Pokazywanie postów oznaczonych etykietą post-apo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą post-apo. Pokaż wszystkie posty

sobota, 21 stycznia 2017

Niskobudżetowe wampiry

fragment grafiki autorstwa Mike'a S. Millera, całość tutaj.

O serialu Van Helsing po raz pierwszy przeczytałem na którymś z anglojęzycznych blogów popkulturowych. Nakreślona tam koncepcja wydawała mi się całkiem interesująca i dająca potencjał do czegoś przyjemnego – zombie apokalipsa z wampirami zamiast zombie i potomkinią legendarnego Van Helsinga w roli głównej. Całość oparta miała być na serii Helsing z – przodującego w borderline pornograficznych komiksach – wydawnictwa Zenoscope (znanego głównie z wydawanych również i w naszym kraju Grimm Fairy Tales) wyprodukowany na zlecenie – przodującego w pierwszorzędnych serialach drugorzędnych – kanału SyFy. Spodziewałem się zatem czegoś relaksująco idiotycznego, ociekającego campem i przaśnością charakterystyczną dla podobnych produkcji. Co więcej, pierwszy sezon serialu błyskawicznie trafił na Netflixa (który, z tego co się orientuję, jest wyłącznym dystrybutorem Van Helsing w naszym kraju), toteż obejrzenie go okazało się stuprocentowo bezproblemowym zadaniem. I choć ostatecznie serial okazał się być czymś zupełnie innym od tego, czego po nim oczekiwałem, to jednak pierwszy sezon pochłonąłem w kilka dni, niemal bez żadnych zgrzytów i nadal mając ochotę na więcej. 

Krótko o fabule – generalnie mamy tu do czynienia z kolejnym klonem nieustająco popularnego serialu The Walking Dead. Akcję obserwujemy z perspektywy kilkorga ludzi desperacko starających się przetrwać w świecie opanowanym przez wampiry, które wypełzły z różnych ciemnych kątów, gdy wybuch wulkanu w parku Yellowstone sprawił, że niebo na długie tygodnie zasnute zostało gęstym dymem. Dzięki temu krwiopijcy byli w stanie przebywać na powierzchni bez obaw, że śmiertelne dla nich światło dnia pokrzyżuje im szyki. Oczywiście chaos i załamanie się społeczeństwa wskutek zniszczeń dokonanych przez wulkan również były im na rękę. Trzy lata po tym wydarzeniu ludzkość została zdziesiątkowana przez hordy zezwierzęconych wampirów niższego miotu (zwanych Dzikimi) kierowanych przez ich znacznie bardziej okrzesanych (i znacznie bardziej niebezpiecznych) władców. Niedobitki rodzaju ludzkiego sprowadzone zostały do roli bezwolnego bydła oraz grupek twardogłowych rebeliantów, którzy toczą z góry skazaną na porażkę walkę z przeciwnikiem. Fabuła koncentruje się na Vanessie - trzydziestoletniej kobiecie, która budzi się z letargu, w jaki zapadła tuż po rozpoczęciu się apokalipsy, trzy lata przed rozpoczęciem się właściwej fabuły serialu. Szybko okazuje się, że Vanesa posiada tajemnicze moce – jest czymś w rodzaju antywampira potrafiącego na powrót przemieniać krwiopijców w istoty ludzkie. Oczywiście istnienie takiej osoby budzi poruszenie wśród wampirzych klanów, które chcą kobietę zabić albo wykorzystać do własnych celów. Vanessa, wraz z grupką ocalałych (w tym z żołnierzem, który strzegł jej przez trzy ostatnie lata) próbuje przeżyć w tym nowym, niebezpiecznym świecie, odnaleźć córkę oraz dowiedzieć się, czym właściwie jest i skąd wzięły się jej moce. 

