Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Doctor Strange. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Doctor Strange. Pokaż wszystkie posty

piątek, 17 lipca 2020

RECENZJA: Doktor Strange – tom 2

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.

Pod względem subtelności komiksy Jasona Aarona często przypominają uderzenie pięścią w twarz. Trochę tego nie rozumiem – chociaż nie jestem jakimś wielkim fanem tego scenarzysty, to czytałem kilka rzeczy jego autorstwa, które takie nie były. Nie jakoś wybitnie wiele, ale jednak tyle, by zdawać sobie sprawę, że potrafi być w swojej pracy znacznie bardziej powściągliwy. Narzekałem na tę tendencję w mojej recenzji pierwszego tomu wydania zbiorczego komiksowej serii Doktor Strange i będę to robił po raz kolejny, prawdopodobnie jeszcze bardziej. O ile bowiem pierwszy tom posiadał jakąś spójną narracyjną linię, która dawała poczucie fabularnego progresu, o tyle ten jest już tylko bałaganem. Przeraźliwym bałaganem. 

W Doktor Strange – tom 1 magia uniwersum Marvela została… wydaje mi się, że właściwe słowo brzmi „zrestartowana”… przez grupę czcicieli nauki, którą w finale tamtego tomu udało się powstrzymać głównemu bohaterowi. Drugi tom opowiada o powolnym odrastaniu magii we Wszechświecie i dziwacznych wydarzeniach, które towarzyszą temu procesowi. Części etatowych wrogów doktorka udało się zachować swoją magiczną potęgę i postanowili wykorzystać chwilowe osłabienie odwiecznego rywala, by raz na zawsze się z nim rozprawić. Jakby tego było mało Męka – dziwna, mroczna istota, która powstała jako skutek uboczny działań Doktora Strange’a celem uniknięcia negatywnych konsekwencji używania magii – ponownie zaczyna krzyżować szyki głównemu bohaterowi. Poza tym w komiksie pojawia się Man-Thing, Thor Gromowładna, postrzelony mag, który amputował sobie głowę i wszył na jej miejsce oko martwego Watchera oraz nazistowskie wampiry ninja. Tja. 

Z rozdziału na rozdział cała ta szamotanina ma coraz mniej sensu. Potężne postacie pojawiają się i znikają próbując zrobić Strange’owi krzywdę, on – osłabiony i zdezorientowany – poświęca wszystkie swoje siły, by się uratować. Gdyby nie strony z reprodukcjami okładek, ciężko byłoby nawet wypatrzeć gdzie kończy się jeden rozdział, a zaczyna drugi. Wydarzenia nie mają żadnej podbudowy napięcia, spokojniejszych momentów czy wyciszenia po jakimś szczególnie istotnym punkcie kulminacyjnym. Wszystko po prostu dzieje się w jednym, bardzo szybkim tempie. Doktor Strange – tom 2 jest w miarę lekką, stuprocentowo niezobowiązującą rozrywką, która niczego nie wymaga i niczego (poza zajęciem kilku kwadransów) nie oferuje w zamian. 

Czy to oznacza, że ten komiks jest zły? No cóż… nie, nie mogę tego napisać. Doskonale rozumiem, do jakiej grupy odbiorców jest on skierowany i wydaje mi się, że doskonale zaspokaja jej oczekiwania. Nie każdy tekst kultury musi być mądry, wyważony i subtelny. Czasami surowy urok przesady i campu jest tym, czego człowiek potrzebuje po długim, wymagającym dniu. W tym wymiarze drugi tom Doktora Strange’a ma pewną wartość. Aaron nie jest słabym scenarzystą i potrafi poskładać do kupy nawet jeśli nie sensowną opowieść to na pewno angażujące doświadczenie. Główny bohater nie przechodzi tu żadnej znaczącej przemiany, wprowadzona w poprzednim tomie postać bibliotekarki służy już raczej za tło, a akcja nie prowadzi czytelników w żadnym znaczącym kierunku. Tym niemniej… 

…tym niemniej po zakończeniu lektury zamknąłem komiks w stanie pewnej konfuzji, ale bez poczucia zmarnowanego czasu. I nie potrafię do końca wytłumaczyć – nawet samemu sobie – właściwie czemu? Wydaje mi się, że ujęła mnie rozbrajająca szczerość tego komiksu. Aaron doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, że pisze serię, która nigdy nie wyląduje na szczytach list najlepszych komiksów wszech czasów. Wie też z całą pewnością, że gdyby jednak tak się stało, to i tak wszystkie profity zgarnie wydawca trzymający licencję na postać i mający prawa własności do wszystkiego, co stworzył scenarzysta. Dlatego się bawi – dorzuca do równania kolejne elementy, niespecjalnie przykładając wagę do tego czy i jak pasują do całości. To bezwstydny strumień świadomości twórcy, który dysponuje na tyle dużym talentem i doświadczeniem, by uszło mu to na sucho. 

niedziela, 17 listopada 2013

Doctor Who is Strange

fragment grafiki autorstwa Emmy Rios, całość tutaj.

