Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Deathworld. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Deathworld. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 14 sierpnia 2016

Lem urojony

fragment grafiki autorstwa Joe Jusco, całość tutaj.

Kilka dni temu na mojej facebookowej ścianie wykwitła rozmowa, której inicjator – znany admirator twórczości Stanisława Lema – wyrażał ubolewanie z powodu seksizmu swojego ukochanego pisarza. Odpowiedź na to stanowisko była raczej łatwa do przewidzenia – posypały się nagany, że jak to tak można szargać dobre imię papieża światowej fantastyki naukowej, machinalne usprawiedliwienia „że takie były wtedy czasy”, pomstowanie na polityczną poprawność, dla której nie ma już żadnej świętości… W tej dyskusji przez zdecydowaną większość czasu brałem udział jedynie jako obserwator – dopóki nie ulało mi się w jednym czy dwóch komentarzach. Znacie mnie, więc doskonale zdajecie sobie sprawę, jaką opinię mam o różnych mędrkach broniących przysłowiowej „etyki w fandomie science-fiction” i w jaki sposób zwykłem reagować na ich wynurzenia. 

Prawdopodobnie zapomniałbym o całej tej sprawie, gdyby nie fakt, że dziś rano natrafiłem na notkę z bloga Kroniki Nomady, która – jak mniemam – stanowi reakcję na wspomniany wyżej incydent. Tekst nosi tytuł Lem Utracony i jest… dość konfundujący, bo stanowi zbiór przemyśleń, strategicznie ustawionych chochołów i sporo nisko latających kwantyfikatorów mających uprawomocnić tezę, iż kiedyś o wartości fantastyki stanowił jej poziom fabularny, estetyczny i charakterologia postaci, a nie – jak w dzisiejszych, straszliwych czasach politycznej poprawności – wierność parytetom rasowo-płciowo-genderowym narzuconym przez znajdującą się w Brukseli centralę Cywilizacji Śmierci. Co gorsza, „niestety, i klasykę zaczyna się wciągać w całe to bagienko światopoglądowej walki” (ten i inne cytaty pochodzą z notki opublikowanej na Kronikach Nomady), co prawdopodobnie jest nawiązaniem do dyskusji, o której pisałem w poprzednim akapicie. Postaram się omówić niektóre przestawione w tym tekście założenia (i ograniczyć do minimum złośliwości cisnące mi się na klawiaturę). 

Po pierwsze – założenie, że dawniej fantastyki naukowej nie poddawano analizie krytycznej pod kątem innym, niż literacka jest błędne. Star Trek – praojciec nowoczesnej fantastyki naukowej w swoich czasach wzbudził wiele dyskusji właśnie z uwagi na osadzenia mniejszości etnicznych w niestereotypowych rolach, na ogół na pozycjach władzy, co było w tamtych czasach nie do pomyślenia. Wywołało to kulturowy i społeczny impakt właśnie tego typu, który drażni autorkę notki – odważne przekraczanie ustalonych norm społecznych. Przykładów jest zresztą więcej – powieść Obcy w obcym kraju czy generalnie twórczość Ursuli K. Le Guin to tylko niektóre przykłady kontrkulturowości fantastyki w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. To nie jest tak, że nagle w dwudziestym wieku zaczęto patrzeć na fantastykę pod kątem jej wpływu na społeczną percepcję, zawartych w niej idei oraz światopoglądu.

Autorce notki – to będzie „po drugie” – przeszkadza również fakt, że o jej ukochanej klasyce zaczyna pisać się używając do jej analizy współczesnych narzędzi badawczych, to znaczy biorąc pod uwagę takie sprawy jak reprezentacja postaci kobiecych i krytykując Opowieści o Pilocie Pirxie za brak interesujących żeńskich bohaterek. Troszkę mi w tym momencie opadają ręce – Pirx pierwotnie ukazał się w 1968 roku (jako zbiór - pierwsze opowiadania opublikowane zostały w w 1959  roku). Dla przykładu, w 1964 roku ukazała się powieść Deathworld 2 autorstwa Harry’ego Harrisona, w której pojawiają się postaci kobiece (partnerka głównego bohatera) posiadające autorytet, umiejętności bojowe oraz wykształcone osobowości. W 1945 roku w opowiadaniu Escape! pióra Isaaca Asimova debiutuje doktor Susan Calvin, jedna z najważniejszych postaci legendarnego cyklu o robotach. W twórczości Andre Norton, Anne McCaffrey czy przywoływanej już Le Guin postaci kobiece przewijały się regularnie – a okres literackiej aktywności tych pisarek to właśnie lata sześćdziesiąte (i dalej). Jeśli za pięćdziesiąt lat ktoś będzie usprawiedliwiał seksizm i homofobię dzisiejszych polskich pisarzy fantastyki argumentem „bo takie były wtedy czasy” to również nie będzie miało wiele sensu.

