Pokazywanie postów oznaczonych etykietą superhero. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą superhero. Pokaż wszystkie posty

piątek, 26 kwietnia 2019

RECENZJA: Invincible – tom 3

fragment grafiki z okładki, całość tutaj.

Trzeci tom prawdopodobnie najlepszego komiksu superbohaterskiego na świecie (tak przynajmniej napisano na okładce każdego zeszytu amerykańskiego wydania serii oraz na tylnej okładce polskiego wydania) opiera się na dwóch fabularnych filarach. Jednym z nich jest konfrontacja Marka ze swoim ojcem – pierwsza od czasu dramatycznych i brzemiennych w skutkach wydarzeń z tomu otwierającego całą serię, gdy Nolan Grayson opuścił Ziemię, pozostawiając na niej zabitych przez siebie Strażników Planety Ziemia. Drugim filarem jest powrót złoczyńcy, który po raz pierwszy zagrozi głównemu bohaterowi i, zwłaszcza, jego rodzinie w bardzo realny sposób. Nie oznacza to oczywiście, że Invincible – tom 3 obraca się wyłącznie wokół przejmujących, melodramatycznych wydarzeń. W żadnym razie. Scenarzysta tej serii, Robert Kirkman, używa solidnego fabularnego pnia, by skonstruować wokół niego siatkę mniej lub bardziej istotnych motywów pobocznych, wątków drugoplanowych i drobnych wzmianek, które w kolejnych tomach nabiorą większego znaczenia. 

To stosunkowo rzadko spotykany sposób pisania komiksów superbohaterskich, a żeby zrozumieć dlatego tak jest, musimy najpierw porozmawiać przez chwilę o tym, w jaki sposób tworzone są współczesne komiksowe serie głównego nurtu. Najprościej rzecz ujmując, twórca komiksowej serii z którąś z ikonicznych postaci (jak, na przykład, Spider-Man, Batman czy Superman) bardzo rzadko ma luksus swobodnego planowania fabuły na kilka lat do przodu i rozkładania narracyjnych akcentów zbyt szeroko. I nie tylko dlatego, że w każdej chwili grozi mu jakaś roszada na scenopisarskim stołku, przekazanie prowadzonej przez niego serii innej osobie – istotnych jest wiele innych czynników, jak choćby to, co robią inni scenarzyści, koniezność konstruowania historii w sposób optymalny do późniejszego wydania w tomie zbiorczym (czyli około pięciu zeszytów na dany moduł fabularny) oraz dostarczanie fabuł na tyle zamkniętych, by niedzielny czytelnik mógł się w nich połapać bez znajomości kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu poprzednich numerów. Do tego dochodzą również przewidziane albo nieprzewidziane alteracje świata przedstawionego wprowadzane za pośrednictwem wielkich wydarzeń komiksowych rozciągających się na wiele serii wydawniczych, do czego w naturalny sposób scenarzyści muszą się odnosić – często porzucając albo przynajmniej wstrzymując linię narracyjną, którą budowali wcześniej, nierzadko przez wiele miesięcy. Albo komiks zaczyna sprzedawać się gorzej niż pierwotnie zakładano i redaktorzy naciskają na scenarzystę, by szybko coś z tym zrobił. 

Invincible ma tę przewagę, że jest komiksem niezależnym i znaczna część powyższych problemów dla niego nie istnieje albo nie jest aż tak znacząca. To z kolei daje Kirmanowi możliwości, których nie miałby w Marvelu albo DC – znaczące i trwałe zmiany w uniwersum, permanentne uśmiercanie istotnych postaci, dokonywanie nieintuicyjnych i niekoniecznie optymalnych dla rozwoju historii decyzji narracyjnych i tak dalej. Kirkman jest jednak dostatecznie inteligentnym twórcą, by korzystać z tych możliwości w odpowiedzialny sposób, sięgając po drastyczniejsze zwroty fabularne jedynie w przypadku gdy koniec końców pomogą one w opowiedzeniu ciekawszej historii. Mam ten komfort, że czytam ten komiks po raz drugi i, z tej perspektywy, dostrzegam, jak wiele nadchodzących wątków scenarzysta sygnalizuje już teraz, w niedomówieniach, aluzjach i drobnych poszlakach, na które póki co nie wraca się uwagi albo traktuje jak przypadkowy element tła. Kirkman buduje mocne fundamenty pod to, co ma się dopiero wydarzyć i jednocześnie korzysta z fundamentów wybudowanych wiele rozdziałów wcześniej, by główne atrakcje tego tomu miały odpowiedni ciężar znaczeniowy. 

I mają. Szeroki wachlarz postaci drugoplanowych oraz metatekstowe tło fabularne skonstruowane z kilku równolegle rozwijanych wątków sprawiają, że główni bohaterowie cały czas mają coś do roboty, a czytelnik – coś do zakotwiczenia uwagi. W dodatku scenarzysta często korzysta ze swojego ulubionego chwytu, czyli pozorowania jakiegoś sztampowego motywu, by w kluczowym momencie rozegrać go w zupełnie inny sposób. Nie robi tego jednak na tyle często, by stało się to przewidywalne – w trakcie swojej pierwszej lektury raz czy dwa złapałem się na tym, że podświadomie oczekiwałem zmyślnej subwersji, by przekonać się, że ten konkretny motyw Kirkman zdecydował się rozegrać konwencjonalnie. Pogrywanie z oczekiwaniami czytelników jest czymś, co cały czas zapewnia tej serii świeżość i czyni emocjonującą. Okazuje się, że z klasycznych superbohaterskich prefabrykatów fabularnych da się jednak wycisnąć coś fajnego (nawet jeśli nie do końca oryginalnego). 

Pod kątem graficznym bez zmian. Invincible rysowane jest bardzo stylizowaną, cartoonową kreską, która nie każdemu podejdzie – szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że komiks okazjonalnie potrafi być bardzo brutalny, z wiadrami krwi, odciętymi kończynami fruwającymi wokoło czy makabrycznymi scenami przemocy, co w połączeniu z lekką kreskówkowością oprawy wizualnej może budzić szokujący dysonans (prawdopodobnie zamierzony przez twórców). Rysownikowi często zdarza się kopiować raz już narysowane kadry – najbardziej rzucającym się w oczy przykładem jest kadr z budynkiem Pentagonu, który na przestrzeni całej serii powraca dziesiątki razy – ale jest to na tyle nieostentacyjne, że nie sprawia to żadnego problemu. 

Polskie wydanie prezentuje się znakomicie, z solidną, twardą oprawą i całą masą dodatków, od szkicownika począwszy, na galerii okładek skończywszy. Tłumaczenie też jest niezmiennie znakomite i wciąż szkoda, że (jak zdradziła mi osoba pracująca przy rodzimym wydaniu tego komiksu) amerykański wydawca wymusił na Egmoncie pozostawienie pseudonimów superbohaterów w anglojęzycznym oryginale. Do trzeciego tomu dorzucono również jeden z numerów miniserii Pact, w której pojawia się postać Invincible’a i o ile jest sympatycznym dodatkiem, o tyle można go spokojnie zignorować, bo niespecjalnie wnosi cokolwiek do fabuły głównej serii. 

Polecam, tak samo jak poprzednie tomy – a nawet bardziej, bo to jest ten moment, w którym uwaga poświęcona serii zaczyna się zwracać z nawiązką i solidny fundament w końcu naprawdę służy budowie przejmującej opowieści. Komiks ma swoje mniej lub bardziej interesujące momenty, ale nigdy nie schodzi poniżej pewnego (wysokiego) poziomu i zdecydowanie jest inwestycją wartą co najmniej rozważenia. 

Egzemplarz recenzyjny dostarczyło wydawnictwo Egmont

piątek, 19 kwietnia 2019

STUDIUM PRZYPADKU: Avengers – Impas: Atak na Pleasant Hill

fragment okładki, całość tutaj.

Czasami nachodzi człowieka mroczna żądza. Tłumione albo wypierane instynkty zaczynają coraz mocniej napierać na tamę zdrowego rozsądku i samokontroli, by w końcu przejąć inicjatywę i zmusić do zanurzenia się w tej wezbranej fali wstydliwej, nieokiełznanej rozkoszy przemieszanej z bólem i upokorzeniem. Coś takiego napadło mnie w chwili, gdy otrzymałem listę dostępnych egzemplarzy recenzenckich komiksów wydanych przez Egmont w marcu. Naszła mnie nagle ochota na przeczytanie mainstreamowego komiksu superbohaterskiego od Marvela. Ale nie jednego z tych, które czytam od czasu do czasu – jak Runaways albo Shuri czy niedawno recenzowany Vision – które powstały, bo ich twórcy tego chcieli i wyraźnie czerpali z aktu twórczego radość, satysfakcję albo inne pozytywne emocje. Ja pragnąłem się upodlić – wchłonąć jeden z tych komiksów, które powstają nie dlatego, że ktoś chciał opowiedzieć konkretną historię, nawet nie dlatego, że istniało zapotrzebowanie na taką historię z tymi bohaterami, w tej konwencji i takiej szacie graficznej. Moje mroczne żądze wymagały ode mnie, bym wgryzł się w najgorszy kolorowy papier toaletowy, jaki tylko będę w stanie znaleźć – powstający wyłącznie dlatego, że komiks z Avengers albo Kapitanem Ameryką na okładce zawsze się sprzeda, więc nie trzeba nawet się starać, wystarczy wygenerować właściwie jakąkolwiek opowieść, by zapełnić dwadzieścia stron miesięcznie i wypuścić rzecz przed deadlinem. Podejrzewałem, że komiks Avengers: Impas posłuży mi jako narzędzie do zaspokojenia moich wstydliwych rozkoszy. Rezultat przeszedł moje najśmielsze oczekiwania – komiks nie tylko z nawiązką zaspokoił moje oczekiwania, ale dostarczył też znakomitego materiału do studium przypadku, bo to rzecz, w której jak w soczewce, skupiają się wszystkie najbardziej palące problemy wydawnictwa Marvel. 

Avengers: Impas jest tak zwanym crossoverem – wydarzeniem w świecie przedstawionym, które rozciąga się na kilka różnych komiksowych serii, angażuje różne postacie i uważnego wymaga śledzenia cyklu wydawniczego całej linii wydawniczej, by nie przegapić kolejnego rozdziału opowieści. W przypadku Ataku na Pleasant Hill akcja rozpoczyna się w jednonumerowym komiksie zatytułowanym Avengers Standoff: Welcome to Pleasant Hill #1, który służy jako prolog całej opowieści. Kolejny jej rozdział rozgrywa się w następnym jednonumerowym komiksie Avengers Standoff: Assault on Pleasant Hill Alpha #1. Następnie akcja zostaje rozbita na kilka równolegle wydawanych komiksowych serii – Agents of S.H.I.E.L.D. (zeszyty trzeci i czwarty), Uncanny Avengers Vol. 3 (numery siódmy i ósmy) All-New, All-Different Avengers (zeszyty siódmy i ósmy – nie mylić z Uncanny Avengers Vol. 3), New Avengers Vol. 4 (zeszyty ósmy, dziewiąty i dziesiąty – nie mylić z Uncanny Avengers Vol. 3 ani z All-New, All-Different Avengers), Howling Commandos of S.H.I.E.L.D. (numer szósty – nie mylić z Agents of S.H.I.E.L.D.) Captain America: Sam Wilson (numery siódmy i ósmy) oraz Illuminati (numer szósty). Cała linia fabularna znajduje swój finał i konkluzję w trzecim jednonumerowym komiksie zatytułowanym Avengers Standoff: Assault on Pleasant Hill Omega #1. 

Wydarzenia z różnych serii częściowo się pokrywają, niektóre rozgrywają się równolegle albo w bardzo krótkim przedziale czasowym, co sprawia, że czytelnik zmuszony jest to żonglowania zeszytami kilku serii równocześnie. Między ósmym i dziewiątym numerem New Avengers Vol. 4 dbający o ciągłość narracji czytelnik musi przeczytać siódmy numer Uncanny Avengers Vol. 3, siódmy numer All-New, All-Different Avengers, szósty numer Howling Commandos of S.H.I.E.L.D., siódmy numer Captain America: Sam Wilson oraz ósmy numer Uncanny Avengers Vol. 3 dokładnie w tej kolejności. Warto również zaznaczyć, że każdy z tych komiksów stara się być nie tylko integralną częścią wydarzenia, ale również kontynuować własne, indywidualne fabuły. To sprawia, że każdy zeszyt zawiera w sobie przynajmniej jakiś element niemający znaczenia dla Avengers Standoff, ale zrozumiały dla osób, które śledziły wcześniejsze numery danej serii. 

Osoby, które nie interesują się komiksami mogą być zdziwione tym, jak bardzo wydawnictwo utrudniło swoim fanom spenetrowanie tej historii, jednak taka strategia jest powszechnie użytkowanym w komiksowym mainstreamie sposobem na wyciągnięcie możliwie najwięcej pieniędzy od swoich czytelników i czytelniczek. Jeśli ktoś jest fanem wyłącznie jednej z wyżej wymienionych serii i nie interesują go pozostałe, zostaje postawiony przed dylematem. Dwa albo trzy zeszyty jego ulubionej serii nagle stają się przynajmniej częściowo niezrozumiałe. Może zrezygnować z ich kupna i wznowić śledzenie serii w momencie, gdy crossover się skończy, ale ryzykuje wtedy, że kolejne numery będą się odwoływały do tamtych wydarzeń albo że wprowadzą one istotne zmiany w status quo komiksu. Jeśli zdecyduje się na kupno tylko części komiksów wchodzących w zakres crossoverów, musi liczyć się z tym, że nie zrozumie kontekstu większości wydarzeń, część będzie wydawała się naciągana albo nieusprawiedliwiona narracyjnie. Dopiero zakup wszystkich szesnastu komiksów (które u nas zbiorczo opublikował Egmont) i przeczytanie ich w odpowiedniej kolejności daje stosunkowo precyzyjny obraz całej historii. 

