Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mistycyzm Popkulturowy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Mistycyzm Popkulturowy. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 31 grudnia 2019

M1stycyzm P0pkulturowy

fragment grafiki autorstwa Karoliny Kurowskiej, całość tutaj.

To był niesamowicie udany popkulturowo rok – przynajmniej dla mnie. W tych mediach, które są przedmiotem moich najsilniejszych fascynacji działy się rzeczy ciekawe i absorbujące. Seriale, komiksy i kreskówki, które śledziłem już wcześniej doczekały się satysfakcjonujących rozwinięć, pojawiło się mnóstwo nowych rzeczy, które zdołały przyciągnąć moją uwagę oraz dokonałem wielu wartościowych odkryć rzeczy nieco starszych, które do tej pory wymykały mi się spod radaru. Co chyba jednak najważniejsze, w tym roku dość mocno zagłębiłem się w filozofię postmodernizmu na poziomie teoretycznym, czego rezultat w postaci serii tekstów przybliżających niektóre zagadnienia z tej gałęzi filozofii mogłyście śledzić na blogu. 

W świecie animacji zarządził Netflix. W 2019 roku platforma streamingowa zaoferowała nam – między wieloma innymi – takie produkcje jak dwa sezony estetycznie wysmakowanej Carmen Sandiego, przepyszne audiowizualnie i tematycznie Seis Manos łączące w sobie kino gangsterskie lat osiemdziesiątych, kino kopane i horror w proporcjach, które na zdrowy rozum nie powinny ze sobą współgrać, ale jakimś cudem im się to udaje; antologię Love, Death & Robots, która – choć ma całe mnóstwo tematycznych problemów, o których nie będę tutaj pisał – w interesujący sposób rozruszała rynek animacji dla dorosłych oraz feministyczny animowany sitcom Tuca & Bertie, który zasłużył na znacznie więcej miłości niż jej dostał oraz na drugi sezon, którego nie dostał w ogóle. Do tego mamy liczne kontynuacje seriali animowanych, które zadebiutowały we wcześniejszych latach – The Dragon Prince, Disenchantment, She-Ra i wiele, wiele innych – oraz filmy pełnometrażowe, z których zdecydowanie wyróżnia się zachwycający Klaus. A to przecież tylko ułamek animowanej oferty Netfliksa, na którą składają się również liczne anime dystrybuowane przez platformę poza granicami Japonii oraz liczne kreskówki, do których Netflix ma prawa emisji, jak choćby kultowe Było sobie życie, które zagościło na platformie w tym właśnie roku. Zupełnie niespodziewanie Netflix stał się przestrzenią dla wielu animowanych projektów, które jeszcze kilka lat temu skazane byłyby na niepowodzenie, bo po prostu nie byłoby dla nich miejsca w dość ograniczonych ramówkach kanałów tematycznych. 

Nie samym Netfliksem człowiek jednak żyje. Adult Swim we współpracy z Genndym Tartakovskym wyprodukowało animowany miniserial Primal, którego nie miałem jeszcze okazji obejrzeć, a na który ostrzę sobie zęby od czasu, gdy o nim usłyszałem. Amazon Prime wyemitował Undone twórców BoJacka Horsemana, Cartoon Network wypuściło pierwszy sezon Infinity Train, a Disney otworzył w końcu swoją zasobną kryptę z kultowymi animacjami, które stanowią teraz samo mięso jego platformy streamingowej… dostępnej jedynie w wybranych miejscach na świecie, a i tam ze stabilnością jest dosyć krucho. Skoro już o Disneyu mowa, w ostatnim roku producent wykonywać zaczął dość… konfundujące marketingowe ruchy, dość agresywnie reklamując tegoroczny remake Króla Lwa jako „live-action”. Smutną prawdą jest, że istnieje olbrzymia rzeczą osób, które na dźwięk słów „animacja” automatycznie tracą zainteresowanie danym filmem lub serialem, więc próba ukrywania animowanego rodowodu filmu, który jest w stanie ujść za kręcony na żywo to sensowna (i skuteczna) strategia… na dłuższą metę nie pomaga to jednak animacyjnemu medium. 

W kwestii gier video ukazało się w tym roku mnóstwo szalenie fajnych rzeczy, które sprawiły, że po latach biernego dogrywania produkcji sprzed dekad w końcu zacząłem regularnie sięgać po nowości. A Plague Tale: Innocence okazało się poruszającą opowieścią historyczną (z obligatoryjnym wątkiem nadprzyrodzonym) z umiejętnie zrealizowanymi mechanikami rozgrywkowymi i świetną oprawą audiowizualną. The Outer Worlds pokazało, że rozbudowane, elastyczne rozgrywkowo fabularne gry akcji nadal mają swoje miejsce we współczesnym rynku gier video, a Star Wars Jedi: Fallen Order – że gra na licencji znanej marki nie musi być chamskim skokiem na kasę, by znaleźć sensowne grono odbiorców. Outer Wilds pokazało, jak fajna może być eksploracja sama w sobie, jeśli opakuje się ją w interesujące konteksty i mechaniki, Disco Elysium natomiast… jest najbardziej wstydliwą pozycją na moim stosiku rzeczy do ogrania. Grą roku, a niewykluczone, że i dekady, jest i na zawsze pozostanie jednak dla mnie Untitled Goose Game. Nie jestem w stanie opisać, jak wiele radości sprawiła mi ta prosta gra przygodowo-zręcznościowa opowiadająca o okropnej gęsi budzącej popłoch wśród mieszkańców małego brytyjskiego miasteczka. 

Serialowo dostaliśmy sporo przyjemnych produkcji – największe wrażenie zrobił na mnie, zupełnie niespodziewanie, The Watchmen od HBO. Bałem się intelektualnej katastrofy, dostałem miniserial, który ze wszystkich dotychczasowych niepotrzebnych wariacji na temat materiału źródłowego jest… najmniej niepotrzebny i chyba najbardziej świadomy tego, co stanowi o wyjątkowości komiksowego pierwowzoru. The Witcher okazał się… bałaganem wprawdzie, ale bałaganem z potencjałem. Star Trek: Discovery poprawił kurs i choć nadal nie uciekł banalności, która określa go od pierwszego odcinka pierwszego sezonu, to radykalna zmiana kursu w finale naprawdę może okazać się dla niego zbawienna. The Umbrella Academy było bardzo przyjemnym przerywnikiem między nieco ambitniejszymi produkcjami, a The Good Place pozostało wspaniałe. 

Komiksy dostarczyły mi w tym roku mnóstwa przyjemnych rzeczy, choć obyło się raczej bez zaskoczeń. Komiksowe serie Power Rangers nadal pozostają dla mnie bardzo solidnym, mistrzowsko realizowanym superhero, które ma wszystko to, czego oczekuję po komiksie w tej konwencji – przyjemną dla oka kreskę, dynamiczną fabułę i sprawny tryb wydawniczy, który miesiąc w miesiąc dostarcza mi co najmniej czterdziestu ośmiu stron znakomitej lektury. Nadal ukazuje się również CROWDED, które nieodmiennie polecam wszystkim osobom szukającym w tym medium czegoś wychodzącego poza superbohaterszczyznę, ale też nie są gotowe na bardziej artystyczne eksperymenty. Runaways od Marvela – kontynuacja komiksu, w którym zakochany byłem za moich nastoletnich czasów, a który dziś przerodził się w spokojną, poczciwą superbohaterską obyczajówkę o pogubionych młodych ludziach na skraju dorosłości. Marvel dał mi również zaskakująco dobrą serię komiksową o Conanie Barbarzyńcy – spodziewałem się sztampowego skoku na kasę, a dostałem naprawdę znakomicie napisaną antologię krótkich opowieści o howardowskim herosie. Komiks ten ukaże się niedługo w naszym kraju dzięki wydawnictwu Egmont. 

W tym momencie muszę zatrzymać się na moment, by opowiedzieć Wam o wydawnictwie AfterShock Comics – stosunkowo nowej na amerykańskim rynku oficynie, która trochę jest dla komiksu rozrywkowego tym, czym Netflix stał się dla animacji. AfterShock to całkowite przeciwieństwo wydawnictw pokroju Marvel, DC Comics czy Valiant. Przede wszystkim (prawie) nie publikuje komiksu superbohaterskiego, ani komiksów na licencjach znanych marek, stawiając niemal wyłącznie na oryginalne opowieści bez wcześniejszych iteracji. To niesamowicie unikalna rzecz nie tylko w amerykańskim komiksie, ale również w całej współczesnej popkulturze. Po drugie – komiksy wydawnictwa to w przeważającej mierze zamknięte miniserie mające średnio pięć zeszytów, po których opowieść się kończy. Nie stanowią ona zamkniętego uniwersum, nie ma między nimi żadnych crossoverów i żadna z nich nie obliguje do przeczytanie czegokolwiek więcej by cieszyć się pełnym kontekstem wydarzeń. Są to często rzeczy autorskie, balansujące na samej granicy komiksu masowego i awangardowego albo przynajmniej zachowujące ciekawą równowagę między rozrywkową pulpą, a czymś nieco ambitniejszym – tworzone zarówno przez debiutantów, jak i weteranów komiksu. 

W ciągu mijającego roku AfterShock dostarczyło mi całego mnóstwa przyjemnych zaskoczeń. Nie wszystkie komiksy z tego wydawnictwa, które miałem okazję czytać były dobre, ale wszystkie były w jakiś sposób interesujące, próbowały robić coś trochę innego niż rzeczy, do których przyzwyczaił mnie mainstream. Te, które polubiłem – polubiłem mocno. Mówię tu przede wszystkim o Animosity oraz Dark Ark, dwóch regularnych, wychodzących już od paru lat seriach komiksowych. Ta pierwsza opowiada o postapokaliptycznej rzeczywistości, w której zwierzęta zyskały zdolność mowy oraz równy ludzkiemu intelekt. Ta druga snuje historię arki zbudowanej na rozkaz Diabła, który za jej pomocą chciał ocalić szatański pomiot przed biblijnym potopem. Oba komiksy wykorzystują swoje bardzo precyzyjnie zakreślone ramy koncepcyjne, by opowiedzieć historie o ludziach (albo osobach nieludzkich) mierzących się z przytłaczającym kataklizmem, który całkowicie zmienił otaczającą ich rzeczywistość i teraz stawia ich w niebezpiecznych sytuacjach, z którymi nie są w stanie poradzić sobie sami, dlatego wchodzą w niełatwe sojusze z innymi, których w normalnych okolicznościach uznawaliby za wrogów (albo pożywienie). Jest w tym coś z ducha naszych czasów, pewna aktualność, której opowieści o bohaterach wymyślonych trzydzieści, pięćdziesiąt czy osiemdziesiąt lat temu nie byłyby w stanie oddać w tak dojmujący sposób. 

