Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Stargate: Atlantis. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Stargate: Atlantis. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 11 marca 2013

Komisja śledcza ds. afery Gwiezdnych Wrót

fragment grafiki autorstwa Cama Ocanoma, całość tutaj.

Obiektywnie rzecz biorąc, Stargate Atlantis jest serialem słabszym od swojej macierzystej serii. Odtwórczy (w zasadzie ten sam schemat), stosujący recykling starych pomysłów (Replikatory!), ze znacznie słabiej zaprojektowanymi postaciami (poza McKay’em i Carsonem Beckettem nikt się nie wybija) i wpadkami w obsadzie. Pewnie mógłbym ciągnąć tę wyliczankę naprawdę bardzo długo, ale i tak nie zmieniłoby to faktu, że… po prostu SGA bardziej lubię. Powodów takiego stanu rzeczy jest kilka, dotąd jednak nie starałem się ich w jakiś sposób określać, podświadomie uznając SG-1 za serial bardziej udany, ale jednak z pewnych względów to właśnie spin-off o wiele bardziej do mnie przemawiał. W tej notce postaram się samemu sobie odpowiedzieć na pytanie, czemu właściwie tak jest?

Pierwsza rzecz, która mi przychodzi do głowy – demilitaryzacja Gwiezdnych Wrót. Jako zatwardziały pacyfista nader niechętnie spoglądam na wszelkie wojskowe służby mundurowe, zaś U.S. Air Force to ostatnia frakcja, jakiej powierzyłbym eksplorację obcych planet zamieszkanych przez inteligentne cywilizacje. Oczywiście, w serialu amerykańskie lotnictwo zostało przedstawione w sposób jednoznacznie dobry, zaś wszelkie starające się kontrolować poczynania armii organizacje cywilne – w sposób jednoznacznie zły. Bardzo mi to przeszkadzało podczas oglądania pierwszych sezonów Stargate SG-1, na szczęście w drugiej połowie serialu sytuacja przestała być aż tak jednowymiarowa (pojawili się cywilni bohaterowie pozytywni), ale i tak wciąż daleka od doskonałości. Nie mogę tu też nie wspomnieć o amerykańskim szowinizmie, który przez bardzo długi czas blokował innym narodom dostęp do technologii Gwiezdnych Wrót najpierw poprzez zatajenie, a potem na gruncie dyplomatycznych machinacji. Impas przełamało dopiero odnalezienie stanowiska obronnego Pradawnych na eksterytorialnej i zdemilitaryzowanej Antarktydzie. Gdyby ta placówka umieszczona była, dajmy na to, w Utah, Amerykanie byliby do tej pory trzymali łapę na programie Stargate i spokojnie kontynuowali dublowanie innych zawodników w międzynarodowym wyścigu zbrojeń.

Tymczasem atlantydzka ekspedycja od początku była planowana jako akcja cywilna, międzynarodowa akcja prowadzona ku wspólnemu dobru, z cywilem (i to na dodatek kobietą) w roli dowódcy, któremu podporządkowane są wszelkie sekcje ekipy (z militarną włącznie). Właśnie ten na każdym kroku podkreślany międzynarodowy charakter wyprawy badawczej tak bardzo mnie ujął. To już nie jest opowieść o wesołych jankesach zaprowadzających pokój i porządek na prymitywnych planetach, na których można znaleźć ropę (tutaj zastąpioną minerałem o nazwie naquadah), a nad którymi władzę sprawuje jakiś Saddam (czy tylko mnie Baal chowający się za swoimi klonami kojarzy się z Husseinem, który korzystał z dublerów w tym samym celu?). Stargate Atlantis to serial o naukowcach, którzy polecieli do innej galaktyki, żeby badać zapomniane dziedzictwo Pradawnych. I to właśnie naukowcy (Wier, McKay, Beckett, Zelenka) są trzonem ekspedycji i humanistyczny duch całego przedsięwzięcia jest wyczuwalny już od pierwszego odcinka.