A i to nie do końca, ponieważ – jak już pisałem wyżej – każdy numer wchodzący w zakres crossovera stara się równolegle dbać o ciągłość narracyjną własnej linii wydawniczej, przez co jakąś część stron poświęca na rozwijanie relacji między postaciami albo intryg, które nie są zrozumiałe dla osób czytających wyłącznie „eventowe” numery. W ten sposób wydawnictwo generuje u swoich czytelników zjawisko psychospołeczne znane jako FOMO (fear od missing out) – lęk przed przegapieniem ważnych wydarzeń i powodowane tą fobią kompulsywne uczestnictwo w różnych aktywnościach. Fan komiksów, który chce być „na czasie” i rozumieć sieć kontekstów i zależności między nakładającymi się na siebie narracjami czuje się zobligowany do czytania (czyli kupowania) możliwie wielu komiksów. Zaburzona chronologia wydawnicza, rozbijanie historii na różne serie, wydawanie dodatkowych zeszytów i miniserii towarzyszących głównej narracji, fragmentowanie miniserii na kilka jednonumerowych komiksów nie jest rezultatem nieporadności redakcji wydawnictwa. To intencjonalne zagrania mające na celu zmuszenie bazy czytelniczej do nieustannego zaangażowania, szukania informacji i prób odnalezienia się w tym chaosie. Czytelnik cały czas musi pilnować, czy czegoś nie przegapił, czy jakiś istotny segment opowieści nie umknął mu w gąszczu splątanych ze sobą serii regularnych, maksiserii, miniserii, jednozeszytówek, wydań specjalnych czy bonusowych historii dostępnych jedynie w publikacjach zbiorczych albo w ramach Free Comic Book Day. Ten rodzaj wymuszonego zaangażowania jednocześnie wytwarza presję – skoro już człowiek poświęcił tyle czasu, by połapać się w tym galimatiasie, wypadałoby wykorzystać tę wiedzę i śledzić przynajmniej część tych serii. 

Scenarzyści i redaktorzy mimo wszystko starają się uczynić komiks możliwie czytelnym i zrozumiałym. Realizują to między innymi przywołując w rozmowach między postaciami oraz scenach retrospekcyjnych kontekst wcześniejszych wydarzeń, by wytłumaczyć czytelnikom, w jaki sposób doszło do sytuacji z crossovera. Co kilka, kilkanaście stron pojawia się jakiś dialog poświęcony nie temu, by popchnąć intrygę do przodu albo poinformować czytelników o kolejnym elemencie układanki, ale przypomnieniu, czemu jakaś konkretna postać zachowuje się tak, a nie inaczej, lapidarnemu streszczeniu wydarzeń z przeszłości albo próbie przywołania szerszego kontekstu tego, co się właściwie dzieje. Rezultat tych starań jest… dyskusyjny, nie da się jednak ukryć, że ta potrzeba nieustannej ekspozycji jeszcze mocniej rozprasza i tak już skomplikowaną narrację. 

Skomplikowaną nie z powodu bizantyjskich intryg, które toczą się na kartach komiksu, złożonych relacji między postaciami czy nieoczywistych idei, które starają się poruszać scenarzyści. Przeciwnie, fabuła sama w sobie jest bardzo prosta, opiera się na bardzo oczywistych kliszach i w żadnym momencie nie zaskakuje. Można ją streścić w kilku bardzo prostych zdaniach: Agencja S.H.I.E.L.D. stworzyła więzienie dla superzłoczyńców, gdzie poddawani są oni praniu mózgu i wmawia się im, że są przykładnymi obywatelami sielskiego, odizolowanego od reszty świata miasteczka. Część z nich przełamuje to uwarunkowanie i organizuje bunt. W sprawę miesza się kilka grup superbohaterów oraz osób powiązanych z Avengers i S.H.I.E.L.D., które starają się powstrzymać ten kryzys. W fabułę zamieszana jest również Kobik, dziewczynka dysponująca niemal boskimi mocami przekształcania rzeczywistości, którą S.H.I.E.L.D. wykorzystało do stworzenia tytułowego Pleasant Hill. 

O ile punkt wyjściowy fabuły może sugerować jakieś interesujące rozważania odnośnie natury kary, resocjalizacji i tego, na ile można przekraczać granice autonomii jednostki ludzkiej w imię ogólnie pojętego dobra społecznego… o tyle komiks nie idzie w tym kierunku i zatrzymuje się na najpłytszym poziomie peleryniarskiej naparzanki. Nie jest to komiks, który ma na celu opowiedzenie historii, która będzie interesująca sama w sobie, poruszy ciekawe problemy czy będzie opowiedziana w jakiś nietypowy, a przez to interesujący sposób. Jego fabuła jest wyłącznie rusztowaniem – obligatoryjnym w komiksowym medium rozgałęziaczem zaprojektowanym w taki sposób, by dało się do niego podpiąć możliwie wiele narracji towarzyszących. Nie wszystkie rozdziały są powiązane z głównym modułem fabularnym w równym stopniu – niektóre jedynie luźno do niego nawiązują, inne rozgrywają zamkniętą, indywidualną opowieść w jego ramach. To też jest częścią czarodziejskiej sztuczki Marvela – czytelnik nigdy nie jest pewien, które części crossovera są kluczowe, które obligatoryjne, a które stosunkowo opcjonalne, więc dla pewności stara się poznać wszystkie. 

W pewnym momencie ktoś może zdecydować, że machnie ręką na cały ten crossover i po prostu wznowi lekturę po tym, jak się skończy i sytuacja się uspokoi. Problem polega jednak na tym, że sytuacja nigdy się nie uspokaja na dłużej niż kilka miesięcy. Avengers: Impas sam w sobie stanowi bowiem narracyjną podbudowę do kolejnego dużego wydarzenia w świecie komiksowym, czyli Civil War II (który równocześnie stanowi coś w rodzaju sequela Civil War, oryginalnego eventy komiksowego z 2006 roku), które z kolei prowadzi do niesławnego Secret Empire, w którym Kapitan Ameryka wskutek przepisania rzeczywistości przez Kobik (dziewczynkę z Avengers: Impas) staje się zakonspirowanym agentem Hydry. Na tym oczywiście nie koniec, ponieważ Secret Empire jest ogniwem, w którym zakotwiczono antologię komiksów Generations stanowiącą z kolei pomost do… widzicie już, o co chodzi. To szaleństwo się nie kończy. Jeśli czytacie komiksową serię Agents of S.H.I.E.L.D. (bo jesteście jedną z tych ośmiu osób, które naprawdę lubią ten serial), już w trzecim i czwartym zeszycie akcja konsumowana jest przez crossover Avengers: Impas. Zeszyty siódmy, ósmy, dziewiąty i dziesiąty poświęcone są wydarzeniom z Civil War II. Później seria się kończy, prawdopodobnie z uwagi na niezadowalające wyniki sprzedaży. Oznacza to, że przez połowę czasu jej trwania scenarzysta musiał skupiać się nie na tworzeniu złożonej, interesującej fabuły, ale dopasowaniu swoich pomysłów do tego, co tworzyli w międzyczasie inni. 

A wiecie, co jest w tym wszystkim najzabawniejsze (o ile ma się wisielcze poczucie humoru)? To, że w porównaniu z wieloma innymi eventami czy crossoverami ze świata Marvela Avengers: Impas wcale nie jest aż tak skomplikowany. Rzut oka na listę komiksów wchodzących w zakres Secret Wars – największego komiksowego wydarzenia ostatnich kilku lat, a niewykluczone, że i w historii tego medium w ogóle – sprawia, że Atak na Pleasant Hill wydaje się niemal trywialny. Komiksy głównego nurtu są od początku do końca zaprojektowane w taki sposób, by w możliwie największym stopniu eksploatować swoich nabywców, wywierając na nich presję zakupu możliwie największej ilości komiksowych serii, zeszytów i wydań zbiorczych. W czasach, w których wszyscy oszaleli na punkcie wysokobudżetowych superbohaterskich filmów komiksy z gatunku superhero sprzedają się coraz słabiej i robią się coraz droższe. 

Odpowiedź na pytanie „Czemu?” jest… bardzo skomplikowana i ma wiele wspólnego ze sposobem, w jaki komiksy są dystrybuowane i sprzedawane, z nawykami konsumenckimi czytelników i nawykami wydawniczymi wydawnictw, z malejącą rolą prasy drukowanej jako źródła niekosztownej rozrywki oraz ze sposobem, w jaki kryzys na rynku komiksowym z lat dziewięćdziesiątych zakołysał biznesową łodzią (niemal ją zatapiając) w takim stopniu, że fale unoszą się do dnia dzisiejszego. I nie, nie ma niczego wspólnego z dyktaturą politycznej poprawności, na wypadek gdyby ktoś się nad tym zastanawiał. Od czasu do czasu czynione są kroki w celu porządkowania tego galimatiasu, jednak prędzej czy później sytuacja zawsze wraca do poprzedniego stanu. 

Niemiecki filozof szkoły frankfurckiej, Theodor Adorno, wiele miejsca w swoim dorobku intelektualnym poświęcił krytyce przemysłu kulturalnego – tekstom kultury produkowanym w niemal zautomatyzowany sposób, jak seryjne wyroby fabryczne. Avengers: Impas jest takim właśnie komiksem – skrojonym i zaprojektowanym dokładnie w taki sposób, by stanowił maszynkę do wyciągania pieniędzy od grupy konsumenckiej, do której został skierowany. Nie dlatego, że jego twórcy mieli coś interesującego do powiedzenia, nie dlatego, że ktoś chciał przeczytać tę historię, ale dlatego, że za jej pomocą można było wycisnąć trochę więcej pieniędzy od ludzi czytających serie, w zakres których wchodzi ten crossover. Nie wszystkie komiksy superbohterskie takie są. Ba – nie wszystkie komiksy Marvela tak wyglądają, bynajmniej. Ten jednak taki właśnie jest i wydaje mi się, że rolą krytyka kultury popularnej w dzisiejszym świecie jest, między innymi, pisanie o mechanizmach biznesowych, które stoją za powstawaniem takich produkcji. Komiks oczywiście odradzam, szczególnie w świetle faktu, że obecny rynek wydawniczy w naszym kraju oferuje mnóstwo alternatyw, znacznie lepszych i przynoszących większą satysfakcję z lektury.

Egzemplarz recenzyjny dostarczyło wydawnictwo Egmont

piątek, 5 października 2018

RECENZJA: Invincible – tom 1

fragment grafiki z okładki, całość tutaj.
Invincible to najlepszy komiks superbohaterski we Wszechświecie – tak przynajmniej obwieszcza nam okładka każdego zeszytu oryginalnego amerykańskiego wydania. Brzmi to dość buńczucznie, ale po przypomnieniu sobie (dzięki życzliwości Egmontu) pierwszego tomu tej opowieści z niejakim zaskoczeniem stwierdzam, że… cóż, niewykluczone. Invincible jest jednym z najlepszych komiksów w konwencji superhero, z jakim miałem w swoim życiu do czynienia. Komiks znam już od bardzo dawna – od mniej więcej czterdziestego numeru czytałem go na bieżąco, w miarę ukazywania się nowych zeszytów w USA i był to prawdopodobnie najdłuższy komiksowy cykl wydawniczy, któremu towarzyszyłem przez lata. Do pierwszego tomu Invincible wracam więc trochę na zasadzie spotkania ze starym przyjacielem. Jest to też dla mnie szansa sprawdzenia, jak pierwsze rozdziały tej liczącej sto czterdzieści cztery zeszyty opowieści przetrwały próbę czasu. 

Okazuje się, że całkiem nieźle. Invincible jest ostentacyjnie wręcz sztampową historią superbohaterską, ale tę sztampowość bardzo mądrze ogrywa niespodziewanymi krokami w bok w najmniej spodziewanych momentach i okolicznościach. Dobrym przykładem jest chociażby sam punkt wyjścia fabuły – główny bohater komiksu, nastoletni Mark Grayson pewnego dnia odkrywa u siebie niezwykłe, nadprzyrodzone umiejętności. Wyrobiony czytelnik komiksów superbohaterskich jest w stanie przewidzieć, co będzie dalej – powolne oswajanie się z nową, niespodziewaną sytuacją, próby pogodzenia superbohaterskiego życia z tym licealnym, ukrywanie swojej podwójnej tożsamości przed rodzicami… każda osoba, która kiedykolwiek czytała więcej niż kilka komiksów o trykociarzach, bez najmniejszego problemu dośpiewa sobie, co czeka ją na kolejnych kartach komiksu. 

