Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jakub Ćwiek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jakub Ćwiek. Pokaż wszystkie posty

piątek, 28 marca 2014

Rape-Playing Game

fragment grafiki autorstwa Benjamina Sasse, całość tutaj.

Być może marnuję w tym momencie doskonałą okazję, żeby siedzieć cicho. Prawdą jest, że nie jestem zapalonym graczem w papierowe erpegi, a ilość sesji, jakie w życiu odbyłem jest cokolwiek wątła. Można mi zatem zarzucić wypowiadanie się o rzeczach, o których nie mam za bardzo pojęcia, ponieważ – jak sam kiedyś przyznałem – świat wielościennych kostek i opasłych podręczników jest czymś, w czym się po prostu nie odnajduję, a sama forma takiej zabawy niezupełnie trafia w moją wrażliwość. Tym niemniej, widząc reakcje na felieton z Dużego Formatu, zareagować musiałem. Z moich obserwacji wynika, że przeważa bagatelizowanie problemu albo posądzanie autorki tekstu o robienie czarnego pijaru niszowemu hobby, jakim jest środowisko graczy w RPG. Rozumiem instynktowną obronę terytorium, bo sam często bardzo podobnie reagowałem w sytuacjach, gdy telewizja publiczna wygadywała głupoty o grach video. Czasem jednak warto powściągnąć emocje i przyjrzeć się sprawie na chłodno.

Jako kontrargumentów do postawionej w tekście Małgorzaty Łojkowskiej tezy – że gwałt postaci odgrywanej przez uczestniczkę tego typu zabawy może być dla niej problemem – krytykujący tekst erpegowcy używają różnych konstrukcji myślowych. Że to tylko zabawa. Że nikt normalny nie przekłada doświadczeń swojej postaci na własne i nie odbiera osobiście tego, co się z nią dzieje. Że snuta za pośrednictwem sesji RPG opowieść to tekst kultury analogiczny do sztuki teatralnej czy powieści, w których przecież takie tematy się przewijają. Że ludzie spoza środowiska „nie rozumieją”, więc nie powinni się wypowiadać. Generalnie felieton wzbudził dość duże kontrowersje w szeroko pojmowanym środowisku fandomowym. O sprawie wypowiedział się, między innymi, pisarz Jakub Ćwiek i felietonista Michał Radomił Wiśniewski. Swoje trzy grosze wtrącił też jeden z redaktorów Polygamii i pewnie jeszcze z pół tuzina blogerów. Postanowiłem nie być zatem gorszy i też dodać coś od siebie. Mam bowiem z tym tematem szereg problemów, które widoczne są nawet dla takiego niedzielnego erpegowca jak niżej podpisany.

Przede wszystkim kwestia utożsamiania się gracza z odgrywaną postacią. Twierdzenie, że nie ma tu żadnego przełożenia jest bzdurne, szczególnie biorąc pod uwagę specyfikę tej formy zabawy – sami określamy wygląd, rasę, profesję, charakter i mnóstwo innych składowych postaci, tworząc bohatera, z którym będziemy się utożsamiać, prowadzić przez kampanię i wypowiadać się za nią w pierwszej osobie, w jakimś stopniu się nią stając. Ktoś powie, że w grach komputerowych jest podobnie, ale to jednak nie to samo. W żadnym cRPG nie było jeszcze sytuacji, w której kierowana przez postać mogłaby zostać zgwałcona, poza tym ograniczenia technologiczne sprawiają, że możliwość personalizacji bohatera wciąż jest ograniczona. W tradycyjnych grach fabularnych przez większość czasu postać jest „wyobrażona” – niektórzy gracze tworzą oczywiście szczegółowe opisy wyglądu, czy wręcz grafiki swoich awatarów – ale w toku zabawy krasnolud Thormon Jadeitowy Topór wygląda jak ja, mówi moim głosem, bo to mnie słyszą i widzą współgracze i Mistrz Gry. To naprawdę jestem ja (bo przecież Ja Mówię), a nie jakiś abstrakcyjny brodaty karzeł, którego opis leży gdzieś tam zagrzebany w papierach, pod podręcznikiem. I kiedy dzieje się coś niefajnego, to dzieje się to – na pewnej płaszczyźnie – graczowi, nie jego postaci. Immersja sprawia, że poziom gry i poziom rzeczywistości się miesza. Nie chodzi mi bynajmniej o to, że graczom zaczyna się mieszać wyobraźnia z rzeczywistością, tylko że wczuwając się w postać, po prostu się z nią utożsamiamy, wchodzimy w jej świat, na moment żyjemy jej „życiem”. Uczestniczymy w fabule w sposób bardzo osobisty i jeśli ktoś brutalnie wchodzi w jej intymność, to mamy tendencję do odbierania tego osobiście i przenoszenia jej reakcji, przeżyć i zachowań na własne. Bo przecież bohater to ja – ma moje myśli, mój głos, reaguje tak jak ja chcę. To mój indywidualny konstrukt myśliwy, moja kreacja, która beze mnie nie ma racji bytu i nie może istnieć. 