Różnicę widać też w podejściu do głównych antagonistów. O ile w SG-1 są oni metaforą potężnych dyktatorów (Goa’uldowie) czy fanatyków religijnych mających na celu zdominować ziemski (czyli amerykański) styl życia i narzucić własną kulturę (Ori), o tyle w Atlantis obie główne wrogie rasy są nieudanymi eksperymentami. Wraith to przecież ludzie, którzy, na wskutek doświadczeń biologicznych Pradawnych, zmienili się w krwiożercze potwory. Z Replikatorami sprawa była podobna – eksperyment pradawnych, który wymknął się spod kontroli. Widać to także w próbie zneutralizowania zagrożenia. O ile w SG-1 wroga trzeba po prostu odeprzeć, zniszczyć, pokonać i wetknąć flagę w podbite terytoria, o tyle podejście z Atlantis jest znacznie bardziej humanistyczne. Ekipa z SGA odbiera zagrożenie nie jako przeciwnika, zaś ciężko chorą rasę, która wskutek eksperymentów Pradawnych uległa degeneracji. Szukają więc lekarstwa, nie zaś sposobu wdeptania przeciwnika w glebę.

Oczywiście nie mogę nie wspomnieć o udziale naszych dzielnych rodaków w atlantydzkiej ekspedycji. Kiedy w jednych z odcinków mignęła mi polska flaga, od razu zaświtało mi w głowie pytanie – „Nasi tam są? Jakim cudem?”, zaś kołek do zawieszenia niewiary zatrzeszczał nieprzyjemnie, kiedy wyobraziłem sobie, przez jak wielki burdel organizacyjny i biurokratyczny musiał się przedrzeć nasz rodak, by w końcu trafić na listę członków ekspedycji. No bo, poważnie – Polacy w programie Stargate? Wyobrażacie sobie powoływanie komisji śledczej do sprawy tzw. „Afery Gwiezdnych Wrót”? Albo tajne więzienia CIA czy innego IOA na terenie naszego kraju, w których przetrzymuje się pojmanych Goa’uldów? Bo ja bez problemu. Te wizje skutecznie zepsuły mi radochę i patriotyczne uniesienie z powodu obecności naszej „husarii” w Galaktyce Pegaza. Choć uczciwie trzeba przyznać, że na Atlantydzie bez przerwy coś wybucha, psuje się, wali na głowy, zaś placówka praktycznie co tydzień znajduje się na krawędzi zagłady – to nieomylny znak, że biało-czerwona frakcja ekspedycji musi być całkiem liczna. No nic – przynajmniej, w wypadku, gdyby Wraith podbili Atlantydę, przybysze mogą liczyć na dobrze zorganizowaną partyzantkę.

niedziela, 28 października 2012

Skwierczący Metal

fragment grafiki autorstwa Pascala Blanché, całość tutaj.

Metal Hurlant to powstały w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku francuski magazyn komiksowy, który wywarł ogromny wpływ na europejskie środowisko komiksowe (szczególnie zagłębie frankofońskie) promieniując potem na inne państwa, między innymi USA mutacją zatytułowaną Heavy Metal, gdzie cieszy się statusem kultowego pisma, po dzień dzisiejszy inspirujące rzesze mniej lub bardziej utalentowanych artystów. Gdyby nie założone przez Jeana „Moebiusa” Girauda wespół z Jean-Pierre Dionnetem, Philippe Druilletem i Bernardem Farkasem nie powstałyby takie dzieła jak Planetary Warrena Ellisa czy Blame! Tsutomu Niheia, nie wspominając już o takich twórcach jak Milo Manara, Andreas Martens, Alejandro Jordowsky, Enki Bilal czy Richard Corben, którzy na łamach obu magazynów niejednokrotnie udowadniali, jak prężnym i dającym szerokie pole do popisu medium jest komiks. Nie będę się zagłębiał w przedstawienie dziejów tych pism, kto ciekaw, niech zapozna się z tym artykułem.