I się pomyli. Ojciec Marka sam jest bowiem superbohaterem i główny bohater doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że pewnego dnia również i u niego zamanifestują się nadludzkie talenty. Zamiast szoku mamy więc nastąpienie spodziewanej i oczekiwanej już od jakiegoś czasu sytuacji. Zamiast eksperymentowania z nowymi możliwościami – oswajanie się z nimi pod okiem doświadczonego mentora. Oczywiście nie jest to jakieś rewolucyjne odejście od ustalonej formuły, ale w tym tkwi właśnie sedno – Robert Kirkman, scenarzysta komiksu, dość sprawnie operuje pewnymi fabularnymi kliszami i gdy tylko czytelnik ma już przeświadczenie, że wie, w jakim kierunku nastąpi zwrot akcji… robi coś niespodziewanego. Albo i nie – czasami zużyty schemat jest zużytym schematem, ale na dłuższą metę to nie ma znaczenia, ponieważ czytając Invincible po pewnym czasie czytelnik wypracowuje sobie domyślną podejrzliwość i zaczyna spodziewać się niespodziewanego. A wtedy scenarzysta serwuje dość przewidywalny tok wydarzeń, pozostawiając czytającą komiks osobę w stanie zdezorientowania. Wszystko to sprawia, że Invincible cały czas jest narracyjną grą z czytelnikiem, co sprawia, że komiks czyta się z nieprzerwaną uwagą. Nie wiesz, co się za chwilę stanie w tym komiksie – chyba, że go przeczytasz, do czego zresztą gorąco zachęcam. 

Takie zabiegi po pewnym czasie stałyby się irytujące, gdyby nie stała za nimi bardzo dobra charakteryzacja postaci i przemyślana fabuła. Wbrew temu, co napisałem wyżej, Kirkman nie ogranicza się bowiem do przekomarzania się z czytelniczymi oczekiwaniami dla samego przekomarzania – budowana od samego początku fabuła do czegoś zmierza i robi to bardzo konsekwentnie. Niestety najsłabszym elementem komiksu jest jego główny bohater i, mimo ogromnych starań scenarzysty, tak już zostaje do samego końca. Mark jest trochę za bardzo nijaki i jeśli po przeczytaniu pierwszego tomu nie będzie nawet pamiętali, jak chłopak ma na imię, nikt nie będzie mógł mieć do Was pretensji. Problemem jest fakt, że w tym jednym przypadku scenarzysta nie pozwala sobie na żadne interesujące subwersje - Mark jest prostodusznym sztubakiem, który brak życiowego doświadczenia nadrabia wielkim sercem i lojalnością wobec przyjaciół. Nie ma w nim absolutnie niczego ciekawego. Przytrafiają mu się ciekawe rzeczy, wokół niego obracają się fascynujące osobowości, jest osią fascynujących wydarzeń… ale jako postać sama w sobie jest przeraźliwie wręcz nudny. Nie jest to może jakimś ogromnym problemem, bo Mark daje się lubić, ale po pewnym czasie obcowanie z nim zaczyna nużyć. 

Rysunkowo komiks prezentuje się w bardzo… specyficzny sposób. Za szatę graficzną Invincible odpowiada dwóch rysowników – Cory Walker, który zilustrował siedem pierwszych rozdziałów oraz Ryan Ottley, który przejął po nim pałeczkę i pozostał z komiksem do samego końca (Walker gościnnie wrócił na kilka numerów wiele lat później). Obaj artyści mają na tyle zbliżone style rysunku, że mniej uważnym czytelnikom może umknąć, że nastąpiła jakaś zmiana. Ilustracje są stosunkowo uproszczone, co z początku może budzić mieszane uczucia, bo komiks wygląda nieco sterylnie, ale po pewnym czasie można do tego przywyknąć i cieszyć się czytelnymi ilustracjami. Obaj rysownicy (szczególnie Ottley) mają tendencję do wtórnego wykorzystywania użytych już kadrów albo przerysowywania ilustracji celem zaoszczędzenia sobie pracy – scenarzysta wrzucił zresztą do komiksu przecudowny gag na ten temat – ale w żadnym razie to nie przeszkadza, bo tego typu drogi na skróty nie są nadużywane. Polskie wydanie komiksu prezentuje się naprawdę dobrze – pierwszy tom to dość sympatyczny „grubasek” (trzynaście pierwszych zeszytów oryginalnego wydania plus sporo dodatków) w twardej oprawie i z porządnym tłumaczeniem. 

Invincible to najlepszy komiks superbohaterski we Wszechświecie – oczywiście, dla pewnej określonej, specyficznej definicji słowa „najlepszy”, ale fakt pozostaje faktem, jeśli macie ochotę na jakąś superbohaterską serię komiksową ze wszystkimi zaletami gatunku i niemal bez żadnych właściwych wad, Invincible prawdopodobnie jest najlepszym wyborem dostępnym na polskim rynku.

Egzemplarz recenzyjny dostarczyło wydawnictwo Egmont

piątek, 29 czerwca 2018

Z wielką iniemamocą…

fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj.

Supermoce często bywają metaforą tej czy innej cechy wyróżniającą jakąś mniejszość społeczną. Czasami, jak w przypadku X-Men, są odniesieniem do etniczności. W australijskim serialu telewizyjnym Cleverman inność tak zwanych kudłaczy – nadprzyrodzonej mniejszości etnicznej, która z niewyjaśnionych powodów z dnia na dzień pojawiła się na ulicach miast – ma podłoże rasowe. W Iniemamocnych natomiast nadprzyrodzony aspekt herosów jest metaforą przywileju. Film opowiada o rodzinie superbohaterów założonej przez zmuszonej do nudnej, codziennej egzystencji szarych zjadaczy chleba – ich wybitny potencjał tłamszony jest przez społeczeństwo, które wpycha ich w swoje sztywne ramy, co podkreślone jest przez wykonywany przez Boba „Mr. Incredible” Parra zawód – niegdysiejszy heros został pozbawionym indywidualizmu trybikiem w korporacyjnej machinie. Fakt, że odebrano mu jego przywilej – możliwość swobodnego posługiwania się nadprzyrodzonymi mocami – budzi w nim frustrację, z którą nie jest w stanie sobie poradzić. 

Jednym z najsłynniejszych sloganów powiązanych z etosem superbohaterskim jest słynne credo wujka Bena „Z wielką mocą idzie wielka odpowiedzialność”. Problem polega na tym, że żadne z Iniemamocnych nie używa swoich nadprzyrodzonych umiejętności w jakiś specjalnie odpowiedzialny sposób. Jeszcze za czasów swojej świetności Mr. Incredible kompletnie miesza priorytety swoich działać (ratuje kota, który nie potrafi zejść z drzewa zamiast łapać uciekającego przestępcę). Nie panuje nad swoimi emocjami i we frustracji niszczy własny samochód. Gdy wraz z przyjacielem z dawnych lat postanawiają uratować ludzi z płonącego budynku, marnują czas na niepotrzebne kłótnie w trakcie akcji, narażając życie osób, które ratują. O ile sytuacja, przez którą Mr. Incredible (i, wraz z nim, reszta superbohaterów) stracił możliwość swobodnego działania jako peleryniarz jest zaprojektowana tak, by odpowiedzialność za spowodowaną katastrofę nie znajdowała się po jego stronie, o tyle… trudno nie zauważyć, że i tak wiele jego zachowań niesie za sobą niepotrzebne ryzyko. 

Jednym z głównych tematów filmu jest wyjątkowość i to, w jaki sposób powinna być traktowana. Czy wybitnie uzdolnione jednostki powinno „przycinać się” do standardów społeczeństwa czy może lepiej pozwolić im rozwijać swoją wyjątkowość i w ten sposób ulepszać świat? Tak zadane pytanie obnaża jednak główny problem filmu – wyjątkowość utożsamia z przywilejem posiadania supermocy. Mr. Incredible jest sfrustrowany tym, że społeczeństwo pozbawiło go tego, co czyniło go kimś lepszym od innych – możliwości fizycznego górowania nad resztą społeczeństwa. Gdyby chodziło mu wyłącznie o to, o co w klasycznie pojmowanym superbohaterstwie najważniejsze – czyli pomaganie innym osobom – mógłby bez najmniejszego problemu znaleźć sobie zajęcia, w których byłby w stanie realizować potrzebę pomagania innym. Od wolontariatu po kampanie społeczne, od uczestnictwa w animowaniu kultury po ochotniczą straż pożarną – bohaterem jest się nie dlatego, że posiada się moce, bo one są jedynie narzędziem ułatwiającym to, o co w superbohaterstwie chodzi, czyli wywieranie pozytywnego wpływu na otoczenie. Superman nie jest „super” dlatego, że potrafi latać i strzelać promieniami z oczu, ale dlatego, że ze wszystkich sił stara się uosabiać to, co w ludziach najlepsze i najszlachetniejsze. Kapitan Ameryka (filmowy, ale ten komiksowy zresztą również) nie stał się bohaterem w momencie, gdy wstrzyknięto mu super-serum – był nim już wtedy, gdy jako zdyszane chuchro rzucił się na lipny granat w trakcie ćwiczeń na poligonie, by własnym ciałem ochronić znajdujących się w pobliżu ludzi. Bohaterowie Iniemamocnych nie myślą zbyt wiele o innych ludziach. Gdy Mirage daje Bobowi szansę na ponowne przywdzianie kostiumu, pierwszą jego misją jest nie ratowanie ludzkich istnień, tylko ocalenie wartościowej technologii, która wymknęła się spod kontroli jej właścicielom. Nie przeszkadza mu to – nie poświęca temu żadnej głębszej myśli, bo w istocie rzeczy nie o polepszanie życia innym chodzi mu w całej tej zabawie w superbohaterstwo, tylko polepszanie swojego własnego. 

To właśnie brak pryncypiów i moralnego pionu jest przyczyną wszystkich nieszczęść, jakie spadają na rodzinę Iniemamocnych oraz całą społeczność ex-superbohaterów. Gdy w prologu pojawia się Buddy – młody chłopak, który co prawda nie posiada supermocy, ale nadrabia to pomysłowością, żyłką wynalazcy i zapałem – Mr. Incredible odrzuca jego prośbę, sugerując, że osoba bez wrodzonych super-umiejętności nie może być bohaterem. Pomyślcie przez chwilę, co musiał czuć ten dzieciak, dla którego Mr. Incredible był źródłem inspiracji i marzeń, wzorem do naśladowania oraz moralnym kompasem. Chłopak wyraźnie całą swoją małoletnią identyfikację oparł na byciu takim jak on, na aspiracji do pozostania superbohaterem, w jednej z późniejszych scen widzimy zresztą jego pokój, dosłownie wytapetowany zdjęciami i plakatami z Mr. Incredible. I gdy w końcu staje twarzą w twarz z prawdopodobnie najważniejszą osobą w jego obrazie świata, co słyszy? Nigdy nie będziesz taki, jak ja. Wyobraźcie sobie, że macie tych kilkanaście lat i mówi to do was osoba, którą uznawaliście za wzór do naśladowania. Porzuć wszystko, w co do tej pory wierzyłeś, odrzuć jakiekolwiek pryncypia przyjąłeś i przestań się starać, ponieważ niektórzy ludzie rodzą się wyjątkowi – a ty do nich nie należysz. Czy nie złamałoby was to kompletnie? Nietrudno mi wyobrazić sobie tego błyskotliwego, niedoświadczonego i pełnego zapału oraz dobrych chęci chłopca, który nagle dowiaduje się, że czegokolwiek by nie uczynił, nigdy nie będzie godny stanąć w jednym szeregu z ludźmi, których kochał, szanował i podziwiał. Nie dlatego, że zrobił coś źle, że za mało się starał, że popełnił jakiś błąd – ale dlatego, że urodził się niewłaściwy. Mógł mieć błyskotliwy umysł, dzięki któremu tworzył wynalazki, za pomocą których był w stanie zniwelować różnicę potęgi między sobą, a superludźmi, mógł mieć dobre chęci, mógł być zdeterminowany (determinacji, jak pokazał prolog filmu, zdecydowanie mu nie brakowało), ale to wszystko było na nic, bo w oczach osoby, o której szacunek tak mocno zabiegał zawsze będzie niedogony miana superbohatera – ponieważ urodził się ułomny. 

Dla Mr. Incredible’a superbohaterstwo było przywilejem ludźmi posiadających supermoce – moc była jedynym, co się tak naprawdę liczy. Nic zatem dziwnego, że Buddy (już jako złoczyńca pod pseudonimem Syndrome) podświadomie przyjął ten sam wadliwy sposób myślenia, który przejawiał Mr. Incredible: niektórzy ludzie są po prostu lepsi od innych i to jest nie do przeskoczenia. Dlatego jedynym sposobem na rozwiązanie tego impasu, jedynym sposobem na zostanie czempionem jest pozbycie się wszystkich tych, którzy są lepsi. Skoro nie da się im dorównać w żaden inny sposób, skoro urodzenie i idące za nim prerogatywy determinują obiektywną „lepszość”, rozwiązanie jest tylko jedno – zniszczyć tę obiektywną lepszość, wypalić ją do gołej ziemi tak, by nie istnieli żadni obiektywnie lepsi ludzie, by każdy miał szansę być „super”, zaczynając z czystą kartą, bez kłopotliwego dziedzictwa. Syndrome jest potworem i co do tego nie ma wątpliwości – ale jest potworem ukształtowanym przez określone okoliczności. Chce być bohaterem z poczucia urażonej dumy oraz egoistycznej potrzeby zaspokojenia własnego ego – dokładnie z tych samych powodów, z których bohaterem jest Mr. Incredible. 