Poza tym, feministyczne lub genderowe spojrzenie na klasykę fantastyki nie oznacza automatycznie niezrozumienia kontekstu historyczno-społecznego. Autorka notki niestety nie przytacza żadnych przykładów, nie mogę się więc merytorycznie odnieść do jej zarzutów. Mogę za to napisać, że owszem – należy klasyce wytykać rzeczy, które kiedyś uchodziły płazem, a dzisiaj już nie za bardzo. Choćby właśnie po to, by wskazać, jak bardzo zmieniła się obyczajowość, jak duży społeczny progres poczyniliśmy od tamtego czasu – i jak długa droga jest jeszcze przed nami. Opisywanie tych różnic jest samo w sobie bardzo fascynujące. Nawet progresywny w chwili premiery Star Trek: The Original Series dziś straszy anachronicznym portretowaniem kobiet, zachowaniem wobec osób, które doznały szoku (na które Kirk na ogół ryczy, żeby się ogarnęły – kiedyś było to naturalne zachowanie, dziś nowoczesna psychologia uznaje to za w najlepszym razie przeciwskuteczne działanie) i paroma innymi rzeczami, które w dzisiejszej rzeczywistości społecznej są już niemile widziane. I nie ma niczego złego w zwracaniu uwagi na takie rzeczy.

Autorka notki niby krytykuje ruchy pokroju Sad Puppies, ale w gruncie rzeczy powtarza ich postulaty – chce, żeby fantastyka pozostała taka, jaka była i żeby nikt się nie czepiał prezentacji mniejszości seksualnych, etnicznych i genderowych. Problem polega na tym, że fantastyka nigdy taka nie była. Jasne, dzisiaj wydaje nam się, że owszem, ponieważ rzeczywistość społeczna naszego kręgu cywilizacyjnego dogoniła (a nawet przegoniła) pionierskie wizje emancypacyjne rodem z fantastyki lat sześćdziesiątych – ale zapominamy, że wtedy Star Trek był mniej więcej tak progresywny, jak dziś jest Sense8, oczywiście zachowując wszelkie proporcje kulturowego impaktu. To z kolei oznacza, że wszystko idzie we właściwym kierunku – i mam nadzieję, że mimo wszystko wciąż tak będzie. Ja w każdym razie mam zamiar, na miarę moich skromnych możliwości, dbać o to, by tak właśnie pozostało.

środa, 25 września 2013

Ciekawa planeta

fragment grafiki autorstwa Macieja Rebisza, całość tutaj.

Kilka razy spotkałem się z opiniami, jakoby Harry Harrison, popularny i rozpoznawalny w naszym kraju autor licznych powieści science-fiction był kimś na kształt amerykańskiego Andrzeja Pilipiuka. To jest strasznie krzywdząca opinia, bo choć Harrison przeważnie utrzymuje swoje powieści w lekkim, żartobliwym tonie, to jednak niejednokrotnie stanowią one naprawdę przemyślane (pod pewnymi względami), błyskotliwe opowieści. Jednym z takich przypadków jest Planeta Śmierci 2, którą pierwszy raz przeczytałem we wczesnym gimnazjum i, dzięki temu, nieodwracalnie zakochałem się w twórczości tego autora. Ale dopiero po którejś tam z kolei lekturze (bo do Harrisona nader chętnie się wraca) zorientowałem się, co tak naprawdę autor zrobił w tej powieści i czemu, pod płaszczykiem prostej w sumie fabuły o rozbitkach na obcej planecie kryje się niegłupi moralitet o relatywizmie.

Zawiązanie fabuły wygląda tak, że główny bohater cyklu, Jason dinAlt, podstępem zostaje porwany przez niejakiego Mikaha Samona, gorliwego wyznawcę humanistycznej religii w dużej mierze opartej na chrześcijaństwie (co jest nam powiedziane nie wprost, ale dosyć wyraźnie). Samo porwanie ma dość kuriozalny motyw – otóż w przeszłości Jason okpił pewien dom hazardowy, na planecie Cassylia, oszustwami „wygrywając” zawrotną sumę trzech miliardów. Właściciele kasyna, kiedy już zorientowali się, iż szanse na złapanie Jasona są równe zeru, zaniechali pościgu i zrobili z bohatera ikonę reklamową, dzięki której zapewniali, iż ich gry hazardowe nie są nieuczciwe, skoro trafiają się w nich tak bajeczne wygrane. Samon jednak nie może zgodzić się z tym stanem rzeczy i, przy wsparciu swoich współwyznawców, zdobywa fundusze i zasoby potrzebne do przechwycenia Jasona i doprowadzenia go przed oblicze sprawiedliwości.

