego głęboki półmrok Star Trek: Discovery, Picard na ogół rozgrywa się w bardzo jasnych, przestronnych lokacjach (nie licząc kostki, ma się rozumieć), efekty specjalne wyglądają bez zarzutu, otoczenie jest zróżnicowane, a ikoniczne elementy serii – mundury, projekty statków, dźwięki – zostały odwzorowane z dbałością o szczegóły oraz wyraźną ambicją, by zachować estetykę ustanowioną przez Star Trek: The Next Generation, choć oczywiście lekko odświeżoną i podrasowaną. 

Sama struktura narracyjna, gdy już przejdzie się do porządku dziennego nad rozwleczeniem fabuły, też wygląda dobrze. W ramach swojej podróży Picard odwiedził kilka znanych już miejsc (w tym wielokrotnie wspominany, ale nigdy dotąd niepokazany Instytut Daystroma) i całe mnóstwo nowych. Choć historia aż do epickiego finału pozostaje bardzo kameralna, to zróżnicowanie nadaje jej imponującej skali. Serial w znaczący, niegłupi sposób rozwija historię uniwersum, pokazując jak potoczyły się losy Federacji po wyniszczającej wojnie z Dominium i zniszczeniu Romulusa, przedstawił szereg nowych wydarzeń i frakcji, które powstały później. Co prawda wiele pytań pozostało bez odpowiedzi – co z Klingonami? co z Dominium? jak wygląda odbudowa mocarstwa Cardassian? czy ustanowiono wymianę handlową i dyplomatyczną z Kwadrantem Delta? – ale też Star Trek: Picard nie jest przekrojową opowieścią reprezentującą całą złożoną politykę uniwersum i nie musi pokazywać absolutnie wszystkiego. To, co pokazuje zupełnie mi wystarcza do szczęścia – a fakt, że zdradza przy tym olbrzymie przywiązanie do detali i najdrobniejszych wzmianek z ustanowionego już wcześniej kanonu naprawdę mocno cieszy i napawa otuchą. 

To nie jest idealny pierwszy sezon, ale prawie żaden serial ze świata Star Treka nie może poszczycić się mocnym startem. Jako że zamówiono już drugi sezon, a i kolejne prawdopodobnie będą powstawały dopóty, dopóki Patrick Stewart będzie skłonny wcielać się w rolę główną, w przyszłość Star Trek: Picarda patrzę raczej z nadzieją niż obawą. Serial ma sporo wątków do pociągnięcia i naprawdę interesuje mnie, dokąd udadzą się teraz bohaterowie serialu oraz jak potoczą się ich dalsze losy. Jeszcze raz – nie są to startrekowe wyżyny, ale jest na tyle dobrze, bym był w stanie z czystym sumieniem polecić ten serial wszystkim zainteresowanym. 

Obiecana lista odcinków poprzednich seriali: 


Star Trek: The Next Generation: 

S01E01: Encounter at Farpoint 
S01E12: Datalore 
S02E09: The Measure of a Man 
S02E16: Q Who 
S03E26: The Best of Both Worlds (part 1) 
S04E01: The Best of Both Worlds (part 2) 
S04E02: Family 
S04E03: Brothers 
S05E23: I Borg 
S06E24: Descent (part 1) 
S07E01: Descent (part 2) 
S07E24: All Good Things… 


Star Trek Voyager: 

S01E01: Caretaker 
S03E26: Scorpion (part 1) 
S04E01: Scorpion (part 2) 
S05E15: Dark Frontier (part 1) 
S05E16: Dark Frontier (part 2) 
S06E16: Collective 
S06E19: Child’s Play 
S07E02: Imperfection 
S07E25: Endgame 


Filmy kinowe: 

Star Trek: The First Contact 
Star Trek: Nemesis 
Star Trek (2009) 


Short Treks: 

S02E06: Children of Mars

piątek, 7 lutego 2020

Pierwszy odcinek Picarda był dobry

fragment grafiki promocyjnej

Star Trek: Picard to długo wyczekiwany przez fanów franczyzy serial rozbudowujący chronologię uniwersum o nowe wydarzenia pierwszy raz od… cóż, od bardzo dawna. Po zakończeniu emisji serialu Star Trek: Voyager w dwa tysiące pierwszym roku wszystkie kolejne telewizyjne iteracje Star Treka były prequelami – Star Trek: Enterpreise przedstawiał epokę pionierskich lotów ludzkości w głęboki Kosmos, a Star Trek: Discovery (do tej pory) pokazywał nam okres na dekadę przed oryginalną serią telewizyjną z lat sześćdziesiątych. Kinowy Star Trek: Nemesis z dwa tysiące drugiego roku był ostatnią poważną opowieścią dobudowującą kolejny segment historii Zjednoczonej Federacji Planet. Kolejne filmy kinowe rozgrywały się już bowiem w zupełnie innej rzeczywistości, w dodatku – we wcześniejszej erze.

Po drodze mieliśmy oczywiście drobne dodatki zdradzające nam dalsze dzieje oryginalnej linii czasowej Star Treka. W kinowym restarcie serii dowiedzieliśmy się o zniszczeniu Romulusa, a Short Trek pod tytułem Calypso pokazał nam odrobinę bardzo odległej przyszłości uniwersum. Wszystko to było jednak mało satysfakcjonującymi okruchami, które nijak nie były w stanie zaspokoić ciekawości fanów. Tym bardziej, że uniwersum Treka pozostawiono w bardzo interesującym punkcie – zakończenie wojny z Dominium, ostateczne (być może) pokonanie kolektywu Borg, potencjalne nawiązanie kontaktów z kwadrantem Delta, radykalne przekonstruowanie układu sił w kwadrancie Alfa, wspomniana już katastrofa, która spowodowała zniszczenie ojczystej planety Romulan, niepewny status ontologiczny komandora Daty… wszystko to stanowi bardzo mocny fundament pod nowe, fascynujące opowieści w tym uniwersum. 

Fundament, który do niedawna wykorzystywali jedynie twórcy niekanonicznych dzieł tworzonych przez podwykonawców na licencji serialu. Gdy dowiedziałem się, że w planach jest nowy serial rozgrywający się w tym uniwersum i mający opowiadać o losach emerytowanego Jean-Luca Picarda, naprawdę się ucieszyłem. Nie dlatego, że bardzo lubię tę postać (a lubię), ale dlatego, że w końcu franczyza zaczyna iść do przodu, zamiast cały czas opierać się na odtwarzaniu przeszłości, wypełnianiu białych plam, które nie domagały się wypełnienia i zamykaniu się w komfortowej klatce znajomych postaci, motywów i opowieści. Niedługo później pojawiła się zresztą informacja, że wspomniany wyżej Star Trek: Discovery w trzecim sezonie również przeniesie swoją fabułę w przyszłość (i to znacznie dalszą), więc można mieć nadzieję na to, że franczyza dokonała poprawnej – według mnie, bo nie wykluczam, że ktoś preferuje prequele – korekty kursu.

Pierwszy odcinek serialu Star Trek: Picard był… dobry. Nie jakiś wybitny, na pewno nie zwiastujący wyjątkowo dobry serial (choć potencjał jak najbardziej jest), ale zwyczajnie spełniający swoją rolę. Co nie było proste – pierwsze odcinki nowych seriali zawsze muszą dostarczyć kontekstu wydarzeń, przedstawić głównych bohaterów, antagonistów, konflikty, które napędzać będą serial oraz jego motywy przewodnie – i być przy tym zajmującymi fabułami samymi w sobie. A wszystko to wykonać ma ekipa produkcyjna, która na dobrą sprawę nie do końca wie jeszcze, jaki konkretnie serial chce tworzyć i dokąd uda im się doprowadzić zaplanowaną fabułę. W przypadku Star Treka dochodzi jeszcze zakotwiczenie opowieści w konkretnym punkcie uniwersum i respektowanie historii franczyzy znanej z bycia jednym z najbardziej spójnych narracyjnie i konceptualnie projektów o takiej skali.