Mnie interesuje co innego, mianowicie fakt, że większość fanów komiksu niepałających miłością do jego europejskiej odmiany (to na ogół fani amerykańskiego suprhero i mangowcy), którzy nie mają zbyt częstej styczności z kolorowymi zeszytami i tomikami rodem ze Starego Kontynentu zakodowali sobie w głowach stereotyp europejskiego komiksu jako fantasy soft porno. Coś jak te najbardziej kiczowate okładki Franka Frazetty, na których półnagie dziewoje o obfitych kształtach czepiają się muskularnych ramion brodatych barbarzyńców zamachujących się gigantycznymi toporami na nacierające na nich hordy wrogów o świecących oczach. Przyczyny takiego stanu rzeczy upatruję właśnie w amerykańskim Heavy Metalu, który był już czymś kompletnie innym, niż jego francuski pierwowzór. Jankeska wersja, choć początkowo przedrukowywała komiksowe historie z Metal Hurlanta, z czasem odeszła od niego i zaczęła publikować inne opowieści, w większym stopniu przesycone przemocą i erotyką, niż ciekawymi, zaskakującymi fabułami. Mimo to, szanuję oba periodyki, bo ich rola w historii komiksowego medium jest nie do przecenienia.

Z tego właśnie powodu bardzo ucieszyła mnie wieść o planach adaptacji czasopisma do formy serialu (z każdym epizodem jako autonomiczną fabułą). Fakt, że zajmowali się tym twórcy z Francji dawał nadzieję na należyte, a przy tym oryginalne ujęcie tematu (no bo z ręką na sercu – kiedy ostatnio oglądaliście serial, który nie byłby produkcją amerykańską albo brytyjską?). Niedosyt budziło info o kompaktowości odcinków (sześć epizodów poniżej pół godziny każdy w sezonie), ale balsamem była obsada serialu. Michael Jay White! Scott Adkins! David Belle! Joe Flanigan! Rutger Hauer! Wystarczyło trzymać kciuki I modlić się o jak najszybszą premierę. Kiedy ta w końcu nastała… no cóż.

Nie zrozumcie mnie źle – Metal Hurlant Chronicles to rzecz niezwykła, przemyślana, wymykająca się schematom, a zarazem na tyle specyficzna, że z pewnością nie do strawienia dla niektórych konserwatywnych serialożerców. Budżet MHC wynosił zaledwie półtora miliona dolarów, czyli masakrycznie mało. Dla porównania – budżet mojego ukochanego Stargate Universe wynosił 2 mln dolarów… na odcinek, a trzeba też wziąć pod uwagę, że SGU rozgrywał się w dosyć jednolitych dekoracjach, zaś „Kroniki Wrzeszczącego Metalu” w każdym epizodzie prezentowały oddzielną historię w diametralnie innej konwencji. Nic zatem dziwnego, że twórcy musieli iść na pewne kompromisy, choć i tak nie można powiedzieć, że serial prezentuje się szpetnie. Nic z tych rzeczy – na swój sposób ta niskobudżetowość ciekawie koresponduje z materiałem źródłowym i przy pewnej dozie dobrej woli może być wzięta za umyślny zabieg mający na celu stworzenie specyficznego, nieco kiczowatego klimatu znanego z komiksowych kart. Malkontentów mimo wszystko uspokajam – co ma błyskać, błyszczy, co ma przypominać zapomnianą przez boga i ludzi planetę, przypomina zapomnianą przez boga i  ludzi planetę, co ma zaś wyglądać jak statek kosmiczny niszczony przelotem planetoidy – tak właśnie wygląda. Muzyka, za którą odpowiedzialny był Jesper Kyd może nie nawilża tak, jak we wspomnianym wyżej SGU czy Doctorze Who, ale całkiem nieźle wpisuje się w konwencję serialu i stanowi świetne tło do rozgrywających się na ekranie wydarzeń. Aktorzy też sprawdzają się znakomicie – choć zadania mieli niełatwe z powodu drewnianych dialogów, o czym będzie za chwilę – a zobaczenie Joego Flanigana za sterami statku kosmicznego sprawi absolutną radość każdemu fanowi wiadomego serialu. Nie można też nie wspomnieć o pojedynku White’a i Adkinsa.