Koncepcja serialu nie jest zbyt oryginalna (czy istnieje bardziej ograny motyw popkulturowy, niż wampiry?), ale posiada kilka cech indywidualizujących, dzięki którym nie ginie w gąszczu postapokaliptycznych opowieści, jakimi od kilku ostatnich lat zalewa nas kultura masowa. Przede wszystkim wątek antywampiryzmu – nie do końca oryginalny, ale sposób w jaki prowadzono go w pierwszym sezonie serialu jest wyjątkowo umiejętny i generalnie scenarzyści całkiem nieźle wykorzystują jego potencjał. Samo zobrazowanie wampirów przypomina mi nieco inną ekranizację komiksu – 30 Days of Night – i było to całkiem pozytywne skojarzenie. Cały serial rozgrywa się w dość kameralnych lokacjach, unika szerokich planów, skupia się na kilku głównych sceneriach i generalnie ma taki przyjemny, niskobudżetowy posmak. Produkcje klasy B można zrobić tak, by wyglądały przaśnie i przez to ujmująco albo siermiężnie i przez to żenująco – i z ulgą mogę potwierdzić, że Van Helsing to zdecydowanie ten pierwszy przypadek. 

Największą wadą tej produkcji jest początkowa jednowymiarowość postaci. Jasne, to horror rozgrywający się „po końcu świata”, więc śmiertelność bohaterów i bohaterek jest bardzo wysoka, co z kolei sprawia, że często brakuje czasu na ich głębszą ekspozycję, ale to i tak trochę uwiera. Każda postać ma jedną i tylko jedną cechę definiującą jej charakter – a wiele z nich, nawet tych istotnych, nie dostaje nawet tego. Dla Vanessy jest to troska o córkę, dla Axela (żołnierza, który jej pilnował) jego rozkazy, dla Flasha (wyleczonego wampira) poczucie winy za rzeczy, których dopuszczał się będąc krwiopijcą… wielu zaś nie otrzymuje nawet tak szczątkowych charakteryzacji. Co gorsza w pierwszej połowie sezonu bohaterów jest bardzo dużo, bo mamy kilka grup ocaleńców, w tym jedną, której poświęcono cały, trwający trzy czy cztery odcinki wątek… tylko po to, by bezceremonialnie uśmiercić wszystkich jej członków, nie dając im nawet szans na jakąkolwiek znaczącą ekspozycję czy rozwój. Początkowo bardzo trudno oglądało mi się przez to Van Helsing, bo zwyczajnie nie obchodził mnie los jego bohaterów – było ich zbyt dużo, ginęli zbyt szybko, a ci, którzy przeżywali nadal nie posiadali głębi, bez której nie byłem w stanie wypracować sobie z nimi emocjonalnej więzi. 

W okolicach szóstego odcinka miałem nawet mały kryzys i zamierzałem dać sobie spokój z tym serialem. Cieszę się, że tego nie zrobiłem, bo z czasem, gdy wykrystalizował się główny trzon obsady i bohaterowie zaczęli nabierać trochę więcej głębi oglądanie stało się znacznie przyjemniejsze. Możemy ich lubić albo nie – często zachowują się w sposób, który zdecydowanie nie przysparza im sympatii widowni – ale przynajmniej są jacyś i to bardzo pomaga. Moim ulubieńcem został czarnoskóry nastolatek Mohamad, który jako jeden z nielicznych bohaterów nie wywinął po drodze żadnego świństwa, kilka razy odznaczył się odwagą i heroizmem, jego relacja z niesłyszącym Samem jest bardzo ujmująca (i ładnie przedstawiona) oraz okazał bardzo zaradnym badassem zdolnym przetrwać będąc zdanym tylko na siebie. Ponadto posiada motywację, z którą bardzo łatwo sympatyzować. Dla samego Mohamada warto jest oglądać ten serial. Na szczęście nie jest on jedynym jaśniejszym punktem w obsadzie, bo – jak już wspomniałem – wiele innych postaci z czasem obrasta wątkami pogłębiającymi ich motywacje. 