Star Trek: Picard na ogół wychodzi z tego wyzwania obronną ręką. Historie o starszych wersjach ikonicznych postaci zwykle są dość powtarzalne i zazwyczaj sprowadzają się do „Stary, zgorzkniały i rozczarowany życiem heros bierze pod swoje skrzydła młodą, niedoświadczoną kobietę, która przypomina mu, co jest w życiu ważne”. Do tego sprowadzał się wątek Luke’a Skywalkera w The Last Jedi, historia Wolverine’a w Logan, Ezia Auditore w Assassin’s Creed: Embers, Jacka w piątym sezonie Samurai Jack, Tommy’ego Olivera w komiksie Power Rangers: Soul of the Dragon i wielu, wielu innych tego typu opowieściach. Zarówno trailery, jak i pierwsza połowa odcinka sugerowały taki właśnie stan rzeczy i gdy utwierdziłem się już w przekonaniu, że mniej więcej wiem, w jaki sposób potoczy się dalsza opowieść… odcinek zrobił mi niespodziankę, komplikując sytuację w bardzo ciekawy sposób. Nie był to zwrot akcji, który kompletnie wyrzuca powyższy schemat fabularny za burtę, ale na pewno interesująco go komplikuje i zamyka pewne utarte ścieżki narracyjne, na które byłem już przygotowany.

Dobrze to wróży serialowi, by tego typu zabieg z jednej strony pokazuje, że twórcy scenariusza nie mają zamiaru iść po linii najmniejszego fabularnego oporu, z drugiej jednak – rozumieją, że niespodziewane zwroty akcji same w sobie są rozwiązaniem na krótką metę i zamykając jedne narracyjne drzwi zawsze trzeba otworzyć inne, wiodące do ciekawszych historii. Póki co udaje im się zachować tę równowagę. Ukazanie Zjednoczonej Federacji Planet jako instytucji moralnie wadliwej, bo pozwalającej na to, by polityczne animozje wzięły górę nad humanizmem (nieudzielenie pomocy uchodźcom z Romulusa z powodu przeprowadzonego w międzyczasie zamachu terrorystycznego na Marsie) zapewne poirytuje niektórych startrekowych purystów… ale też warto pamiętać, że Gwiezdna Flota nigdy nie była tak nieskazitelną organizacją jak chciał tego twórca franczyzy, Gene Roddenberry.

Padła również odpowiedź na pytanie czy Dacie udało się przedśmiertnie zgrać swoją świadomość do ciała bliźniaczego androida. Star Trek Nemesis pozostawił tę kwestię w niedopowiedzeniu. Pierwszy odcinek Picarda zdaje się rozwiewać wszelkie wątpliwości (chyba, że znów czeka nas zaskoczenie), podając jednoznaczną odpowiedź w trakcie ekspozycji głównego wątku sezonu. Który, póki co, zapowiada się całkiem interesująco. Historia tajemniczej młodej kobiety szukającej u Picarda ratunku przed polującymi na nią skrytobójcami jest dość mocno osadzona w głębokiej mitologii uniwersum, ale nie przeszkadza to aż tak bardzo, bo przeszłość nie konsumuje w tym wypadku teraźniejszości, a jedynie nadaje jej kontekstu. Scenarzystom udało się dorzucić do układanki odpowiednio wiele nowych elementów, by początek intrygi wypadł świeżo i nie robił wrażenia powtórki z rozrywki.

Jean-Luc Picard to już nieco inna postać – trudno, by przez dwie dekady od czasu, gdy wiedzieliśmy go po raz ostatni nie zaszły w nim pewne zmiany. Na samym początku widzimy go pogrążonego w apatii – przez emeryturę raczej lunatykuje siłą inercji, zamiast korzystać z jesieni życia i cieszyć się owocami swojej pracy. Wszystko przez wspomniany wyżej incydent z cynicznym odwołaniem ewakuacji Romulusa przez Federację, który spowodował odejście Picarda z Gwiezdnej Floty w przeświadczeniu, że nie jest to już „jego” Flota. Analogie do współczesnej polityki – szczególnie kryzysu uchodźczego i postawy Unii Europejskiej w jego obliczu – są wyraźne, ale przekazywane w na tyle niebezpośredni sposób, by sprawa była zuniwersalizowana. Póki co wątek służy mniej moralizowaniu, a bardziej nakreśleniu ram fabularnych i zrobieniu z Picarda dogłębnie rozczarowanego idealisty. Co ustawia go w interesującym miejscu, z którego może podążyć w wielu kierunkach. Nie mam pojęcia, który jest najbardziej prawdopodobny – dążenie do reformy Federacji, działania na własną rękę, stworzenie siły opozycyjnej albo po prostu załatwienie sprawy na własną rękę – i bardzo mi się to podoba.

Nie chcę porównywać Star Trek: Picard do Star Trek: Discovery bo to dwie zupełnie różne bestie. Ten drugi, mimo pewnych eksperymentów w treści, jest stosunkowo szablonową (i nie ma w tym nic złego!) iteracją Star Treka. Ten pierwszy do raczej osobista historia postaci osadzona w uniwersum Star Treka, ale nie w samej jego konwencji. Od razu napiszę, iż cieszę się z tego, że mamy oba te seriale nadawane mniej więcej równolegle (nawet jeśli poza USA legalne oglądanie obu wiąże się z koniecznością płatnej subskrypcji dwóch różnych platform streamingowych… takie rzeczy powinny być znacznie mniej powszechne niż są), bo po tylu latach posuchy w temacie tego typu różnorodność to najlepsze, co mogło przytrafić się fanom marki.

Bardzo ciężko pisać mi tu o jakichkolwiek konkretach, bo nadal nie jestem, na ile scenarzyści podążą ścieżkami wyznaczonymi przez pierwszy odcinek – ostatecznie pokazali w nim, że nie boją się odważnych zagrywek i nieoczywistych rozwiązań. Nie ma rozczarowania, nie ma objawienia – jest stabilny kurs dający nadzieję na bardzo porządny serial.

piątek, 23 listopada 2018

Wszystko jest w dobrym miejscu

fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj.

The Good Place jest wieloma rzeczami. Przede wszystkim – błyskotliwym serialem komediowym, który znakomicie równoważy humor, rozwój postaci oraz wyjściową koncepcję, tworząc niesamowicie przyjemną dla oka, ucha i mózgu mieszankę. Poza tym jest również bardzo ciekawą współczesną przypowieścią o moralności, naturze dobra i zła oraz implikacjach postrzegania świata przez taki dualistyczny pryzmat – a wszystko bez dydaktycznego smrodku, bo etyczne i filozoficzne koncepcje służą tu wyłącznie jako organiczne elementy fabuły, komplikujące ją i ubarwiające. Jest też The Good Place serialem narracyjnie odważnym. Scenarzyści z jednej strony zawsze dbają o to, by każdy odcinek dostarczał interesującej, substantywnej zawartości (nie ma zatem sytuacji jak z wielu seriali produkowanych przez platformę Netflix, w którym niektóre wątki, czy wręcz niekiedy całe odcinki poświęcone są jedynie rozciągnięciu źle zaplanowanej opowieści na obligatoryjną liczbę epizodów), z drugiej konsekwentnie rozbudowują kolejne wątki w oparciu o ustaloną wcześniej bazę i nawet jeśli od czasu do czasu fabuła jest literalnie zrestartowana, nie oznacza to bynajmniej, że poprzednie jej iteracje stają się pozbawione znaczenia. To prawdziwy unikat i polecam serial wszystkim osobom lubiącym niegłupie, błyskotliwe moralitety w ciepłej, przyjemnej oprawie dobrze zrealizowanej komedii sytuacyjnej – dostępny jest na Netliksie. Tych, którzy już serial znają zapraszam do przeczytania reszty blognotki, w której omawiał będę serial w bardziej szczegółowy sposób – bo oprócz wszystkich wymienionych wyżej zalet jest on również bardzo ciekawą opowieścią o kwestionowaniu systemu społecznego. 