Co do scenariuszy… Tu leży pies pogrzebany. Jak wspominałem, każdy odcinek jest oddzielną opowieścią rozgrywającą się w innym uniwersum. Klamrą spinającą wszystkie fabuły jest tytułowy Metal Hurlant, samoświadomy kawałek planety zniszczonej przez głupotę jej mieszkańców, który mknie przez multiwersum, a wszędzie, gdzie się pojawi, zatruwa ludzkie serca złem. Koniec końców Metal Hurlant nie odgrywa jednak żadnej znaczącej roli – w większości epizodów nie widać go w ogóle (poza introdukcją), a tych, w których się pojawia jest ewidentnie wciśnięty na siłę, może za wyjątkiem ostatniego. Ale to w gruncie rzeczy bez znaczenia. Najgorszy jest bowiem bezkrytycyzm, z jakim adaptatorzy podeszli do materiału źródłowego. Historie z MH były na ogół bardzo krótkie – sześć do ośmiu stron na jeden zamknięty epizod. Taką kompaktowość fabuł wymuszała objętość periodyku, co z kolei kazało opierać opowieści nie na bizantyjskich, wielowątkowych intrygach (bo nie było na nie miejsca), lecz na zaskakujących twistach fabularnych, oryginalnych światach przedstawionych, wyrazistych bohaterach i nieoczekiwanej poincie w zaskakujący czytelnika sposób domykającej opowieść. Takie były najlepsze nowelki z Metal Hurlanta i to właśnie starali się uchwycić twórcy serialu. Z tego powodu adaptacje są bardzo wierne – dialogi żywcem przeniesione z dymków, realia odwzorowane na tyle, na ile było to możliwe. Twórcy nie do końca jednak przemyśleli koncepcję serialu i starali się adaptować każdą nowelkę do formatu około dwudziestominutowego odcinka.

Tak się nie da. Nie da się sensownie przedstawić tego typu historii na przestrzeni dwudziestu minut. To za dużo. Siłą materiału wyjściowego była jego kompaktowość, na niej ufundowano sposób konstrukcji i przedstawienia fabuł. Twórcy serialu miotali się, w nieskończoność przeciągając kolejne ujęcia, dodając nic niewnoszące do fabuły sceny, rozwlekając każdy element serialu do granic możliwości, przez co siada klimat większości odcinków. Na tym tle wybija się epizod trzeci, w którym upchnięto dwie nowelki, co pozwoliło twórcom zachować ich oryginalny wydźwięk. Co do drugiej historii z niniejszego epizodu – zakończenie powoduje łzy w oczach przy jednoczesnym opadzie szczęki, czyli coś, co udaje się chyba tylko Doctorowi Who, a i to jedynie czasem. Dla tej jednej mikrofabułki warto było nakręcić cały sezon.

Poza tym, większość adaptowanych komiksów ukazała się jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Przez ten czas popkultura (także komiksowa) zdołała zrobić duży krok naprzód i nauczyła się sprawniej korzystać z narzędzi, jakie dano jej do rąk. Komiksowi bohaterowie nie muszą już gadać sami do siebie, by poinformować czytelnika, że na przykład zabrakło im amunicji albo zaraz padną z wycieńczenia, bo przez te lata scenarzystom udało się wymyślić subtelniejsze metody służące do sygnalizowania takich rzeczy. Bardzo wierna adaptacja scenariuszy obnażyła ich anachroniczność, co boli, bo dało się to przecież bezstresowo wyeliminować. I tak bohaterowie prowadzą drętwe dialogi, mówią sami do siebie, by poinformować widza o zastanej sytuacji, pompatyczna narracja czy śmieszne zachowanie niektórych postaci – wszystko to może utwierdzić nieznającego kontekstu widza w przekonaniu, że ktoś tu zatrudnił niezbyt rozgarniętego scenarzystę.