Zmiana dotychczasowej scenerii (więcej, niż jedna w trakcie pierwszego sezonu) również zadziałała odświeżająco i serial w końcu ustanowił czym chce być i w jakim kierunku podążać. Jasne, nadal nie wszystko jest idealne – bohaterowie wciąż nie są aż tak dobrze skomponowani jak powinni, a relacje między nimi obrazowane są dość powierzchownie, ale Van Helsing stał się mimo wszystko produkcją, której oglądanie nie jest zupełną stratą czasu. Bardzo podoba mi się tempo prowadzenia fabuły – na tyle wolne, by dać czas wybrzmieć kolejnym zwrotom akcji i na tyle szybkie, by nie usypiać widza monotonią. Podoba mi się również fakt, że jest to w dużej mierze serial o kobietach i kobiecej przyjaźni – główna bohaterka i jej najlepsza przyjaciółka oraz kilka innych postaci żeńskich (choćby szekspirowsko wręcz tragiczna lekarka) zgarniają dla siebie sporo czasu antenowego i w żadnym wypadku nie jest to czas zmarnowany. Po drugiej stronie barykady – bo narracja od czasu do czasu porzuca protagonistów i daje nam wgląd w poczynania ich adwersarzy – jest równie ciekawie, bo mamy w obsadzie kilka wampirzyc (w tym – ciekawostka – jedną o ewidentnie polskim rodowodzie) w tym jedną o bardzo znaczącej roli w fabule. Jasne, serial utylizuje strasznie nielubiany przeze mnie motyw wampirzego biseksualizmu – oczywiście kobiecego, bo patriarchalna heteronorma nie zniosłaby żadnego innego – jako wyrazu zdziczenia i deprawacji, ale z drugiej strony równoważy to krótkim, ale ujmującym momentem niehereonormatywnej bliskości (intymnej, nie erotycznej) między dwiema bohaterkami pozytywnymi. Czyli jest lepiej, niż zazwyczaj, ale obawiam się, że długo jeszcze będziemy czekać na dzień, w którym utożsamianie biseksualności z drapieżnym seksualnym rozpasaniem stanie się anachroniczne. 

Czy oglądać? Nie wiem – mimo wszystkich wymienionych przeze mnie zalet Van Helsing to nadal jest serial klasy B, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Jedni to kupią, inni niekoniecznie. Powiedziałbym, że to typowy serial „do kotleta”, ale okazjonalne elementy gore powodują, że raczej nie nadaje on się do ogląda podczas jedzenia. Trzeba po prostu lubić ten gatunek i przymknąć oko na pewne niedociągnięcia wynikające z niskiego budżetu oraz – nie ukrywajmy – niespecjalnie wygórowanych ambicji, jakie towarzyszą twórcom tego serialu. Twórcom, wśród których – jak z zaskoczeniem dowiedziałem się, przeprowadzając research do niniejszej notki – znajduje się (na reżyserskim stołku) Amanda Tapping, znana szerzej jako pułkownik Carter ze Stargate SG-1 oraz producentka i aktorka z bardzo lubianego przeze mnie serialu Sanctuary. Miło wiedzieć, że ta twórczyni nadal jeszcze działa i to w całkiem przyzwoitych projektach telewizyjnych. 

Podsumowując – nie jest to nic wyjątkowego, poza tym może odrzucić początkowo niską przyswajalnością, okazjonalnymi przesadnie wyrazistymi scenami przemocy (taka konwencja, choć i tak nie jest jakoś wybitnie źle – ale i tak odradzałbym oglądanie w trakcie spożywania posiłków) czy zbytnim przerysowaniem niektórych elementów świata przedstawionego (zachowanie wampirów, które intencjonalnie miało być pewnie zatrważające, częściej jednak budzi raczej śmiech). Myślę, że dużo zależy od tego, jak serial rozwinie się w drugim sezonie, który szczęśliwie został zamówiony bez większych problemów i pojawi się prawdopodobnie jeszcze w tym roku. Van Helsing ma bowiem szansę stać się czymś… może nie fenomenalnym, ale na pewno czymś, co zgromadzi sympatyczną grupkę widzów. Kto wie, może i ja się znajdę w tym gronie?

wtorek, 11 sierpnia 2015

Niepełne zanurzenie

fragment grafiki autorstwa Juhani Jokinena, całość tutaj.