Desperacko potrzebujemy nowych opowieści. W dwa tysiące dziewiętnastym roku nastąpiło wiele zakończeń – realnych lub symbolicznych – popularnych popkulturowych narracji. Zakończyła się telewizyjna Game of Throne, gwiezdnowojenna saga Skywalkerów, marvelowa saga Thanosa i Kamieni Nieskończoności. Końca dobiegło kinowe uniwersum X-Men i serialowe mikrouniwersum Defenders. Ash Ketchum zdobył pierwsze miejsce w mistrzostwach Pokemon. Robert Kirkman, ku zaskoczeniu absolutnie wszystkich, zakończył swoje komiksowe magnum opus o żywych trupach. BoJack Horseman i The Good Place, dwie błyskotliwe komedie idealistycznie będące dwiema stronami jednej monety, weszły już na ostatnią prostą. Coś się kończy, ale na horyzoncie nie widać niczego nowego, jedynie kolejne rebooty, restarty, spin-offy, sequele i prequele. Nowe historie nieodmiennie powstają i nieodmiennie fascynują – ale jednostki, nie masy. Zanim doczekają swojej kolejki w drodze na wielkie ekrany i szczyty list przebojów, staną się reliktami przeszłości, echami minionych czasów – jak światła ciał niebieskich oddalonych lata świetlne, które dawno już zgasły, ale wieści o tym nie dotarły jeszcze na nasz nieboskłon. 

Alan Moore często odnosi się z niesmakiem do nieustającej popularności komiksu superbohaterskiego, rzucając komentarze o tym, że medium mogłoby w końcu dorosnąć – przez co oczywiście jest uznawany za wapniaka twierdzącego, że komiksy superbohaterskie są infantylnym medium dla dzieci i zdziecinniałych dorosłych. Mało kto rozumie, o co tak naprawdę chodzi Moore’owi – o to, że aby znacząco rozwinąć medium należy eksplorować nowe narracyjne przestrzenie. Nie wszystko zmieści się w superbohaterski trykot, nie każdą historię można osadzić w wiktoriańskim Londynie na Baker St., nie zawsze da się podmienić kolor skóry i płeć klasycznej postaci inną i udawać, że nie zmienia to przynajmniej części kontekstów, a próby udawania, że jest inaczej wypadają śmiesznie. Desperacko potrzebujemy nowych głosów, nowych perspektyw i nowych opowieści. Zawsze popierał będę zróżnicowanie płciowe i etniczne w obsadach popularnych filmów kinowych i seriali, ale to tylko półśrodek – sposób, w jaki cyniczny kapitalizm próbuje zarabiać na progresywnych ideach bez realnego wkładu oraz ryzyka utraty pieniędzy konserwatystów (i dochodu z Chin albo Rosji). Te historie, by były autentyczne, zniuansowane i naturalne, muszą powstawać za sprawą twórców i twórczyń z grup mniejszościowych oraz wywodzących się ze środowisk progresywnych. Osoby o konserwatywnej wrażliwości często zarzucają takim motywom sztuczność, negowanie logiki świata przedstawionego czy słynne „wciskanie na siłę politycznej poprawności” i w jakimś sensie często mają rację. Winę za taki stan rzeczy noszą jednak nie mniejszości czy ruchy progresywne, ale korporacje. Które z przyjemnością sięgną do kieszeni osób takich jak ja (zdając sobie sprawę jak niewiele mam realnych alternatyw), ale mających gdzieś prawdziwie znaczącą reprezentację. 

W przyszłość patrzę z mieszanymi uczuciami. Mamy coraz mniej czasu na uratowanie planety przed katastrofą, problemów przybywa, a popkultura tchórzliwie zamyka nas w komfortowej klatce znajomych rzeczy i odtwarzanych w nieskończoność form kulturowych. Pojawiają iskierki nadziei, ale to o wiele za mało na rozpalenie ognia. Czeka nas bardzo wiele pracy, jeśli chcemy nawet nie zmienić świat na lepsze, ale zwyczajnie nie pozwolić na to, by zmienił się na gorsze.

piątek, 10 maja 2019

Pożytek z Kultury Dobra

fragment grafiki autorstwa Paula Kidby, całość tutaj.

Jeśli wejdziecie na fanpage bloga, którego teraz czytacie i wpiszecie w jego wewnętrzną wyszukiwarkę frazę „analiza marksistowska” odkryjecie jeden z najpopularniejszych cykli statusów fejsbukowej wersji Mistycyzmu Popkulturowego. Kilka miesięcy temu rozpocząłem serię analiz najpopularniejszych tekstów kultury popularnej (od Smerfów po Gwiezdne Wojny) starając się analizować je tak, jak robiłaby to jakaś karykaturalna wersja lewicowego akademika rodem z najgłębszych struktur intelektualnych Szkoły Frankfurckiej. Nie jest to w żadnym razie oryginalny pomysł. Do rozpoczęcia cyklu „analiz marksistowskich” zainspirowała mnie YouTubowa analiza Shreka z kanału Cuck Philosophy. Na wypadek gdyby - w dwa tysiące dziewiętnastym roku! - interesowała kogoś autorska intencja, spieszę zapewnić, że podchodzę do tych postów w sposób czysto żartobliwy, umyślnie szukając takich ścieżek interpretacyjnych, które będą możliwie pocieszne w swej absurdalności, ale jednocześnie stosunkowo koherentne i logicznie spójne.

Kanał Cuck Philosophy nie jest jednak moim jedynym, ani nawet głównym źródłem inspiracji. Tutaj muszę oddać stosowne honory twórcom internetowego portalu z recenzjami Kultura Dobra. To, co ja robię dla żartu z lewicową filozofią, twórcy Kultury Dobra robią na poważnie (a przynajmniej nic nie wskazuje na ironię) z bardzko konserwatywną, przedsoborową wersją rzymskiego katolicyzmu. Kultura Dobra sama w sobie jest ciekawym zjawiskiem internetowym. W dwa tysiące trzynastym roku założył ją katolicki publicysta Mirosław Salwowski, znany ze współpracy, między innymi, z portalem Fronda. Recenzje pisane są z bardzo specyficznej perspektywy – ich autorzy i autorki oceniają recenzowane pozycje wyłącznie pod kątem tego, na ile nadają się one dla, nazwijmy to, „twardych” katolików, nieakceptujących homoseksualności, nietradycyjnych form współżycia międzyludzkiego, scen erotycznych (lub też erotykę sugerujących) ani morałów idących wbrew wykładni Kościoła Rzymskokatolickiego. Każdej recenzji towarzyszy poręczna tabelka orientacyjnie oceniająca, w jakim stopniu film epatuje nieprzyzwoitym językiem, nagością, fałszywymi doktrynami, elementami grozy, przemocy i wątkami uznanymi przez autorów za antychrześcijańskie.

Prawdopodobnie dane Wam było usłyszeć o tej stronie internetowej. Do historii przeszła już recenzja filmu familijnego Happy Feet: Tupot małych stóp, ocenionego przez recenzenta (który się nie podpisał, więc zakładam, że to dzieło samego Salwowskiego) na „bardzo zły”, zarzucając filmowi – między wieloma innymi rzeczami – propagowanie religijnych transgresji oraz rozwiązłości. To dzięki tej recenzji poznałem Kulturę Dobra. Ktoś podesłał mi do niej link, przeczytałem ją, pośmialiśmy się wspólnie, po czym wróciliśmy do naszych wcześniejszych zajęć. Do dnia dzisiejszego od czasu do czasu zaglądam na tę stronę (do dnia dzisiejszego regularnie akutalizowaną) i czytam niektóre z recenzji. Owszem, żeby się pośmiać, ale niekoniecznie z powodów, które mogą wydawać się intuicyjne. Tak, recenzje z Kultury Dobra są zabawne, ale ten humor nie płynie z faktu, że są „błędne”, ale stąd, że pisane są z pozycji wartości tak dalekich od moich własnych, że ten dysonans wprowadza poczucie absurdu, które z kolei wywołuje śmiech. 

Choćby ta nieszczęsna recenzja Happy Feet. To jest w zasadzie dobry tekst, ponieważ czytelnie pokazuje mi tok rozumowania recenzenta i czyni analogie, które rozumiem na poziomie intelektualnym. Tak, film istotnie opowiada o naruszaniu norm społecznych i transgresji religijnej – ta analogia jest oczywista i nie trzeba być zacietrzewionym katolikiem, by ją dostrzec. Mnie, jako osobie niewierzącej, nie przeszkadza to, bo rozprężanie norm społecznych tak, by więcej osób mogło realizować się w ich ramach uważam za pozytywne zjawisko, a przesłanie Happy Feet – za wartościowe. Salwowski (czy ktokolwiek napisał tę recenzję) jest skrajnym konserwatystą, więc tego typu morał uderza w sam rdzeń jego światopoglądu. Nic dziwnego, że jest w swojej ocenie tak surowy.

Kultura Dobra to nie tylko potępianie współczesnych norm kultury masowej. Pozytywnie zaskoczyła mnie na przykład recenzja Going Postal, brytyjskiego miniserialu stworzonego na podstawie powieści Piekło Pocztowe. Autorka tego tekstu podchodzi do serialu w zaskakująco ciepły sposób, kontekstualizując jego fabułę przez pryzmat chrześcijańskiego nawrócenia, skruchy i dążenia do zadośćuczynienia. Mnie samemu nigdy nie przyszłoby do głowy patrzenie na Going Postal z tej strony – ale też nie jestem osobą wierzącą, więc dla mnie ta optyka nie jest intuicyjna. Dzięki Kulturze Dobra zupełnie niespodziewanie uzyskałem dostęp do zupełnie nowej interpretacji mojej ulubionej aktorskiej ekranizacji prozy Pratchetta. A to jest coś, co w dyskursie o kulturze popularnej lubię najbardziej – możliwość spojrzenia na znane sobie teksty kultury w zupełnie nowy sposób, oczyma należącymi do kogoś zupełnie innego i przez pryzmat odmiennych od moich własnych poglądów oraz doświadczeń.

Znajduję to szczególnie potrzebnym, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Współczesna mainstreamowa krytyka kultury popularnej podlega bardzo dużej standaryzacji. Odnoszę wrażenie, że wielu współczesnych recenzentów zachowuje się tak, jakby była opłacana przez dystrybutorów nawet, jeśli tak nie jest. Nie dostrzegam w tym jednak nieczystych intencji, raczej intuicyjne wpisywanie się w aktualne trendy. Prawda jest taka, że producenci i dystrybutorzy kultury popularnej mają dziś bezprecedensowo duży wpływ na kontrolowanie przekazu związanego z ich produkcjami. I nie chodzi mi o bezpośrednie przekupywanie poszczególnych krytyków i recenzentów, bo takie manipulacje są w dzisiejszych czasach zbyt łatwe do ujawnienia i zbyt nieskuteczne, bo współczesna kultura krytyki popularnej opiera się na kolektywnym głosowaniu en masse, wyciąganiu średniej z ocen za pomocą internetowych agregatów pokroju Metacritica czy Rotten Tomatoes, nie na strategicznych liderach opinii. Istnieje jednak całe mnóstwo znacznie prostszych i skuteczniejszych sposobów na manipulowanie przekazem płynącym od krytyków i recenzentów. Faworyzowanie redakcji lub poszczególnych recenzentów, którzy w przeszłości życzliwiej odnosili się do danego producenta, organizacja ekskluzywnych wydarzeń dla prasy, wciąganie na czarną listę tych najbardziej surowych, opóźnianie wysyłania redakcjom materiałów do recenzji – to tylko część tych najbardziej bezpośrednich działań.