Wiem, co – być może – niektórzy z Was sobie myślą. „No cóż, niektórzy ludzie faktycznie są w pewnych rzeczach lepsi od innych i jest to fakt”. Co jest oczywiście prawdą – są ludzie silniejsi i słabsi fizycznie. Są tacy, którzy mają dużą odporność psychiczną i osoby ze skłonnościami do niestabilności. Są osoby utalentowane muzycznie i tacy, którzy nie potrafią śpiewać, choćby posłać ich do najlepszych szkół muzycznych. Tyle tylko, że profesja superbohatera nie jest przecież bezpośrednio uzależniona od posiadania supermocy. Tacy bohaterowie jak Batman, Hawkeye czy Iron Man fizycznie są (na ogół) stuprocentowo zwyczajnymi osobami – jednak kombinacja inteligencji, determinacji, treningu i technologii sprawiła, że są w stanie walczyć ramię w ramię z bogami, kosmitami, mutantami i superżołnierzami. I Buddy miał przecież tę kombinację – w wieku kilkunastu lat wynalazł funkcjonalne buty rakietowe i zdołał włamać się do samochodu Mr. Incredible’a. Nie istniał żaden logiczny powód, dla którego nie mógłby brać udziału w superbohaterskich eskapadach – jedyne, czego mu brakowało to doświadczenie, a tego przecież nie da się nauczyć inaczej, niż w praktyce, najlepiej pod okiem mentora. Problemem były za to irracjonalne uprzedzenia Boba, który dzielił świat na lepszych i gorszych i to w tej drugiej kategorii umieścił Syndrome’a – tylko dlatego, że urodził się on bez mocy. 

I tu musimy przejść w końcu do kwestii przywilejów. W świecie The Incredibles supermoce są przywilejem właściwym jedynie nielicznym – osobom, które się z nimi urodziły i mogą zostawać dzięki nim superbohaterami. Na marginesie swojego złowieszczego planu Syndrome wspomina o sprzedaży patentów wyprodukowanej przez siebie technologii, by upowszechnić pośród zwyczajnych ludzi substytut nadprzyrodzonych mocy, konkludując, że wszyscy będą wtedy wyjątkowi – a zatem nie będzie wyjątkowy nikt. Ta fraza – „Jeśli wszyscy są wyjątkowi, to nikt taki nie jest” przewija się przez cały film i stanowi jego wyraźny temat przewodni. W ten sposób film buduje narracje, w której upowszechnienie dotychczasowego przywileju jest ukazane jako coś negatywnego – jeszcze jedno upokorzenie dodane do porażki poniesionej przez rodzinę Iniemamocnych. Jest to o tyle frapujące, że historia niejednokrotnie pokazywała, iż demokratyzacja przywilejów wcześniej właściwych wyłącznie wąskiej grupie zawsze koniec końców prowadzi do pozytywnych rezultatów. 

Weźmy choćby edukację, która – nie licząc pieniędzy – jest jedną z największych supermocy istniejących na naszym świecie. W czasach, w których dostęp do edukacji posiadały jedynie osoby legitymujące się odpowiednią pozycją społeczną i dochodami supermoc piśmiennictwa i nadprzyrodzona umiejętność czytania były rzadkie. Przywilej edukacji oznaczał, że dostęp do wiedzy, swobodnego realizowania życiowych zamierzeń i poszerzania własnych horyzontów intelektualnych przynależny był tylko nielicznym. Niewyedukowany człowiek skazany był na prowadzenie życia swoich rodziców, bez realnych nadziei na poprawę swojego losu. Wszystko to zaczęło zmieniać się wraz z upowszechnianiem się publicznych systemów szkolnictwa – przywilej grzania się przy kaganku oświaty został upowszechniony, supermoc czytania, pisania i liczenia nagle trafiła do znacznie większej liczby ludzi. Świat zaczął się zmieniać – na lepsze. Oczywiście, nie wszyscy korzystali z tych nowo nabytych umiejętności w sposób moralny i odpowiedzialny. Wiedza to naprawdę potężna supermoc – wiele zbrodniczych ideologii czy niebezpiecznych wynalazków nie pojawiłoby się na naszym świecie, gdyby nie to, że ktoś nieodpowiedni odebrał edukację. Nie zmienia to jednak faktu, że pozytywy znacznie przeważają nad negatywami. Nie wszystkim się to oczywiście podobało – wyedukowane społeczeństwo jest mniej potulne, bardziej wymagające, świadome własnego potencjału i możliwości. Tym, którzy do tej pory cieszyli się wyłącznym przywilejem posiadania wykształcenia nie w smak było, że stracili swoją dominującą pozycję. 

Ale tak jest zawsze gdy jakaś grupa społeczna zmuszona jest podzielić się metaforycznym kawałkiem tortu, który do tej pory uważała za swój własny. Gdy, w różnych częściach świata, kobiety zyskiwały prawo do udziału w wyborach, wielu mężczyzn z niechęcią czy wręcz otwartą wrogością podchodziło do tej idei. Mało tego, było całkiem sporo kobiet wyrażających sceptycyzm do tego pomysłu. Eksperyment z podzieleniem się z kobietami przywilejem decydowania o tym, jak będzie wyglądała otaczająca nas rzeczywistość zakończył się sukcesem w każdym kraju, w którym go przeprowadzono – w rezultacie otrzymaliśmy bardziej egalitarne społeczeństwa i większe spektrum perspektyw, z których patrzymy na świat i dzięki którym dokonujemy decyzji, jak zmieniać go na lepsze.  The Incredibles sugeruje, że miarą człowieka są wyłącznie jego przywileje i odbierając mu je, odbiera mu się jakąkolwiek wartość. Dlatego Mr. Incredible niemogący używać swoich mocy jest wyłącznie niepanującym nad swoimi emocjami frustratem. W świecie, w którym wszyscy współdzielą podobne mu moce czułby się zapewnię podobnie. Jeśli wszyscy są wyjątkowi – to nikt nie jest. Jeśli jednak to rzeczy, których czystym przypadkiem nie posiadają inni definiują twoją wyjątkowość, oznacza to, że tak naprawdę nigdy nie byłeś wyjątkowy. Jedynie uprzywilejowany. 

PS: Proszę, niech nikt nie przywołuje nonsensownego kontrargumentu „No to może dajmy wszystkim broń palną?”. My wszyscy mamy prawo do posiadania broni palnej (chyba, że są racjonalne powody – na przykład zdrowotne – by nam, jako jednostce, to prawo ograniczyć). Do dwa tysiące szesnastego roku obywatelom naszego kraju wydano ponad czterysta tysięcy pozwoleń na posiadanie broni palnej. Po prostu stosunkowo niewielu i niewiele z nas z tego prawa korzysta. Inna sprawa, że bardziej precyzyjną analogią byłoby tu prawo do prowadzenia samochodu, którym też można przecież zabić człowieka (jak supermocą), ale można go nim również uratować albo wykorzystać na dziesiątki innych sposobów. Jak supermoc.

sobota, 13 stycznia 2018

To (nie) tylko faza

fragment grafiki autorstwa Todda MacFarlane, całość tutaj.
Jednym z chyba najdziwniejszych fenomenów w komiksach superbohaterskich jest tak zwana elastyczna chronologia (sliding timeline). Weźmy takiego Spider-Mana. Pierwszy komiks z tym bohaterem ukazał się w 1962 roku, w piętnastym numerze magazynu Amazing Fantasy. Peter Parker w chwili swojego debiutu miał piętnaście lat. Gdyby czas w komiksowym uniwersum Marvela biegł tak, jak w naszej rzeczywistości, dziś ten bohater przekroczyłby siedemdziesiątkę i prawdopodobnie nie miałby już głowy do bujania się na pajęczynie nad Manhattanem. Szybki rzut oka w najnowszy komiksowy zeszyt serii Spider-Man ukazuje nam tego samego Petera Parkera jako młodego mężczyznę będącego jeszcze przed trzydziestką. Czy zatem współczesne komiksy rozgrywają się w latach siedemdziesiątych? Nic z tych rzeczy, kolejny rzut oka na bieżące tytuły zdradza bardzo współczesny, w niektórych miejscach wręcz futurystyczny wygląd świata przedstawionego. 

W komiksach Marvela, DC oraz większości innych superbohaterskich serii długodystansowych nikt się nie starzeje – ani obdarzeni nadprzyrodzonymi mocami superbohaterowie, ani obsada drugoplanowa. Mary Jane nie zestarzała się bardziej, niż Peter. Tymczasem, by zachować relewantność komiksowych opowieści, rzeczywistość wokół nich zmienia się tak, by jak najbardziej przypominała tę aktualną. To uproszczenie pokroju egzotycznych kosmitów biegle władających angielskim w serialach z uniwersum Stargate – kłócący się ze zdrowym rozsądkiem wybieg, którego nikt nie pali się tłumaczyć i racjonalizować, ale który w szerszym wymiarze ma jakiś sens. W Gwiezdnych Wrotach umożliwia to łatwiejsze komponowanie fabuły. W Marvelu – zakonserwowanie ikonicznych, dochodowych postaci w fabularnej bezczasowej bańce, dzięki czemu nigdy nie pojawi się ryzyko, że przestaną przynosić zyski wydawnictwu. To paradoks możliwy tylko na kartach komiksowych zeszytów (oraz książek) – wiecznie młodzi bohaterowie w wiecznie zmieniającym się i przekształcającym świecie. 

Problem polega na tym, że takie rozwiązanie przynosi ze sobą nieuniknione skutki uboczne – w praktyce niemożliwym jest znaczący rozwój takiej postaci. Co w przypadku superbohaterów niesie ze sobą masę niefortunnych implikacji, ponieważ wielu z nich zyskało swoje moce w rezultacie jakiejś traumy, z którą walka jest głównym motorem napędowym fabuły. Batman jest zbyt dochodowy, by otrząsnął się w końcu z traumy utraty rodziców i odwiesił swój kostium na kołku. Punisher nigdy nie porzuci swojej wendetty. Bruce’owi Bannerowi nigdy nie uda się permanentnie usunąć Hulka ze swojego życia. Każdy z nich uwiązany jest do swojego najbardziej rozpoznawalnego wizerunku, który od czasu do czasu można naginać, czasami nawet negować, ale prędzej czy później wszystko wróci do normy, jak naprężona membrana, z której ktoś zdejmie położony na niej obciążnik. 

Lewis „Linkara” Lovhaug w jednej ze swoich wideorecenzji w bardzo gniewny sposób skrytykował tę tendencję, która zniszczyła dla niego postać Spider-Mana – Peter Parker, w mitologii którego fraza o wielkiej odpowiedzialności pełni rolę wręcz definiującą rolę, nigdy tak naprawdę nie dorośnie, by wciąż w końcu tę odpowiedzialność na własne barki. Spider-Man musi być młody – nawet jeśli z jednego końca młodości udało mu się przez te pięćdziesiąt lat przepełznąć w końcu na drugi, to już koniec. Peter Parker nigdy nie założy rodziny, nie stanie się dojrzałym mężczyzną, nie doczeka się dzieci – a jeśli nawet, to wcześniej czy później zostanie to wymazane, by powrócić do młodzieńczego i beztroskiego Pajęczaka, którego znamy. Bardzo niewiele komiksów superbohaterskich opowiada o dojrzewaniu, a te, które to robią – jak właśnie Spider-Man – robią to tak długo, że w końcu zaczynają zmieniać się w karykaturę tej opowieści. Scenarzyści zawsze wymyślą jakiś sposób, by Bruce Banner musiał na powrót obudzić w sobie Hulka, by Bruce Wayne obudził w sobie traumę – zbyt wiele pieniędzy mogłoby nie zostać zarobionych, gdyby stało się inaczej. 

Co gorsza, w ekranizacjach zaczyna wyglądać to podobnie. Spójrzmy choćby na Iron Mana, który w trzecim filmie sugeruje, że raz na zawsze kończy z superbohaterstwem, by w Avenger: Age of Ultron jak gdyby nigdy nic fruwać sobie radośnie w swojej zbroi. Prędzej czy później, jak w filmach z serii X-Men Robert Downey Jr. najpewniej zostanie podmieniony przez innego aktora i ponownie utknie w nieskończonej pętli nowych twarzy utrzymujących przy życiu niezmiennie zawadiackiego playboya o złotym sercu. A kinowy Spider-Man? Jeśli historia tej postaci na wielkim ekranie stanowi jakąś wskazówkę, oznacza to, że jeszcze niejednokrotnie zobaczymy na ekranie wykrwawiającego się wujka Bena. Na dłuższą metę wygląda to niesamowicie wręcz depresyjnie – bohaterowie uwięzieni są w swoich rolach. Ich nadprzyrodzone moce stają przekleństwami, ich życiowe historie odpowiednikiem Czyśćca (w najlepszym wypadku), w którym zmuszeni są odtwarzać raz po raz te same narracje i walczyć z wciąż tymi samymi powracającymi zza grobu przeciwnikami. Na tym tle zadziwiająco odmiennie wyglądają Power Rangers. To serial pod wieloma względami specyficzny i mam tu na myśli nie tylko jego estetykę czy genezę, ale także – przede wszystkim – sposób, w jaki ujęte jest tam superbohaterstwo. Tak, bohaterowie zyskują nadprzyrodzone moce, ubierają się w kolorowe kostiumy, ukrywają swoją tożsamość i działają przeciwko nadprzyrodzonemu zagrożeniu. Istnieją jednak dwie, moim zdaniem kluczowe, różnice, które sprawiają, że Power Rangers oferują znacznie zdrowszą odmianę superbohaterstwa. 