Submerged to jedna z takich gier, które po prostu uwielbiam - kameralna, lekko niedookreślona opowieść rozgrywająca się w przepięknym świecie przedstawionym, skupiona raczej na budowaniu pewnego określonego nastoju, aniżeli zabawieniu gracza dynamiczną akcją czy porywającą, pełną zwrotów akcji opowieścią. Teoretycznie powinienem być więć zachwycony - w praktyce Submerged mnie… może nie tyle rozczarował, co przegrał z moimi oczekiwaniami, niezdrowo rozbudzonymi przepięknymi screenami z gry i równie wspaniałym trailerem. To jest całkiem niezła gra - po prostu nie aż tak dobra, jak sobie to wymarzyłem.

Pod względem konwencji Submerged przywodzi na myśl produkcje studia Team Ico oraz takie gry jak Papo & Yo czy Journey. Wcielamy się w nastoletnią dziewczynę imieniem Miku, która w towarzystwie swojego rannego młodszego brata dociera rybacką łódką do ruin na wpół zatopionej, porośniętej gęstą roślinnością metropolii. Skąd rodzeństwo wzięło się w tym miejscu? Co sprawiło, że wielkie miasto znalazło się pod wodą, a jego ruiny porosły dziwaczną florą? Odpowiedzi na te pytania poznajemy w miarę postępów w grze, towarzysząc głównej bohaterce w eksploracji otoczenia w poszukiwaniu medykamentów oraz innych zasobów koniecznych do wyleczenia jej brata. Szybko też okazuje się, że miasto bynajmniej nie jest opuszczone - tajemnicze humanoidalne istoty cały czas obserwują poczynania Miku, a ich motywy pozostają nieujawnione aż do samego finału gry. Jakby tego wszystkiego było mało, główna bohaterka z czasem zapada na dziwną chorobę, która powoduje, że na jej ciele pojawiają się wybroczyny. 

Zacznijmy może od najmocniejszego punktu gry, czyli oprawy audiowizualnej. Submerged jest po prostu przepiękne. Miasto jest bardzo szczegółowe, pełne świetnie zaprojektowanych lokacji i smaczków pokroju zanurzonego do połowy w wodzie wielkiego diabelskiego młyna albo gigantycznego żurawia (koniecznie wespnijcie się na sam szczyt!), z którego można zobaczyć niemal cały obszar gry. Dodajmy do tego znakomite efekty świetlne oraz tło dźwiękowe i już mamy grę, przy której kilka razy zdarzyło mi się powiedzieć „Łał!” w trakcie rozgrywki - na przykład gdy na horyzoncie niespodziewanie pojawił się gigantyczny wieloryb, albo gdy zza porannej mgły wyłoniła się sylwetka wielkiego pomnika. Przez pierwszą godzinę rozgrywki gracz (albo graczka) będzie w niemym podziwie obserwować rezultaty pracy projektantów poziomów. Później uważniejsze oko zacznie wyłapywać ewidentne niedoróbki czy skróty - jak choćby powtarzające się tu i ówdzie tekstury i modele, kiepskie animacje fauny i parę innych rzeczy okazjonalnie psujących dobre wrażenie. Nie jest to jakaś wielka wada, ale czasami potrafi zgrzytnąć. Czepię się też muzyki - nie dlatego, że była słaba, bo nie była (combo „fortepian plus wiolonczela” sprawdza się całkiem przyzwoicie), po prostu było jej zbyt mało. W czasie rozgrywki słyszymy trzy, może cztery różne utwory, które dość szybko się nudzą i zaczynają męczyć.

