Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Stargate. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Stargate. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 16 września 2013

Atlantis: The Lost Animation

fragment grafiki autorstwa Lisy Moran, całość tutaj.

A zatem – podjąłem się napisania dłuższej notki o Atlantis: The Lost Empire, bodaj najbardziej niedocenionej z klasycznych animacji Disney’a. Atlantis po prostu uwielbiam, bo ten film usilnie robił wszystko, żeby mi się spodobać – i to już od samego początku. Możliwe, że to moja ulubiona animacja od Myszki Miki, jaka kiedykolwiek powstała, a odświeżenie jej sobie na potrzeby niniejszej recenzji-nierecenzji stanowiło prawdziwą przyjemność. To jest po prostu znakomity, przygodowy film, w dodatku jak na Disney’a mocno nietypowy, od designu postaci i otoczenia począwszy, na opowieści, konwencji i tonie fabuły skończywszy.

Ogólny zarys fabularny od razu narzucił mi silne skojarzenia ze Stargate Emmericha. I tu i tam mamy młodego naukowca, którego śmiałe teorie budzą śmiech w środowisku akademickim, mamy niespodziewane sfinansowanie i zorganizowanie wyprawy podczas której teorie głównego bohatera znajdują swoje potwierdzenie, mamy dziwny, tajemniczy świat i autochtonkę, w której zakochuje się protagonista. Podobieństw jest zresztą dużo więcej – tym najbardziej rzucającym się w oczy jest symbol, jaki noszą na mundurach uczestnicy ekspedycji – A bez belki poprzecznej. Niemal dokładnie taki sam symbol funkcjonuje jako ikona Stargate. Poza tym – Milo, główny bohater Atlantis, to właściwie skóra zdarta z Daniela Jacksona. Nie, żebym zarzucał Disney’owi plagiat, ale ilość podobieństw i nawiązań jest zastanawiająca. Szczególnie w świetle tego, że serial Stargate Atlantis zdaje się z kolei czerpać co niego od Atlantis: The Lost Empire. Kroi mi się tutaj całkiem niezła teoria spiskowa, ale szczerze powątpiewam, by było w tym coś więcej, niźli ciekawy łańcuch zbiegów okoliczności.

Atlantis, już na poziomie koncepcyjnym, urzeka kreacją świata przedstawionego. Umieszczenie fabuły na początku XX wieku pozwoliło na tchnięcie w nią ducha takiej trochę klasycznie pojmowanej Vernowskiej przygody czy Doyle’owskiego Zaginionego Świata. A ja uwielbiam, jak współczesna popkultura nawiązuje do dziadków fantastyki naukowej, a jak gdzieś w tle pobrzmiewa Verne, to już w ogóle jestem kupiony na całego. Ta „vernowość” objawia się przede wszystkim w barwnej i zróżnicowanej ekipie ekspedycji czy absolutnie przecudnej łodzi podwodnej, która niestety, dość szybko (za szybko) ulega zniszczeniu. Ale i tak cały film przesiąknięty jest takim dieselpunkowym urokiem, objawiającym się choćby w wielkim świdrze na kołach, który ciągną za sobą bohaterowie. Z kolei cywilizacja Atlantydy – wbrew już chyba utartym stereotypowym hellenistycznym konotacjom – jest raczej wzorowana na kulturach pierwotnych Ameryki Południowej, z domieszkami wpływów i inspiracji z całego świata, co ma w jakimś stopniu odzwierciedlać fakt, że w świecie filmu Atlantyda to kolebka wszelkich cywilizacji. Rzutuje też na to język, którego używają mieszkańcy wyspy – stworzony specjalnie na potrzeby filmu przez Marca Okranda, człowieka, który wymyślił klingoński. Atlantydzkie narzecze stanowi mieszankę języków Indoeuropejskich sklejonych autorską gramatyką. Jakby tego było mało, twórcy do Atlantydzkiej cywilizacji wrzucili jeszcze zaawansowaną (spirytualnie?) technologię rodem z najznamienitszych wizji Danikena. Te dwa porządki – kapitalistyczna, postkolonialna cywilizacja Ameryki i chyląca się ku upadkowi, poddana regresowi cywilizacja Atlantydy – ostatecznie ścierają się ze sobą na poziomie estetycznym i ideologicznym, czego wyrazem jest finałowa bitwa latających pojazdów z dwupłatowcami – bzdurna jak diabli (bo skąd niby Rouke wytrzasnął całą eskadrę bojowych samolotów?), ale niesamowicie efektowna.