Zaświaty są bowiem w The Good Place społecznym systemem – i w zasadzie niczym więcej. To merytokratyczny moloch, który na podstawie czysto arbitralnych założeń opracowało punktowy system oceny moralności danej jednostki i na podstawie końcowego rezultatu decyduje, gdzie po śmierci trafi dana osoba. Piszę „czysto arbitralnych”, ponieważ – jak zresztą wielokrotnie bezpośrednio i pośrednio pokazuje fabuła serialu – ludzka moralność to szalenie złożony i mocno subiektywny konstrukt, który nie poddaje się prostym kategoryzacjom. Zaświaty z The Good Place działają zatem w tak, jak prawa oraz kodeksy w realnym świecie – ustalone (demokratycznie albo i nie) reguły, które nie tyle mają za zadanie ogarnąć złożoność ludzkich zachowań i motywacji (bo to zwyczajnie niemożliwe), co dostarczyć społeczeństwu pewnych ram, wewnątrz których mogą one funkcjonować bez popadnięcia w chaos. Jak to wygląda w praktyce, wszyscy oczywiście wiemy – dlatego te ramy cały czas się zmieniają, ewoluują tak, jak ewoluują posługujące się nim społeczeństwa ludzkie, dopasowując się do aktualnego rozumienia świata i rządzącym nim procesów. 

The Good Place świetnie obrazuje, w jaki sposób to zachodzi. Zaczęło się od demona Michaela, który postanowił przeprowadzić pewien eksperyment – stworzyć zupełnie nowy rodzaj Złego Miejsca, w którym to sami jego mieszkańcy będą się wzajemnie torturowali, oszczędzając siłom nieczystym sporo zachodu. Michael to postać trochę spomiędzy różnych porządków – jest demonem, a zatem istotą posiadającą władzę nad ludźmi, których przydzielono mu do torturowania, jednak w szeregach legionów zła pełni rolę podrzędną. To pracownik średniego szczebla, który dysponuje ułamkiem władzy i możliwości, jednak koniec końców zależny jest od swoich zwierzchników, którzy trzymają jego los w swoich rękach – tak samo jak on trzyma w swoich rękach los osób pośmiertnie zesłanych do Złego Miejsca. Daje mu to perspektywę oraz przestrzeń do eksperymentów i proponowania zmian – jednocześnie jest w stanie bezpośrednio wchodzić w interakcje z tymi, którzy są niżej od niego, jak i przedstawiać swoje idee tym, którzy posiadają prawdziwą decyzyjność. Oczywiście, początkowo dba wyłącznie o własny komfort i bezpieczeństwo, jednak integrowanie się z pozostałymi bohaterami powoli wpływa na jego postrzeganie swojego miejsca w ustalonym porządku rzeczy – uświadamia sobie, że więcej ma wspólnego z ludźmi niż z kastą sprawującą władzę. 

Sytuacja, w jakiej znaleźli się główni śmiertelni bohaterowie daje im unikalną możliwość spojrzenia na cały system, któremu są podporządkowani i dostrzeżenia, że jest on głęboko niesprawiedliwy – zmarli skazani są na wieczną egzystencję w określonej wersji zaświatów na bazie ich poczynań i zachowań w trakcie relatywnie krótkiego odcinka czasowego, w jakim zawiera się ich życie na Ziemi. Tymczasem, jak pokazuje przykład Eleanor (oraz, w nieco mniejszej mierze, pozostałych), moralna transformacja to proces, który nie kończy się w momencie śmierci, a życie pozagrobowe nadal pozostawia przestrzeń dla pozytywnych przemian. Bohaterowie buntują się, ponieważ – tak jak w wielu podobnych przypadkach w prawdziwym świecie – są bezpośrednio dotknięci niesprawiedliwością zastanego systemu, mają szansę zrozumieć tę niesprawiedliwość oraz posiadają możliwość wyartykułowania swoich pretensji. 

System społeczny oczywiście reaguje na te rewelacje w chłodny sposób – ale to dlatego, że składa się z niechętnych zmianom, konformistycznych jednostek (nie)ludzkich, którym ewentualne reformy mogą przysporzyć wielu problemów, a największym z nich jest prawdopodobnie utrata własnej uprzywilejowanej pozycji. Poza tym, ewentualne reformy są ciężkie do przeprowadzenia (wymagały przecież całkowitego przekonstruowania sposobu, w jaki funkcjonuje zarówno Złe Miejsce, jak i Dobre Miejsce), a uprzywilejowane demony zawiadujące Złym Miejscem nie są w stanie empatyzować z problemami śmiertelników – brakuje im unikalnej perspektywy, jaką nabył Michael dzięki swojemu eksperymentowi. Bohaterowie utknęli zatem w niemal kafkowskiej batalii ze źle działającą strukturą społeczną. W ogóle, wiele jest z Kafki w The Good Place – od biurokratycznego koszmaru, który reprezentuje władzę Złego Miejsca, po cielesne transformacje, którym ulegają czasem niektóre postaci (szczególnie Shawn, zwierzchnik Michaela, lubuje się w zamykaniu irytujących podwładnych w poczwarczych kokonach). 

Póki co serial tematycznie nieco utknął na rozdrożu – bohaterowie odrzucają zarówno reformizm (próby zmiany systemu poprzez wymuszenie na nim przekształcenia jego ustalonych, wewnętrznych zasad), jak i rewolucjonizm (obalenie krzywdzącego systemu, by na jego gruzach skonstruować od podstaw nowy, lepszy porządek) i skupiają się na ratowaniu innych w ramach obowiązujących zasad, skoro sami skazani są już na wieczne cierpienie w Złym Miejscu. To trochę egoistyczne i krótkowzroczne, ale niestety przewidywalne podejście do zastanego problemu. Obstawiam jednak, że na tym się nie skończy – The Good Place jest na to zbyt samoświadome.

piątek, 27 kwietnia 2018

Merytokracja w kosmosie

fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj.

Mit merytokracji opiera się na założeniu, że pozycja danej jednostki ludzkiej w społeczeństwie wynika wyłącznie (a przynajmniej w dominującej mierze) z posiadanych przez nią kompetencji. Osoby sprawne, inteligentne, pracowite i zdeterminowane desygnowane są do odniesienia sukcesu, osoby niesprawne, krótkowzroczne i leniwe spadają na samo dno drabiny społecznej. Ten mit trzyma się we współczesnej świadomości zbiorowej bardzo mocno – kultura masowa prezentuje nam szeroki wachlarz postaci zarówno fikcyjnych (Tony Stark) jak i realnie żyjących (Elon Musk, Steve Jobs, Mark Zuckerberg) wpisujących się w mit „genialnego miliardera”, którego splendor legitymizowany jest przez kreatywność, charyzmę oraz inteligencję. 

W Lost in Space – netfliksowej adaptacji serialu z lat sześćdziesiątych pod tym samym tytułem – planeta Ziemia stała się, wskutek niesprecyzowanej katastrofy ekologicznej (jak się później okazuje spowodowanej przez siły zewnętrzne), niezdolna do podtrzymania egzystencji ludzkiej rasy. To spowodowało wymuszenie ekspansji homo sapiens na inną planetę, znajdującą się w układzie Alfa Centauri bliźniaczkę Ziemi o bardzo podobnym biomie. Dobór kolonizatorów nowego świata jest całkowicie merytokratyczny – do ucieczki z konającej Ziemi zaproszona jest każda jednostka ludzka, która zaliczy arbitralny test mierzący jej predyspozycje konieczne do przetrwania na obcej planecie. Serial nie precyzuje, jakie konkretnie kryteria doboru w nim zastosowano, w retrospekcjach widzimy bowiem jedynie jeden z egzaminów, polegający na pracy umysłowej w stresującej sytuacji. 