Gra cierpi również na bolesną przypadłość wielu produkcji z otwartym światem - jest to sandbox, w którym jest naprawdę niewiele do roboty. Sednem gry jest zwiedzanie świata przedstawionego za pomocą łódki oraz eksploracja ruin, na które można się wdrapać. Do zebrania jest kilka rodzajów znajdziek - części do łodzi pozwalające jej szybsze poruszanie się, kolejne dokumenty ujawniające historię zatopionego miasta oraz zasoby potrzebne do przeżycia brata głównej bohaterki. Jedynie te ostatnie są niezbędne do ukończenia gry, reszta artefaktów jest zupełnie opcjonalna i na dobrą sprawę możemy sobie nimi w ogóle nie zawracać głowy. Ponadto gra odnotowuje odkryte przez nas punkty orientacyjne oraz wizerunki zwierząt, ale i te rzeczy nie dość, że są opcjonalne to jeszcze - w przeciwieństwie do wyżej wymienionych - nie dają absolutnie żadnych profitów (poza ewentualną satysfakcją z ich odkrycia). Brak jest zadań pobocznych, odblokowywania nowych obszarów czy jakichkolwiek innych elementów ubogacających rozgrywkę. Nie przeszkadzałoby mi to, gdyby nie grzech główny Submerged…

…którym jest bardzo nużąca mechanika poruszania się. Główna bohaterka wspina się po zapuszczonych budowlach miasta niczym, nie przymierzając asasyni z wiadomej gry video i w ten sposób porusza się po świecie gry. Z uwagi na fakt, że w grze nie da się zginąć, jest to ekstremalnie nudne, ponieważ eliminuje jakiekolwiek wyzwanie dla gracza i służy jedynie wydłużeniu rozgrywki. Wielokrotnie zdarzyło mi się - szczególnie pod sam koniec gry - że omijałem niektóre opcjonalne znajdźki, ponieważ ich zdobycie wiązało się z dodatkowym nużącym przedzieraniem się przez przebyte już wcześniej obszary gry. Gra byłaby znacznie bardziej angażująca, gdyby dodano jakąś interesującą mechanikę przemieszczania się, wychodzącą poza „kliknij, żeby przeskoczyć na drugą stronę”.

Drażni też nieprzemyślana w pewnych szczegółach kreacja świata przedstawionego. O ile możemy to wywnioskować po angielskich napisach na billboardach i budynkach, zatopione miasta jest jedną z anglosaskich metropolii (niektóre subtelne wskazówki zdają się sugerować Londyn), natomiast karnacja, sposób ubierania się i język Miku wskazuje raczej na bliżej niesprecyzowany egzotyczny (polinezyjski?) rodowód. To by oznaczało, że przed rozpoczęciem historii przedstawionej w grze główna bohaterka przemierzyła swoją łódką pół świata, co nie wydaje się specjalnie prawdopodobne. Tego typu niekonsekwencji jest więcej. Można oczywiście argumentować, że niedopowiedzenia mają na celu pozostawienie graczom pole do interpretacji, ale w tym przypadku to się niespecjalnie sprawdza.

Summa summarum Submerged jest jednak całkiem przyzwoitą grą i absolutnie nie żałuję ani jednej spędzonej przy niej chwili. Jest to jednak - nie oszukujmy się - gra raczej tylko na jeden raz. Przejście jej zajmuje od trzech (jeśli z grubsza znamy rozkład lokacji na mapie i wiemy, gdzie co leży) do pięciu (jeśli nie wiemy, a na dodatek chcemy zebrać wszystkie znajdźki) godzin. Po ukończeniu gry możemy kontynuować zwiedzanie miasta w trybie eksploracji. Generalnie polecam, choć może niekoniecznie osobom łatwo się nudzącym (usną) albo mającym jakieś wyjątkowo wygórowane oczekiwania (rozczarują się). Jeśli jednak ktoś ma ochotę powłóczyć się po malowniczych ruinach, Submerged jest całkiem niezłym wyborem.

środa, 14 stycznia 2015

Steampunkowa postapokaliptyczna baśń

fragment grafiki autorstwa Anthony'ego Cournoyera całość tutaj.

Czytelnicy mojego bloga zdążyli już zapewne zauważyć, że wykazuję niejakie skłonności popkulturowego szperacza - zamiast zadowalać się masowymi, wysokobudżetowymi produkcjami usłużnie podsuwanymi mi pod nos przed speców od marketingu, przekopuję najciemniejsze zakątki Internetu, starając się dotrzeć do zapomnianych, niemal kompletnie nieznanych perełek. Takich produkcji, które może nie dorównują pod względem jakości wykonania mainstreamowym hitom, ale mają w sobie pewien unikalny czar, któremu nie sposób się oprzeć. Taką właśnie rzeczą jest nowozelandzki serial Maddigan’s Quest powstały na motywach powieści autorstwa Margaret Mahy.