Pierwszą z nich jest fakt, że niemal zawsze Wojownicy otrzymują swoje moce nie wskutek tragicznego wypadku, nabytej traumy czy nieudanego eksperymentu, ale dlatego, że przyjęli czyjąś ofertę lub odpowiedzieli na prośbę o pomoc. Zordon, nim wysłał swoich pupili do walki, najpierw zapytał bohaterów o to, czy zgodzą się wziąć tak wielką odpowiedzialność na swoje barki. Decyzyjność jest czymś kluczowym. Opowieści pokroju „walczę ze złem, ponieważ obwiniam się o śmierć bliskiej osoby” czy „zabijam morderców, ponieważ mordercy zabili moją rodzinę”, choć efektowne i otwierające pole do wielu ciekawych historii, są również na wielu poziomach problematyczne. Opowieść pod tytułem „walczę ze złem, ponieważ moje poczucie moralności jest rozwinięte w taki sposób, że gotów jestem poświęcić swoje bezpieczeństwo i komfort, by komuś innemu nie stała się krzywda” wydaje mi się bardziej kusząca. Supermanem możesz zostać wyłącznie, jeśli jesteś ostatnim żywym mieszkańcem planety Krypton. Batmanem możesz zostać wyłącznie, jeśli twoi bogaci rodzice zginą zastrzeleni w jakiejś alejce. Power Rangerem możesz zostać wyłącznie, jeśli świadomie podejmiesz taką decyzję. W ostatnim odcinku tzw. Ery Zordona (sześciu pierwszych sezonów składających się na w miarę spójną, ciągłą narrację) Mięśniak i Czacha, dwóch mugoli, odważnie deklaruje, że są Power Rangerami. Nie mają mocy, wielkich robotów czy wsparcia kosmicznych sił. Mają tylko swoją odwagę i wolę poświęcenia się dla innych. I to wystarcza – pozostali na polu walki Rangerzy decydują się ujawnić im swoją tożsamość. Jedną z reguł Zordona był kategoryczny zakaz ujawniania swojej tożsamości komukolwiek innemu, niż innym Rangerom – więc Wojownicy nie złamali tego zakazu, bo dobrze zrozumieli, w czym tkwi sedno bycia Power Rangerem. 

Decyzyjność jest ważna – ponieważ jest podstawą upodmiotowienia bohatera i pozwala mu na zachowanie kontroli. Spider-Man nie podjął decyzji o nabyciu pajęczych mocy, zyskał je w wyniku wypadku. Bruce Wayne zapewne nie zostałby Batmanem, jeśli jego rodzice by przeżyli. Tacy bohaterowie w mniejszym lub większym stopniu nie byli kowalami swojego losu – nie tyle zdecydowali się na karierę superbohatera, co zostali wepchnięci w tę rolę przez własne traumy i poczucie winy. Nic dziwnego, że nie są w stanie z nich zrezygnować. To druga kluczowa kwestia, która odróżnia mit superbohaterstwa Power Rangers od większości komiksowych – gdy nadchodzi ich czas, są w stanie odwiesić spandeks na kołek i dalej żyć własnym życiem, superbohaterskie doświadczenia traktując jako inspirację do dalszego zmieniania świata na lepsze. Nikt nie wywiera na nich morderczej presji, nie trawią ich nieprzepracowane traumy. Wiedzą, że gdy nadejdzie nowe zagrożenie, zawsze znajdzie się ktoś, kto zdecyduje się przejąć ich rolę i wkroczyć do akcji. Gdy Kimberly była rozdarta między swoją karierą sportową, a obowiązkami Różowej Wojowniczki, Zordon uspokoił ją – nigdy nie miał zamiaru okradać swoich podopiecznych z ich życia i zmieniać w żołnierzy. Kimberly zrobiła miejsce nowej bohaterce – która również odeszła, gdy jej czas dobiegł końca, ustępując kolejnej Wojowniczce. Niektórzy Rangerzy czasami wracają – ale i wtedy jasnym jest, że superbohaterstwo było dla nich jednie etapem w życiu. W odcinkach, w których dawni bohaterowie na chwilę odzyskują swoje moce i wkraczają do akcji, by wspomóc obecną inkarnację drużyny, często widzimy, w jaki sposób żyją weterani – realizują swoje życiowe marzenia, biorą śluby, udzielają się społecznie i wspierają organizacje mające na celu wzmocnić ochronę naszej planety. 

To bajka, oczywiście – ale bajka znacznie mądrzejsza, niż wieczna spirala wciąż tych samych błędów i zapomnianych lekcji zakleszczonego w niekończącym się dzieciństwie Piotrusia Pana. Duża część (prawdopodobnie większość) superbohaterów rozpoczęła swoją działalność po wpływem nieprzepracowanej traumy. Spider-Man? Nieprzepracowane poczucie winy. Batman? Nieprzepracowana trauma po śmierci rodziców. Iron Man? Nieprzepracowany zespół stresu pourazowego. Lista ciągnie się bardzo długo – z najbardziej rozpoznawalnych wyjątków wymieniłbym Steve’a Rogersa i Clarka Kenta i myślę, że nieprzypadkowo Kapitan Ameryka oraz Superman są powszechnie uznawani za moralne drogowskazy przez superbohaterskie społeczności ich uniwersów. Zdecydowanie częściej pojawia się jednak dość efekciarski schemat genezy postaci – bohater doświadcza jakiejś życiowej tragedii, która staje się dla niego impulsem do podjęcia superbohaterskiej działalności. 

W zasadzie nie ma w tym niczego złego – w realnym życiu osoby, które przeżyły jakąś tragedię (wojna, molestowanie seksualne, przymusowa emigracja) często, po przepracowaniu własnej traumy pomagają innym osobom, które doświadczyły podobnych rzeczy, udzielając się wolontaryjnie, zakładając fundacje czy prowadząc kampanie informacyjne poszerzające świadomość odnośnie problemów społecznych, które doprowadzają do różnych nieszczęść. Problem polega na tym, że superbohaterowie najczęściej nie robią takich rzeczy – a jeśli nawet, to tylko w wymiarze lakmusowego papierka pokroju Bruce’a Wayne’a odpisującego sobie od podatku działalność charytatywną. Zamiast tego zakładają kostium i wyręczają stróżów prawa w ich pracy, niezależnie od tego, co sami zainteresowani mają na ten temat do powiedzenia. Oczywiście, taka jest konwencja – ale też konwencja nie jest czymś sztywnym, to zaledwie (aż) wypadkowa decyzji artystycznych, potrzeb rynku oraz przyzwyczajeń zarówno autorów, jak i czytelników. 

Wróćmy na moment do Power Rangers – konwencja serialu również jest motywowana czynnikami pozaartystycznymi. Przede wszystkim serial skierowany jest do bardzo młodego odbiorcy i nie ma on zbyt wielkich ambicji tworzenia wieloletniej więzi z konsumentem, co pozwala na płynne wymienianie bohaterów na nowych, bez obaw, że spowoduje to znaczący odpływ wyalienowanych zbyt daleko idącymi zmianami widów – odpływ i tak będzie nieunikniony, więc równie dobrze można regularnie przedstawiać nowe inkarnacje drużyny głównych bohaterów i bohaterek. Mit „założycielski” Power Rangers opiera się na dobrowolnym przyjęciu na siebie obowiązku obrony ludzkości przed zagrożeniem z zewnątrz (kosmosu, innego wymiaru, etc.), więc niemal wszystkie kolejne inkarnacje zespołu wpisują się w ten schemat – podobnie jak komiksowi superbohaterowie wymyślani dzisiaj posiadają w zasadzie ten sam etos, co ich dziadkowie z lat trzydziestych i czterdziestych. 

Konwencja komiksowych superbohaterów w zasadzie uniemożliwia im znaczący, konsekwentny rozwój charakterologiczny wiodący do określonego – czy jakiegokolwiek – końca. Z kolei konwencja Power Rangers wymusza taki rozwój. Chcę, żebyśmy się dobrze rozumieli, to nie jest kolejna blognotka, w której dowodzę, że Power Rangers jest najlepszą rzeczą na świecie (wcale tak nie uważam) i że każdy koniecznie powinien ją oglądać (tak również nie). Istnieją superbohaterskie opowieści posiadające definitywny, satysfakcjonujący koniec – komiks znanego z The Walking Dead Robera Kirmana Invincible jest jedną z takich rzeczy. Do niedawna był nią również Komiks Pisany Z Wielkiej Litery, czyli Watchmen, niestety jakiś czas temu wydawnictwo DC postanowiło – ku niezadowoleniu wielu czytelników – stworzyć kontynuację, w dodatku łączącą mitologię Watchmen z prymarnym uniwersum DC, co w praktyce oznacza, że Doktor Manhattan, Rorschach i Ozymandiasz najpewniej nigdy już nie zejdą z komiksowych kart, wpadając w ten sam kierat, w którym już od niemal wieku siedzi Superman, Batman i wiele innych postaci. 

sobota, 27 maja 2017

Przedsionek mrocznej ery

fragment okładki, całość tutaj.

Mało kto pamięta o tym komiksie – mało kto w ogóle go czytał. Opublikowana przez wydawnictwo Marvel dwunastoczęściowa miniseria Squadron Supreme z 1985 roku prawdopodobnie nigdy nie będzie wymieniana obok takich tytułów jak Watchmen, Kraven’s Last Hunt czy The Dark Knight Returns. W sumie słusznie, ponieważ nie jest aż tak przełomowa, jak powyższe wymienione. Nie broni się w dzisiejszych czasach, nie opowiada szokująco odważnej historii, nie jest nawet jakoś wybitnie napisana sama w sobie. Jest to po prostu bardzo, bardzo dobry komiks. Poza tym zawiera w sobie całkiem sporo odważnych (jak na tamte czasy), interesująco wyeksponowanych motywów dekonstruujących konwencję superbohaterską. 

Zacznijmy jednak od początku – tytułowy Squadron Supreme to pochodząca z alternatywnej rzeczywistości drużyna superbohaterów, która zadebiutowała w latach siedemdziesiątych na łamach serii Avengers. Od tamtego czasu regularnie pojawiała się na komiksowych kartach za każdym razem, gdy tylko jakiś scenarzysta chciał pobawić się ikonicznymi postaciami konkurencyjnego wydawnictwa DC bez towarzyszących temu licencyjnych komplikacji. Squadron Supreme stanowi bowiem marvelowy ekwiwalent Justice League of America, na tyle podobny, by stanowił czytelny punkt odniesień, ale na tyle odmienny, by uniknąć oskarżeń o plagiat. Jak już wspomniałem, Squadron Supreme rezyduje we własnej, alternatywnej rzeczywistości – i ta rzeczywistość przeżyła kataklizm, którego mimowolnymi sprawcami byli członkowie Szwadronu mentalnie kontrolowani przez superzłoczyńcę imieniem Overmind. Przez pewien czas cała planeta znajdowała się pod butem złoczyńcy, który podbiwszy Ziemię sposobił się już do ataku na inne światy. Szczęściem Squadron Supreme wyrwał się spod kontroli Overminda i zażegnał niebezpieczeństwo. Te wydarzenia przedstawione zostały na łamach serii Defenders i nadają one kontekst miniserii, o której chciałbym Wam opowiedzieć. 

Fabuła Squadron Supreme rozpoczyna się niedługo po opisywanych wyżej wydarzeniach. Świat liże rany po krwawej okupacji Overminda, Stany Zjednoczone Ameryki Północnej są posądzane o doprowadzenie do tej katastrofy znienawidzone przez inne narody świata, zaś sami superbohaterowie, którzy – chcąc, nie chcąc – byli twarzami krwawego reżimu muszą zmagać się nieprzychylnością opinii publicznej. W świetle powyższego Hyperion – szwadronowy odpowiednik Supermana i dowódca drużyny w jednej osobie – postanawia wykorzystać tę okazję, postawić wszystko na jedną kartę i odbudować świat nadając mu nowy, lepszy kształt. Skorzystać z nadprzyrodzonych mocy, jakie jemu i pozostałym członkom Szwadronu ofiarował los by zrobić coś więcej, niż latanie z miejsca na miejsce i gaszenie pożarów wywołanych przez ludzką głupotę i zapalczywość – stworzyć gatunkowi homo sapiens dosłowną utopię, w której wyeliminowane zostaną głód, ubóstwo i choroby. 

Nie wszystkim członkom drużyny podoba się ten pomysł – Nighthawk, szwadronowy odpowiednik Batmana, który oprócz bycia superbohaterem sprawuje również obowiązki prezydenta USA (i musi liczyć się z politycznymi reperkusjami niedawnych wydarzeń) sprzeciwia się próbom odgórnego narzucenia zwyczajnym ludziom sposobu życia, doskonale zdając sobie sprawę, jak olbrzymie ryzyko idzie wraz z próbami wdrożenia takiego planu. Posuwa się nawet do rozważenia zabójstwa Hyperiona, jednak lojalność wobec towarzysza broni okazuje się silniejsza. Ostatecznie Nighthawk podaje się do dymisji, ustępuje ze stanowiska prezydenta i schodzi do podziemia, zaś Hyperion i opowiadająca się za nim część szwadronu publicznie, w świetle kamer i blasku fleszy ściąga maski i składa obietnicę – przez najbliższy rok dokładać będzie wszelkich starań, by stworzyć raj na Ziemi, wszelkimi sposobami, jakie tylko uzna za właściwe. Potem ustąpi i pozwoli ludzkości zdecydować, na ile wdrożone przez superbohaterów zmiany im odpowiadają. Akcja komiksu rozciągnięta jest zatem na cały rok, a każdy numer pokrywa wydarzenia z plus-minus jednego miesiąca. Jak nietrudno się domyśleć, transformacja ziemskiego społeczeństwa w utopijną sielankę nie przebiega bez zgrzytów, z których tylko część spowodowana jest oporami różnych grup reakcyjnych – wiele innych (może nawet większość) bierze się z niedoskonałości samych superbohaterów. 