Bohater tej retrospekcji – Will, najmłodszy członek rodziny Robinsonów – oblewa test, co w teorii nieodwracalnie zamyka mu drogę ucieczki do nowego świata. Jego matka, Maureen, kontaktuje się zatem z odpowiednimi osobami, pociąga za kilka kluczowych sznurków i podsuwa odpowiednim ludziom strategiczne ilości gotówki, by sfingować zaliczenie egzaminu przez syna. Rodzina Robinsonów przynależy do – co najmniej – wyższej klasy średniej. Patriarcha rodu, John Robinson, jest żołnierzem Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych, Maureen jest inżynierką lotów kosmicznych i astrofizyczką, co w TV Landzie oznacza, że zarabia dużo pieniędzy (a nie, jak w rzeczywistości, że mieszka kątem u rodziców i żebrze o granty naukowe na uniwersytecie). Ich dom naszpikowany jest nowoczesną technologią, dzieci odbierają interdyscyplinarną edukację już w bardzo młodym wieku. Judy – najstarsza córka Maureen z poprzedniego małżeństwa – mimo ledwie osiemnastu lat na karku jest w pełni wykształconą lekarką. 

Maureen jest bogatą, wykształconą kobietą z licznymi znajomościami w środowisku osób odpowiedzialnych za organizację kolonizacji oraz zasobnymi środkami finansowymi. Innymi słowy – jest uprzywilejowana w sposób, który umożliwia jej przekroczenie merytokratycznej bariery i przerzucenie syna, który oblał test do lepszego świata. Gdyby Maureen była kasjerką z prowincji nie byłaby w stanie czegoś takiego dokonać – możliwe, że nie byłaby w stanie w ogóle podejść do testu, bo oznaczałoby to co najmniej jeden dzień poświęcony czemuś innemu niż praca i, co a tym idzie, mniej pieniędzy na zaspokojenie podstawowych potrzeb swoich i swojej rodziny. Gdyby jedno z jej dzieci nie zaliczyło testu, zmuszona byłaby pozostać na dogorywającej Ziemi (bo podróż do sąsiedniego układu słonecznego jest w jedną stronę) albo porzucić dziecko, by zapewnić jego rodzeństwu przetrwanie – dramatyczny dylemat dla matki. 

Serial w żaden sposób nie sygnalizuje tych implikacji – wątek oblanego przez Willa testu wykorzystany jest wyłącznie do przydania temu małoletniemu bohaterowie dylematu związanego z niskim poczuciem własnej wartości. Will, dając sobie sprawę z faktu (albo przynajmniej silnie podejrzewając), że nie zaliczył testu, zmaga się z samooceną i wątpliwościami, że nie zasługuje na życie w nowym, lepszym świecie. Mam dla młodego Robinsona dobrą wiadomość – merytokracja jest mitem nie tylko w kontekście przywileju. Właściwie każdy istniejący test jest wadliwy, z wielu powodów, spośród których największym jest czynnik ludzki. Innymi słowy – testy tworzą ludzie, na podstawie własnego pojmowania sytuacji, własnych arbitralnych założeniach i własnych podświadomych uprzedzeń. 

W latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku w największych amerykańskich orkiestrach kobiety stanowiły zaledwie pięć procent członków zespołów. W ciągu ostatnich czterdziestu lat nastąpił w tym względzie gigantyczny progres – w dzisiejszych czasach średnio jedna trzecia muzyków w najbardziej prestiżowych amerykańskich orkiestrach to kobiety. Kluczowe okazało się wprowadzenie tak zwanych „niejawnych przesłuchań” (blind auditions). Osoby zgłaszające się na przesłuchania występowały za kurtyną, przez co oceniający ich nie widzieli, więc wygląd danej osoby, jej kolor skóry i płeć nie wpływały w żaden sposób na ocenę umiejętności – liczyły się jedynie umiejętności muzyczne danej osoby. Ten zabieg w krótkim czasie spowodował znaczący wzrost zatrudniania kobiet. Nie był jednak idealny – po pewnym czasie odkryto, że prowadzący przesłuchania muzycy nadal mają możliwość podświadomego domniemywania płci kandydatów na podstawie dźwięku ich kroków – kobiety noszący buty na obcasie były przez to możliwe do zidentyfikowania w trakcie przechodzenia za kurtyną. Po pewnym czasie niektóre orkiestry zaczęły instruować kandydatki, by przed wejściem na zasłoniętą kurtyną scenę zdejmowały buty. Oczywiście, to zabezpieczenie również nie jest idealne – ponieważ żadne nie jest. 

Merytokracja w Lost in Space zakłada, że kolonizatorami nowej planety zostaną najlepsi z najlepszych – inteligentni, wytrzymali psychicznie i fizycznie ludzie, którzy będą mieli największą szansę przetrwania w nowym świecie, odbudowania ziemskiej cywilizacji i stworzenia społeczeństwa, któremu uda się przetrwać w innej części Wszechświata. Sam serial pokazuje jednak, że merytokracja jest mitem. Naiwnością byłoby założenie, że Maureen była jedyną osobą, która posunęła się do łapówkarstwa by przepchnąć kogoś z rodziny przez testy. Pytaniem jest, ile rodzin postawionych w podobnej, co Robinsonowie sytuacji zmuszonych było do pozostania na Ziemi i zmagania się z postępującą degeneracją klimatu. Nie dlatego, że nie dorastali do standardów wytyczonych przez testy – ale dlatego, bo zabrakło im przywileju, dzięki któremu byliby w stanie oszukać system. 

Lost in Space od Netfliksa nie jest dobrym serialem – choć wizualnie zachwyca zarówno pod względem efektów specjalnych, projektów i scenerii, to cierpi na irytujące przeciąganie fabuły, nieciekawych bohaterów, z którymi ciężko jest nawiązać emocjonalne więzi oraz zużyte koncepcje fantastycznonaukowe prezentowane bez najmniejszych bodaj ambicji stworzenia z nich czegokolwiek interesującego. Mimo to, serial – trochę niechcący i całkowicie na marginesie – znakomicie pokazuje, w jaki sposób działa merytokracja. Kolonie na planecie w układzie Alfa Centauri jedynie w teorii będą rajem zbudowanym rękami czempionów gatunku homo sapiens wyłonionych w uczciwym, obiektywnym teście. W praktyce przed kataklizmem uciekną do gwiazd wyłącznie ci, którzy byli uprzywilejowani już wcześniej – i swój przywilej zaniosą ze sobą na inne planety.

piątek, 13 października 2017

Gifted, odcinek pierwszy

fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj.

X-Men,
jako metafora prześladowanej mniejszości to coś, co unika bardzo wielu pułapek, w jakie aż nazbyt często wpadają tego typu narracje – komiksy o mutantach Marvela nie boją się nawiązywać do realnie istniejących prześladowań i wykorzystywać intersekcjonalność jako metodę płynnego i nieoczywistego opowiadania o problemach dyskryminacji. Wiele postaci z tego worka to osoby niebiałe oraz homoseksualne. Magneto, oprócz bycia mutantem jest również Żydem. Storm, oprócz bycia mutantką, jest również czarnoskórą kobietą. Iceman, oprócz bycia mutantem, jest również – bardzo długo ukrywającym swoją orientację – gejem. Inkluzywność X-Men jest realna, posiada długą tradycję i sprawia, że komiksowi mutanci nie są jedynie fantazją białych, heteroseksualnych ludzi o byciem prześladowanym i romantycznej walce o własną emancypację. Sprawia to z kolei, że X-Men są bardzo pojemną, elastyczną metaforą – poręcznym naczyniem narracyjnym, w które utalentowani twórcy mogą wlać bardzo wiele bardzo odmiennych rzeczy bez obaw, że dojdzie do skwaszenia takiej mikstury. Oczywiście, jest to miecz o obosiecznym ostrzu, a mutancka metafora nie jest bynajmniej doskonała – żadna nie jest – jednak jako popularna narracja równościowa przez większość czasu sprawdza się całkiem nieźle. Najnowszy serial adaptujący tę gałąź marvelowego uniwersum, The Gifted, ma niemałą szansę zostać kolejnym ogniwem tego łańcucha.