Żałuję, że MHC nie jest tak dobrym serialem, jaki sobie zamarzyłem, bo generalnie metalhurlantowa/heavymetalowa konwencja była czymś, co przykuło mnie do pilota serialu Stargate SG-1 (naga Sha’Re, kiczowate kostiumy kosmitów, ogólny klimat – nie uwierzę, jeśli ktoś mi powie, że twórcy serialu nie czytali w młodości Heavy Metalu) i tak sprawdzało się to znakomicie, bo wyłuskało z konwencji to, co najciekawsze, anachronizm wywalając do kosza. Twórcy Metal Hurlant Chronicles czuli się chyba bardziej zobligowani do wierności oryginałowi, ale w tym wypadku jest to wierność zdecydowanie zbyt poddańcza. Co nie zmienia faktu, że serial mimo wszystko warto obejrzeć, może nawet się zachwycić – bo przy całej swojej kiczowatości i, niekiedy, infantylizmie prezentuje kilka naprawdę zaskakujących fabuł, jakich próżno szukać we współczesnych serialach. Posmak naftaliny może nie każdemu się spodoba, ale moim zdaniem warto przeboleć. Lękam się tylko, że zarówno wady, jak i odmienność MHC może ujemnie wpłynąć na jego popularność i, w konsekwencji, doprowadzić do upadku projektu. Szkoda by było. Wprawdzie drugi sezon jest już w produkcji, ale nie jest to gwarantem dłuższej żywotności Kronik.

Serial dostępny jest legalnie za darmo na polskiej stronie AXN Spin, z lektorem wprawdzie, ale nie tak irytującym, jak się spodziewałem. Zaprawionym w bojach oglądaczom nie sprawi też żadnej trudności znalezienie w Sieci wersji z napisami, albo wręcz bez nich, bo serial kręcono w języku angielskim (w sumie szkoda, bo liczyłem na wersję francuską w przynajmniej niektórych epizodach). Nie wiem, czy mógłbym go komuś z czystym sumieniem polecić – chyba nie. To taka rzecz, którą ogląda się nie dla czegoś (dobrej fabuły, świetnego aktorstwa, fajnych efektów specjalnych), ale mimo czegoś (anachronizmów, złej konstrukcji, kalekich dialogów). Każdy sam musi się przekonać, czy warto. Według mnie tak.

niedziela, 19 sierpnia 2012

Lost in space


fragment grafiki autorstwa Jonasa Jakobssona, całość tutaj.


Kiedy Brad Wright pospołu z Jonatanem Glassnerem i Robertem C. Cooperem rozpoczynali w 1997 roku produkcję serialu Stargate SG-1 rozwijającego mitologię nakręconego trzy lata wcześniej filmu w reżyserii Rolanda „Tym-Razem-Rozpieprzę-Manhattan-Na-Dobre” Emmericha, zapewne żaden z nich się nie spodziewał, że ich dziecko przeżyje całe dziesięć lat, a samo uniwersum rozwijane będzie w dwóch spin-off’ach i tyluż samu* filmach pełnometrażowych (serialu animowanego nie liczę, bo to elseworld). Stargate SG-1 pozostaje jednym z moich ulubionych seriali science-fiction i jednym z moich ulubionych seriali w ogóle, bo prezentuje bardzo fajne, staroszkolne podejście do space opery, zaś pierwszy odcinek z jego brudną stylistyką i charakterystyczną ornamentyką (oraz zaskakująco liberalnym podejściem do prezentowania nagości i przemocy, ale uwaga - takie rzeczy to tylko w pilocie) w jakiś sposób skojarzył mi się z komiksowymi nowelkami publikowanymi w Metal Hurlancie/Heavy Metalu (który z kolei na swój serial czeka, czeka i doczekać się nie może), a zatem skojarzył bardzo pozytywnie. Potem poszło już łatwo – wyraziste (chwilami aż na granicy przerysowania) postaci, wartka akcja, nieschematyczne, inteligentne scenariusze, nader niewielka ilość głupot fabularnych, deus ex machinae oraz continuity errorów. Cudo, mimo że serialowi idzie na drugi krzyżyk, wciąż nie śmierdzi on naftaliną na tyle, by nie dało się oglądać. Duża też w tym zasługa obsady, na czele z Richardem Deanem Angusem MacGyverem Andersonem w roli pułkownika Jacka O’Neilla. Co najważniejsze – twórcy doskonale zdawali sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach nie da się zrobić klasycznej space opery bez przymrużenia oka i wkładali w usta Andersonowi kąśliwe uwagi pod adresem pompatycznych, dziwacznie ubranych kosmitów, co skutecznie spuściło powietrze ze scen, które - w innym wypadku - byłyby po prostu pretensjonalne.