Wyobraźmy sobie, że Mistrz Gry obrazowo opisuje taką sytuację: „Drab przystawia się do ciebie. Próbuje go odepchnąć, ale nie masz dość siły. Jego twarz przywiera do twojego dekoltu, czujesz zarost drapiący piersi. Jego dłoń zaciska się na twojej talii, po czym wędruje niżej, przywiera do pośladków i w końcu wkrada się pomiędzy uda. Szamoczesz się, ale on nie zwraca na to uwagi. Śmiejąc się lubieżnie, przyciska cię do ściany…”. Obrzydliwe, prawda? Szczególnie, jeśli graczka słyszy coś takiego skierowane bezpośrednio do siebie, z ust osoby, która przed nią siedzi. Jasne, że na poziomie fabularnym to Mistrz Gry opisuje, co się dzieje z odgrywaną przez nią postacią. Ale na instynktownie wychwytywanym poziomie językowym jeden człowiek opisuje swoje wyobrażenie tego, co się dzieje z drugim człowiekiem. Nie wiem, jak poczułaby się uczestniczka sesji, słysząc podobne opisy. Wiem, że ja czułbym się bardzo, ale to bardzo źle, nawet przysłuchując się temu z pozycji współgracza. Oczywiście, można ująć to inaczej, krótkim „Twoja bohaterka została zgwałcona”, co oszczędza obleśnych szczegółów i wprowadza rozróżnienie „Nie ty, tylko twoja postać”, ale dla mnie jest to kwestia czysto estetyczna.

Porównywanie sesji RPG do innych tekstów kultury uważam za mocno nietrafione, bo poziom utożsamiania się z ogrywaną postacią jest znacznie inny. Aktorka teatralna lub filmowa przed występem zna scenariusz i może odmówić zagrania w sztuce, w której odgrywana przez nią postać zostaje zgwałcona. Dziewczyna grająca w papierowego erpega nie wie, co za chwilę może spotkać jej bohaterkę. Jeśli chodzi o książki i filmy, to z całym szacunkiem dla tych mediów, ale stopień utożsamiania się z bohaterami jest tam nieporównywalnie niższy. Choćby z tego powodu, że losy bohatera się poznaje, a nie kreuje. Kolejnym popularnym usprawiedliwieniem jest „taki jest świat gry – mroczny, brutalny – więc gracze muszą się liczyć z tym, że ich postacie może spotkać coś paskudnego”. Z tym też mam problem. Raz, że brutalizację świata przedstawionego można wyłożyć w inny sposób, który nie musi uwłaczać graczkom, dwa – dla mnie głównym zadaniem powinna być przede wszystkim satysfakcja płynąca z uczestnictwa w danej kampanii, nawet jeśli miałaby na tym ucierpieć koherentność uniwersum.