Po obejrzeniu pilota, jestem dobrej myśli – choć serial wyraźnie stawia na dynamiczną akcję i silne utylizowanie wątków sensacyjnych, w żadnym razie nie trywializuje aspektu dyskryminacyjnego. Przeciwnie, starannie go podkreśla dualizmem dwóch początkowo odseparowanych wątków, które w finale pierwszego odcinka w dość dramatycznych okolicznościach się splatają. Pierwsza gałąź fabularna opowiada o nieformalnej – i nielegalnej – organizacji mutantów, którzy nie chcą poddać się sankcjom prawnym wymuszonym przez amerykański rząd i w miarę swoich skromnych możliwości zapewniają bezpieczeństwo swoim pobratymcom. Większość bohaterów tego wątku to osoby niebiałe – mamy Amerykankę chińskiego pochodzenia, Rdzennego Amerykanina oraz młodego mężczyznę o niesprecyzowanej grupie etnicznej (Elipse, grany przez Seana Tealea, brytyjskiego aktora mieszanego pochodzenia). Jedyną białą osobą z tej gromadki jest kobieta – Polaris, która w komiksach była córką Magneto. Ta grupa wiedzie żywot wywołańców ukrywających się w slumsach. 

Drugi wątek przedstawia kontrastowo odmienną sytuację – życie Struckerów, mieszkającej na przedmieściach białej rodziny z dwojgiem dorastających dzieci. Ich życie przewraca się do góry nogami w chwili, gdy manifestują się moce Andy’ego, a jego starsza siostra „wychodzi z szafy”, ujawniając, że sama również jest mutantką. Co interesujące – ojciec rodzeństwa, Reed, jest urzędnikiem rządowym zajmującym się przesłuchiwaniem schwytanych przez policję mutantów. Mamy więc do czynienia z interesującą sytuacją, w której osoba uprzywilejowana – biały, heteroseksualny mężczyzna z wyższej klasy średniej – postawiony jest w sytuacji, w której musi sprzeciwić się systemowi, którego istnienie wspierał własną pracą, by chronić swoją rodzinę przed rozpadem. I robi to bez wahania. W filmach i komiksach o X-Men bardzo częstym jest wątek odepchnięcia młodego mutanta przez uprzedzonych rodziców – w The Gifted mamy do czynienia z interesującym odwróceniem tej sytuacji. Reed bez najkrótszego bodaj momentu zawahania postanawia uciec ze swoją rodziną z kraju i w żadnym momencie nie mamy sugestii, że jego stosunek do syna i córki zmienił się po tym, gdy wyszło na jaw, że oboje są mutantami.

Sytuacja Struckerów nieźle obrazuje iluzję bezpieczeństwa rzekomo zapewnianego przez konserwatyzm. W sytuacji Andy’ego i Lauren serial kreśli kilka subtelnych paralel do homoseksualności – Lauren w jednym momencie zapewnia nawet brata, że It gets better i gdy minie początkowa konfuzja, chłopak zacznie czuć się znacznie bardziej komfortowo ze swoją tożsamością. Ich szczególny status uderza w całą rodzinę – mając do wyboru lojalność w stosunku do własnej profesji i w stosunku do swoich bliskich Reed wybiera to drugie, skazując samego siebie na gwałtowny upadek na sam dół społecznej drabiny – ściganego przez rząd przestępcy. I w tym momencie oba wątki się ze sobą łączą, co daje znakomity punkt wyjścia do dalszego rozwoju fabuły. Interakcje między obiema grupami z pewnością będą interesującym elementem serialu – Struckerowie przywykli do relatywnie wysokiego standardu życiowego, który, z oczywistych względów, został im odebrany i już w pierwszym odcinku widzimy, że jest to dla nich stresująca sytuacja (Lauren i Andy narzekają na stan ciężarówki, którą uciekają przed policją), więc starcia na tym tle z nawykłymi do niewygód „dzikimi” mutantami wydają się nieuniknione – Struckerowie zmuszeni będą uświadomić sobie swój dotychczasowy przywilej w dość bolesny sposób.

Czy to wszystko będzie podstawą do fabularyzowanego moralitetu na temat różnych odcieni uprzedzeń i dyskryminacji? Wątpię – serial zdaje się być daleko bardziej zainteresowany wartką fabułą i dynamicznymi zwrotami akcji, elementy mutantów jako metafory prześladowań mniejszości traktując w sposób obligatoryjny. Jednak „obligatoryjny” nie znaczy jeszcze „niewłaściwy” – pilot The Gifted radzi sobie z tematem bardzo kompetentnie i dobrze wróży na przyszłość. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jakiś stricte superbohaterski serial zrobił na mnie aż tak dobre pierwsze wrażenie – mam nadzieję, że nie będzie ono złudne.

piątek, 15 września 2017

Konformiści w kosmosie

fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj.

Killjoys, którego pierwszy sezon jakiś czas temu pojawił się na Netfliksie, to serial dość nijaki. Pierwsze rzucają się w oczy ograniczenia budżetowe – w porównaniu z takim, dajmy na to, The Expanse, serial wygląda strasznie biednie, głównie w sferze kostiumów i dekoracji. Oczywiście to jeszcze nie skreśla całej produkcji – jeśli ktoś jest fanem telewizyjnych space oper, to musi pogodzić się z niejaką siermiężnością – niestety również i pod innymi względami jest to serial niespecjalnie imponujący. Jego twórcy operują najprostszymi, najmniej wymyślnymi schematami fabularnymi – jest to po prostu opowieść o najemnikach w kosmosie, bez żadnych gimmicków, jakie zazwyczaj posiadają tego typu produkcje, by wyróżnić się na tle innych, podobnych seriali. To właściwie pusta struktura konwencyjna bez żadnego interesującego pomysłu na siebie. Problem polega jednak na tym, że to jeden z bardzo, bardzo niewielu emitowanych obecnie seriali telewizyjnych operujących w estetyce kosmicznego sci-fi – estetyce, którą od dawien dawna bardzo lubię i staram się w miarę możliwości śledzić wpisujące się w nią produkcje. A że nie ma tego zbyt wiele, muszę zadowolić się tym, co mam. Na szczęście przy odrobinie dobrej woli nawet w Killjoys można odnaleźć coś, na czym da się zawiesić uwagę. Poniżej spoilery z pierwszego sezonu. 

Jedną z takich rzeczy jest kreacja świata przedstawionego – jak już wspominałem, bardzo bazowa, ale w tej bazowości ukazująca niekiedy całkiem interesujące rzeczy. Serial rozgrywa się w bliżej nieokreślonej przyszłości, w której ludzkość zaczęła zasiedlać nowe układy planetarne. Na jednym z nich toczy się właśnie akcja serialu. Quad, bo tak nazywa się ten układ, rządzony jest przez dziewięć niewyobrażalnie bogatych rodzin wspólnie kontrolujących gigantyczną korporację o nazwie The Company, która jest właścicielem właściwie wszystkiego w obrębie układu. Oprócz tego mamy jeszcze drugą siłę główną siłę – organizację najemników RAC, która od korporacji niby to jest niezależna, ale w praktyce działa z nią w bardzo ścisłej symbiozie (choć nie bez tarć). Brak jest natomiast jakichkolwiek śladów realnych demokratycznych rządów – układ planetarny z Killjoys to libertariański sen o społeczności skrajnych indywidualistów działających wyłącznie na własny rachunek. Nie pominięto jednak zobrazowania konsekwencji takiego stanu rzeczy. The Company nie ma najmniejszych skrupułów w wyzyskiwaniu swoich pracowników oraz dewastowania środowiska naturalnego dla krótkoterminowych korzyści i nieprzejmowaniu się konsekwencjami swoich zachowań. Rozwarstwienie społeczne i powoduje desperację i bunty mas, pacyfikowane przez korporację i RAC, która posiada licencję na zabijanie osób, na które najemnicy dostaną kontrakt. 

Sama organizacja, do której należy trójka głównych bohaterów, również nie jest wiele lepsza od korporacji. Tytułowi killjoye – pracujący dla RAC najemnicy zajmujący się wykonywaniem wszelkiego rodzaju zleceń, od transportu po zabójstwa – nie mają nawet zagwarantowanej emerytury, a w szczególnych przypadkach nie otrzymują nawet zapłaty za zlecone zadanie. Z drugiej strony organizacja wymaga od swoich pracowników bezwarunkowej lojalności i posłuszeństwa na granicy fanatyzmu (oficjalne credo RAC brzmi „The Warrant is All”), najemnicy kultywują również plemienną braterskość opartą o takie wartości jak swoiście pojmowany honor, co w dość oczywisty sposób wykorzystywane jest przez kierownictwo organizacji jako metoda dyscyplinowania najemników – głównie młodych mężczyzn, którzy potrzebują tego rodzaju narracji, aby załagodzić gwałtowne emocje i zapobiec jakimś szalonym pomysłom pokroju założenia związku zawodowego. 