Pisałem niedawno o tym, w jaki sposób korporacje zawłaszczają elementy fanowskiej kultury – w tym konkretnym przypadku zwyczaj ostrzegania się nawzajem przez zdradzaniem spoilerów, kluczowych zwrotów fabularnych omawianych tekstów – i manipulują nim celem utrudnienia dyskursu krytycznego. Jeśli wszystko jest spoilerem, właściwie każda głębsza krytyka analityczna musi być obwarowana ostrzeżeniem „antyspoilerowym”, przez co nie dotrze do odbiorcy, który jeszcze nie zapoznał się z danym tekstem, a więc nie dostanie informacji, które mogą pomóc mu w podjęciu decyzji konsumenckiej. To druga strona monety, o której pisał Theodor Adorno, przestrzegając przed standaryzacją kultury masowej. W świecie, w którym kulturę produkuje się jak w fabryce i optymalizuje pod kątem jak najszerszej dostępności ten sam proces zachodzi po drugiej stronie. Gdy na ekrany kin wchodzi nowy film, większość recenzentów w Internecie i prasie drukowanej pisze o nim mniej więcej to samo, często (nieświadomie?) wchodząc w rolę doradcy konsumenckiego. Opinie dążą do bezpiecznych konsensusów – Avengers: Infinity War jest „dobry”,  Green Lantern jest „zły” – a w momencie, w którym ten konsensus jest niemożliwy do uzyskania (jak choćby, ostatnio, The Last Jedi) rozpętuje się niewyobrażalne Piekło, skwapliwie wykorzystywane przez różnych politycznych koniunkturalistów do podkręcania wojny kulturowej.

Dlatego tak mocno cenię krytykę, która odrzuca ten paradygmat, analizuje teksty kultury za pomocą intelektualnych narzędzi, które są dla tych tekstów nieintuicyjne albo patrzy na nią z perspektywy, która mnie osobiście wydaje się niemal abstrakcyjna. Teksty z Kultury Dobra bywają absurdalne, często zdradzają religijne zacietrzewienie czy wstręt do obowiązujących norm społecznych – ale z drugiej strony są miejscem, w którym mogę przyjrzeć się współczesnej kulturze z perspektywy tak mocno odbiegającej od mojej własnej. Nie ma wiele takich miejsc w Internecie, wiele z nich jest problematycznych (sama Kultura Dobra, ze swoim stosunkiem do nieheteronormatywności i innych kulturowych odchyleń czyni wiele opinii recenzentów nieakceptowalnymi dla mnie), ale dobrze, że istnieją. Dostrzegam w tym wartość daleko przekraczającą kolejną recenzję z branżowego bloga, którego redakcja musi dbać o klikalność i dobre układy z dystrybutorami oraz niealienowanie swojej grupy fanów. 

poniedziałek, 31 grudnia 2018

Misty Pop

fragment grafiki autorstwa Weroniki Pruchnickiej, całość tutaj.

Mistycyzm Popkulturowy działa już od ośmiu lat. Przeglądam właśnie artykuły typu "Dziesięć najważniejszych wydarzeń popkulturowych 2011 roku" i uświadamiam sobie, ile się od tamtej pory zmieniło  jak wiele popularnych jeszcze niedawno zjawisk kultury popularnej osunęło się w mroki kolektywnej niepamięci, jak zupełnie nowe rzeczy zajęły ich miejsce, a w międzyczasie doszło do gigantycznych zmian w samej społecznej percepcji kultury masowej. Takie zjawiska jak GamerGate czy #MeToo (które same w sobie są oczywiście nieporównywalne) dobitnie uświadomiły wielu osobom, że popkultura nie jest abstrakcyjną bańką istniejącą gdzieś poza realnym światem i mająca nań jedynie pośredni i, w gruncie rzeczy, niewiele znaczący wpływ, ale –  no cóż  częścią naszej rzeczywistości, z całym dobrodziejstwem inwentarza.

To z kolei zmusiło mnie do przewartościowania pewnych rzeczy w moim własnym sposobie myślenia o kulturze popularnej. Osiem lat temu zacząłem prowadzić bloga z przekonaniem, że kultura popularna może w pewnym stopniu zagospodarować emocjonalne i społeczne nisze zajmowane do tej pory przez zinstytucjonalizowane religie  i może to zrobić bez wad, jakimi są one obciążone. Było to oczywiście bardzo naiwne myślenie i ostatnie lata zweryfikowały tę tezę w dość brutalny sposób, pokazując, że osoby otaczające semi-religijną czcią kulturę popularną często są podatne na manipulacje cynicznych koniunkturalistów, zapalczywe, nietolerancyjne i roszczeniowe  dokładnie tak, jak często bywają osoby oddane wierze religijnej. Blog w międzyczasie zdążył wyewoluować w coś więcej niż eksplorację idei zawartej w jego tytule, więc nie mogę napisać, że jego prowadzenie było (i jest nadal) ślepym zaułkiem, nie zmienia to jednak faktu, że wracając pamięcią do jego początków odczuwam coś na kształt zażenowania własną naiwnością.

Poza kulturą popularną zmienił się bowiem i sam Mistycyzm Popkulturowy. Szczególnie w ostatnim roku, ale to raczej proces, który postępuje już od co najmniej paru lat  zauważam, że po drodze coraz mocniej się radykalizuję i zdaję sobie sprawę z faktu, że może to momentami alienować niektórych czytelników oraz czytelniczki. Pozostaje mi tylko zapewnić, że zawsze staram się być możliwie uczciwy intelektualnie. To ważne, ponieważ odkryłem, że bloga – oraz powiązanego z nim fanpage'a  czyta wiele młodych osób, o nieukształtowanych jeszcze osobowościach i poglądach. Nie chcę nikogo indoktrynować, chcę raczej prezentować własny światopogląd w możliwie czytelny sposób  i mieć nadzieję, że osoby czytające bloga będą w stanie wyciągnąć własne wnioski. Nie zawsze mi to wychodzi. Czasami się zacietrzewiam, czasami niesprawiedliwie wydaję wyroki i niekoniecznie w fortunny sposób zawiaduję moderacją.

W 2018 narodziła się też Misty Pop  nieformalna personifikacja bloga wymyślona przez jego czytelników i czytelniczki, przy moim skromnym, acz minimalnym współudziale, która coraz częściej zastępuje w tej roli Kojota. To bardzo sympatyczne zjawisko, które powstało niemal przypadkiem i bardzo szybko stało się nieodłączną częścią wewnętrznej memosfery bloga. To coś naprawdę świetnego, bo nie ma dla twórcy nic lepszego niż widzieć, jak wokół jego twórczości rozwija się sieć utworów zależnych, inspirowanych koncepcji i odprysków. Dzięki temu społeczność bloga pozostaje żywa myślowo oraz artystycznie. 

Co do samej społeczności  po prostu nie mogłem wymarzyć sobie lepszej. Mistycyzm Popkulturowy czytają, między wieloma innymi, dziennikarze i dziennikarki dużych portali kulturowych, filmowcy mający w swoim portfolio pracę przy największych hollywoodzkich superprodukcjach, politycy i polityczki partii, na którą zdarzyło mi się głosować w ostatnich wyborach, pracownicy i pracowniczki wydawnictw naukowych, twórcy oraz twórczynie gier video, pracownicy akademiccy, badacze i badaczki kultury, działacze społeczni, pisarze i pisarki, członkowie i członkinie ruchów anarchistycznych oraz przynajmniej jeden kapłan Kościoła Rzymskokatolickiego (pozdrawiam!). Nazwa mojego bloga pojawia się w książkowych blurbach, komercyjne portale dla normalnych ludzi proszą mnie o wypowiedzi... nieźle jak na blogera, który nadal odmawia wykupienia własnej domeny i przeniesienia się na jakąś platformę poważniejszą niż blogspot, a to przecież coś, co większość blogerów i blogerek o porównywalnych do moich zasięgów zrobiła już dawno temu. 

W tym roku rozpocząłem cykl blognotek analizujących poszczególne opowiadania o wiedźminie pióra Andrzeja Sapkowskiego  jest to zdecydowanie najpopularniejszy obecnie cykl tekstów, jaki ukazuje się na Mistycyzmie Popkulturowym i mam w planach jego kontynuację w 2019 roku. Kontynuowałem również owocną współpracę z serwisem Popmoderna, dla której stworzyłem kilka naprawdę niezłych artykułów. Jeśli jednak miałbym wymienić najważniejszą związaną z moim blogiem rzecz, jaka przytrafiła mi się w kończącym się właśnie roku, byłby to bezsprzecznie krótki mail od jednej z osób czytających mojego bloga i fanpage'a, w której podziękowała mi za jego prowadzenie i wyznała, że dzięki niemu i jego społeczności nabrała na tyle odwagi, by wyoutować się przed swoją rodziną i znajomymi. Bardzo mnie to poruszyło, bo pisanie o komiksach i kreskówkach to jedno, ale wywarcie znaczącej, pozytywnej zmiany na czyjeś życie... no cóż, zdecydowanie uczy to pokory i napawa mnie przekonaniem, że dla tej jednej rzeczy warto było przez osiem lat prowadzić Mistycyzm.

A zatem... widzimy się po Nowym Roku. 2019 rok póki co nie zapowiada się może jakoś oszałamiająco, ale doświadczenie nauczyło mnie, że te najważniejsze rzeczy, zarówno w popkulturze, jak i w życiu, często pojawiają się bez żadnego ostrzeżenia. Życzę Wam więc możliwie najwięcej przyjemnych zaskoczeń. Coś mi mówi, że najlepsze wciąż jest jeszcze przed nami.

czwartek, 6 grudnia 2018

Czy Zakon Feniksa to antifa?

fragment grafiki z Pottermore, całość tutaj.
Od pewnego czasu da się zauważyć na Facebooku pewien interesujący trend – bardzo często, gdy zaczyna toczyć się dyskusja o Harrym Potterze, pojawia się ktoś, kto wkleja hiperlink do grupy noszącej nazwę „i’m begging you please read another book” (błagam cię przeczytaj jakąś inną książkę). To – przyznam, że zrozumiały dla mnie – wyraz zmęczenia nieprzerwanie trwającym już od ponad dwudziestu lat fenomenem literackim i kulturowym, jakim jest seria książek autorstwa J.K. Rowling. Momentami naprawdę można odnieść wrażenie, że Harry Potter to jedyny istotny cykl powieściowy istniejący w naszym kręgu kulturowym – a osoby, które go nie znają (albo, poznawszy, nie przykładają do niego zbyt dużej wagi) mogą czuć się sfrustrowane i wyalienowane. Coś jak jedyny człowiek niebędący miłośnikiem piłki nożnej pracujący w miejscu, gdzie wszyscy są zapalonymi kibicami – po pewnym czasie najzwyczajniej w świecie chciałoby się porozmawiać o czymkolwiek innym niż kopanie piłki. I czasami w takich warunkach trudno powstrzymać się od pewnych złośliwości w stosunku do osób, które – nieświadomie, bez złych intencji, ale jednak – wykluczają nas z pewnych obszarów interakcji społecznych.