No więc jest taki komiks. Wydany kilka lat temu przez Marvel. Opowiada o jednej z popularniejszych postaci tego wydawnictwa. Tylko, że to nieprawda, bo to jest komiks o Doctorze z Doctor Who. Diabelnie dobry komiks, dodajmy od razu. Świetnie napisany, piekielnie dynamiczny, z niesamowicie sympatycznymi bohaterami, super narysowany i namalowany. Zawsze chciałem napisać o nim notkę, ale nigdy dotąd nie było okazji. To znaczy – kiedyś miałem o nim notkę, ale słabą i nawet nie na tym blogu. Nie podlinkuję. Zamiast tego napiszę nową.

O co chodzi? O czteroczęściową miniserię pod tytułem Strange v2. Nie zwracajcie uwagi na tę dwójkę przy tytule, ten komiks nie jest żadnym sequelem czy kontynuacją poprzedniej miniserii, tworzonej przez innych ludzi i opowiadających inną historię – notabene też znakomitą, ale kompletnie niepowiązaną ze Strange v2.  W tym komiksie przedstawiony nam zostaje Stephen Strange, który jest Doctorem – mówi jak Doctor, ubiera się jak Doctor, zachowuje się jak Doctor i nawet angstuje jak Doctor. Ma towarzyszkę, która dołącza do niego w niezwykłych okolicznościach i która na tych niespełna dziewięćdziesięciu komiksowych stronach wyrasta na jedną z najsympatyczniejszych heroin całego wydawnictwa. Nawet jeśli przesadzam, to tylko trochę. Gdyby przeredagować część dialogów i dorysować w paru miejscach TARDIS, Strange v2 spokojnie mógłby robić za komiks rozgrywający się w świecie Doctora Who. I to jeden z najlepszych w historii.

Doctor Strange utracił tytuł Mistrza Sztuk Mistycznych po serii spektakularnych kryzysów magicznych będących rezultatami zaniedbania przez niego swoich obowiązków. Potężne moce, które zdecydowały, iż to właśnie Stephen Strange będzie magicznym strażnikiem ziemskiego planu fizycznego uznały, że nie nadaje się on już do pełnienia tej funkcji. Co stracił? Wszystkie atrybuty władzy i mocy (peleryna, amulet), odzyskaną dzięki magii władzę w palcach, potęgę jaką dawało mu stanowisko. Co zachował? Kilka czarodziejskich sztuczek będących cieniem jego dawnej potęgi, kontakty z magicznymi istotami, rezydencję Sanctum Santorum. Co zyskał? Kilka traum i urazów, nowe ubrania, swobodę działania i pogodę ducha, przez którą tylko czasami przebija się rozgoryczenie. W zasadzie Strange z tego komiksu najbardziej przypomina Dziewiątego – pogodnego, ale świeżo poranionego przez przeszłość i wciąż się z nią zmagającego.

W takiej oto sytuacji Stephen spotyka Cassie. Która jest świetna. Żadna – powtarzam: żadna! – towarzyszka Doctora jaką kiedykolwiek poznałem nie miała w sobie tyle werwy i charakteru co niebieskowłosa buntowniczka. Cassie jest wyrywna, aktywna i błyskotliwa. Nie szanuje Doctora, początkowo nawet niespecjalnie go lubi. Wszystko chce robić po swojemu, błyskawicznie przejmuje inicjatywę. Nie ma oporów przed nadużywaniem zaklęcia, jakie – w ramach wyższej konieczności – uczy ją Stephen. Nie jest bierna, nie czeka na ratunek. Strange’a z początku traktuje niemal przedmiotowo, kontaktu z nim szuka pędzona konglomeratem ciekawości, irytacji i niedookreślonej sympatii. To nie Doctor ją uwodzi – to ona uwodzi Doctora, ona dyktuje warunki, ona reaguje i rwie się do akcji. I, koniec końców, ona przez swą lekkomyślność i zapalczywość pakuje siebie i Strange’a w kolejne kłopoty. Mimo wszystko jednak Cassie jest osobą do szpiku kości dobrą, szlachetną, zdolną do poświęceń, empatyzującą z ofiarami i gotową iść im z pomocą.

A Strange? Doctor jest tu postacią skrajnie inną, niż Stephen Strange, którego do tej pory można było oglądać na kartach komiksu. Pozbawiony statusu najpotężniejszego maga w uniwersum Stephen na nowo odkrywa drobne uroki życia. Wydziera się z trybun na zawodników podczas meczu baseballowego, czym wprawia Cassie w zakłopotanie. Z radością stwierdza, że po tylu latach i tylu cudach, jakie widział w ciągu swojej kariery, Wszechświat wciąż potrafi go zadziwić i zaskoczyć. Jest odrobinę złośliwy, nieco zdystansowany. Brak mocy magicznej nadrabia inteligencją, znajomością magicznych prawideł, niekiedy tupetem i bezczelnością. Kiedy przemawia, zwraca się do poczucia moralności słuchających. Przez większość czasu nosi niemal dokładnie taki garnitur, jaki nosił Dziesiąty w odcinku Midnight. Od Dziesiątego Doctora jest wszakże znacznie bardziej odpowiedzialny, mniej skory do bagatelizowania zagrożenia, mniej popisujący się i bardziej okrzesany.