Jak w takiej, niezbyt przyjaznej i bardzo dalekiej od starterkowego ideału, futurystycznej rzeczywistości radzą sobie nasi bohaterowie? Jak na wolne, niezależne duchy przystało, są w istocie niesamowicie wręcz konformistyczni, w żaden sposób nie kontestując zastanej rzeczywistości, po prostu robiąc swoje. Jeden z pierwszych odcinków opowiada mieście, które korporacja odcięła od reszty świata i zbombardowała, by ukarać mieszkających tam górników za strajki i domaganie się wyższej płacy. Po latach wymuszonej izolacji społeczność zmieniła się w bandę zdegenerowanych gangów walczących ze sobą nawzajem o przetrwanie i robią za mięso armatnie, do którego prażą nasi bohaterowie. Serial niby stara się wyeksponować nieco odcieni szarości, ale często po prostu odjeżdża w totalny symetryzm ludzi zniszczonych przez kapitalizm uznając za równie złych i obrzydliwych, co ci, którzy tych zniszczeń dokonali, tylko po to, by pławić się w niewyobrażalnym luksusie. Sami bohaterowie również na ogół uciekają od werbalizowania obserwacji status quo, w którym zdają się całkiem nieźle odnajdywać. W ósmym odcinku Johnny, jeden z głównych bohaterów, który na ogół stanowi pion moralny drużyny dość cynicznie odnosi się do emancypacyjnych drugoplanowego bohatera należącego do ruchu niepodległościowego. 

Inna sprawa, że ich osobiste dramaty często odwracają uwagę od wszystkich innych spraw. I tu już serial przynajmniej zdaje się próbować robić coś interesującego, nawet jeśli bez większych ambicji. Jeden z głównych bohaterów, D’avin, jest weteranem wojennym cierpiącym na zespół stresu pourazowego i zaniki pamięci spowodowane eksperymentami, jakie przeprowadzało na nim wojsko. Dutch, jedyna kobieta w zespole, od dziecka poddawana była treningowi mającemu uczynić z niej specjalną agentkę RAC do zadań wymagających szczególnych umiejętności. Motyw eksploatacji ludzkiego ciała, zdrowia i życia przez organizacje autorytarne jest bardzo wyraźny, ale serial nie używa tego, by opowiedzieć o czymś ważnym i interesującym, tylko jako poręcznych klisz narracyjnych. Ale czemu niby miałby to robić? Killjoys jest w zamierzeniu produkcją ostentacyjnie nieambitną, mającą w zamierzeniu przynieść nieco rozrywki. Wielka korporacja jest zła nie dlatego, że twórcy serialu krytykują drapieżny kapitalizm, ale dlatego, że wielkie korporacje w fantastyce naukowej zazwyczaj się złe – stanowi to intuicyjny odnośnik konwencyjny. Wojsko eksperymentuje na swoich podwładnych nie po to, by fabuła mogła metaforycznie ukazać sposób, w jaki kultura militarna wykorzystuje młodych, idealistycznie nastawionych mężczyzn do partykularnych interesów polityków i sztabu, ale dlatego, że to kolejna wygodna klisza fabularna, szablonowy wątek dopisujący jakiejś postaci z wojskową przeszłością. 

Fantastyka naukowa – dla spójności wywodu trzymajmy się przez moment tylko jej spaceoperowo-telewizyjnej gałęzi – regularnie porusza temat niezależności względem większych systemów społecznych. Firefly opowiada o odrzuceniu społeczeństwa na rzecz indywidualizmu. Star Trek to historia działania dla dobra demokratycznego, zunifikowanego rasowo i gatunkowo społeczeństwa, Babylon 5 – walkę o to, by takie społeczeństwo odzyskać. Seriale spod znaku Gwiezdnych Wrót w różnym natężeniu kontynuują tę tradycję, najlepiej chyba w Stargate Atlantis, które odtwarza sen Roddenberry’ego o wieloetnicznej, multikulturowej unii narodów połączonych wspólnym marzeniem o eksploracji Wszechświata. Na tym tle Killjoys wypada… blado. Bohaterowie nawet jeśli walczą z tą czy inną organizacją, to robią to kierowani wyłącznie osobistymi interesami albo doraźnymi porywami indywidualnej szlachetności. Poza tym jednak pozostają szalenie konformistyczni – są jak klasa średnia, której jest na tyle dobrze, by bagatelizowała problemy mniej zamożnych ale też postawiona nie na tyle wysoko, by toksyczność systemu społecznego omijała ich zupełnie. Roddenberry byłby niepocieszony. 

Co jeszcze? Serial ma tak niekreatywną ścieżkę dźwiękową, że to na swój sposób stanowi o jej wyjątkowości – na muzykę tła w Killjoys składają się piosenki pop brzmiące jakby żywcem wyjęte z komercyjnych stacji radiowych oraz dubstep. Pojawił się nawet utworek wykorzystany wcześniej w czołówce do gry video Borderlands 2, która jest tym, czym prawdopodobnie chciałby być ten serial – przyjemnym, dynamicznym i odświeżającym konwencyjnie akcyjniakiem, którego akcja rozgrywa się na innej planecie. Brzmi to dość przaśnie i przypuszcza, że za dziesięć, piętnaście lat będzie strasznie gryzło w uszy, ale nie jest to również problem, który uniemożliwiałby cieszenie się serialem. Bo i przynosi on pewien rodzaj tej osobliwej przyjemności produkcją, która jest nieambitna, niedopracowana właściwie pod każdym względem, ale koniec końców nierobiąca krzywdy poczuciu smaku nawet stosunkowo wyrobionemu widzowi.

piątek, 4 sierpnia 2017

Szamanizm XXI wieku

fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj.

Cleverman – australijski serial science-fiction z dwa tysiące szesnastego roku – to prawdopodobnie jedna z najważniejszych współczesnych produkcji telewizyjnych wpisująca się w trend fantastyki socjologicznej, to znaczy stawiającej sobie za zadanie komentarz współczesnych dynamik społecznych. Jako, że żyjemy w ciekawych czasach, nie jest niczym zaskakującym, iż kultura popularna coraz częściej sięga po tego typu motywy. Serial Black Mirror Charliego Brookera eksploruje transformację społeczeństw doby nowych mediów. The Handmaid’s Tale, telewizyjna odcinkowa adaptacja powieści Margaret Atwood bezkompromisowo wchodzi we współczesny dyskurs feministyczny. Zapowiedziany niedawno przez HBO serial Confederate ma snuć alternatywną historię Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, które nie odrzuciły niewolnictwa. Przy takim zalewie produkcji telewizyjnych poruszających tematy społeczne łatwo jest przeoczyć niskobudżetowy (ale bynajmniej nie siermiężny) serial z Australii. Ja jednak będę się upierał, że Clevermana należy przynajmniej spróbować obejrzeć, ponieważ jest to rzecz, która z niesamowitą gracją unika wielu pułapek, jakie czekają na osoby starające się opowiadać o rzeczywistości za pomocą popkulturowych metafor. 

