Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wolverine. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wolverine. Pokaż wszystkie posty

piątek, 28 czerwca 2019

RECENZJA: Wolverine. Staruszek Logan

fragment grafiki z okładki, całość tutaj.

Gdy w 2010 roku komiks Wolverine – Old Man Logan miał swoją premierę, był małym ewenementem wydawniczym. Akcja tej historii opublikowano bowiem na łamach serii Wolverine vol. 3 opowiadającej o przygodach pazurzastego mutanta w prymarnym uniwersum Marvela. Tymczasem Staruszek Logan jest historią alternatywną, fabularnie i chronologicznie całkowicie oderwaną od pozostałych opowieści z tego miesięcznika – nie jest to może coś wyjątkowego, ale zazwyczaj tego typu skonceptualizowane narracje niepowiązane z resztą uniwersum umieszcza się w osobnych miniseriach lub poświęconych tego typu eksperymentom liniach wydawniczych. Jakby tego było mało, ostatni rozdział Old Man Logan ukazał się nie jako kolejny numer Wolverine vol. 3, ale oddzielny jednozeszytowy komiks o powiększonej objętości, noszący tytuł Giant-Size Wolverine Old Man Logan. To oznacza, że osoba, która czytała serię Wolverine vol. 3 najpierw bez ostrzeżenia wrzucona została w zupełnie nowe kontinuum z radykalnie inną postacią zamiast znanego wcześniej Logana i po ośmiu rozdziałach ta historia urywa się tuż przed jej finałem (którego trzeba szukać gdzieś indziej) i powraca wcześniejsze status quo. 

Wolverine – Old Man Logan to jeden z tych tekstów kultury, które same w sobie nie są zbyt dobre, ale stanowią symboliczny start określonego kulturowego trendu i jako takie są ważnymi ogniwami w rozwoju i historii medium. W tym przypadku jest to motyw przedstawienia ikonicznej postaci kultury popularnej w jej jesieni życia, zmagającej się z własnym dziedzictwem i dokonującej ostatecznego rozrachunku z przeszłością. W ostatnich latach mieliśmy całkiem sporo tego typu narracji – od kinowego Logana, który dość mocno bazuje zresztą na omawianym tu komiksie, poprzez nowe odsłony Star Wars, zapowiadany od pewnego czasu serial o emerytowanym kapitanie Picardzie z serialu Star Trek: The Next Generation czy, of all things, powieść graficzna Power Rangers: Soul of the Dragon symbolicznie domykająca życiowy dorobek Tommy’ego Olivera, legendarnego Zielonego Rangera z kultowego serialu dla dzieci z lat dziewięćdziesiątych. 

W żadnym wypadku nie jest to trend nowy. Kilka lat wcześniej Marvel stworzył bowiem inicjatywę wydawniczą The End, w ramach której najpopularniejsi wówczas twórcy komiksu superbohaterskiego tworzyli historie o ikonicznych postaciach (Wolverine, Punisher, Hulk, X-Men) u kresu ich życia. Z jakiegoś jednak powodu to Old Man Logan spopularyzował ten trend w ogólnie pojmowanym mainstreamie. Główny bohater tej opowieści powrócił niedawno w ramach absurdalnie gigantycznego crossovera Secret Wars i (korzystając z okazji, że oryginalny Wolverine był chwilowo martwy) otrzymał własną serię komiksową osadzoną już w prymarnym uniwersum Marvela. Równolegle wydawnictwo publikuje również komiks pod tytułem Old Man Quill i spodziewam się więcej tego typu inicjatyw, ponieważ główny nurt komiksu amerykańskiego wygląda w taki sposób, że jeśli tylko uda mu się stworzyć coś ponadprzeciętnie popularnego, wydawca będzie wyciskał z tego pomysłu ostatnie soki aż do momentu, w którym wszyscy będą mieli tego już serdecznie dosyć. 

Jak zatem wypada sam Old Man Logan? Prawdopodobnie najlepszym określeniem jest „rozczarowujący”. Mark Millar to scenarzysta na tyle umiejętnie operujący konwencją i schematami fabularnymi, by poskładać do kupy stosunkowo spójną opowieść i na tyle nieutalentowany we wszelkich innych aspektach światotwórstwa, narracji i charakteryzacji postaci, by ta opowieść rozczarowywała. Nie zawsze tak jest – odnoszę wrażenie, że w momencie gdy wisi nad nim doświadczony redaktor pilnujący kierunku, w którym zmierza opowieść oraz jej jakości i temperuje właściwą Millarowi skłonność do eksploatacji brutalnej przemocy, jego komiksy potrafią dostarczyć satysfakcjonującej rozrywki. Tacy byli Ultimates, do pewnego stopnia Civil War i zdecydowanie Superman: Red Son, najpopularniejsze chyba dzieło Millara, w którym potencjał efektownego pomysłu wyjściowego został satysfakcjonująco wykorzystany. Jednak w momencie, gdy tego brakuje… dostajemy wydmuszkę. 