Później Wright i Cooper stworzyli Stargate: Atlantis który był jeszcze bardziej dynamiczny, miał jeszcze ciekawszą fabułę i jeszcze bardziej wyrazistych (choć, całym szczęściem, już nie tak jednowymiarowych) bohaterów. Przetrwał pięć sezonów, czyli dokładnie połowę tego, co seria macierzysta, po czym został zakończony, by ustąpić miejsca Stargate: Universe, kolejnemu spin-offowi, zapowiadanemu jako mroczniejszy i bardziej brutalny. Każdy rozsądnie myślący widz spodziewał się po tej produkcji mniej więcej tego samego – więcej seksu (bo do tej pory seriale spod znaku Gwiezdnych Wrót były dziwnie zachowawcze w tej kwestii) oraz więcej krwi i śluzu kapiącego z ran gumowych, mówiących po angielsku kosmitów z drugiej strony Wszechświata. Nikt chyba nie spodziewał się tego, co wyszło.

A wyszedł niesamowicie klimatyczny serial, tak odmienny od tego, do czego przyzwyczaili nas architekci świata Stargate, że SG:U właściwie mógłby rozgrywać się w innym uniwersum. I, moim zdaniem, powinien, bo to serial zupełnie innego sortu, niż poprzednie. W zasadzie wszystko stoi okoniem wobec tego, do czego przyzwyczaił nas SG-1 i Atlantis. Naturalistyczny sposób prezentowania wydarzeń. Brudne ujęcia „z ręki”. Drażniąca uszy ścieżka muzyczna. Eksperymenty w treści i formie. Niejednoznaczni, niedoskonali bohaterowie. Uboga mitologia serialu oparta przede wszystkim na niedomówieniach i sugestiach przemycanych gdzieś w tle, na marginesie. Ciężka atmosfera, szczególnie odczuwalna w pierwszych odcinkach, gdy nasi kosmiczni Robinsonowie nie mają jeszcze żadnego rozeznania co do natury Destiny – ruchomej wyspy dryfującej przez ocean Wszechświata, na której bohaterowie rozbili się wskutek dramatycznych wydarzeń z pierwszego odcinka. Bohaterowie, którzy w końcu są ludzcy – na pokładzie porzuconego przez Pradawnych statku nie znalazł się żaden Jack O’Neill, który objąłby przywództwo nad załogantami ani żaden Rodney McKay, który w pięć minut opanowałby interface statku i uratował wszystkich. Są jedynie przestraszeni ludzie, są trudne dylematy, jest brud i niepewność jutra. Są ludzkie dramaty, zarówno te trywialne (kto z kim sypia), jak i te bardziej dramatyczne (kto ma stwardnienie rozsiane?), a nawet stawiające całą społeczność na krawędzi zagłady (czy uda się naprawić systemy podtrzymywania życia, zanim cała załoga udusi się zbyt wysokim stężeniem dwutlenku węgla?).