Krótko o samej fabule. Akcja serialu rozgrywa się w bliżej nieokreślonej, ale ewidentnie niedalekiej przyszłości, w której na kontynencie australijskim nagle pojawiła się nowa mniejszość etniczna – kudłacze (Hairymen). Choć „pojawiła się” to może nie do końca dobre określenie – kudłacze najwyraźniej mieszkali na kontynencie od bardzo dawna, po prostu jakiś niesprecyzowany (jeszcze?) incydent zmusił ich do ujawnienia światu swojego istnienia. Kudłacze różnią się od ludzi posiadaniem na ciele gęstej, zwierzęcej sierści, ostrych, spiczastych paznokci oraz nieco większą od człowieczej witalnością i długością życia. Nie wiedząc co z tym fantem począć, australijski rząd relokował wszystkich kudłaczy do Strefy – dzielnicy zamieszkanej dotychczas przez ludzi z nizin społecznych. Jeden z ludzkich mieszkańców Strefy – rdzenny Australijczyk imieniem Waruu – stał się rzecznikiem kudłaczy i rozpoczął kampanię społeczną mającą doprowadzić do uznania ich za pełnoprawnych obywateli kraju cieszących się wszystkimi prawami i przywilejami, jakimi cieszyć się powinien każdy wolny mieszkaniec Australii. Niestety, to nie takie proste, bo opinia publiczna, podżegana przez media oraz konserwatywnych polityków, w stosunku do kudłaczy czuje wyłącznie lęk i wrogość. 

Nominalnie głównym bohaterem serialu jest Koen, przyrodni brat Waruu, który odziedzicza po swoim wuju stanowisko Clevermana, czyli kogoś w rodzaju australijskiego wiedźmina. Koen jednak do tej roli nadaje się raczej niespecjalnie. Szczególnie na samym początku serialu, gdy okazuje się on – nie sposób nazwać tego inaczej – szmalcownikiem wydającym rządowi żyjącą poza Strefą rodzinę kudłaczy, ograbiając ją wcześniej z oszczędności przeznaczonych na nowe mieszkanie. Sporą część czasu antenowego obserwujemy powolną transformację tego bohatera z antypatycznego nihilisty w człowieka, u którego rodzi się empatia i odpowiedzialność za innych. Nie jest on jednak jedynym pierwszoplanowym bohaterem serialu. Równolegle obserwujemy dzieje wspomnianej wyżej rodziny kudłaczy – ojca i syna osadzonych w więzieniu, matki sprzedanej do pokątnego burdelu oraz córki błąkającej się po ulicach miasta i trafiającej w końcu do Strefy. Jest również Waruu i jego próby opanowania sytuacji w Strefie, sypiącego się życia rodzinnego i zazdrości o Koena, któremu przypadł tytuł Clevermana. Po drugiej stronie barykady mamy miliardera-filantropa, który posiadał niejasne powiązania z poprzednim Clevermanem oraz jego żonę wolontaryjnie udzielającą się w Strefie jako lekarka. 

Uwierzcie mi – powyższe dwa akapity to bardzo skrótowe streszczenie sytuacji w serialu. Jak na sześć godzinnej długości odcinków Cleverman zawiera w sobie naprawdę dużo fabularnej substancji. Świat przedstawiony jest zarazem rozbudowany, jak i niedookreślony, wiele miejsca poświęcono rozwojowi charakterologicznemu postaci i ekspozycji dynamicznie rozwijającej się sytuacji społecznej. Wszystko to sprawia, że lektura serialu wymaga poświęcenia dużej dozy uwagi. To się jednak zwraca, ponieważ Cleverman jest bardzo dobrą produkcją – zarówno fabularnie, jak i produkcyjnie. Poza tym, jak wspomniałem na samym początku blognotki, ten serial unika chyba wszystkich pułapek czyhających na dzieła mające ambicje opowiadać o ważnych, złożonych problemach społecznych. Pod tym względem prześciga chyba wszystkie tego typu seriale, jakie miałem okazję do tej pory oglądać. O co najmniej kilka długości. 

Weźmy choćby samych kudłaczy, którzy na pozór mogą wydawać się ekwiwalentem X-Men albo telewizyjnych Inhumans. To jednak tylko iluzja. „Moce” kudłaczy w żaden sposób nie dają im realnej przewagi nad ludźmi. Są silniejsi, to prawda – ale tylko trochę silniejsi, ponieważ kilku uzbrojonych policjantów nadal nie ma większego problemu z obezwładnieniem kudłacza. Żyją dłużej, ale nie daje im to żadnej faktycznej przewagi nad ludźmi. Nie oszukujmy się, komiksowi mutanci i nieludzie są na ogół metaforą wyobcowanego społecznie nerda, utożsamiającego się z „wyjątkowym” homo superior, którego otoczenie nienawidzi, ponieważ skrycie zdaje sobie sprawę z jego supremacji, który trafia do szkoły dla wybitnie uzdolnionych. Kudłacze nie mają po swojej stronie tej romantycznej mitologii alienującej wyjątkowości. Są brudni, nieładni, chodzą w starych ubraniach, mówią w obcym języku i trzymają się razem. To nie hipsterzy z supermocami – to nadprzyrodzeni uchodźcy.

Mistrzowskim posunięciem było uczynienie owłosienia elementu odróżniającego kudłaczy od zwyczajnych ludzi. Od dawien dawna ludzkie włosy były i nadal są polem walki na rozmaitych wojnach kulturowych – przymusowe strzyżenie żydowskich bród w krajach Trzeciej Rzeszy, usankcjonowanie sposobów uczesania w Korei Północnej, przymus zakrywania kobiecych włosów przez islamskich fundamentalistów czy dyskusje o owłosieniu pod pachami i na nogach feministek, tak często toczone w krajach o których lubimy mówić, że są cywilizowane. To właściwie reguła – jeśli ktoś chce ci narzucać, w jaki sposób masz dysponować swoim owłosieniem, to na pewno nie stoi on po tej właściwej stronie. Ten prosty zabieg spowodował, że metafora nabiera kolejnego wymiaru. Kudłacze mogą się bez większego problemu zasymilować – regularne golenie całego ciała i obcinanie paznokci sprawi, że całkowicie wtopią się w tłum i przestaną odróżniać się od przeciętnego mieszkańca Australii. 

Problem polega na tym, że we współczesnym, cywilizowanym kraju nie powinni musieć tego robić. W serialu widzimy wielu kudłaczy – niektórzy z nich zachowują się agresywnie, ale ta agresja powodowana jest wyłącznie sfrustrowaniem sytuacją, w jakiej znalazła się ich społeczność. Już od pierwszego odcinka nie mamy wątpliwości, że – choć pochodzą z innej kultury, innej rasy, innego gatunku, innego świata – kudłacze dysponują porównywalnym do ludzkiego poziomem empatii i inteligencji, również tej emocjonalnej. Nie są zwierzętami czy podludźmi, jak chcą podjudzający opinię publiczną politycy i media. Problemem jest to, że nie chcą się dopasować do naszych standardów, między innymi estetycznych. Ich owłosienie budzi wstręt, ponieważ współczesna kultura zwykła faworyzować ciała gładkie i wygolone. Kudłacze, dla których futro jest ważnym elementem identyfikacji nie chcą się przystosować. W jednym z pierwszych odcinków pojawia się niesamowicie przejmująca scena przymusowego golenia jednego z bohaterów jako kara za więzienną niesubordynację. Choć nie pojawia się ani jedna kropla krwi, jest to wyjątkowo brutalna, niekomfortowa w oglądaniu scena – otwarty akt systemowego upokorzenia inności, brutalnego ukarania za uparty brak konformizmu. 

Inność kudłaczy – tak samo jak inność prawdziwych mniejszości etnicznych w realnym świecie – jest również fetyszyzowana seksualnie. Serial nie ucieka również i od tego tematu, relatywnie dużo miejsca poświęcając wątkowi bohaterki uwięzionej w burdelu, w którym zmuszona jest do seksualnego zaspokajania klientów preferujących kobiety kudłaczy. Jednym z jej najczęstszych oprawców jest polityk prowadzący kampanię nienawiści w stosunku do przedstawicieli jej gatunku (przesłanie tego wątku jest raczej oczywiste i chyba nie muszę go tłumaczyć). Cleverman bardzo mądrze ucieka jednak od otwartego prezentowania scen niekonsensualnego seksu. To dość częsty błąd popełniany przez utwory chcące potępić seksualną przemoc – otwarte pokazywanie jej jest przeciwskutecze, ponieważ w praktyce nie da się zobrazować sceny seksu bez fetyszyzowania jej. Cleverman skupia się wyłącznie na psychicznych obrażeniach doznanych przez zgwałconą osobę, oko kamery nigdy nie pokazuje samego aktu. 