Wydmuszką jest bowiem Old Man Logan, historia podstarzałego Wolverine’a wiodącego spokojny żywot w postapokaliptycznej przyszłości, w której superzłoczyńcy połączyli siły, pozbyli się wszystkich superbohaterów i rozdrapali między siebie całą Amerykę Północną. To historia silnie bazująca na bardzo prostych komponentach fabularnych – rozrachunek z własną traumą, motyw drogi, złamany protagonista z tragiczną przeszłością, ujawnianą stopniowo w ramach postępu fabuły i tragicznym zakończeniem, po którym główny bohater, niczym w klasycznym westernie, odchodzi w stronę zachodzącego słońca. Na poziomie konstrukcyjnym wypada to bardzo szablonowo, ale też bardzo porządnie. Problemem okazało się wypełnienie tego szablonu interesującą zawartością, która zindywidualizowałaby jakoś tę opowieść. Millar wypełnia ją bowiem dość drewnianymi dialogami, nieangażującymi emocjonalnie, słabo łączącymi się z wątkiem przewodnim scenami akcji oraz rozwijaniem świata przedstawionego. 

Ten ostatni element jest najsilniejszym punktem komiksu – ponura (alternatywna) przyszłość uniwersum Marvela jest bowiem niezwykle fascynująca, z widocznymi tu i ówdzie śladami toczonych przed laty walk, artefaktami dawno już minionej przeszłości… to się udało i czytając Old Man Logan naprawdę miałem poczucie, że oglądam niewielki wycinek bardzo bogatego, fascynującego świata. Jest coś budzącego ciarki w wizji rzeczywistości Marvela, w której superbohaterowie zostali zmieceni z powierzchni ziemi, a zwykli ludzie desperacko próbują zapełnić pozostawioną przez nich przestrzeń, czasami przebierając się za zmarłych herosów, przyjmując ich pseudonimy, obierając za patronów. Jednak bez idealizmu oryginalnych peleryniarzy kończy się to w tragiczny sposób. Przy odrobinie dobrej woli można dopatrzyć się tu jakiegoś metakomentarza na temat ówczesnego stanu komiksu superbohaterskiego, w którym przesadnie naturalistyczne, zbrutalizowane opowieści o antybohaterach i antyzłoczyńcach zatraciły swój pierwotny optymizm… ciężko mi jednak wykazać jakąkolwiek dobrą wolę w przypadku scenarzysty, który całą swoją karierę opiera na szokowaniu makabrycznymi scenami przemocy. 

Ilustracje są świetne. Steve McNiven, z którym Millar współpracował już przy okazji wspomnianego wyżej Civil War, umiejętnie kreuje klimat postapokaliptycznego westernu. Szerokie plany jednocześnie zachwycają i przytłaczają, bliskie – w subtelny sposób przydają bohaterom człowieczeństwa za pomocą mimiki i mowy ciała. To, co ma być przytłaczające – przytłacza. To, co ma budzić obrzydzenie – obrzydza. to, co ma wywoływać poczucie wyobcowania, ekscytacji czy zadziwienia – to właśnie robi. Realistyczna kreska McNivena idealnie pasuje do scenariusza Millara i czuć, że obaj twórcy mają dobrą chemię. Paleta kolorystyczna jest lekko stłumiona, dzięki czemu wizualnie komiks nigdy nie ucieka w jaskrawą wyrazistość, która w tego typu opowieści byłaby wyjątkowo nie na miejscu. 

Czy warto znać ten komiks? No cóż… nie. Mimo wszystko jest to sztampowa, niezbyt dobrze napisana opowieść z mocno niewykorzystanym potencjałem. Prawdopodobnie powinny znać ją osoby interesujące się komiksem superbohaterskim, bo Old Man Logan to ważny punkt odniesienia dla niektórych rzeczy dziejących się obecnie w komiksach Marvela i wielu trendów w kulturze popularnej. Jako indywidualny tekst kultury przypomina jednak ciasto zbyt wcześnie wyjęte z piekarnika.

Egzemplarz recenzyjny dostarczyło wydawnictwo Egmont

środa, 8 maja 2013

Harry Potter w kosmosie

fragment grafiki autorstwa Rubena Develi, całość tutaj.

Notka interwencyjna. Będzie krótko, ale z pasją. Bo inaczej się nie da. Poszło oczywiście o wypuszczony kilka godzin temu trailer Gry Endera, filmu, który zrobi mnie osobiście (a pewnie nie jestem w tym osamotniony) wielką krzywdę. Jako zadeklarowany enderofil nie jestem w stanie podejść do tej produkcji na zimno (chyba, że z zimną furią).