Ja jednak uważam, że (w przypadku Harry’ego Pottera – nie mam żadnych skonkretyzowanych opinii o piłce nożnej) warto te rozmowy prowadzić, nawet jeśli niekoniecznie zawsze prowadzą nas do jakichś odkrywczych wniosków. Siedmioksiąg o Chłopcu, Który Przeżył jest kulturowym fenomenem formatu Gwiezdnych Wojen – a im mocniej zakotwiczony w powszechnej świadomości tekst kultury, tym łatwiej traktować go jako pomost do rozmowy o znaczących rzeczach. To ważna funkcja społeczna kultury masowej – dawanie nam punktów odniesienia do rozmawiania o sprawach istotnych dla prawdziwego, pozafikcyjnego świata. Owszem, wiele z tych rozmów zatrzymuje się na poziomie porównywania nielubianych polityków do złoczyńców tego czy innego tekstu popkultury, ale przecież na tym dyskusja nie musi się wcale kończyć. Nie, nie uważam, by Harry Potter był dziełem znakomici rozbrajającym wszystkie społeczne i polityczne procesy, które opisuje w ramach opowiadania swojej historii – rzadko kiedy mamy do czynienia z tak komfortową sytuacją (a jeśli wykluczymy książki z oznaczeniem Świat Dysku na okładce, to już w ogóle szanse spadają niemal do zera), nie powinno nas to jednak zniechęcać do rozmów i myślenia.

Jakiś czas temu napisała do mnie w prywatnej wiadomości osoba zajmująca się prowadzeniem prelekcji kinowych dla dzieci w wieku szkolnym z pytaniem czy może w swojej pracy wykorzystać moją facebookową notkę o porównaniu Zakonu Feniksa z działalnością antify. Oczywiście się zgodziłem (choć pierwszy przyznam, że moja zgoda lub jej brak nie mają tu specjalnego znaczenia – to był krótki wpis z Internetu, który można spokojnie cytować bez oglądania się na zgodę autora czy jej brak), choć po pewnym czasie zorientowałem się, że tamten wpis, choć nie do końca błędny, w żadnym razie nie wyczerpuje tematu i nie kreśli pełnego obrazu tej analogii. A zatem… oto pełnowymiarowa blognnotka o tym, na ile (i czy w ogóle) można kreślić analogie pomiędzy antifą, a fikcyjną organizacją czarodziejów oraz czarodziejek walczących ze śmierciożercami. Mam nadzieję, że uda mi się nie denerwować nią zbyt wielu osób.

Zacznijmy od tego, czym tak właściwie jest antyfaszyzm, bo krąży na ten temat wiele mitów i przekłamań – część z nich wynika ze zwykłego niedoinformowania, część z ignorancji, część ze złej woli osób powtarzających te mity i przekłamania. Oliver „Olly” Thorn, autor kanału na YouTube Philosophy Tube stworzył w 2017 roku materiał video noszący tytuł The Philosophy of Antifa, w którym w bardzo przystępny sposób tłumaczy wszelkie zawiłości związane z tym terminem i reprezentowanym przez niego ruchem społecznym. Video jest naprawdę dopracowane i posiada nawet włączenia polskich napisów – ma jednak tę wadę, że trwa ponad godzinę i nikogo nie chciałbym zmuszać do zapoznawania się z taką kobyłą (choć zarazem bardzo do tego zachęcam). W skrócie zatem – antyfaszyzm, jak sama nazwa wskazuje, jest społeczną postawą mającą na celu powstrzymanie dominacji faszyzmu w sferze publicznej. Można to robić na wiele sposobów. Antyfaszystowskim działaniem jest na przykład zmywanie graffiti z antysemickimi i nazistowskimi komunikatami, zdrapywanie wlepek organizacji faszystowskich (pamiętajcie, by zawsze używać kluczy, bo często zaklejają za nimi żyletki – tę taktykę wykorzystują też zresztą środowiska antyaborcyjne), alarmowanie ośrodków kultury w sytuacjach, gdy organizacje faszystowskie chcą wykorzystać je do szerzenia antysemickich treści, ujawnianie powiązań indywidualnych faszystów albo całych organizacji faszystowskich z organizacjami publicznymi, apelowanie do księgarń i dystrybutorów, by nie sprzedawały propagandowych książek pisanych przez faszystów – ostatnio pod naporem fali krytyki Empik wycofał się ze sprzedaży książki byłego księdza i (obecnego) nazisty Jacka Międlara. Antyfaszyzmem mogą być również działania mniej bezpośrednie, jak choćby pomoc byłym neonazistom w powrocie na łono społeczeństwa, ochrona ich przed niegdysiejszymi kolegami, pomaganie w usunięciu tatuaży z nazistowskimi symbolami oraz znalezieniu nowej pracy i odcięciu się od poprzedniego środowiska; oraz ochrona marszy i parad przed brutalnymi kontrmanifestacjami organizowanymi przez faszystów.

Antifa nie jest jednak organizacją w takim sensie, w jakim jest nią, dajmy na to, partia polityczna czy organizacja religijna. Nie ma żadnego prezydenta czy wodza, nie da się wstąpić ani wystąpić z antify, nie istnieje żaden scentralizowany ośrodek koordynacji działań antyfaszystów na całym świecie. Antyfaszyzm jest trochę jak feminizm w tym sensie, że reprezentuje pewien określony nurt społeczny, ale w jego ramach istnieje wiele odmian, sposobów myślenia i działania oraz mimo rozproszenia i pozbawienia wewnętrznej hierarchii posiada wspólne tradycje i rozpoznawalną ikonografię. Antifa sama w sobie jest ruchem, z którym identyfikują się raczej osoby z lewej strony politycznego spektrum, nic nie stoi jednak na przeszkodzie by ludzie o liberalnej czy nawet konserwatywnej wrażliwości (albo osoby identyfikujące się jako apolityczne, którym zależy na rozwiązaniu określonych problemów społecznych bez wpisywania się w określoną narrację polityczną) włączali się do działań antyfaszystowskich. Poprzez fakt, iż działania antify są uzależnione od lokalnych potrzeb i czynników oraz elastyczne można, w zależności od sytuacji, popierać niektóre posunięcia antify, a niektóre nie, albo angażować się tylko częściowo, albo wejść w (zawsze żywy) dyskurs odnośnie stosowanych w danych sytuacjach taktyk.

Zanim przejdziemy do Zakonu Feniksa, przyjrzyjmy się najpierw Śmierciożercom. Na ile uzasadnione jest określanie działalności Voldemorta i jego popleczników mianem faszyzmu? Ostatecznie nie każde zło ma faszystowski charakter, nie każdy autorytaryzm to faszyzm i nie możemy nadużywać tego terminu, ponieważ prowadzi to do jego dewaluacji, a to bardzo niebezpieczny proces, który pozwala realnie istniejącym i działającym faszystom zasłaniać się prawem Godwina albo przemycać swoje postulaty naklejając na nie inne określenia. Do najpowszechniejszych cech faszystowskich ustrojów i nurtów politycznych należy odrzucanie demokracji na rzecz dyktatury (coś, do czego dąży Voldemort infiltrując Ministerstwo Magii i umieszczając w nim własnych ludzi oraz manipulując za pomocą zaklęcia Imperius kluczowymi politykami), skłonność do militaryzacji i nadzoru oraz kontrolowania obywateli na wielu szczeblach ich życia (słynne, makabryczne oko wydłubane Moody’emu i umocowane w drzwiach gabinetu Umbridge, nieustannie śledzące i kontrolujące urzędników Ministerstwa Magii), odwoływanie się do dawnej chwały i czasów minionej świetności oraz szukanie wroga odpowiedzialnego za zmianę stanu rzeczy na gorsze (ideologia czystej krwi i „problem” czarodziei mugolskiego pochodzenia, którzy rzekomo psują społeczność brytyjskich magów) oraz rasizm. Autorka wielokrotnie kreśli zresztą paralele między ideologią czystej krwi i drugowojennym nazizmem, robi to również tłumacz, wprowadzając do polskiej wersji Insygniów Śmierci termin „szmalcownicy” używany w czasach II Wojny Światowej na określenie ludzi donoszących nazistom na ukrywających się Żydów.

Podobieństw między antyfaszystami, a Zakonem Feniksa jest sporo i wyłapywanie analogii samo w sobie jest fascynującym doświadczeniem. Zaangażowanymi w antifę osobami są często przedstawiciele zepchniętych na margines mniejszości społecznych – w Zakon zaangażowany jest wilkołak Lupin i półolbrzym Hagrid, którzy przez wzgląd na swoją odmienność mają problem w odnalezieniu się w konserwatywnym społeczeństwie czarodziejów. Na rzecz Zakonu Feniksa aktywnie działa również Severus Snape, co jest interesującą analogią zreformowanych faszystów, którzy po odrzuceniu sentymentów faszystowskich i odcięciu się od tego środowiska dołączają do organizacji antyfaszystowskich. Tak, wiem że motywacje Snape’a są przedmiotem nieprzerwanych dyskusji, ale technicznie rzecz biorąc łapie się do kategorii, o którą mi tu chodzi. Osoby, które wcześniej romansowały z problematyczną ideologią (Dumbledore) czy takie, które straciły rodziny wskutek działań śmierciożerców (Harry) oraz te, które po dojściu Voldemorta i jego popleczników do władzy będą w sytuacji zagrożenia życia (czarodziejka mugolskiego pochodzenia Hermiona) również włączają się do działań Zakonu.

Z niejakim rozbawieniem uświadomiłem sobie, że Zakon Feniksa wykorzystuje najbardziej radykalne i kontrowersyjne taktyki walki ze śmierciożercami – bezpośrednia przemoc (liczne starcia jeszcze nawet przed odzyskaniem pełni sił przez Voldemorta), infiltracje szeregów śmierciożerców celem zidentyfikowania ich, walka z aurorami w sytuacji, gdy ich działania służą – nawet nieświadomie – sprawie Voldemorta, pośrednia i bezpośrednia odpowiedzialność z szkody i zniszczenia poczynione wskutek starć z wrogiem. Za każdym razem gdy organizacje antyfaszystowskie angażują się w podobne działania jest to przedmiotem wielkiego wzburzenia społeczeństwa, zainteresowania mediów i nieustannie powracających dyskusji odnośnie granic defensywnej przemocy. O ile Zakon Feniksa niekoniecznie jest idealną analogią dla antify – z przyczyn, o których napiszę za moment – o tyle Harry Potter dostarcza dzięki niemu poręcznych narzędzi retorycznych tłumaczących te zachowania. Antyfaszyści zasłaniają twarze w trakcie demonstracji na marszach i budzi to niepokój osób twierdzących, że jeśli ukrywasz swoją tożsamość, to znaczy że masz nieczyste sumienie? Cóż, członkowie Zakonu Feniksa korzystali z modyfikującego wygląd eliksiru wielosokowego, by utrudnić śmierciożercom identyfikację ich tożsamości. Antifa bije się z policją, a zatem jest tak samo zła jak faszyści? Dumbledore w piątym tomie walczył z próbującymi go aresztować aurorami – którzy nie byli śmierciożercami ani nie znajdowali się pod kontrolą Imperiusa, po prostu wykonywali rozkazy głupich polityków, którzy nie rozumieli skali zagrożenia. Można sarkać na masy, które bez przerwy odtwarzają raz po raz te same dyskusje na temat Harry’ego Pottera w mediach społecznościowych – można też jednak wykorzystać to jako okazję do porozmawiania o czymś ważnym językiem czytelnych dla tych mas metafor i w ten sposób wytłumaczyć pewne społeczne procesy. Jasne – Harry Potter nie jest do tego narzędziem idealnym, ale też kultura nie działa w taki sposób, że zawsze dostarcza nam idealnych narzędzi do opisu i zrozumienia rzeczywistości.