Jest również kwestia, której poświęciłem poprzednią notkę – odrealnianie rasizmu poprzez prezentowanie go w nadnaturalnym, stuprocentowo wymyślonym kontekście. W Clevermanie nie jest to żadnym problemem. Z jednego, prostego powodu – w serialu obok rasizmu nadprzyrodzonego prezentowany jest również rasizm całkowicie realny. Większość ludzkich postaci występujących w pierwszym sezonie to przedstawiciele i przedstawicielki mniejszości etnicznych, głównie rdzenni Australijczycy. Scenarzyści nie wymazują problemu uprzedzeń wobec niebiałych mieszkańców kontynentu, jak robi to chociażby Rowling, całkowicie ignorując ten aspekt w swoim siedmioksięgu o Harrym Potterze. Przeciwnie – w tym przypadku jest on otwarcie wyeksponowany jako polityczny pomost między kudłaczami, a „normalnymi” Australijczykami. Większość osób sympatyzujących z Hairymanami to ludzie przynależący do etnicznych mniejszości, niebiali, znający i odczuwający na własnej skórze mechanizmy wykluczenia. Waruu jest traktowany z otwartą pogardą przez białego polityka, z którym ściera się z w telewizyjnej debacie. Z drugiej strony będąca jedną z drugoplanowych bohaterek dziennikarka posiada społeczny immunitet z uwagi na swoją rozpoznawalność – prowokowani przez nią kudłacze wiedzą, że gdyby zaatakowali białą kobietę, opinia publiczna by ich zlinczowała. Oczywiście atak białych rasistów na nastoletnią dziewczynę z ich gatunku zostałby przez media całkowicie przemilczany. 

Australia to pod względem rasizmu kraj dość specyficzny, niemożliwy do porównania ze Stanami Zjednoczonych czy krajami Europy Zachodniej, choć zarazem multietniczny. Gdy na YouTube opublikowany został trailer pierwszego sezonu Clevermana, australijscy komentatorzy atakowali go jednak w dość przewidywalny sposób – przerzucaniem odpowiedzialności na mniejszości etniczne, zarzucaniem serialowi tendencyjności, szafowanie odwróconym rasizmem czy uproszczonym, czarno-białym spojrzeniem na świat, gdzie biali ludzie są źli, a cała reszta to ich ofiary. Po obejrzeniu Clevermana nie potrafię się zgodzić z tymi zarzutami. Scenarzyści w żadnym razie nie prezentują uproszczonej wersji świata. Bynajmniej – nie ma w tym serialu postaci ani moralnie doskonałych ani całkowicie złych. Są – jak w życiu – postaci złożone, o wielu różnych obliczach, które razem splatają się w skomplikowane, a przez to interesujące osobowości. Weźmy chociaż Waruu, moim zdaniem najciekawszego bohatera serialu. Z jednej strony mamy człowieka starającego się włączyć kudłaczy do ogólnoludzkiej społeczności – to dobrze. Z drugiej, wyraźnie chce zrobić to metodą pełnej asymilacji – to już nie aż tak dobrze. Z trzeciej strony, jego ambicja powoduje, że bardziej niż na dobru społeczeństwa, któremu podjął się przewodzić zależy mu na władzy jako takiej – to potencjalnie groźne. Z czwartej strony, jego zawiść w stosunku do przyrodniego brata o funkcję Clevermana zaburza jego osąd sytuacji. Z piątej strony, wynagradza sobie niskie poczucie własnej wartości wikłając się w romans z dziennikarką, co doprowadza do rozpadu jego rodziny. Waruu nie jest złą osobą – jest osobą złożoną, pragnącą dobra, ale pogubioną, niedoskonałą i przez to tak bardzo prawdziwą. 

Babcia Weatherwax w Carpe Jugulum Terry’ego Pratchetta powiedziała do młodego omnijskiego kapłana, że w moralności nie ma odcieni szarości – po prostu czasami biały kolor zostaje przybrudzony. I ten właśnie sposób myślenia prezentuje Cleverman – nie ma żadnej, symetrycznej prawdy, która leży pośrodku. Rasizm jest czymś złym, destruktywnym, łamiącym ludzkie życia, koniec, kropka. To jednak nie oznacza, że osoby stojące po obu stronach tej barykady da się w prosty sposób zaszufladkować jako dobre i złe jedynie po tym, gdzie w tym sporze się znajdują. Waruu prezentuje biały kolor, który został przybrudzony czernią. Jest dupkiem, zdradza żonę, a jego zraniona duma skutkuje nieracjonalnymi zachowaniami, ale ostatecznie działa ze szlachetnych pobudek, które jednak zagubił w pogoni za sukcesem. Z drugiej strony mamy Koena, który zaczyna jako postać bez niemal żadnych pozytywnych cech – uprawia seks z dziewczyną swojego najlepszego przyjaciela, wydaje władzom kudłaczy, odrzuca jakąkolwiek odpowiedzialność za swoje zachowania – jednak z czasem przychodzi mu za to zapłacić cenę tak wysoką, że ucieczka przed odpowiedzialnością będzie niemożliwa. Koen musi dojrzeć do roli, jaką mu wyznaczono i to dojrzewanie sprawia, że staje się lepszą osobą. Jego nihilistyczne zachowanie jest wytłumaczone mieszanym pochodzeniem – jako metys (syn białej kobiety i rdzennego mieszkańca Australii) doświadczał zarówno przemocy i upokorzeń ze strony rówieśników w Strefie, jak i rasizmu białego społeczeństwa. Nie mogę powiedzieć, że nie umiem z nim sympatyzować, szczególnie że jego opowieść jest zarazem opowieścią o odnalezieniu swojego miejsca na świecie. To fascynujące, jak archetyp Kaina i Abla zaczyna w miarę rozwoju fabuły się odwracać, a obaj przyrodni bracia – zamieniać się miejscami. 

Kolejnym aspektem jest wykorzystanie niektórych elementów mitologii Aborygenów celem skonstruowania unikalnego świata przedstawionego. Mistycyzm w Clevermanie jest, póki co, dość mętny – cały ten szamanizm jest mocno niedoeksponowany, przez co zamiast po bogatym, szczegółowo opisanym świecie przedstawionym widz porusza się raczej metodą luźnych skojarzeń. Mamy zło, które trzeba odegnać, tajemnicze byty przywoływane na nasz świat w nieznanym celu, monstra z jakiegoś powodu polujące na ludzi… wszystko składa się na raczej średnio spójną koncepcję, ale też cała ta etniczna otoczka służy raczej jako element indywidualizujący fabułę, niż jej główny fundament. Twórcy serialu przyjęli założenie, wedle którego korzystają jedynie z tych elementów aborygeńskich podań, z których pozwalają im na to szamani służący producentom za konsultantów merytorycznych. To wyjątkowo godne pochwały poszanowanie względem cudzych wierzeń i świeża odmiana po dość powszechnych w zachodnich kulturach praktykach wykorzystywania – na ogół bez większego zrozumienia – elementów cudzych religii (za przykład niech posłuży J.K. Rowling) i za to ten serial ma u mnie dodatkowego plusa. 

Pierwszy sezon obejrzałem na jednym posiedzeniu – co ostatnio zdarza mi się coraz rzadziej – i podczas jego lektury ani razu nie przemknęła mi przez głowę myśl o odłożeniu dalszych odcinków na następny dzień. Nie jest to bynajmniej rzecz idealna, bo momentami scenarzyści nie panują nad mnogością wątków i serial grzęźnie w natłoku zbyt wielu linii fabularnych, ale i tak w moim prywatnym rankingu uznaję Clevermana za prawdopodobnie najlepszy serial, jaki obejrzałem w tym roku. To bardzo mądra, bardzo odważna i bardzo nieoczywista rzecz. Oraz dowód na to, że kultura popularna niekoniecznie zawsze musi wszystko spłycać i trywializować. Z całego serca polecam.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...