I jest też coś jeszcze – mistycyzm. Mistycyzm jak najbardziej popkulturowy. Statek mknie bowiem przez eony niezbadanego kosmosu wprost ku (tu obowiązkowe ostrzeżenie przed delikatnymi, acz istotnymi spoilerami) Odpowiedzi Na Wielkie Pytanie o Życie, Wszechświat i całą resztę, spodziewając się czegoś nieco bardziej spektakularnego niż sześć pomnożone przez siedem. Tajemniczy sygnał znajdujący się na skraju Wszechświata znamionujący istnienie bytu stojącego u zarania Wszechrzeczy jest punktem docelowym Destiny, zaś załoganci, dowiedziawszy się o tym, w pewien sposób awansują z rozbitków na pątników pielgrzymujących ku ostatecznemu poznaniu. W tym wymiarze najmocniej obraca się Dr Nicholas Rush, będący kimś pomiędzy Janem Chrzcicielem, a Pawłem z Tarsu. To chyba moja ulubiona postać z całego serialu i mocno ubolewam nad faktem, że przez większość czasu scenarzyści traktowali go jak Szpiega z Krainy Deszczowców – drania i mąciciela. Serial niestety został anulowany po dwóch sezonach, dokładnie w połowie planowanej całości. Stało się to najpewniej za sprawą fanów poprzednich seriali spod znaku Wrót, którym nie spodobała się tak radykalna zmiana koncepcji. Po prostu – w serialu było zbyt mało kosmitów w CGI, głośnych wybuchów w próżni, pościgów, strzelanin i iskier sypiących się ze ścian kokpitów statków kosmicznych, gdy ktoś w nie przywali z blastera**. Co jest bardzo przykre i obnaża to, o czym chcę dzisiaj napisać – czyli o niemożności stworzenia naprawdę ambitnego serialu telewizyjnego.

Inny przykład – Carnivale Daniela Knaufa, który był chyba najbliżej stworzenia długiego telewizyjnego widowiska z ambicjami. Carnivale bardzo wiele łączy z SG:U. Oba te seriale zostały anulowane po dwóch sezonach (w przypadku Carnivale fabuła rozplanowana była na sześć sezonów) z powodu zbyt wysokich kosztów produkcji i zbyt niskiej oglądalności. Oba miały spore ambicje artystyczne, oba obracały się w kręgu nawiązań do chrześcijaństwa, aczkolwiek w przypadku Carnivale nawiązanie te były mniej niejednoznaczne i bardziej wyraziste. Nie jest to zarzut, bowiem gdybym miał zestawić te dwa seriale, to porównanie wyszłoby raczej na korzyść produkcji Knaufa, która jest po prostu odważniejsza i ma więcej poziomów interpretacji. Faktem jest, że zarówno Universe jak i Carnivale zostały pokonane przez trywialność oczekiwań współczesnego odbiorcy serialowego.

Kolejny przykład – The Fades. Znów bardzo podobna sytuacja – ambitna treść, bogata metaforyka nawiązująca do religii Chrystusa, topos psychomachii i całkiem sporo ciekawej metaforyki godnej nawet jeśli nie pracy magisterskiej, to przynajmniej oddzielnej blognotki***. I znów – doskonałe recenzje, słaba oglądalność, anulowanie już po pierwszym sezonie. Gdybym nie znał prawideł, jakimi rządzi się świat seriali, pomyślałbym, że ani chybi ktoś się na mnie uwziął.

Nie da się w dzisiejszych czasach zrobić ambitnego serialu mistycznego. W ogóle, zrobienie ambitnego serialu w dzisiejszych czasach jest sprawą karkołomną, bo ten rynek, jak żaden inny opiera się na tabelach przychodów i rozchodów i nawet najmniejsze wahania oglądalności mogą strącić dobrze zapowiadające się widowisko z grzędy. Inni mają łatwiej – artyści komiksowi, nawet ci pracujący dla dużych wydawnictw mogą napisać komiks jaki odpowiada ich wizji artystycznej i wydać go w którejś z niszowych oficyn. Reżyser, jeśli się uprze i zapożyczy, może nakręcić coś nieźle wyglądającego, z ambicjami i liczyć na zyski ze sprzedaży DVD tudzież wygrane przeglądów kina niezależnego. Twórcy serialowi są niestety całkowicie uzależnieni od stacji telewizyjnych i dopóki seriale internetowe nie zyskają statusu równorzędnego wobec swoich starszych braci ze szklanego ekranu, to się raczej nie zmieni.

A szkoda.

___________
*aż sam się zdziwiłem, że ta forma jest poprawna
**no dobra – to ostatnie akurat było. Jeden z głupszych motywów w telewizyjnej i filmowej science-fiction, gdyby mnie ktoś pytał o zdanie.
***może kiedyś.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...