A inni? Mark Waid, autor scenariusza do Strange v2 ma niewyobrażalny wręcz talent do kreowania zapadających w pamięć postaci – nawet, jeśli te postaci pojawiają się tylko na jednym albo dwóch kadrach. Obleśny bywalec barów, szurnięta gothka, która wmawia Cassie, że Strange jest tak naprawdę przedstawicielem kosmicznej rasy „tak starej, jak sam czas”, który chce terraformować Ziemię „dla swoich Mistrzów", choleryczna (i przesympatyczna) Nissa, dorobkiewiczowskie kuzynostwo Cassie (uwielbiam tę dwójkę)… Właściwie każda przewijająca się przez komiks postać jest świetna. Na szczególną uwagę zasługuje Larry, stary kumpel Strange’a, emerytowany demon o aparycji potężnego kudłatego satyra. Larry jest w gruncie rzeczy porządnym gościem, ale – jak to u demona – jego natura czasem bierze górę nad lojalnością wobec przyjaciół, a osobiste interesy wydają się ważniejsze od losów całego bez mała Wszechświata.

A fabuła? Fabuła pędzi na złamanie karku, komiks upakowany jest akcją po same brzegi. Czasem zwalnia, by przedstawić relacje pomiędzy dwójką głównych bohaterów, najczęściej jednak nie zawraca sobie tym głowy – wszystkie niuanse psychologiczne przedstawia w pełnym biegu, co w najmniejszym stopniu ich nie trywializuje. Cała opowieść stanowi właściwie piekielnie dynamiczne studium radzenia sobie ze stratą czegoś (lub kogoś) bardzo ważnego. Zarówno Strange, jak i Cassie doświadczyli w życiu utraty, która zmieniła ich życia. Oboje pragną stabilizacji, muszą nauczyć się funkcjonować z ranami, jakie zadał im los. Udaje im się to, dzięki sobie nawzajem. Wszystko jest jednak pokazane bardzo subtelnie, relacje schowano pod gnającą na złamanie karku opowieścią, która poraża prostotą. Brak w komiksie bizantyjskich intryg, szczególnie skomplikowanych wątków czy rozbudowanych konstrukcji fabularnych – zwyczajnie nie ma na nie czasu. W pierwszym numerze Cassie poznaje Doctora, w drugim rusza na jego poszukiwanie, w trzecim uczestniczy z nim w niespodziewanej przygodzie, zaś w czwartym następuje finał. I to tyle. Czyta się to tak, jak się ogląda któryś z odcinków Doctor Who – jednym tchem, z uśmiechem na ustach i, niekiedy, ściśniętym sercem. A zakończenie budzi ciarki na plecach i łzy w oczach.

Rysunki. Te są piękne. Pięknie narysowane, pięknie pokolorowane. Ciepłe, pastelowe barwy, gładkie linie, charakterystyczne sylwetki i twarze. Miks europejskiej barokowości (rysowniczka, Emma Rios, pochodzi z Hiszpanii) z widocznym, lecz w gruncie rzeczy bardzo drobnym dodatkiem czytelności charakterystycznej dla mangi. Kreacje obcych wymiarów, mistycznych krain i kosmicznej pustki – zachwycające. Projekty demonów, potworów  i istot z innych światów – pomysłowe i pieczołowite. Zaklęcia, czary, rytuały oraz efekty tychże – zadziwiające. Wszystko aż kipi od detali, ciepłe barwy pieszczą oko i łagodzą wydźwięk co mroczniejszych zabiegów scenopisarskich.

Kiedy ktoś mnie zapyta, która inkarnacja Doctora jest moją ulubioną – bez wahanie wskażę na Strange’a z tego komiksu. I nic mnie, w gruncie rzeczy, nie obchodzi, że Strange v2 opowiada o innej postaci w innej konwencji (zakręcone urban fantasy zamiast zakręconej space opery). Mark Waid jest wielkim fanem Doctora Who i to widać w jego komiksie, gdzie co i rusz przemyca subtelne wskazówki odnośnie tego, na czym wzoruje swoją kreację Stephena Strange’a. Gdyby się kiedyś w przyszłości okazało, że BBC zbankrutuje, a prawa do Doctora Who przejmą Amerykanie – oczywiście byłbym wstrząśnięty i na granicy depresji. Gdyby jednak okazało się, że nowym architektem serialu jakimś cudem stałby się właśnie Mark Waid – byłbym bardzo, ale to bardzo zadowolony. Drogie whovianki płci obojga, zróbcie sobie prezent na pięćdziesięciolecie serialu Doctor Who i zaopatrzcie się w ten komiks. Ja mam swój egzemplarz leżący na półce i od czasu do czasu sobie do niego wracam. Bo to skarb.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...