Już na wstępie muszę podkreślić, że Squadron Supreme jest produktem swoich czasów. To nie rewolucyjny kompozycyjnie Watchmen czy odważne narracyjnie Kraven’s Last Hunt – miniseria Marka Gruenwalda to esencja komiksowej poetyki lat osiemdziesiątych, z przesadnie ekspozycyjnymi dialogami, naiwnym zachowaniem niektórych bohaterów, zbędnymi ścianami tekstu i tak dalej. Nie mam zamiaru krytykować za to tego komiksu. Z dwóch powodów. Po pierwsze – nie sądzę, by sensownym była ocena komiksu w oderwaniu od jego kontekstu historycznego. Tak się po prostu kiedyś pisało, z takich a nie innych narzędzi narracyjnych się korzystało i w ten sposób kreowało się historie słowno-obrazkowe. Po drugie – według mnie w tym konkretnym przypadku konwencja Brązowej Ery komiksu superbohaterskiego znakomicie działa jako kontrapunkt dla rozgrywającej się na kartach Squadron Supreme opowieści. Mamy tu bowiem do czynienia z bohaterami przedstawionymi w klasyczny (dziś – archaiczny) sposób, szlachetnymi idealistami bez reszty poświęcającymi się dla dobra innych ludzi i pragnącymi uczynić świat lepszym. Problem polega na tym, że ich naiwny idealizm nie do końca odpowiada realiom świata zwyczajnych ludzi. 

Squadron Supreme to jeden z najwcześniejszych przykładów dekonstrukcji konwencji superbohaterskiej w amerykańskim mainstreamie komiksowym – miniseria ukazała się jeszcze przed Watchmen i The Dark Knight Returns. Mamy tu bohaterów mocno nieidealnych, czasami życiowo połamanych, mających problemy z własną psychiką, targanych moralnymi rozterkami niekiedy zaskakująco złożonej i nieoczywistej natury. Nuke – szwadronowa wersja Firestorma – uświadamia sobie, że jego moce spowodowały raka u jego rodziców, nieświadomych nadprzyrodzonych zdolności syna. Nieśmiertelna Power Princess – szwadronowa wersja Wonder Woman – nadal żyje w związku ze stojącym już nad grobem mężczyzną, z którym związała się czterdzieści lat wcześniej. I tak dalej – część z tych motywów jest zaledwie wyeksponowana bez pogłębionej eksploracji, części poświęcono całe zeszyty, jednak kontrast klasycznych w duchu postaci zmagających się z tak nieklasycznymi problemami bardzo korzystnie działa na odbiór komiksu. Widzimy tu postaci mające dobre chęci i tymi dobrymi chęciami brukujące coś, co pewnego dnia może stać się Piekłem. 

To niezwykłe, jak komiks napisany przeszło trzy dekady temu eksploruje motyw „superbohater robi to, co uznaje za słuszne” lepiej, niż współczesny kinowy film Captain America: Civil War z jego wymuszonym symetryzmem. W pewnym momencie jeden z bohaterów komiksu mówi nawet coś, co wygląda niemal jak polemika z kinowym Civil War: „Co się stanie, gdy nas zabraknie? Czy możemy zaufać, że przyszłe pokolenia będą korzystały z tej wolności narzucania innym własnego zdania w równie szlachetny i bezinteresowny sposób, jak my?”. Squadron Supreme przy całej swojej przaśności i toporności w rozważaniu tych problemów nadal robi to w znacznie bardziej odpowiedzialny, przemyślany sposób. Jasne, nawet biorąc poprawkę na czas powstania i konwencję nie jest to idealny komiks – momentami cierpi na zbyt rozwodnioną fabułę i marnowanie potencjału poruszanych wątków, w dodatku niektóre zagrania fabularne zestarzały się dość brzydko (szczególnie te dotyczące bohaterek), jednak wciąż jest to frapujący i warty przeczytania komiks. 

Ostatnią wolą Marka Gruenwalda było skremowanie jego doczesnych szczątków i zmieszanie prochów z tuszem wykorzystanym do druku zbiorczego wydania Squadron Supreme – już samo to pokazuje, jak ważnym dla twórcy był ten komiks. Myślę, że nawój sposób był również ważny dla rozwoju mainstreamowego superhero, nawet jeśli dzieła Millera i Moore’a przyćmiły go i zepchnęły na historyczny margines. Dla mnie to mały skarb – ten komiks podobnie jak opisywany jakiś czas temu The Twleve stanowi rzadki w Marvelu przypadek, gdy śmierć postaci naprawdę coś znaczy, a ewolucja charakterologiczna bohaterów nie jest iluzoryczna. Nie jest to rzecz, którą poleciłbym niedzielnemu czytelnikowi, ale jeśli ktoś jest fanem komiksu superbohterskiego i nie zna jeszcze Squadron Supreme, moim zdaniem powinien jak najszybciej nadrobić tę zaległość.

sobota, 22 kwietnia 2017

Razem jesteśmy czymś więcej

fragment grafiki autorstwa Grega Samllwooda, całość tutaj.

Jeżeli ktoś czyta mojego bloga od dłuższego czasu, zapewne doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jestem ogromnym fanem Power Rangers. Zaczęło się w latach dziewięćdziesiątych, od dziecięcej fascynacji tandetnym, ale niesamowicie dynamicznym serialem lecącym w sobotnie poranki na Polsacie, potem nastąpił wieloletni okres uśpienia, aż moje umiłowanie do Wojowników w barwnych kostiumach na nowo eksplodowało kilka lat temu, gdy jak szalony nadrabiałem sezony, których do tej pory nie obejrzałem, na bieżąco zresztą dokumentując moje postępy na blogu. A potem gruchnęła wiadomość o tym, że ruszyła produkcja pełnometrażowego filmu kinowego z hollywoodzkim budżetem i oczywiście nie mogłem nie być bardziej szczęśliwy. Nigdy nie czułem emocjonalnego zaangażowania w takie marki jak Star Wars czy James Bond, więc kolejne odsłony tych filmowych serii nie budziły mojego entuzjazmu. W tym wypadku było jednak inaczej – chciałem obejrzeć ten film i nie mogłem się doczekać dnia jego premiery. Przed wejściem do kina czułem to, co czuł każdy Trekkie przed premierą filmu Star Trek J.J. Abramsa. Niestety, po wyjściu z kina również czułem to, co zapewne czuł każdy Trekkie po premierze filmu Star Trek J.J. Abramsa. 

No dobrze, może nie było aż tak źle, bo mimo wszystko najnowszy film Power Rangers jest – summa summarum – całkiem przyzwoitym filmem superbohaterskim (choć trochę daleko mu jednak do marvelowskiej średniej), to jednak ja oglądałem go nie jako niedzielny widz, który mętnie kojarzy elementy mitologii serialowego pierwowzoru i nie ma wobec filmu żadnych sprecyzowanych oczekiwań, ale jako fan, który zna serial o podszewki, wie czym Power Rangers jest, czym być potrafi i ma dość określoną wizję tego, jaki powinien być ten film. Oczywiście nie oznacza to, że film krytykuję, ponieważ nie spełnia on moich oczekiwań – krytykuję go, ponieważ ma pewne oczywiste wady, które są od tych określonych oczekiwań zupełnie niezależne. Żeby nie było, posiada również zalety. Tak jak pisałem wyżej, Power Rangers nie jest żadną katastrofą na miarę ostatniego Fantastic Four, czego po cichu się obawiałem… co nie zmienia faktu, że gdybym miał wymienić jego mocne i słabe punkty, to tych drugich byłoby jednak więcej. 

Chyba największą bolączką Power Rangers jest jego tempo – ponad połowa filmu stanowi podprowadzenie pod finałową walkę, która jednak rozczarowuje. Jeśli ktoś planuje obejrzeć Power Rangers, sugeruję nastawienie się na dość długie budowanie obrazu sytuacji oraz ekspozycję charakterologiczną poszczególnych bohaterów. Ma to oczywiście swoje dobre strony, ponieważ dzięki temu jesteśmy w stanie lepiej poznać głównych bohaterów oraz ich polubić, ale niestety trwa to odrobinę zbyt długo – pod koniec nawet już trochę traciłem cierpliwość, choć polubiłem wszystkich bohaterów i bohaterki. W ogóle piątka tytułowych postaci jest bardzo dobrze i odważnie skonstruowana. Odważnie – ponieważ scenarzyści nie bali się takich posunięć jak uczynienie jednego z Wojowników osobą autystyczną (i pokazanie, że nie jest to żadną przeszkodą w byciu pełnoprawnym, kompetentnym superbohaterem) czy zasugerowanie, że jedna z nastolatek nie jest heteronormatywna (inna sprawa, że zrobiono to w strasznie tchórzliwy, zachowawczy sposób, ale i tak jest to krok, na jaki nie odważyłby się żaden film Marvela) oraz podkreślenie, że Zack, Czarny Ranger ma chińskie korzenie (rozmawia ze swoją mamą po mandaryńsku). Taka charakteryzacja jest bardzo w duchu serialowego pierwowzoru, który zawsze podkreślał, że nieważne, jaka jest twoja płeć, kolor skóry, charakter czy sytuacja materialna, zawsze możesz być Rangerem, jeśli tylko jesteś dobrą, szlachetną osobą i się na to zdecydujesz. 

I tu musimy przejść do kolejnej sprawy, dla mnie odrobinę kontrowersyjnej. Widziałem, jak wiele osób w Internecie żartuje z oryginalnego, serialowego Zordona, że Power Rangerów traktuje jako nastoletnich żołnierzy przymuszonych do prowadzenia wojny, na jaką nie są oni przygotowani. Jest to bzdurą, z wielu względów. Po pierwsze – serial dość wyraźnie nam powiedział, że Wojownicy zostali starannie wyselekcjonowani, by mieć pewność, że kolorowe kostiumy założą osoby, które podołają temu zadaniu i będą w stanie wyjść z tego bez psychicznego szwanku. Po drugie – serialowi Rangerzy zdecydowali, że zostaną Rangerami po tym, jak Zordon poprosił ich o to i trwali przy tej decyzji do momentu, w którym zaczęła ona za bardzo kolidować z ich życiami osobistymi – w takich wypadkach Zordon ZAWSZE zwalniał Rangerów z ich obowiązków i przydzielał je komuś nowemu, w międzyczasie zresztą kilkakrotnie proponując im odejście i przekazanie pałeczki innym osobom. Te dzieciaki nigdy nie były zmuszane do wzięcia na siebie tego brzemienia i w każdej chwili mogły zrobić krok do tyłu, gdy tylko poczuły, że nie dają rady. 

Tyle serial. Film natomiast… i tu mam trochę problem, ponieważ bycie Rangerami zostało zrzucone na tę konkretną drużynę bez wykazania przez nich woli podjęcia się tego zadania. Po tym, jak uzyskali moce Zordon esencjonalnie powiedział im „Macie jedenaście dni na przygotowanie się do walki z Ritą, a jeśli nie dacie rady to wszyscy umrzemy” niespecjalnie przejmując się tym, czy nastolatki chcą podjąć się tego zadania i nie dając im żadnego wyboru. Jasne, bohaterowie ostatecznie decydują się podjąć walkę z Ritą, ale ich decyzja i tak wydaje się wymuszona okolicznościami. Nie da się zrobić z kogoś superbohatera przymusem, a trochę z taką sytuacją mamy tu do czynienia. Sam Zordon zresztą nie jest tu zresztą mądrym i opiekuńczym mentorem, który dba o swoich podopiecznych – motywy jego postępowania są w pierwszej części filmu bardzo egoistyczne. Na początku mnie to irytowało (poważnie, Zordon – wielka głowa w szklanej tubie – był moim pierwszym świadomym wyobrażeniem osobowego Boga), ale że ta postać w dalszej części filmu przechodzi przemianę i poświęca naprawdę wiele dla jednego z Rangerów, to jednak poczytuję ten motyw na plus. 

Rita Repulsa jest natomiast absolutnie, totalnie, obłędnie doskonała, deklasująca prawie wszystkich marvelowych złoczyńców (nie, żeby ta konkretna poprzeczka zawieszona była jakoś szczególnie wysoko). Duża tym zasługa Elizabeth Banks, która potrafiła „sprzedać” tę postać w dokładnie taki sposób, w jaki Rita być powinna – jednocześnie przesadzona i przerażająca, trochę jak postać z horroru, trochę jak opętana złem wariatka bez żadnego poczucia przestrzeni osobistej. Wypadła idealnie, choć niewiele miała w sumie wspólnego ze swoją odpowiedniczką z serialu, to jednak kupiła mnie już od pierwszych swoich chwil na ekranie. Jednak uczciwie trzeba przyznać, że nie jest ona w żądnym wypadku jakąś oryginalną postacią, bo ma bardzo proste motywacje i równie prosty charakter, ale sposób gry aktorskiej oraz kilka mały scen – jak choćby ta, w której Rita zatrzymuje się na moment w trakcie demolowania miasta, by zjeść pączka – indywidualizują tę złoczynkę i sprawiają, że przyjemnie ogląda się ją na ekranie. W ogóle aktorsko film wypadł nadspodziewanie dobrze. Choć większość postaci pierwszoplanowych trudno nazwać hollywoodzką pierwszą ligą, to jednak znakomicie odnajdują się w swoich rolach. 

Dużym problemem jest scenariusz, który momentami za bardzo idzie na skróty i boruje niepotrzebne dziury fabularne. Część z nich kupuję i przymykam na nie oko, bo bohaterowie są nastolatkami (niekiedy z dość otwarcie zaprezentowanymi problemami mentalnymi), więc sporo im można wybaczyć. Nie zmienia to jednak faktu, że są rzeczy, których film nie tłumaczy, choć powinien – czemu Rita nie zabiła Wojowników, gdy miała ich na swojej łasce? Czemu Zordon nie powiedział Wojownikom, że mogą ze swoich pojazdów uformować Megazorda i sami musieli do tego dojść? Pytań bez choćby zasugerowanej odpowiedzi jest znacznie więcej, ale samo ich sformułowanie byłoby już sporymi spoilerami, więc po prostu uwierzcie – momentami scenariusz dość średnio trzyma się kupy. Nie ma tam oczywiście żadnych ewidentnych idiotyzmów, ale i tak momentami skrobałem się po głowie, zastanawiając się, czy przypadkiem nie przespałem jakiegoś fragmentu filmu. 