Od samego początku ta ekranizacja brzydko mi pachniała. Zaczęło się oczywiście od ogłoszenia nazwiska osoby odpowiedzialnej za to przedsięwzięcie. Gavin Hood reżyserem jest, delikatnie mówiąc, mało wprawnym – udało mu się zepsuć film w Wolverinem w roli głównej, co już jest niemałym osiągnięciem, ale raczej nie do końca takim, jakie powinno legitymować twórcę mierzącego siły na zamiary przeniesienia na srebrny ekran jednej z najlepszych powieści science-fiction w historii.  Szczerze powiedziawszy nie umiałbym jednak wskazać odpowiedniej alternatywy – Stanley Kubrick nie żyje, Tim Burton cannot into sci-fi, Wachowskim pierwszy Matrix udał się tylko przez przypadek… chyba jedynie Vincezo Natali potrafiłby w odpowiedni sposób rozłożyć akcenty i skomponować udany psychologiczny thriller sci-fi w dojmującej oprawie. Co najmniej raz mu się to udało. Albo Ridley Scott, o ile dostałby dobrych scenarzystów-adaptatorów.

Przed premierą tego nieszczęsnego trailera łudziłem się jednak, że może nie będzie tak źle, niestety każda kolejna informacja odnośnie filmu budziła moją trwogę. Najpierw kolejne obsuwy premier - już żywiłem nadzieję, że film się nie ukaże, niestety tak dobrze nie ma. Potem zaangażowanie dziecięcych aktorów starszych, niż to było to w powieści. Tu też zazgrzytałem zębami, bo oznaczało to, że będą postarzać bohaterów. I to znacznie. Co przecież kaszani główne założenia książki, w której chodziło właśnie o to, że głównymi bohaterami są dzieci w okresie przednastoletnim – jeszcze nie napędzane dojrzewaniem i związaną z nim burzą hormonów, jeszcze podatne na manipulacje dorosłych i bardzo „plastyczne” pod względem osobowości i intelektu. Piętnastolatek nie będzie się zachowywał jak jedenastolatek, bo wyglądać to będzie śmiesznie i sztucznie. Cała psychologia siądzie. To było jeszcze na tym etapie, kiedy łudziłem się, że film będzie miał coś wspólnego z książką i jej potężnym fundamentem psychologicznym. Potem pokazano zdjęcie Mazera Rackhama z absurdalnym tatuażem na twarzy i zrozumiałem, że tu się kręci hollywoodzki blockbuster, a nie ekranizację, na jaką zasługuje ta powieść.

Hood – co widać na trailerze – poszedł w epickość rozumianą jako częstotliwość wybuchów co osiem sekund, dramatyczne okrzyki i kosmiczne bitwy. Dla wszystkich, którzy nie czytali Gry Endera – to nie jest tego typu historia. Powieść Carda padła ofiarą własnych ogólnych założeń początkowych – nastolatek walczy z inwazją kosmitów stając na czele armii. I o tym właśnie opowiadał będzie film. O Harry’m Potterze w kosmosie. A ja nie umiem się z tym pogodzić, bo to kompletne zakłamywanie materiału wyjściowego. Wyobrażacie sobie ekranizację Zbrodni i Kary jako filmu sensacyjnego (bo przecież osią fabuły jest zabójstwo)? To znaczy, owszem – jeśli mówimy o jakichś postmodernistycznych, autoironicznych eksperymentach popkulturowych, to fajnie. ale Gra Endera Hooda takim eksperymentem nie będzie. A przynajmniej, nie w taki sposób została pomyślana i nie tak jest reklamowana.

Epickość? Epickość to była w książce, gdy Ender płakał po zmanipulowanym liście od Valentine. Albo gdy w samoobronie skatował Bonza Madrida w łazience. Albo, gdy Alai pocałował Endera w policzek i szepnął mu do ucha „Salaam” deklarując przyjaźń i oddanie. Albo pod koniec książki, w czasie rozmowy z Królową Kopca, kiedy okazało się, że to wcale nie było tak, jak się wydawało, że Robale nie chciały już więcej zabijać. Ja wiem, że trudno jest zrobić angażujący emocjonalnie film, szczególnie w tak sprzyjającej spłyceniu konwencji kosmicznych wojen z obcą rasą i dzieciakiem w roli głównej. Byłbym o wiele bardziej wyrozumiały, nawet gdyby ktoś starał się zrobić taki film, ale w ramach tej próby poniósł porażkę. Ale nie – przecież łatwiej i pewniej jest zrobić kolejne Transformers, niż prowokujące, kameralne widowisko science-fiction, gdzie zamiast epickich bitew widz będzie zmuszony zmierzyć się w alienacją genialnego, wrażliwego dziecka, które manipulowane jest przed dorosłych, przypartych do ściany własnym strachem i mechanizmami Wszechświata, jakie, nie z ich winy, wprawiono w ruch.

Oczywiście, że pójdę na ten film, zapewne w dniu jego premiery. Oczywiście zmuszę się, by wysiedzieć w kinie do końca, wyłapując jaśniejsze punkty w morzu plastikowej, błyszczącej i strzelającej laserami tandety w patetycznym sosie (a to właśnie zapowiada trailer). Bo bycie fanem zobowiązuje. I oczywiście napiszę recenzję, która zapewne będzie najbardziej jadowitym tekstem w historii tego bloga.

I – oczywiście – bardzo bym chciał, by ten film był choć odrobinę lepszy, niż się na to zapowiada. 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...