Już na pokładzie, pomiędzy oboma bohaterami dochodzi do bardzo dowcipnej rozmowy umoralniającej, podczas której Jason broni relatywizmu moralnego, dowodząc, iż nie istnieje taki zestaw prawd i wskazówek moralnych, który pasowałby do absolutnie każdej społeczności. Jego działania na Cassylii były zgodne z etosem tam panującym, więc ocenianie ich z perspektywy moralności uduchowionego wyznawcy Prawdy jest czymś bezsensownym. Budzi to oczywiście wściekłość Samona, który stara się bronić swojego punktu widzenia, jakoby istniały pewne nienaruszalne prawdy moralne właściwe całej ludzkości, niezależnie od urodzenia i wychowania. Jason na to właśnie liczył, bo wciągnięty w filozoficzną dysputę Mikah nie zauważył jego próby sabotażu statku kosmicznego, który, w rezultacie, rozbił się na jakiejś zapyziałem planetce zamieszkanej przez zdegenerowane ludzkie społeczności, pośród których panuje totalny randyzm, doprowadzony do kompletnego absurdu. I nagle bohaterowie przerabiają swoją teoretyczną dyskusję w bardzo bolesnej praktyce.

Jak już wspomniałem, fabuła nie jest specjalnie skomplikowana. Jason holuje Mikaha przez całą planetę, na której, dzięki swojej pomysłowości mozolnie wspina się po kolejnych szczeblach drabiny społecznej. Z których od czasu do czasu zrzuca go zachowanie Mikaha, który z właściwą sobie pryncypialnością pozostaje ostentacyjnie wierny swoim zasadom moralnym, na tej konkretnej planecie stuprocentowo abstrakcyjnych. Jednym ze źródeł humoru w Planeta Śmierci 2 jest właśnie konsekwentna moralność Samona, której nie potrafi odrzucić, choćby w imię przetrwania. Wyraźnie nie potrafi też zrozumieć, że jego poczynania mogą być odczytane wbrew jego intencjom. Mamy na przykład sytuację, w której Jason stara się zorganizować rewolucję niewolników, celem wydostania się z niewesołej sytuacji. Mikah, jako antyrewolucjonista „z zasady” udaremnia jego starania donosem. I choć zrobił to w intencji niedopuszczenia do – zbrodniczej, w swoim mniemaniu – rewolty, właściciele niewolników uznali jego działanie za podkopanie autorytetu Jasona celem zepchnięcia go z wypracowanej pozycji w społeczności niewolników, bowiem Jasonowi udało się w niej wcale nieźle ustawić – jako osoba dysponująca bogatą wiedzą na tematy wszelakie Jason zdołał usprawnić mechanizmy, z jakich korzystali właściciele niewolników. Z ich punktu widzenia intencje Mikaha były zatem oczywiste – Samon chce się pozbyć Jasona i zająć jego miejsce.

Samon Mikah jest przedstawicielem bardzo fundamentalistycznej frakcji religijnej, jednak opowieść właściwie ignoruje aspekt wyznaniowy i skupia się na, chyba znacznie ciekawszej, warstwie społecznej. Choć Jason stoi w opozycji wobec jego postawy, nie znaczy to bynajmniej, że jest skrajnym oportunistą. Przeciwnie – przy każdej okazji wybiera mniejsze zło, unika przemocy i zabija tylko w samoobronie, po czym i tak dręczą go wyrzuty sumienia. Zasadnicza różnica pomiędzy tą dwójką polega na tym, że Jason potrafi pójść na pewne kompromisy, dostosować się do panujących wokół warunków społecznych. Mikah uparcie tkwi w etosie wyniesionym ze swojej własnej społeczności i sztywno stosuje się do ich zasad, co sprawia, że bez Jasona zginąłby bardzo szybko i bardzo boleśnie. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że Planeta Śmierci 2 to powieść w założeniach humorystyczna – i taką pozostaje do samego końca. Absurd i ironia nie są tam może tak bardzo wpisane w świat przedstawiony jak u Pratchetta, ale i tak humor dominuje przez większość czasu. Głównie za sprawą sarkastycznych wypowiedzi Jasona kontrapunktujących kolejne kazania i wykłady Mikaha. Owszem, Harrison czasami odpływa w slapstick, ale generalnie nigdy nie przekracza pewnej granicy poza którą całość zmieniłaby się w otwartą farsę.

Powieść została napisana pół wieku temu – i to trochę czuć. Bohaterowie niby podróżują z planety na planetę statkami kosmicznymi naszpikowanymi nowoczesną technologią, ale wciąż korzystają z papierowych książek, co jest dość częstym znakiem rozpoznawczym powieści fantastycznonaukowych z epoki – ówcześni futuryści potrafili wyobrazić sobie okręt międzyplanetarny, ale jakoś nikt nie wpadł na wymyślenie urządzenia analogicznego do czytnika ebooków. Sama fabuła też zdradza pewne słabości – intryga jest prosta jak drut, w dodatku niejako zapętlona. Dokładnie ten sam motyw i zwrot fabularny występuje dwa razy. Niekiedy logika wydarzeń szwankuje. Już na samym początku powieści Jason paraliżuje cały statek kosmiczny… rzucając książką w pulpit sterowniczy. To trochę przeszkadza, ale złe wrażenia i niedoróbki spokojnie są zacierane przez lekką, przygodową konwencję całości. A jak dodamy do tego tę kwestię relatywistycznego pop-moralitetu, to już w ogóle człowiek przestaje się dziwić, że Harry Harrison w literaturze sci-fi legenda.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...