Może powinienem napisać coś o estetyce Power Rangers, która bardzo mocno odstaje od tego, do czego przyzwyczaił nas serial. Z jednej strony to dobrze, bo o ile kampowa przaśność niszowym serialu dla dzieci jeszcze ujdzie, o tyle w filmie z budżetem idącym w setkę tysięcy dolarów byłaby już czymś mocno nie na miejscu. Projekty ekwipunku Wojowników – zbroi i zordów – są… cóż są różne gusta, ale ja osobiście jestem do nich raczej chłodno nastawiony. Trochę dlatego, że za mocno odchodzą od swoich pierwowzorów, trochę z powodu boob plates i obcasów w zbrojach żeńskich Rangerek, a trochę dlatego, że są po prostu brzydkie. I znów – to tylko moja opinia i nie mam problemu z tym, że ktoś się z mną nie zgodzi, ale kostiumy Rangerów wglądają raczej jak odrzucone projekty zbroi Iron Mana, zaś zordy są tak dziwaczne, że momentami ciężko się zorientować, gdzie jest ich przód, a gdzie tył (co ma znaczenie, bo jeden z gagów późniejszych fragmentach filmu opiera się na tym, że Billy pilotuje swojego zorda na wstecznym). Nie chcę wyjść na malkontenta, którego drażni brak ślepego odtwarzania pierwowzoru – w ciągu ostatniego ćwierćwiecza widziałem już setki wariacji na temat zordów i kostiumów w Power Rangers, niektóre lepsze, niektóre gorsze… filmowe niestety zaliczają się do tych gorszych. Sama ich koncepcja wyjściowa była fajna – coś w rodzaju biomechanicznego symbionta pokrywającego ciało użytkownika – ale z jakiegoś powodu się nie sprawdza. W dodatku widzimy je może przez dziesięć minut w ciągu całego filmu, w trakcie (strasznie pociętych i generalnie mało imponujących) walk. 

Czy opłaca się obejrzeć ten film? Z mojej perspektywy był to w zasadzie obowiązek i choć nieco rozczarowujący, to w żadnym razie nie przykry. Film ostatecznie wygrywa silną charakteryzacją poszczególnych postaci, faktem że naprawdę można naszych bohaterów polubić, zrozumieć i kibicować im. To naprawdę dość unikalna sytuacja we współczesnym kinie superbohaterskim, które preferuje raczej chodzące archetypy, niż pełnowymiarowe postaci. Zdecydowanie pomaga fakt, że bohaterowie są nastolatkami – z jednej strony więcej jesteśmy im w stanie wybaczyć, z drugiej natomiast okres nastoletni to moment, w którym tożsamość człowieka jest czymś bardzo płynnym i podatnym na zmiany, łatwo więc wyeksponować wiarygodną przemianę charakterologiczną. I tutaj Power Rangers nie zawodzi. Jason z kłopotliwego, pakującego się w problemy egoisty zmienia się w odpowiedzialnego lidera z rozwiniętym poczuciem moralności. Billy po raz pierwszy w życiu zyskuje prawdziwych przyjaciół i zaczyna lepiej rozumieć złożoność relacji międzyludzkich. Trini powoli wychodzi ze swojej introwertycznej skorupki (świetna scena, w której „walczy” z Kim o widelec), Zack staje się nieco bardziej okrzesany, a Kimberly uświadamia sobie, jak okropną była osobą… choć w jej przypadku charakterologiczna ewolucja jest trochę zepsuta pozbawionymi konsystencji scenami. 

Ostatecznie dostaliśmy więc nie objawienie, ale przyjemny, choć miejscami wadliwy film. Power Rangers można docenić za to, że robi rzeczy, których inne, „poważne” filmy superbohaterskie robić się nie odważają – inkluzywna obsada, przeniesienie ciężaru opowieści na rozwój charakterologiczny bohaterów, poruszanie tak trudnych tematów, jak traumy, zaburzenia psychiczne czy kwestionowanie własnej seksualności. Mocno to współgra w transgresyjnością całej marki Power Rangers, której motywem przewodnim jest pokazanie, że każdy może być superbohaterem i walczyć ze złem. Nie musisz być białym, heteroseksualnym mężczyzną o konwencjonalnym typie urody dysponującym wielką fortuną i błyskotliwym umysłem. Billy, który jest absolutnie najjaśniejszą gwiazdą całego filmu, mówi w pewnym momencie coś w stylu, że jego umysł nie działa tak, ja umysły innych ludzi. Jason natychmiast odpowiada mu „To nie jest niczym złym” – i to chyba najlepiej obrazuje przesłanie tego filmu. Bardzo lubię, gdy wysokobudżetowe filmy wychodzą poza swoje konwencje i są o czymś – jak na przykład filmy z serii X-Men opowiadają o dyskryminacji i prześladowaniach, pierwszy Captain America opowiada o patriotyzmie, a Ant-Man o braniu odpowiedzialności za swoje dzieci – w przeciwieństwie do filmów takich jak Avengers czy Guardians of the Galaxy, które są znaczeniowo puste. Power Rangers opowiada o budowaniu więzi międzyludzkich, akceptowaniu różnic, wychodzeniu poza swoje kręgi towarzyskie i dostrzeganie wartości w ludziach odmiennych od nas samych. To bardzo mądre, ważne przesłanie, szczególnie w dzisiejszych czasach i nawet jeśli nie zostało one przedstawione w sposób idealny, to i tak nie umiem nie docenić filmu za próbę poruszenia tego tematu. 

Power Rangers zawodzi jako film superbohaterski – stosunkowo niewiele w nim scen walk, zaś te, które się pojawiają nie robią odpowiedniego wrażenia – ale jako film o dorastaniu młodych ludzi i kształtowaniu się prawdziwej przyjaźni jest całkiem przyzwoity. Po zakończeniu seansu może i generalnie byłem rozczarowany niezadowalającą jakością filmu, ale z czasem uświadomiłem sobie, że... ja lubię tych bohaterów. Jason, Kimberly, Zack, Trini i Billy nie są dla mnie tylko soczewką, przez którą obserwuję fabułę – są dla mnie prawdziwymi osobami z problemami, które z łatwością jestem w stanie zrozumieć, ponieważ miałem i mam podobne problemy, z osobowościami, które są dla mnie atrakcyjne, z wadami, które nie denerwują, tylko dopełniają ich charaktery i nadają im głębi, z relacjami i interakcjami, których obserwacja sprawia mi przyjemność.

sobota, 15 kwietnia 2017

Superbohaterska telenowela

fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj.

Sprawdziłem dwa razy – przeszukałem Mistycyzm Popkulturowy zarówno za pomocą wyszukiwarki internetowej, jak i wewnętrznych mechanizmów platformy blogowej – i z zaskoczeniem odkryłem, że nie napisałem jeszcze notki o Invincible, jedynym komiksie superbohaterskim, jaki obecnie czytam, robię to już nieprzerwanie od przeszło dekady, ani razu przez ten czas nie myśląc o porzuceniu lektury. Zdziwiłem się niepomiernie, ponieważ byłem święcie przekonany, że mam już tekst poświęcony tej serii autorstwa scenarzysty Roberta Kirkmana (znanego głównie jako twórca The Walking Dead) oraz rysowników Ryana Ottleya i Cory’ego Walkera. Wiem, że powinienem go mieć – w końcu to najlepsza seria superbohaterska na świecie. Tak przynajmniej napisali na okładce.

Invincible to superbohaterska telenowela opowiadająca o Marku Graysonie – nastolatku, który odkrywa w sobie nadprzyrodzone moce, zakłada kostium i walczy ze złem. Co w tym takiego interesującego, skoro bazowy opis fabuły jest najmniej oryginalnym punktem wyjściowym dla komiksowego superhero, jaki tylko można sobie wyobrazić? Kluczem jest tu nieprzypadkowo użyte przeze mnie słowo „telenowela” – Invincible utylizuje bowiem motywy charakterystyczne dla ciągnących się latami oper mydlanych. Jasne, nadal jest to bardzo wierny gatunkowo komiks superbohaterski, ale rozterki życiowe bohaterów są w nim równie ważne (a niekiedy nawet i ważniejsze), co walka z superzłoczyńcami. Telenowelowe dramaty są znacznie bardziej interesujące, jeśli kłócący się kochankowie mogą jednym ruchem ręki zniszczyć całe miasta, mąż zdradza swoją małżonkę z kosmitką, a zerwana przyjaźń kończy się nuklearnym holokaustem. 

Invincible jest unikalny z jeszcze jednego względu – wprawnie wymyka się chyba wszystkim zużytym kliszom właściwym jego gatunkowi. W Marvelu i DC bohaterowie nigdy nie dorastają i skazani są na wieczną egzystencję w wieku, w jakim debiutowali na komiksowych kartach? Mark Grayson zaczyna jako licealista, obecnie zaś jest już dorosłym mężczyzną z równie dorosłymi obowiązkami i problemami życiowymi. Komiksy superbohaterskie zakleszczone są w niezmiennym status quo? W Invincible status quo zmienia się wielokrotnie i prawie nigdy nie wraca do swojego pierwotnego stanu, wszelkie szkody wyrządzone przez złoczyńców oddziałują na świat przedstawiony, a martwe postaci – na ogół – pozostają martwe. Duże wydawnictwa kreują ciągnące się bezsensownie eventy i crossovery, po których „nic już nie będzie takie, jak wcześniej”? Jedyny event w Invincible trwał przez jeden zeszyt i naprawdę mocno wpłynął na sytuację, w której znajdowali się bohaterowie.

Kirkman z wprawą żongluje kliszami charakterystycznymi dla komiksu superbohaterskiego, ale nigdy nie ogrywa ich wedle ustalonych schematów, zawsze wykorzystuje jakąś subwersję, przedstawia element komplikujący, wrzuca do równania zmienną, która pogłębia sytuacje, czyniąc ją nieoczywistą, a rezultat działań Marka – trudny do przewidzenia. Scenarzysta w ciągu kilku zeszytów potrafi przejść przez pełne spektrum od rekonstrukcji superbohaterskiego imaginarium, do jego dekonstrukcji – i z powrotem. Sprawia to, że Invincible to komiks inny, niż wszystkie, bo autor wykorzystuje znaną na wylot strukturę narracyjną (większość bohaterów i bohaterek to oczywiste odpowiedniki znacznie bardziej znanych postaci komiksowych), by zbudować na niej coś świeżego. Porównałbym ten komiks do Sagi, innej serii z wydawnictwa Image, która w równie dużym stopniu zbudowana jest na relacjach między postaciami i dynamicznie zmieniającej się wokół nich sytuacji.

Zdaję sobie sprawę, że cały czas piszę tu o ogólnikach – rozpływam się nad tym, że ten komiks jest dobry, nie wspominając o tym, dlaczego właściwie jest dobry – ale w tym momencie muszę bezradnie rozłożyć ręce, trudno bowiem napisać cokolwiek więcej o Invincible bez ciężkiego spoilerowania, a i nawet ono nie odniosłoby pożądanego rezultatu. Robert Kirkman to nie Joss Whedon, nie buduje postaci i sytuacji opartych na prostych bodźcach, które łatwo można wskazać palcem i powiedzieć „to jest fajne”. Przeciwnie, w Invincible, jak w życiu, sytuacje są skomplikowane i nieoczywiste, a postępowanie bohaterów to wypadkowa wielu nakładających się na siebie czynników. I to jest właśnie siłą tego komiksu – porusza na zupełnie innym, głębszym poziomie, robiąc te rzeczy, na które twórcy mainstreamowych historii nie mają odwagi (albo możliwości albo ambicji albo wszystkiego naraz) się porwać. I nie mówię tylko o permanentnym zabijaniu bohaterów czy dziesiątkowaniu ludności cywilnej – ale o skomplikowanych sytuacjach, o realistycznym przedstawianiu traum, o trudnych sytuacjach rodzinnych i towarzyskich. Napisałem już tyle truizmów, że kolejny nie zrobi większej różnicy – to nie jest kolejny, zwyczajny komiks o ludziach w pelerynach. To znaczy, owszem, można go czytać jako taki komiks i sprawdza się pod tym kątem po prostu znakomicie, ale Invincible ma warstwy i to jest tylko jedna z kilku, według mnie najmniej ciekawa.

Co więc mamy pod spodem? Choćby komentarz pod adresem współczesnego przemysłu komiksowego, który działa na zasadzie krótkowzrocznej gospodarki rabunkowej – główny bohater jest fanem metakomiksu Science Dog, z którego twórcą okazyjnie widuje się na konwentach albo spotkaniach autorskich, gdzie często padają samoświadome nawiązania do samego Invincible. Bohaterowie często postępują w sposób diametralnie inny – choć nadal dobrze umotywowany w kontekście fabuły – niźli przyzwyczaiły nas do tego popkulturowe toposy. Złoczyńca jest w stanie poddać się po wysłuchaniu rozsądnych tłumaczeń superbohatera, przechodzący na ciemną stronę Mocy bohater przejmujący władzę nad światem niekoniecznie okazuje się być wielkim zagrożeniem dla populacji ludzkiej (a może nawet wręcz przeciwnie?), zaś restart uniwersum w niczym nie przypomina podobnych sytuacji z komiksów Marvela i DC. Dołożywszy do tego wyraziste, mocno ekspozycyjne dialogi bohaterów i obsadę składającą się w dużej mierze z wariacji na temat klasycznych superbohaterskich postaci trudno oprzeć mi się wrażeniu, że Invincible pomyślany został jako błyskotliwy komentarz odnośnie gatunku. Nie jest to prosta dekonstrukcja – po ponad trzydziestu latach od czasów publikacji Watchmen zostało naprawdę niewiele do zdekonstruowania – ale raczej subtelna satyra.