Porównywanie Zakonu Feniksa z działającymi w realnym świecie nieformalnymi organizacjami antyfaszystowskimi traci jednak sens gdy uświadomimy sobie, jak niewiele w gruncie rzeczy czarodzieje zaangażowani w Zakon wykonują działań u samych podstaw. Olbrzymią częścią wykonywanej przez antifę pracy jest dbanie o to, by faszyzm nie miał podatnego gruntu na społeczny rozrost. To przecież nie jest tak, że ludzie zostają faszystami sami z siebie – musi istnieć jakiś powód, dla którego decydują się na taki krok. Jednym z najpowszechniejszych powodów jest frustracja związana z niemożnością zaspokojenia własnych egzystencjalnych potrzeb. Z tego też powodu tak wielu antyfaszystów identyfikuje się z opcjami politycznymi nieprzychylnymi kapitalizmowi – ponieważ nierówności ekonomiczne są jednym z kluczowych powodów takiego stanu rzeczy. Z tego też powodu wiele działań antify skupia się na, w granicach możliwości, rozładowywaniu tej frustracji przez próby eliminowania jej przyczyn – stąd wielu osób identyfikujących się z antyfaszyzmem udziela się w wolontariatach, angażuje w prowadzenie przytułków dla bezdomnych i lokalną samopomoc. Poza tym antyfaszyzm to również nieprzerwana kampania informacyjna, identyfikująca środowiska radykalnych, tłumaczenie ludziom procesów społecznych potencjalnie wiodących do faszyzmu i proponowanie zdrowszych alternatyw.

Zakon Feniksa tego nie robi. To ruch czysto reakcyjny – po zakończeniu pierwszej wojny z Voldemortem organizacja została rozwiązana i nie kontynuowała swojej działalności. Tymczasem o ile Czarny Pan został pokonany (jak się okazało, tylko tymczasowo), o tyle społeczne powody, dla których udało mu się zdobyć tylu sojuszników zostały zignorowane. Spychanie na margines społeczny mniejszości, wygodna eksploatacja innych rozumnych ras magicznych przez ludzkich czarodziei, przekonanie o inherentnej wyższości czarodziei czystej krwi nad wszystkimi innymi… gdyby antifa istniała w świecie Harry’ego Pottera, jej działania po pokonaniu Voldemorta skupiałyby się na próbach włączenia do magicznej społeczności mugoli, szukanie sposobu na to, by umożliwić skrzatom domowym niezależność od swoich właścicieli w sposób, który nie będzie budził ich dyskomfortu (coś, co do pewnego momentu stara się robić Hermiona, a co na kartach książek prezentowane jest jako źle ukierunkowane dobre intencje), popieranie emancypacyjnych postulatów goblinów… próby realnej transformacji społeczeństwa na bardziej otwarte. O ile niektórzy członkowie Zakonu starają się, do pewnego stopnia, podejmować takie próby – Dumbledore dający pracę wilkołakowi Lupinowi – o tyle są one raczej listkiem figowym i plasterkiem na otwarte złamanie niż czymkolwiek poważniejszym.

Czarodziejski światek przechodził ten cykl już co najmniej trzykrotnie – najpierw z Grindelwaldem, potem dwa razy z Voldemotem. Na początku pojawia się jednostka, która potrafi zagospodarować społeczne sentymenty (i resentymenty) celem uzyskania faszystowskiej władzy, a gdy zostaje powstrzymana, nie zachodzi żadna społeczna zmiana, żadna refleksja czy trwały kontrkulturowy ruch, który funkcjonowałby analogicznie do „naszej” antify – kontestował zastaną rzeczywistość, starał się diagnozować przyczyny problemów i aktywnie działał, by je wyeliminować zamiast skupiać się wyłącznie na objawowym leczeniu w momencie, gdy mleko już się wylało. Zakon Feniksa to fantazja o zwyczajnych dobrych ludziach, którzy w chwili potrzeby biorą sprawy w swoje ręce i powstrzymują zło, przywracając wcześniejszy porządek i „normę”, od której odstępstwem jest aberracyjna ideologia czystej krwi. Problemem jest natomiast to, że w prawdziwym świecie rzadko kiedy tak to funkcjonuje – głównie dlatego, że faszystowska „aberracja” jest na ogół bezpośrednim rezultatem tego, w jaki sposób funkcjonuje norma społeczna. Rzeczywistość czarodziejów ze świata Herry’ego Pottera jest naszpikowana uprzedzeniami w stosunku do innego – mugola, mugolaka, goblina, charłaka, centaura, półolbrzyma, wilkołaka, skrzata domowego, lista ciągnie się bez końca – i jest to powszechnie akceptowalne status quo. Nierówności społeczne, nieprzepracowane uprzedzenia i systemowa niesprawiedliwość to grunt, na którym bardzo łatwo wyhodować faszyzm – wskazać „innego”, odwołać się do „tradycji”, przekierować społeczny gniew na korzystne dla siebie tory i (możliwe, że najważniejsze) przekonać większość ludzi, że „to nie jest ich sprawa”.

Czy Zakon Feniksa to antifa? Zadane w tytule tej notki pytanie miało na celu – jak każdy tytuł – przyciągnięcie uwagi do tego tekstu. Ciężko jest odpowiedzieć na nie bez jego wcześniejszej dekonstrukcji. Zakon Feniksa jest fikcyjną organizacją działającą w fikcyjnym świecie rządzącym się abstrakcyjnymi i często bardzo niejasno opisanymi zasadami, przez co kreślenie jednoznacznych analogii – za którymi pójdą jednoznaczne odpowiedzi – jest prawie niemożliwe. W gruncie rzeczy nie ma to naprawdę tak wielkiego znaczenia. Można i trzeba krytykować Rowling za wiele decyzji artystycznych i fabularnych, jakie podjęła w trakcie tworzenia cyklu o Harrym Potterze (oraz wiele lat później), warto jednak wykorzystać fakt, że w wielu innych aspektach udało jej się powiedzieć coś intersującego o świecie i dostarczyć wielu poręcznych retorycznych narzędzi, którymi możemy wytłumaczyć sobie i innym niektóre procesy, jakie zachodzą w prawdziwym świecie.

piątek, 25 maja 2018

Palenie książek jest ok

fragment anonimowej grafiki, całość tutaj.

Wszystko rozpoczęło się w momencie, w którym zacząłem czytać Radykalnych. Terror – wyjątkowo odrażający językowo, fabularnie, stylistycznie, etsetycznie i ideologicznie twór powieściopodobny. Poinformowałem o tym na fanpage’u bloga, statusy okraszając dość obszernymi i obrazowymi cytatami z tego utworu. Między komentarzami śmieszkującymi, a wzburzonymi padła propozycja spalenia posiadanego przeze mnie egzemplarza, co spotkało się z bliżej nieokreślonym niepokojem wśród osób komentujących. Ta reakcja zaascynowała mnie na tyle, bym poświęcił tematowi blognotkę – lepsze to, niż dalsze zmagania się z Radykalnymi

Palenie książek to bardzo wyrazisty, działający na wyobraźnię obraz – rzucone na chaotyczny stos woluminy dotychczas w harmonii i uporządkowaniu tkwiące na półkach, wiatr dramatycznie szarpiący kartkami, delikatny papier rozpadający się pod wpływem agresywnych płomieni, czerniejące, zwijające się okładki, tryskające pod niebo iskry… wszystko to narzuca wyjątkowo nieprzyjemne skojarzenia, tryumf barbarzyńskiej ciemnoty nad cywilizowanym oświeceniem, cenzura, destrukcja wartościowych nośników kulturowej tożsamości, chwiejące się poczucie bezpieczeństwa. Gdy płoną książki, wraz z nimi płonie coś znacznie więcej i intuicyjnie odczuwają to nawet osoby, którym niekoniecznie jest na co dzień po drodze z literaturą. 

Książki płonęły od właściwie od zarania dziejów. Jednym z najstarszych historycznie znaczących przykładów masowego spopielania książek były rządy pierwszego cesarza Chin z dynastii Qin w II wieku przed naszą erą. Qin Shi Huang działał na rzecz unifikacji ówczesnego Cesarstwa Chińskiego i usunięcie (choć, wedle historyków, precyzyjniej byłoby tu mówić o ścisłej kontroli przez rząd) alternatywnych nurtów myślowych, artystycznych i filozoficznych – głównie konfucjanizmu – które mogłyby mu przeszkodzić w osiągnięciu tego celu. Książki arian palono w Hiszpanii w VI wieku naszej ery z rozkazu świeżo nawróconego na katolicyzm króla Rekkareda I, naziści w latach trzydziestych XX wieku palili nieprawomyślną, „nieniemiecką” literaturę (pierwsze szły w ogień pozycje autorstwa Karla Marxa), w latach dziesiątych XXI wieku ISIS spopielił zasoby biblioteki uniwersytetu w Mosulu. Od samego początku palenie książek nie było zatem jakimś bezrozumnym, nieskonkretyzowany aktem przemocy przeciwko ogólnie przyjętym wartościom, a elementem politycznej kampanii wymierzonym jedynie w określone treści. Kluczowe jest, by o tym pamiętać. 

Czemu? Ponieważ palenie paleniu nierówne. Wszystkie wymienione wyżej przykłady – oraz wiele innych – łączy jedno: książki lądowały w ogniu, ponieważ jakaś siła (religijna, polityczna, rządowa) chciała ograniczyć dostęp do wiedzy, słusznie zakładając, że intelektualne zasoby są naturalnym ośrodkiem opozycji, dlatego muszą być ściśle kontrolowane. W czasach przed wynalezieniem druku, gdy każdy egzemplarz danej pozycji był w zasadzie unikatem, którego wyprodukowanie zajmowało miesiące, o ile nie lata, było to relatywnie łatwe. Pierwszym punktem zwrotnym w historii książki był właśnie wynalazek Gutenberga – nagle na świecie pojawiło się znacznie więcej książek, znacznie wrosło również zapotrzebowanie na nie. Drugim takim punktem była ekspansja Internetu jako ośrodka kolektywnej eksteligencji, do którego posiada stosunkowo swobodny dostęp znaczna część ludzkości. 