Podsumowując i ubiegając wszelkie obiekcje – ja wiem, że papierowe erpegi to świetna zabawa. Wiem, że przytoczone w felietonie Dużego Formatu przypadki są incydentalne i nie rzutują na całe, bogate i pełne pozytywnej różnorodności, środowisko. Podejrzewam, że są graczki, dla których tego typu wątki są neutralne, tak jak są Mistrzowie Gry, którzy potrafią je wprowadzić w sposób nieuwłaczający żadnemu z uczestników i uczestniczek kampanii. Problem polega jednak na tym, że czasami to, co ma być dobrą zabawą zmienia się w przykre doświadczenie – i to nawet nie z intencji Mistrza Gry czy współgraczy, a ze zwykłej bezmyślności czy braku empatii. I to należy piętnować.

niedziela, 29 kwietnia 2012

Dukaj to za mało


fragment grafiki autorstwa Piotra Cieślińskiego, całość tutaj.

Pamiętacie mój zeszłoroczny tekst o zbawiennym wpływie oficyny wydawniczej Fabryka Słów na polską literaturę fantastyczną? Ja tak. Z perspektywy czasu, wydaje mi się on mocno naiwny i idealistyczny, ale cóż, rok temu Fabryka obchodziła swoje dziesięciolecie, a na urodzinach, wiadomo – choćbyśmy delikwenta niespecjalnie lubili, trzeba zacisnąć zęby, dać prezent, pogratulować sukcesów, życzyć kolejnych, po czym szybko ulotnić się w okolice poczęstunku, a najlepiej tej jego części, która zawiera w sobie jakieś procenty. Ale tak poważnie – przez ten rok moje podejście do fabrycznej oferty trochę się zmieniło, a status quo narzucone przez lubelskie wydawnictwo nie wydaje mi się już tak pozytywne.

Kiedy czytam współczesne polskie powieści (tudzież opowiadania, mikropowieści, zbiory opowiadań i tak dalej), nie tylko zresztą te wydawane przez Fabrykę, uderza mnie ich fabularna miałkość i powtarzalność. Rok temu porównywałem fabryczne książki z komiksowymi seriami made in Marvel albo DC. I faktycznie, analogii jest co niemiara. Fabryka, zdaje się, wypromowała osobliwy model cyklu wydawniczego opartego na regularnym wydawaniu zbiorów opowiadań połączonych osobą głównego bohatera (Wędrowycz, Inkwizytor, Loki). Taki cykl przypomina nieco standardy współczesnych seriali telewizyjnych czy komiksowych serii właśnie. I nie byłoby w tym nic złego – ostatecznie Sapkowski w podobnym standardzie spisywał się najlepiej – gdyby model ten był wykorzystywany należycie. A nie jest. Wędrowycz to przypadek ekstremistyczny, gdzie autor kompletnie już zajeździł postać wojsławickiego cywilnego egzorcysty-alkoholika każąc mu w kółko przeżywać te same przygody, ale gdzie indziej też nie jest lepiej. U Piekary postać naszego uniżonego sługi spisuje się bardzo tak sobie, opowiastki z cyklu inkwizytorskiego to generalnie średnio udane rzeczy. Najbardziej boli brak jakiejkolwiek wyraźniejszej ewolucji postaci i mało pomysłowe fabuły będące w zasadzie tylko pretekstem do mądrzenia się głównego bohatera dramatu. Ćwieka nie skomentuję, bo zwyczajnie na przekór wszystkim gorąco polecającym zaparłem się rękami i nogami, że „Kłamcy” czytać nie będę i już.

W „standardzie fabrycznym” irytuje mnie też jedna rzecz – bardzo nachalny i oczywisty komercjalizm. Książki są grube (olbrzymia czcionka i szerokie akapity robią swoje), by klient widział za co płaci, kiczowate okładki… No właśnie, to mnie w dużej mierze zainspirowało do napisania tej notki. Na Kwejku wisi sobie mały przegląd okładek „sfabrykowanych” książek z iście demotywatorową konkluzją „Jak można nie czytać książek z takimi okładkami?!” No cóż, mój pierwszy egzemplarz Gry Endera miał okładkę tak paskudną, że od dłuższego wpatrywania się w nią można było dostać wysypki. Ale wracając do rzeczy – przyciągające wzrok format i okładka to zaledwie opakowanie. Jak jest z zawartością? No cóż, różnie. Tu nie ma co generalizować, ostatecznie dla Fabryki pisze wielu mniej lub bardziej utalentowanych autorów. Oferta jest bogata – science-fiction, fantasy (zarówno klasyczna, jak i „udziwniona”), opowieści z dreszczykiem. Pozornie jest w czym wybierać. Pozornie.