Opisywany tu komiks jest bardzo długi – w chwili, w której piszę te słowa ukazał się właśnie sto trzydziesty czwarty numer – co może odstraszać czytelniczki i czytelników chcących zapoznać się z tą opowieścią. Sytuacji nie ułatwia również fakt, że kilkanaście pierwszych numerów ma dość powolne tempo. Mimo wszystko warto spróbować, bo kropla drąży skałę, z bohaterami łatwo się zżyć i przejmować się ich losami, a sytuacja z zeszytu na zeszyt robi się coraz bardziej interesująca. Tym bardziej, iż autorzy zapowiedzieli, że sto czterdziesty czwarty numer Invincible będzie zarazem ostatnim, zaś już od kilku numerów historia wyraźnie zmierza ku konkluzji. Z jednej strony nie mogę się doczekać, by zobaczyć, co czeka Marka i jego rodzinę w finale, z drugiej jednak – będzie mi brakować tej telenoweli.

sobota, 11 lutego 2017

Superbohaterowie wyklęci

fragment grafiki autorstwa Chrisa Westona, całość tutaj.

W długiej i bogatej historii wydawnictwa komiksowego Marvel pojawiły się tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy superbohaterów – od samego początku oficyna eksperymentowała z nowymi postaciami, by wyłonić z nich te najbardziej lubiane przez czytelników i posiadające największy potencjał, aby rozwijać je i na nich zarabiać. To nieuniknione, że w podczas takiego procesu pojawi się wiele „odrzutów” – bohaterów, którzy nie wzbudzili większego zainteresowania odbiorców i po kilku występach zostali zapomniani, skazani na egzystencję w komiksowym limbo i pamięci nielicznych fanów oraz fanek. U zarania wydawnictwa, gdy nosiło ono jeszcze nazwę Timely Comics, powstały takie postaci jak Captain America, Vision, Patsy Walker czy Bucky Barnes – fani współczesnych komiksów superbohaterskich znają te postaci, ponieważ z powodzeniem zostały one przetransplantowane do zmodernizowanego świata Marvela i do dziś cieszą nas swoimi występami na kartach komiksów oraz ekranach kin i telewizorów. Ale to wyjątki – zdecydowana większość superbohaterów wymyślonych w latach czterdziestych XX wieku albo błąka się gdzieś na trzecim, czwartym planie albo została zapomniana. 

Pomysł na The Twelve był prosty – wygrzebać z lamusa zapomnianych herosów, znaleźć jakiś sposób na wrzucenie ich do współczesnego uniwersum Marvela i zobaczyć, czy będą w stanie się przystosować. Tego zadania podjął się J. Michael Straczynski, weteran scenopisarstwa nie tylko komiksowego, ale również filmowego i telewizyjnego. Fakt, że w trakcie pracy nad dwunastoczęściową zamkniętą serią trochę mu się zeszło – między numerem ósmym, a dziewiątym nastąpiła czteroletnia przerwa – sprawił, że w trakcie premierowej publikacji komiksu pominąłem go i wróciłem dopiero niedawno, gdy przypomniałem sobie, że istniało coś takiego, zaś sama koncepcja wydała mi się ciekawa. Teraz, gdy The Twelve wydane zostało już w całości, przeczytałem serię za jednym posiedzeniem i… naprawdę mi się podobało. Jasne, nie wszystko zagrało w niej tak, jak zagrać powinno, sporo zawartych w niej rzeczy jest dość dyskusyjnych, ale generalnie z czystym sumieniem poleciłbym ten komiks wszystkim osobom lubiącym nieco mniej konwencjonalne spojrzenie na mainstreamowe komiksy superbohaterskie. 

W trakcie Operacji Berlińskiej do Europy zlecieli się chyba wszyscy ówcześnie działający peleryniarze, by rzucić na kolana Trzecią Rzeszę i na dobre zakończyć II Wojnę Światową. Było ich tylu, że dosłownie wpadali na siebie na ulicach miasta – w ten sposób tytułowa dwunastka superbohaterów doraźnie połączyła siły. Chwilę później wpadła w pułapkę zastawioną przez Nazistów, została zahibernowana i przeleżała grubo ponad pół wieku pod Berlinem, aż w końcu przypadkowo odnaleziono smacznie śpiących herosów w trakcie prowadzenia prac remontowych. I tu zaczyna się właściwa fabuła – bohaterowie zostają przetransportowani do USA, gdzie próbują odnaleźć się w nowej (komiks rozgrywa się na krótko po wydarzeniach z pierwszej Civil War) rzeczywistości. Niektórym wychodzi to lepiej, innym gorzej, jeszcze innym – w ogóle. Sytuacja pogarsza się w momencie, gdy jeden z tej grupy żywych skamielin – pozbawiony mocy superbohater imieniem Blue Blade – zostaje zamordowany. Fabułę śledzimy z perspektywy Phantom Reportera – jednego z Dwunastki, byłego dziennikarza, który do samego końca opisuje losy swoich towarzyszy i ich próby dopasowania się do dwudziestego pierwszego wieku. 

Na samym początku muszę napisać, że bardzo podoba mi się zniuansowanie jego wydźwięku. W opowieściach, gdy postać z zeszłej epoki nagle ląduje w obecnej na ogół mamy do czynienia z dwoma wariantami – albo „żywa skamielina” zachwycona jest postępem albo odwrotnie, to współcześni bohaterowie, porównując dawne czasy z obecnymi, wzdychają do niewinności i prostoty, jaką charakteryzowała się nieszczęśliwie miniona przeszłość. W The Twelve jest to szczęśliwie trochę bardziej skomplikowane – z jednej strony mamy superbohaterów z lat czterdziestych, którzy wyobrażali sobie przyszłość jako krystalicznie czystą utopię, w której bieda została wyeliminowana, a wszyscy mają plecaki odrzutowe (tak, w komiksie pada nawiązanie do memu „jesteśmy w przyszłości, gdzie są nasze jetpacki?”, na szczęście ładnie i nienachalnie wkomponowane w całość), a zastali… no cóż, zastali XXI wiek ze wszystkimi jego niedoskonałościami. Z drugiej strony mamy współczesnych, którzy idealizowali przeszłość, jako Złoty Wiek, w którym naprawdę można było odnieść sukces, ulice były bezpieczne, a dzieci i żony posłuszne… zapominając, że nie było wtedy takich „luksusów” jak choćby możliwość poślubienia kogoś o innym kolorze skóry. Poza tym, niektórzy bohaterowie z tytułowej Dwunastki również nie byli tacy grzeczni i niewinni, jak to się może wydawać – część z nich ma pochowane w szafach trupy (metaforyczne albo i dosłownie), a intencje jednego czy dwóch również nie są do końca czyste. 

Bohaterami The Twelve jest aż dwanaście osób (teoretycznie – jedna z nich jest bardziej czymś w rodzaju rekwizytu, niż pełnoprawną postacią), co w rękach mniej uzdolnionego scenarzysty skończyłoby się zapewne chaosem. Na szczęście Straczynskiemu udało się zapanować nad opowieścią i każdy bohater w jakimś stopniu zostaje wyeksponowany i ma wpływ na główny wątek fabularny (czyli morderstwo Blue Blade’a)… z jednym wyjątkiem. Witness – superbohater posiadający dar ograniczonego wpływania na rzeczywistość – otrzymał najmniej miejsca w całym komiksie, jego rola ogranicza się do zaledwie kilku dialogów i jednej sceny, w której ma okazję wyeksponować origin i zaprezentować swoje moce w działaniu. I tyle. Kilka innych postaci również cierpi na brak „czasu antenowego”, w trakcie którego można byłoby lepiej je poznać, ale to Witness jest według mnie największym pokrzywdzonym, szczególnie że jego moce mają spory potencjał fabularny i ten superbohater spokojnie udźwignąłby nawet własną serię. 

Najwięcej miejsca otrzymali Dynamic Man (zwany Człowiekiem Jutra, który – paradoksalnie – ma chyba największe trudności w oswojeniu się z XXI wiekiem), Mister E (który musi zmierzyć się z faktem, że jego żyjący wciąż jeszcze syn nienawidzi go za ukrywanie przed światem swojego żydowskiego pochodzenia) oraz Captain Wonder (którego cała rodzina nie żyje, zaś umierający na raka były sidekick błaga go o odtworzenie formuły, dzięki której otrzymał swoje moce). Kilkoro innych – Rockman, Blue Blade czy Phantom Reporter – ma trochę mniejsze role, zaś pozostali – Black Widow (ale nie ta, o której myślicie), Electro (też nie ten, o którym myślicie), Feiry Mask, Laughing Mask i Master Mind Excello – to postaci w najlepszym razie satelickie. Ich indywidualne wątki przeplatają się w miarę równomiernie, co z jednej strony sprawia, że komiks się nie nudzi i co chwila zaskakuje czymś nowym, z drugiej – powoduje, iż fabuła toczy się w bardzo ślimaczym tempie. Zdecydowaną większość komiksu zajmuje zobrazowanie, jak każde z Dwunastki układa sobie życie w nowym, wspaniałym świecie XXI wieku. To dość ograny motyw, na szczęście na tyle dobrze poprowadzony, że w trakcie lektury nie odczuwałem znużenia. No, może odrobinę – bo główny wątek rozwijał się naprawdę wolno i momentami miałem już trochę dosyć. W ramach komiksu poznajemy również origin stories każdej postaci. Te szczególnie absurdalne zostały zretconowane jako oficjalne wersje znacznie bardziej dramatycznych wydarzeń. Właściwie w każdym numerze otrzymujemy co najmniej jedną retrospekcję i… to trochę męczy. Niekoniecznie dlatego, że te fragmenty są źle napisane, bo na ogół tak nie jest – po prostu jest ich dużo i negatywnie wpływają na dynamikę i tak dość statycznego komiksu. Na pewno część z tych historii dałoby się skrócić czy wręcz pominąć i zaoszczędzone kadry wykorzystać do lepszej ekspozycji tych mniej promienitych bohaterów, ale z drugiej strony nie jest to jakiś olbrzymi problem i nie mam zamiaru kruszyć z tego powodu kopii. 

Oprawa graficzna The Twelve nie wyróżnia się ani na plus, ani na minus. Rysownik, Chris Weston, odwalił kawał naprawdę porządnej rzemieślniczej roboty i komiks wygląda po prostu dobrze – kreska jest realistyczna, kadrowanie przyzwoicie prowadzone, czytelnicze oko nie ma problemów z nadążeniem za fabułą i wyłapuje wszystko to, co wyłapać powinno. Bardzo podoba mi się fakt, że każde z Dwunastki posiada urodę odpowiadającą kanonom piękna obowiązującym w latach czterdziestych – od razu widać, że ci ludzie pochodzą z tamtych czasów. Kolory są nieco przytłumione, co ładnie rezonuje z ogólnym klimatem komiksu. Na uwagę zasługują bardzo fajne okładki autorstwa Kaare’a Andrewsa – świetnie narysowane, obdarzone soczystymi kolorami, przypominające filmowe plakaty albo okładki pulpowych magazynów z epoki. Wizualnie ten komiks naprawdę nie ma się czego wstydzić, choć z drugiej strony ciężko powiedzieć, by prezentował się jakoś oszałamiająco – ale może to i dobrze, bo w tym konkretnym przypadku obraz pełni raczej służebną rolę w stosunku do opowieści. 

Najfajniejsze w The Twelve jest to, iż ta seria jest kompletna – po jej zakończeniu mam satysfakcję z poznania zamkniętej, zaplanowanej od początku do końca opowieści i nie oczekuję żadnego ciągu dalszego. Ewentualne sequele byłyby zresztą trudne do przeprowadzenia, bo sporo postaci nie dożywa finału, a część zmienia się właściwie nie do poznania. Komiks nie jest zbyt mocno osadzony w kontinuum uniwersum Marvela i by w pełni cieszyć się jego treścią nie potrzeba prawie żadnych dodatkowych informacji. Podoba mi się również sposób, w jaki Straczynski sięgnął do samych korzeni wydawnictwa, wydobył zupełnie zapomniane postaci i pozwolił im zabłysnąć (niektórym pewnie po raz ostatni) w nowej erze. To bardzo porządnie napisana seria – jasne, styl Straczynskiego nie każdemu musi pasować, ale fani scenarzysty mogą być spokojni. Nie jest to w żadnym wypadku arcydzieło na miarę The Watchmen czy Marvels, tylko po prostu sympatyczny komiks superbohaterski trochę próbujący subwersji, trochę żonglujący ogranymi motywami, trochę dekonstruujący (ale też nie za bardzo) i na swój sposób niesamowicie satysfakcjonujący. Nie jest to typowy peleryniarski produkcyjniak z gnającą na złamanie karku fabułą – raczej spokojna, kameralna obyczajowa opowieść o niedoskonałych ludziach oraz ich małych i dużych problemach. Bardzo słodko-gorzka, bardzo ujmująca. Bardzo polecam.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...