Gdyby Radykalni. Terror powstali przed Gutenbergiem, spalenie egzemplarza tej książki ograniczyłoby dostęp do jej treści dziesiątkom, o ile nie setkom osób. Gdyby wyszła przed epoką Sieci 2.0, wrzucenie w ogień jednego egzemplarza prawdopodobnie nie spowodowałoby żadnego znaczącego zablokowania dostępu do jej zawartości. Nawet po spopieleniu całego nakładu uparty wydawca byłby w stanie odtworzyć go w całości, dysponując jednym egzemplarzem albo choć manuskryptem. A dziś? Najbardziej zwariowany literacki piroman mógłby wytropić w wrzucić w ogień każdy istniejący egzemplarz Radykalnych, ale w żadnym razie nie spowodowałoby to, że stanie się on niedostępny dla kogokolwiek chętnego – istnieje bowiem cyfrowa wersja tej pozycji oraz (dostępny również przez Internet) audiobook. Jakiekolwiek próby usunięcia z Sieci każdej cyfrowej wersji książki najprawdopodobniej spotkałyby się z tzw. Efektem Streisand, gdy internetowa społeczność z psychologicznej przekory reprodukuje treści, na których usunięciu bardzo komuś zależy. 

U zarania dziejów powielenie egzemplarza książki było kwestią miesięcy, o ile nie lat. Po wynalezieniu druku powielenie egzemplarza książki stało się kwestią tygodni, o ile dni. Dziś stworzenie kopii tekstu jest kwestią naciśnięcia w odpowiedniej kolejności czterech klawiszy na komputerowej klawiaturze. Ważne jest, by zrozumieć proces, jaki tu zaszedł – tekst „odkleił się” od swojego nośnika. W czasach, w których jedynymi nośnikami tekstu były fizyczne, papierowe (pergaminowe, papirusowe, etc.) woluminy (zwoje, tabliczki, etc.) książka i tekst literacki były w zasadzie nierozerwalną jednością – ta fuzja fizycznego przedmiotu i reprezentowanej przez niego treści przetrwała zresztą w leksyce. Do dziś wiele osób używa słów „książka” i „powieść” zamiennie, jako synonimy. Mimo cywilizacyjnego i technologicznego progresu nadal myślimy o książce jako wyłącznym nośniku treści – dlatego palenie książek wciąż budzi nasz niepokój. Książka nadal pozostaje silnym symbolem wiedzy, myślenia i intelektualnej niezależności, a spalenie jej – wyrazistym gestem. Gestem najczęściej pustym, bo – o czym pisałem wyżej – w większości sytuacji nie da się już w taki sposób ograniczyć dostępu do treści, ale to nie oznacza, że nic nieznaczącym. Wręcz przeciwnie. 

My (ludzie) mamy tendencję do interpretowania gestów i zachowań społecznych z pominięciem ich kontekstu kulturowego, intencji oraz otoczki sytuacyjnej – stąd choćby niedawna dyskusja odnośnie tego, czy moralnym zachowaniem jest uderzenie w twarz nazisty. Akty przemocy zwykliśmy kodować jako inherentnie złe, niespecjalnie zastanawiając się nad ich kontekstami. Akt spalenia książki również różni się w zależności od tego, kto pali, z jakich pali powodów i w jakim to robi zakresie. Konserwatywni czytelnicy palą egzemplarze Harry’ego Pottera ponieważ uważają, że promują one niebezpieczne treści. Miłośnicy komiksów masowo palili zakupione egzemplarze pierwszego numeru zrestartowanej serii Captain America, w którym ujawniono, że Steve Rogers jest agentem nazistowskiej organizacji Hydra. Lewis „Linkara” Lovhaug, internetowy krytyk, kilka razy opublikował materiały video, w którym pali egzemplarze wyjątkowo złych komiksów – jednym z nich był Holy Terror Franka Millera, który pod względem ideologicznego przesłania spokojnie można postawić na półce obok naszych Radykalnych. 

Żadna z przytoczonych wyżej sytuacji nie ma na celu wymuszenia cenzury – to wyraz krytyki lub konsumenckiego bojkotu, sprzeciwu w stosunku do treści zawartych na kartach danej książki. Można krytykować tego typu akty, rozwodzić się nad ich sensownością czy adekwatnością do treści danej pozycji – nie da się jednak obronić tezy, że są one tożsame z działaniami nazistów, ISIS czy innych autorytarnych organizacji dążących do zastraszenia społeczeństwa i ograniczenia mu dostępu do informacji. Umyślnie wymieniłem tu także przykład spoza mojego spektrum wrażliwości – religijni konserwatyści palący książki Rowling – by uniknąć posądzenia o promowanie palenia książek w tych sytuacjach, w których ja osobiście uznaję to za właściwe. Czy uważam, że palenie egzemplarzy Harry’ego Pottera jest jakoś specjalnie mądre? Nie. Czy to dopuszczalna forma krytyki czyjejś twórczości? Jak najbardziej tak, a to z tego względu, że nie zachodzi tu żadna relacja władzy czy zależności między konserwatystami podkładającymi podpałkę pod stosy Kamienia Filozoficznego czy Insygniów Śmierci, a ich autorką. Nie są w stanie uciszyć Rowling, ani w żaden realny sposób ograniczyć dostępu do jej twórczości literackiej. 

Czy spalę swój egzemplarz Radykalnych. Terroru? Nie. Z dwóch powodów. Pierwszy – uważam, że ogień jest zdecydowanie zbyt dobry dla tej książki. Drugi – i chyba kluczowy w kontekście tej notki – nie posiadam fizycznego egzemplarza tej pozycji, jedynie jego cyfrową wersję na swoim Kindle’u. Jedyne więc, co mogę zrobić, to Radykalnych wykasować z pamięci mojego czytnika, co też z olbrzymią przyjemnością uczynię. 

piątek, 20 kwietnia 2018

W rozkroku

fragment grafiki autorstwa Thomasa Bewicka, całość tutaj.

Przyjrzyjmy się sytuacji. Star Trek: Discovery (2017) chronologicznie rozgrywa się w erze pomiędzy swoim poprzednikiem Star Trek: Enterprise (2001-2005), a klasyczną serią Star Trek: The Original Series (1966-1969). Stargate Origins (2018) umiejscawiają swoją fabułę między prologiem, a właściwą ramą czasową kinowego filmu Stargate (1994) z subtelniejszymi odwołaniami do mitologii ukonstytuowanej w serialu telewizyjnym Stargate SG-1 (1997-2007). Pilot niezrealizowanego serialu telewizyjnego Battlestar Galactica: Blood & Chrome (2012) rozgrywa się między wydarzeniami z serialu Carprica (2010), a Battlestar Galactica (2003-2009). Rouge One: A Star Wars Story (2016) oraz Solo: A Star Wars Story (2018) fabularnie zakotwiczone są między pierwszą (1999-2005) i drugą (1977-1983) Trylogią Star Wars. Przynależący do popularnej kinowej serii Marvel Cinematic Universe Captain Marvel (2019) rozgrywać się będzie w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, między Captain America: The First Avenger (2011) i Iron Man (2008). 

To, że popkultura – a fantastyka naukowa w szczególności – cierpi na uwiązanie w narracjach wymyślonych dwadzieścia, czterdzieści, sześćdziesiąt lat temu, jest truizmem tak wielkim, że prawdopodobnie nie ma sensu poświęcać mu oddzielnej blognotki. Kultura serializacji – nieustannego przepisywania ustalonego wcześniej megatekstu, dopisywania kolejnych rozdziałów zakończonych już historii – w dużej mierze kształtuje współczesną popkulturę, głównie dlatego, że jest bardzo atrakcyjna i relatywnie nieobciążona ryzykiem. Marka posiadająca wyrobioną już rozpoznawalność posiada bazowy kapitał zainteresowania, który można skutecznie rozwijać kampanią marketingową. Odbiorcy lubią wracać do znanych już sobie światów, postaci i motywów, sprawdzać, co z upływem lat dzieje się z ich pupilami. Wyprodukowane wcześniej dzieła przydają estetycznego i fabularnego kontekstu, pozwalając na pominięcie pracy nad atrakcyjnym światem przedstawionym i potencjalnie zakotwiczającymi uwagę gimmickami. Jeśli dzieło jest dostatecznie wiekowe i rozpoznawalne, pojawi się wielu twórców-pasjonatów chętnie uczestniczących w dopisaniu do niego kolejnego rozdziału. Nie ma w tym nic złego – pieniądze płyną do dystrybutorów i producentów szeroką strugą, publika otrzymuje kolejny odcinek tekstu kultury, który raz już dostarczył jej komfortu i satysfakcji – i wszyscy są zadowoleni. Problem polega na tym, że idzie to o krok dalej w coraz mniej interesującym kierunku, zaś wyliczanka z pierwszego akapitu jest tu całkiem niezłą wskazówką. 

Midquel (middle sequel) to określenie na tekst kultury, którego ramowa akcja chronologicznie rozgrywa się w przedziale czasowym pomiędzy stworzonymi już dziełami lub równolegle do linii fabularnej jakiegoś tekstu. Najczęściej służy on do wybielania narracyjnych białych plam, dopowiadania rzeczy, które nie znalazły się w prymarnej iteracji serii, ukazania wydarzeń do których wcześniej czynione były wyłącznie aluzje albo po prostu wciśnięcia w strukturę megatekstu oddzielnej opowieści osadzonej w popularnym przedziale czasowym. Pisząc „popularnym”, mam na myśli takim, w którym logiczne jest pojawianie się ikonicznych elementów danej marki, na przykład postaci Hana Solo czy Jamesa T. Kirka, „pierwszych” Gwiezdnych Wrót lub pewnego konkretnego okrętu kosmicznego typu Battlestar. Midquel to naturalne rozwinięcie idei kultury serialu. O ile sequele z reguły stanowią fabularną nadbudowę ikonicznego dzieła, a prequele na ogół wzbogacają je o nowy kontekst, o tyle midquel często zwyczajnie nie ma pola manewru do robienia tego typu rzeczy – zakleszczony jest między nieprzekraczalnymi barierami kanonu ukonstytuowanego przez wcześniejsze dzieła. Wiemy, że Galactica przetrwa wydarzenia Blood & Chrome, ponieważ rozgrywający się kilka dekad później serial rozgrywa się właśnie na jej pokładzie. Wiemy, że Han i Chewbacca przeżyją wszystko, co wydarzy się w Solo: A Star Wars Story tak samo jak wiedzieliśmy, że głównym bohaterom Rouge One: A Star Wars Story się to nie uda. W rezultacie midquele to niemal zawsze opowieści pozbawione jakiegokolwiek fabularnego ciężaru znaczeniowego. 

Częściowo to nasza wina i pisząc „nasza” mam na myśli środowiska fanowskie często formułujące bardzo duże i często sprzeczne ze sobą oczekiwania. Chcemy nowych opowieści – ale z wykorzystaniem starych narzędzi fabularnych. Chcemy być zaskakiwani – lecz alergicznie reagujemy na każde odstępstwo od tego, co uznajemy za normę dla danego uniwersum. Domagamy się kreatywności – ale chcemy również zachowania bezwarunkowej wierności kanonom narracyjnym, estetycznym i ideowym, z pasją wytykając każde niedopatrzenie na tym polu. To uzależnienie od kompleksowości doprowadziło w końcu do midquelizacji naszych ulubionych marek, a proces ten prawdopodobnie będzie postępował. Opowiadanie nowych historii w ikonicznych uniwersach zawsze jest czymś ryzykownym. Spójrzmy choćby na to, jak wiele kontrowersji wzbudziły dwa ostatnie filmy z głównej serii Star Wars – szczególnie The Last Jedi, w zaskakująco dużym stopniu mieszający w kwestii filozofii stojącej za Mocą oraz innymi odważnymi decyzjami koncepcyjnymi dał rezultat w postaci wielu niekiedy bardzo gorących dyskusji. Nie trzeba wiele by hałaśliwa większość fanów narzuciła określony dyskurs zatruwając (słusznie albo i nie) daną odsłonę serii, a w konsekwencji i całą markę, negatywnym marketingiem szeptanym. 