Akcja serialu rozgrywa się w bliżej niesprecyzowanej przyszłości, w której - z niewiadomych powodów - płyty tektoniczne naszej planety zaczęły przesuwać się w wariacko szybkim tempie, co spowodowało upadek cywilizacji ludzkiej i cofnięcie się jej w rozwoju. Jedną z nielicznych enklaw, w której rodzaj ludzki stara się odbudować utraconą potęgę jest miasto Solis zasilane energią słoneczną. Niestety kluczowe urządzenie wymagane do obsługi tego potężnego źródła zasilania - konwerter słoneczny - uległo zniszczeniu, co postawiło egzystencję miasta pod sporym znakiem zapytania. Władze metropolii powierzyły trupie wędrownych cyrkowców pochodzących z Solis zadanie udania się do miasta Newton i pozyskania nowego konwertera. Trupa - nosząca nazwę Maddigan’s Fantasia - zostaje napadnięta przez grasantów, wskutek czego ginie jej przywódca i ojciec głównej bohaterki w jednej osobie.

Jakby tego było mało, w niedługim czasie do ekipy dołącza dwóch młodych chłopców opiekujących się niemowlęciem. Cała trójka pochodzi z przyszłości, w której misja cyrkowców zakończyła się porażką, co doprowadziło Solis do upadku i despotycznych rządów demonicznego mutanta Nennoga (alternatywne źródło zasilania miasta w postaci energii atomowej było jedną z przyczyn jego upadku). Chłopcy - Eden i Timon - oraz ich mała siostrzyczka imieniem Jewel przenieśli się w przeszłość, by zapobiec śmierci Ferdy’ego i w konsekwencji niepowodzeniu misji. Nennog wysłał za nimi dwóch łowców, by zapobiegli oni zmianie pomyślnej dla niego przeszłości i odzyskali Talizman będący w posiadaniu chłopców i umożliwiający młodszemu z nich, Edenowi, posługiwanie się potężnymi mocami telekinetycznymi. Ponadto Garland - główna bohaterka serialu - zaczyna mieć wizje tajemniczej kobiety, która zdaje się ostrzegać ją przed niebezpieczeństwami i pomagać w trakcie podróży do Newton. A bynajmniej nie jest to koniec atrakcji. W zasadzie to dopiero początek.

Strasznie podobał mi się świat przedstawiony serialu - w jakiś sposób kojarzy mi się trochę z Carnivale (teatr, fabuła opierająca się na licznych tajemnicach, niedopowiedzeniach i relacjach pomiędzy postaciami), trochę z absolutnie mistrzowskim serialem science-fiction Earth 2 (motyw drogi, silna reprezentacja istotnych fabularnie kobiecych postaci) i trochę ze światem rodem z The Dark Tower Stephena Kinga (motywy baśniowe wymieszane z postapokaliptycznymi). Na pewno niemałą rolę odrywają też przepiękne nowozelandzkie plenery. W trakcie swojej drogi bohaterowie napotykają, między innymi, zmutowanych ludzi-krety, piratów, miasto zamieszkałe przez naukowców czy grupę rzezimieszków latających na steampunkowych jetpackach - wszystkie te frakcje zachowują się w sposób karykaturalny i przerysowany, niczym manczkinowie z Czarnoksiężnika z Krainy Oz. Bo też i serial - skierowany do dzieci i młodszych nastolatków - ma w sobie więcej z baśni, niż z mrocznego, naturalistycznego post-apo. Czy to źle? Absolutnie nie. Rzekłbym nawet, że wręcz przeciwnie - ostatecznie mrocznych, brutalnych seriali postapokaliptycznych mieliśmy już parę, a uderzenie w bardziej surrealistyczne, baśniowe struny nadaje Maddigan’s Quest unikalnego charakteru. Podobnie jak fakt że niemal cała technologia ukazana w serialu estetycznie mieści się gdzieś pomiędzy steam-, a dieselpunkiem. Steamupnkowa postapokaliptyczna baśń - brzmi wspaniale, prawda?