Do tego właśnie zmierzałem przez całą notkę – Fabryka produkuje książki miałkie fabularnie, nastawione na rozrywkę, przeznaczone dla współczesnego nastoletniego odbiorcy gier komputerowych i filmów sensacyjnych. Twórcy tłuką kolejne odcinki prowadzących donikąd sag, bo zwyczajnie ten model jest najprostszy i najefektywniejszy. Czytelnik przyzwyczaja się do bohaterów, autor nie musi zdobywać się na choćby minimum kreatywności, nie musi wymyślać nowych światów, bohaterów, sytuacji – ma luksus tłuczenia w kółko tych samych schematów. Nie chodzi o to, że jestem przeciwnikiem rozmaitych serii, cyklów czy sag. Przeciwnie – bardzo je lubię, właśnie z powodów, jakie przed chwilą wymieniłem. Nie podoba mi się wszakże sytuacja, w której autor, rozpoczynając tasiemcową historię, nie ma najmniejszego pojęcia, dokąd ona zmierza. Jestem zwolennikiem zasady głoszącej, iż przed przystąpieniem do tworzenia fabuły twórca winien, choćby w przybliżeniu, wiedzieć jak to się wszystko skończy i konsekwentnie do tego zakończenia zmierzać. I owszem, można argumentować, że Stephen King, rozpoczynając pisanie sagi o Mrocznej Wieży nie miał najmniejszego pojęcia, jak ją zakończy, że dla David Lynch, kończąc pisanie pilotowego odcinka Miasteczka Twin Peaks nie był mądrzejszy od telewidzów w kwestii sprawcy morderstwa Laury Palmer. Tyle, że do takich zabiegów potrzeba geniuszu formatu Kinga lub Lyncha – a taki geniusz trafia się niezmiernie rzadko.

Nie smęciłbym, gdyby Fabryka Słów była niszą, a nie – ciągle i mimo upływu lat – głównym graczem na rynku narzucającym swoje zasady całemu rynkowi. To właśnie w tej sytuacji upatrywałbym się odpowiedzi na pytanie „Czemu w Polsce nie ma więcej autorów pokroju Jacka Dukaja?”. Ponieważ nie mają tu odpowiednich warunków lęgowych. Sytuacja ta wymusiła określone zabiegi marketingowe na innych wydawnictwach – choćby Runa, która na początku swojej działalności zdawała się być przeciwwagą dla mainstreamowej Fabryki dziś ściga się z nią o klienta. No cóż, twarde prawa rynku są twardymi prawami rynku i byłbym bez serca, gdybym rzucał przez to w Runę kamieniami. Ale jednak to boli.

Brakuje mi w polskiej fantastyce literackiej jakiejś, choćby niewielkiej, oficyny specjalizującej się w ambitniejszej fantastyce. Takiej, która mniej skupia się na tabelach przychodów i rozchodów, a bardziej na poszukiwaniu nowych ścieżek w sposobie pisania fantastyki. W publikowaniu rzeczy ciekawych, ale i mądrych. Budzących dyskusje, kontrowersje i wątpliwości. Literatury dojrzałej, nietuzinkowej, może nawet undergroundowej, ocierającej się literacką alternatywę. I takiej, której okładki nie będą tak okrutnie kiczowate. W interesie nas wszystkich jest, by takich tytułów pojawiało się jak najwięcej. Ostatecznie, to już utarty schemat kulturowy – ze sztuki niezależnej i wysokiej idee i pomysły „skapują” do mainstreamu, napędzając go i nadając mu świeżość. Na dzień dzisiejszy, polski mainstream fantastyczny napędza sam siebie. Mnie się ta sytuacja średnio podoba. Że mogło być gorzej? To nie jest argument. Jeden Dukaj to trochę mało jak na tak bogaty i różnorodny rynek, jaki mamy obecnie w Polsce. O wiele za mało.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...