Nic zatem dziwnego, że twórcy chcą rozgrywać to w możliwe najbardziej bezpieczny sposób. Daje to rezultat w postaci opowieści esencjonalnie pozbawionych znaczenia – wiodących znikąd donikąd linii fabularnych niemających znaczącego wpływu na konteksty dzieł, od których są zależne, obarczone obostrzeniami kanonu, który często w praktyce uniemożliwia opowiadanie znaczących historii. Wiemy kto przeżyje, wiemy kto zginie (albo zaginie bez wieści), wiemy, co się stanie, a co stać się nie może – gdzie zatem miejsce na jakiekolwiek zaskoczenie. Współczesna kultura masowa zaskoczeń bowiem nie lubi, zaskoczenia są ryzykowne – a gdy operuje się franczyzami wartymi dziesiątki milionów dolarów ryzyko jest czymś wysoce niepożądanym. Dlatego wszystko wskazuje na to, że czeka nas epoka midqueli – zachowawczych, niezaskakujących, bladych odbitek kultury popularnej. Smacznego!

piątek, 16 lutego 2018

Star Trek: The Artistic Generation

fragment grafiki autorstwa Tracie Ching, całość tutaj.

Skończyłem właśnie oglądać Star Trek: The Next Generation – zapoznanie się ze wszystkimi siedmioma sezonami (z których każdy liczył nieco ponad dwadzieścia godzinnej długości odcinków) zajęło mi prawie pół roku. Nadrobiłem tym samym dość rażącą zaległość – identyfikuję się jako miłośnik fantastyki naukowej, a przecież Star Trek powszechnie uznawany za koronny klejnot tego gatunku. Umyślnie z tym zwlekałem, bowiem odstraszał mnie rozmiar całości – jestem jedną z tych osób, które, o ile to wykonalne, muszą obejrzeć/przeczytać absolutnie wszystko, co uznawane jest za kanon danej franczyzy w obawie, że umkną mi jakieś niuanse. Na chwilę obecną mam za sobą klasyczny serial Star Trek, jego animowaną inkarnację oraz całość Star Trek: The Next Generation i na tym ostatnich chciałbym się w tej notce skupić, przede wszystkim dla tego, że na jego temat mam coś ciekawego do napisania. 

Osobom, których znajomość Star Treka nie wykracza poza popkulturową osmozę postaram się wytłumaczyć clou tego serialu. W najbardziej ogólnym ujęciu jest to space opera eksplorująca etyczne, społeczne, polityczne i naukowe (choć ten ostatni aspekt należy traktować z bardzo mocnym przymrużeniem oka, bo naukowość Treka momentami znajduje się na poziomie „naukowości” Power Rangers i nawet jeżeli tu przesadzam, to wcale nie aż tak bardzo) motywy science-fiction. Najczęściej robi to poprzez pryzmat dość ograniczonej liczebnie obsady pierwszoplanowej zgromadzonej na statku kosmicznym przynależącym do kosmicznej Federacji. Fundamentem, nazwijmy to, ideologicznym Star Treka jest założenie, że w przyszłości ludzkość osiągnie bliski ideałowi poziom etyczny, nasza cywilizacja uwolniona zostanie od przyziemnych trosk takich jak głód, ubóstwo czy uprzedzenia oraz skupi się na próbach poznawania i zrozumienia Wszechświata. To bardzo idealistyczna, momentami mocno naiwna wizja przyszłości, ale mimo to – a zapewne właśnie dzięki temu – bardzo ujmująca i fascynująca. 

Nie chce pisać typowej blognotki o Star Trek: The Next Generation – wątpię, by kolejny taki tekst był komukolwiek do szczęścia potrzebny – chciałbym jednak skupić się na jednym aspekcie tego serialu, który przyciągnął moją uwagę. Chodzi mi coś, co zazwyczaj nie wypływa jako główny temat odcinka (choć przy co najmniej dwóch, trzech okazjach jest jego ważnym elementem), czyli sposób, w jaki obywatele i obywatelki Federacji korzystają z dobrodziejstw sztuki. Kultura ludzi w XXIV wieku posiada wiele elementów, które dla współczesnego widza mogą wydawać się dziwne, kontrintuicyjne czy wręcz w pewnym sensie toksyczne – mnie samego dość zniesmaczyła padająca w jednym odcinku wzmianka o tym, że w przyszłości żałoba po śmierci bliskiej osoby stanie się czymś niewłaściwym (ponieważ w pełni zaakceptujemy śmierć jako nieodłączny element naszej egzystencji i skupimy się bardziej na celebrowaniu szczęśliwych wspomnień związanych z tą osobą). Jeśli jednak jest coś, co mnie szczególnie ujęło – w pozytywnym sensie – to sposób, w jaki serial prezentuje stosunek ludzkości do sztuki i kultury artystycznej. 

Zacznijmy od tego, że niemal każdy człowiek z głównej obsady serialu realizuje się artystycznie na co najmniej jeden sposób (częściej – więcej niż jeden). Komandor William Riker gra na puzonie i bierze udział w inscenizacjach teatralnych jako aktor. Pokładowa lekarka, doktor Beverly Crusher realizuje się jako reżyserka inscenizacji scenicznych. Data – który człowiekiem nie jest, ale którego droga do człowieczeństwa stanowi jeden z najciekawszych powracających wątków serialu – maluje obrazy i tworzy poezję. Kapitan Picard gra na flecie, przy kilku okazjach możemy również zauważyć, że próbuje swoich sił w malarstwie i aktorstwie. Miles O’Brien, operator transportera, jest wiolonczelistą. Wydaje się, że na pokładzie Enterprise – a więc zapewne i wszędzie indziej – uprawianie tej czy innej formy działalności artystycznej przez osoby zajmujące się zawodowo czymś zupełnie innym jest powszechne do stopnia, w którym staje się to integralną częścią ogólnej kultury społecznej, które można porównać do uczestnictwa w rytuałach religijnych. 

Nieprzypadkowo przywołuję tu religię – której w oświeconym XXIV wieku zwyczajnie w ludzkiej kulturze nie ma, a przynajmniej nie ma jej na pokładzie Enterprise. W świecie serialu ludzkość jest totalnie zeświecczona. Gene Roddenberry, twórca uniwersum Star Treka i showrunner pierwszych sezonów Star Trek: The Next Generation dość kategorycznie wypowiadał się o religii i jej miejscu (czy też – braku miejsca dla niej) w ludzkiej przyszłości. Jego następcy, niezależnie od ich osobistych poglądów w tej kwestii, utrzymali ten trend i wszystko wskazuje na to, że jakiekolwiek skonkretyzowane formacje wyznaniowe w uniwersum Star Treka są reliktem przeszłości, przedmiotem badań dla archeologów i ksenologów, a nie czymś, co stanowi ważny, istotny element rozwoju osobistego poszczególnych jednostek ludzkich. Warto o tym pamiętać – religia nie jest wyłącznie (pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że w większości wypadków nawet nie przede wszystkim) sposobem na zaspokajanie potrzeb duchowych, ale także metodą integracji społecznej, zacieśniania więzi międzyludzkich i utrzymywania identyfikacji różnych grup zbiorowości. Religia zaspokaja te potrzeby głównie metodą organizacji zbiorowych obrzędów. Gdy zabraknie religii, te potrzeby nie znikną – zmieni się jedynie forma ich zaspokajania. 

Osoby znające serial domyślają się już zapewne, do czego dążę. Załoga Star Trek: The Next Generation regularnie uczestniczy – jako twórcy lub publiczność, najczęściej wymiennie – w organizowanych przez siebie wydarzeniach artystycznych, koncertach zespołów muzycznych składających się z poszczególnych załogantów i załogantek, wernisażach, odczytach literackich i poetyckich czy inscenizacjach sztuk teatralnych. Grupa ludzi szukających duchowego zaspokojenia spotykająca się regularnie w celu celebracji własnych więzi społecznych oraz wspólnego przeżywania doświadczeń irracjonalnej natury… brzmi znajomo? W świecie Star Treka religia została zaspokojona przez sztukę posiadającą wszystkie zalety wyznania, ale żadnych jego wad – brak groźnego dogmatyzmu oraz zhierarchizowania zapewniającego nieuczciwe profity kaście kapłańskiej. Sztuka, zdaje się (mimowolnie?) sugerować nam Star Trek: The Next Generation, jest lepszą religią. 

Początkowo sceny, w których bohaterowie biorą udział w tych artystycznych wydarzeniach wywoływały moje zażenowanie – odpowiednim słowem wydaje się być modny od jakiegoś czasu „cringe”. Momentalnie przypomniały mi się te wszystkie szkolne teatrzyki, w których zobowiązany byłem uczestniczyć, w najlepszym przypadku jako element widowni. Chwilę zajęło mi oswojenie się z tak upowszechnionym społecznym ujęciem uczestnictwa w kulturze. W zasadzie im dłużej o tym myślałem, tym więcej to dla mnie nabierało sensu. Według piramidy potrzeb Maslowa po zaspokojeniu wszystkich podstawowych potrzeb ludzie zaczynają szukać samorealizacji. Potrzeba ekspresji poprzez sztukę jest bardzo powszechna. Większość moich znajomych – wywodzących się z klasy niższej średniej oraz wyżej, czyli osoby będące w stanie wydysponować odrobinę czasu dla siebie – w ten czy inny sposób zaspokajają ją na różne sposoby. Ostatnio popularne były na przykład kolorowanki dla dorosłych stanowiące bardzo prosty sposób na osiągnięcie satysfakcji z aktu kreacji (nanoszenia kolorów na ilustracje). 

W utopijnej Federacji, która wyeliminowała z gospodarki wewnętrznej pieniądze, a ze społeczeństwa ubóstwo i troskę o jakość egzystencji, czasu na tego typu aktywności będzie więcej – nic zatem dziwnego, że obywatele tej nacji dysponują czasem i środkami na takie aktywności, nawet jeśli wymagają one dużego zaangażowania oraz nakładu pracy. Sprawia to, że wszyscy ludzie (minus naprawdę nieliczne, specyficzne wyjątki) otrzymują szansę na realizację własnych artystycznych aspiracji. Rezultatem jest najprawdopodobniej niesamowicie bogata, zróżnicowana, odważna koncepcyjnie i artystycznie pula dzieł sztuki, demokratyzacja kultury i wyeliminowanie instytucji celebrytów. Właśnie – o ile w tym czy innym odcinku pojawiają się w Star Trek: The Next Generation powszechnie szanowane i rozpoznawalne postaci ze świata polityki i nauki, w ani jednym odcinku nie pojawiła się chyba żadna ikoniczna gwiazda muzyki czy teatru. Oczywiście prawdopodobnie istnieją cenione, znane powszechnie osobistości świata sztuki, jednak gospodarka oparta na braku pieniądza wyeliminowała instytucję absurdalnie popularnych celebrytów mających na celu zdominowanie przestrzeni kulturowej oraz portfeli szarych zjadaczy chleba. Ośrodki kultury w XXIV są zdecentralizowane, nastąpiła pluralizacja sztuki, a artyści tworzą nie z pod dyktando publiczności czy z chęci zysku, ale dla zaspokojenia własnych potrzeb kreacji. 