Niestety, co stwierdzam z bólem serca, nie jest aż tak różowo. Najboleśniej odczuwalny jest skromny budżet produkcji, który wymusił na twórcach pewną kameralność serialu. Boli brzydkie CGI, ubogość dekoracji i kostiumów (choć w obu przypadkach bywają wyjątki i niektóre lokacje oraz ubrania wręcz szokują pomysłowością i pieczołowitością wykonania), wybitnie nieprzekonujące sekwencje na greenscreenie oraz pewna ogólna siermiężność przebijająca się niekiedy przez produkcję. Sytuację ratują nieco wspomniane już przeze mnie plenery - są absolutnie cudowne i nawet wmontowane w nie trójwymiarowe, grubo ciosane bryły udające budynki nie są w stanie zepsuć przyjemności z ich oglądania.

Co, w dużej mierze, ratuje Maddigan’s Quest? Poza naprawdę niezłą fabułą, najciekawiej wypadł silny rozwój charakteru poszczególnych postaci. Główna bohaterka, Garland, zmaga się z traumą po śmierci ojca i faktem, że jej matka zaczyna w pewnym momencie odwzajemniać zainteresowanie innego mężczyzny, któremu Garland nie ufa. Dziewczyna musi uporać się z całą to sytuacją, co daje nam naprawdę fajny, niegłupio poprowadzony motyw radzenia sobie ze stratą ukochanej osoby i próbą odnalezienia się w nowej sytuacji. Interesująco wypada również sama postać Maddie, matki Garland - po śmierci męża musi ona przejąć dowodzenie nad grupą i zmobilizować ją do dalszego działania, mimo osobistej tragedii, jaka ją dotknęła. Ciekawych kobiecych (i nie tylko kobiecych) postaci jest zresztą więcej, ale nie będę psuł przyjemności odkrywania ich tym, których niniejsza notka zachęci do obejrzenia serialu.

Aktorsko serial stoi na zaskakująco wysokim poziomie. W główną bohaterkę wciela się Rose „Ranger Operator Series Yellow” McIver i radzi sobie w tej roli znakomicie. Podobnie jak młodziutka Olivia Tennet, wcielająca się w Lilith, niemożebnie irytującą postać komiczną. To była trudna (i niezbyt dobrze napisana) rola, ale Olivia wycisnęła z niej wszystko, co tylko było możliwe. Jednak moim osobistym faworytem jest Jordan Metcafle, serialowy Timon - dawno nie widziałem tak dobrego dziecięcego aktora. Dopiero przeglądając jego profil na IMDb uświadomiłem sobie, skąd go znam - chłopak grał w Misfits, gdzie wcielił się w epizodyczną postać posługującą się mocą laktokinezy (psychiczne manipulowanie produktami mlecznymi). W Maddigan’s Quest dostał poważniejszą rolę, dzięki czemu miał szansę się wykazać - i świetnie tę szansę wykorzystał.

Czy polecam Maddigan’s Quest? Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie - mnie bardzo się spodobał, ale podejrzewam, że większość widzów będzie kręciła nosem na niedoróbki techniczne serialu. Jego format - trzynaście niespełna półgodzinnych epizodów - sprawił, że część wątków została potraktowana skrótowo, zaś finał (choć bezsprzecznie angażujący emocjonalnie) wydaje się nazbyt pospieszny. Ja jednak będę wszystkich zainteresowanych zachęcał do obejrzenia tej w zasadzie nieznanej (nigdy nie była emitowana w naszym kraju) perełki - jeśli tylko nie boicie się nowozelandzkich akcentów obsady i potraficie przymknąć oko na pewne uproszczenia w treści i formie, będziecie się przy tym serialu naprawdę dobrze bawić.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...