Terry Pratchett w Ruchomych obrazkach napisał: „Wiesz co jest największą tragedią tego świata? Ludzie, którzy nigdy nie odkryli, co naprawdę chcą robić i do czego mają zdolności. Synowie, którzy zostają kowalami, bo ich ojcowie byli kowalami. Ludzie, którzy mogliby fantastycznie grać na flecie, ale starzeją się i umierają, nie widząc żadnego instrumentu muzycznego, więc zostają oraczami. Ludzie obdarzeni talentem, którego nigdy nie poznają. A może nawet nie rodzą się w czasie, w którym mogliby go odkryć.” W uniwersum Star Treka do takich sytuacji z pewnością dochodzi znacznie, ale to znacznie rzadziej. Bardzo żałuję, że twórcy nie poświęcili ani jednego odcinka na głębszą eksplorację tego elementu świata przedstawionego, bo dla mnie właśnie ten wymiar – doskonale widoczny w tle i przewijający się przez cały serial aż do samego jego końca – znacznie lepiej pokazuje, jak duży progres cywilizacyjny osiągnęła ludzkość, niż dziwaczne pomysły odnośnie żałoby.

piątek, 19 stycznia 2018

Według mnie

fragment grafiki autorstwa Francisca Goi, całość tutaj.

Niecałe dwa miesiące temu wydałem swoją pierwszą książkę. Mogliście o tym słyszeć, ponieważ od niecałych dwóch miesięcy wspominam o tym regularnie. Był to proces czasochłonny i wyczerpujący psychicznie oraz fizycznie, ale koniec końców stwierdzam, że było warto. Nie z powodu pieniędzy (na literaturze zazwyczaj zarabia się stosunkowo niewiele) czy jakichś namacalnych profitów, ale dlatego, bo to bardzo pouczające doświadczenie. Nie tylko w kwestiach warsztatowych czy logistycznych, ale też – nazwijmy to, może trochę pretensjonalnie – metafizycznych. Chodzi mi o ten rodzaj metafizyki, który dopada człowieka około drugiej w nocy, półprzytomnego, pochylonego nad klawiaturą i jedną ręką kurczowo trzymającego się kubka z kawą, byle tylko dobrnąć do końca rozdziału i móc odhaczyć kolejny kamień milowy. W jednej z takich właśnie chwil naszła mnie pewna refleksja – nie mam pojęcia, na ile oryginalna, mam nadzieję, że bardzo – którą chciałbym się dzisiaj z wami podzielić w tej notce.

Tak, wiem co sobie myślicie – ledwo nauczył się skakać, a już chce pouczać innych, jak się lata. Cóż, niezupełnie. W trakcie swojej edukacji w zakresie pisania książek, wpadło mi w ręce kilka poradników dla początkujących pisarzy. Nie wyniosłem z nich zbyt wiele przydatnej wiedzy w zakresie tworzenia tekstów literackich, odrobinę tylko więcej o relacjach autora z wydawcą (większość wspomnianych poradników była autorstwa autorów z krajów anglojęzycznych na których rynek wygląda nieco inaczej), w żadnym jednak nie znalazłem tego, co – według mnie – najważniejsze. Nie znalazłem tego na forach internetowych dla początkujących autorów ani facebookowych grupach dedykowanych aspirującym pisarkom. Zdziwiło mnie to, ponieważ to same podstawy podstaw i każda sięgająca po pióro osoba winna – według mnie – poświęcić czas na refleksję, o której chcę tu opowiedzieć. Mam tu na myśli bardzo proste pytanie, ale – jak to bywa z prostymi pytaniami – jest ono zarazem pytaniem bardzo wielkim. Może to właśnie stanowi problem – jest ono tak wielkie, że paradoksalnie ciężko je dostrzec, bo przesłania wszystko inne i staje się niezauważalnym tłem.

Chodzi mi o pytanie – czemu chcesz pisać? Wydaje mi się, że niewiele piszących osób – a jeszcze mniej początkujących autorów – zadaje sobie to pytanie. Głównie dlatego, że w procesie twórczym jest ono właściwie niekonieczne, o czym powie wam każdy, kto kiedyś miał przypływ weny, sięgnął po klawiaturę i zaczął pisać. Można pisać, nie analizując swoich motywacji stojących za chęcią stworzenia tekstu literackiego (czy jakiegokolwiek tekstu kultury, ja skupiam się na literaturze, bo to moja dziedzina), wystarczy czysta radość tworzenia i zapał – przynajmniej początkowo. Zaiskrzy odpowiednia synapsa, kot w optymalny sposób ułoży się na kolanach, kubek kawy znajdzie się w zasięgu ręki – i nagle pojawia się pragnienie, by coś napisać, więc człowiek otwiera Worda i wylewa z siebie kolejne słowa. W rezultacie powstaje bardzo wiele literatury, co do której autor nie jest w stanie powiedzieć czemu właściwie ją napisał.

No, ale – czemu właściwie można chcieć pisać? „Chcę zarobić”. „Widziałem w innym dziele kultury interesujący, ale źle wykorzystany motyw i myślę, że mogę to zrobić lepiej”. „Jestem osobą wierzącą i chcę głosić swoją wiarę za pomocą pisania”. „Posiadam określony seksualny fetysz i chcę się nim podzielić z innymi”. „Chcę, żeby ludzie mnie lubili, a jeśli polubią moją twórczość, to będzie znaczyło, że w jakimś sensie lubią również mnie – a dzięki temu może i ja polubię sam siebie”. „Chcę się popisać własną wiedzą”. „Mam traumę i pisanie pomaga mi ją przepracować”. „Chcę być szanowany i popularny”. Motywacji może być wiele i będę upierał się przy tym, że nie istnieje coś takiego, jak zła motywacja do pisania. Oczywiście ktoś może mieć motywację pokroju „Nienawidzę kogoś i chcę wykorzystać swoją twórczość, by tego kogoś skrzywdzić”, co oczywiście jest bardzo niedobrym powodem do pisania i będę gorąco zniechęcał każdą osobę do takich zachowań, ale zmuszony jestem przyznać, że jako motywacja jest równie znaczącą, jak każda inna (mam nadzieję, że różnica między jednym, a drugim jest na tyle czytelna, by nikt nie zarzucił mi, że zachęcam ludzi do krzywdzenia innych przy użyciu własnej twórczości, serio, nie róbcie tego choćby przez wzgląd na samych siebie, to zawsze prędzej czy później trafi was rykoszetem). Najważniejsze, by autor był szczery przed samym sobą przy identyfikowaniu tej motywacji – przed czytelnikami nie musi, bo to w zasadzie nie jest ich sprawa.

To kluczowe, ponieważ identyfikacja własnej motywacji daje fundament pod kolejne, równie ważne pytanie „W jaki sposób chcę osiągnąć swój cel?”. Brzmi jak coś z repertuaru trenerów rozwoju osobistego, ale zostańcie ze mną, bo to pytanie również ma bardzo duże znaczenie. Skoro już wiem, po co piszę, wiem, w jaki sposób podchodzić do własnej twórczości, w jaki sposób ukierunkować własne, zidentyfikowane już pragnienie pisania. Chcę zarobić? Obieram optymalną strategię marketingową, opracowuję tekst pod kątem najnowszych trendów albo szukam niszy do zagospodarowania, komponując utwór z elementów, które przyciągną największą liczbę nabywców.* Widziałem w innym dziele kultury interesujący, ale źle wykorzystany motyw i myślę, że mogę to zrobić lepiej? Analizuję ten aspekt danego dzieła starając się dojść, czemu nie zadziałał i jak go naprawić. I tak dalej.

Jeśli nie jesteś w stanie zidentyfikować własnej motywacji do pisania – to nie pisz. Może się to wydawać dość pryncypialną wskazówką, ale wydaje mi się, że na świecie istnieje już zbyt wiele literatury, która została napisana i wydana bez powodu innego niż „bo mogłem” i nikomu nie potrzebna jest kolejna. Inna sprawa, że samo ukończenie jakiegoś dzieła bez odpowiedzi na powyższe pytania może się okazać bardzo trudne – wielu autorów i autorek porzuca napoczęte teksty po napisaniu kilku, kilkunastu pierwszych akapitów stworzonych na wzbierającej fali weny właśnie dlatego, że nigdy nie zadało sobie pytania „Czemu właściwie ja to piszę?”. Bez poczucia celowości, nawet jeśli uda się taki tekst ukończyć, to jego publikacja prawdopodobnie nie sprawi autorowi zbyt wielkiej satysfakcji, nawet jeśli produkt końcowy będzie cieszył się uznaniem czytelników. W sztuce chodzi przede wszystkim o komunikację autora i odbiorców, a jeśli ten pierwszy do samego końca nie umiał przed samemu sobie odpowiedzieć na pytanie, co właściwie chciał zakomunikować tym drugim, nie będzie w stanie emocjonalnie odnieść się do reakcji odbiorców, jaka by ona nie była.

Mam jednak dobrą wiadomość – jeśli ktoś odczuwa potrzebę pisania (zwaną potocznie weną) zawsze oznacza to, że jakaś motywacja istnieje, ponieważ takie potrzeby nie biorą się same z siebie. To określenie jej, zidentyfikowanie i nazwanie może niekiedy sprawiać problemy – pytanie jest wielkie i próba dojrzenia go może wymagać zrobienia kilku kroków wstecz i spojrzenia na nie z pewnego oddalenia. Może się wtedy okazać, że jest to motywacja głupia, niepotrzebna albo zwyczajnie niewarta wkładania czasu i wysiłku w pisanie tylko po to, by ją zaspokoić. Nie szkodzi, zapewniam, że prędzej czy później pojawi się nowa, możliwe, że lepsza. Czasami zidentyfikowanie motywacji może dać bonus w postaci w dowiedzenia się o sobie czegoś nowego – co jest zaletą, bo samoświadomość jest w twórczości artystycznej (i w ogóle w życiu) czymś bardzo ważnym.

_______________________
*nie uważam, by pisanie wyłącznie dla pieniędzy było czymś niewłaściwym. Co prawda nie jest to najmądrzejsza motywacja, bo istnieje wiele innych zawodów, w których podobny nakład pracy owocuje znacznie szybszymi, pewniejszymi i większymi profitami, ale jeśli ktoś uznał, że w ten właśnie sposób ma największe szanse na zdobycie fortuny? Cóż, całkowicie nieironicznie życzę powodzenia i trzymam kciuki.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...