Na poziomie, nazwijmy to, dydaktycznym Atlantis porusza bardzo ciekawe dylematy klasowe. Ekspedycja ruszająca na poszukiwania Atlantydy to w dużej mierze przedstawiciele mniejszości etnicznych (Sweet, Audrey), narodowych (Vinny*, Mole) i generalnie ludzie pracy, niespecjalnie wykształceni, napędzani – jak sami zgodnie przyznają – chęcią zarobku, który da im gwarancję ustawienia się w życiu. Na Milo patrzą z mieszaniną pogardy i pobłażliwości, bo to ktoś z innego świata – biały, dobrze ustawiony „wykształciuch”, z naiwnym, idealistycznym podejściem do życia. Ktoś taki nie musi chwytać się niespecjalnie uczciwych zajęć, by utrzymać się na powierzchni egzystencji. Nawet, jeśli w swoim środowisku nie cieszy się zbyt wielkim prestiżem (co widzimy na samym początku filmu, gdy trenuje swój wykład w zakurzonej graciarni), to i tak jego standard życiowy stoi na nieporównywalnie wyższym poziomie, niż Audrey czy Vinny’ego. Bo Milo należy do elit i dla niego poszukiwania Atlantydy są spełnieniem życiowego marzenia, nie mniej lub bardziej rozpaczliwą walką o egzystencję i dobrobyt. Z drugiej strony mamy Rouke’a i Helgę – etnicznie „czystych”, pozbawionych skrupułów drapieżców, którzy najprawdopodobniej nigdy nie musieli znosić dyskomfortu związanego ze swoim wyglądem czy pochodzeniem społecznym – dlatego właśnie, jako jedyni z imiennej obsady, nie potrafili odnaleźć w sobie empatii dla Atlantydów i bez najmniejszych wyrzutów sumienia skazali ich na wymarcie w imię chęci zarobku. Dla pozostałych, po części przekonanych idealizmem Milo, po części własnymi wyrzutami sumienia, to była granica nie do przekroczenia – jak powiedział Vinny, do tej pory ich działania, choć nie zawsze moralne, nigdy nie krzywdziły postronnych w sposób bezpośredni. Niektórzy interpretują ten film jako antykapitalistyczny, krytykujący Amerykański imperializm. Dla mnie ciekawszym tropem jest właśnie ta specyficznie ujęta walka klas – to ci niebiali, niewykształceni, częstokroć nieładni ludzie o niskich aspiracjach okazują się koniec końców daleko bardziej moralni i empatyczni, niż stojący ponad nimi osobnicy z warstw wyższych, którzy przywykli do tego, że życie układa się wokół nich wedle ich życzeń i zamierzeń. Pozytywnym wyjątkiem jest tu Milo, który wyłamuje się z tego schematu i znajduje wspólny język z pozostałymi członkami ekspedycji, nie bez trudności, ale jednak zacierając nieco barierę klasową.

Paradoksalnie sami Atlantydzi wypadają tu dosyć blado – są bowiem dogorywającą kulturą, która utraciła swoje dziedzictwo, zapomniała o własnej potędze i nie potrafi sama wyrwać się z tej stagnacji. Dopiero przybycie bystrzaka ze świata zewnętrznego spowodowało odzyskanie części dawnych artefaktów technologicznych i potencjału kulturowego. Później dowiadujemy się, że władca Atlantydy świadomie dopuścił do ukrycia źródła energii będącej podstawą funkcjonowania cywilizacji, tylko dlatego, iż mogłoby stanowić ono potencjalne zagrożenie dla jego córki. I choć można zrozumieć jego decyzję, to trudno ją, mimo wszystko, uznać za słuszną – Kashekim przedkładał los swojego ludu nad egoistyczne w sumie pragnienie ochrony córki przed zagrożeniem, które – koniec końców – nie okazało się tak przerażające. Kidę spotyka przecież los, jakiego pragną oszczędzić jej ojciec, jednak ostatecznie wszystko dobrze się kończy. Wątpię, by takie rozwiązanie było intencjonalne, obstawiałbym raczej, że po prostu pasowało do danej konstrukcji fabularnej i nikt nie zwrócił uwagi na jego niejednoznaczność moralną. Szkoda, bo mnie to jednak odrobinę przeszkadzało.

No właśnie, Kida... Owca et consortes krytykuje fakt, iż ta bohaterka nie zalicza się do kanonicznego panteonu Księżniczek Disney’a. Mnie, szczerze powiedziawszy, niespecjalnie to przeszkadza, bo nie zwykłem uzależniać swoich sympatii i antypatii, tudzież dobrego samopoczucia, od arbitralnych decyzji stricte marketingowych i jeśli moja ulubiona postać nie należy do Hall of Flame danej franczyzy, to dla mnie znaczy to dokładnie nic. Kida to księżniczka nietypowa – właściwie nawet nie księżniczka tylko królowa, bo po śmierci ojca pod koniec filmu przejmuje tron. Disney Wiki za powód jej absencji w szeregu Księżniczek podaje niskie przychody z Atlantis. Co jest dla mnie o tyle niezrozumiałe, że w takim wypadku tym bardziej powinna pojawiać się, gdzie tylko się da, by swoją obecnością przyciągać odbiorców do materiału źródłowego. Kida to najstarsza z księżniczek. Pomijając nawet aspekt długowieczności Atlantydów, dziewczyna fizycznie ma dwadzieścia osiem lat, co jak na heroiny rodem z disney’owskich animacji jest wiekiem niemalże balzakowskim. Jest też chyba najbardziej roznegliżowaną bohaterką, może poza Ariel, która – umówmy się – jest przypadkiem specyficznym. No last, but not a least – to pierwsza Księżniczka od Myszki Miki, która jest całkowicie oryginalną postacią, niewzorowaną na jakiejkolwiek innej postaci z kultury popularnej czy materiałów źródłowych.

Milo także wyłamuje się ze schematu disney’owskich protagonistów. To pierwszy (i jedyny?) główny bohater klasycznej animacji Disney’a, który nosi okulary. Przyjemny jest fakt, że jego postać nie ewoluuje na przestrzeni Atlantis, dzięki czemu film nie zmienia się w kolejną schematyczną opowieść inicjacyjną. Milo z końcówki filmu jest tym samym roztrzepanym, ale szlachetnym i nieco naiwnym idealistą, którym był na początku. Jakiekolwiek wewnętrzne metamorfozy bohatera są niedookreślone, nie mamy wyraźnych sygnałów, że Milo czegoś się w czasie ekspedycji nauczył, czy zmienił poglądy na jakieś sprawy – to raczej jego osoba jest bodźcem do wewnętrznych przemian poszczególnych członków drużyny. Szkoda jedynie, że przeklęty Imperatyw Narracyjny zmusił go do zakochania się w Kidzie, bo wątek ich relacji był z jednej strony schematyczny, a z drugiej – przeprowadzony po łebkach, właśnie z fabularnego obowiązku. Nie może się też podobać rozwiązanie fabularne w stylu damsel in distress, ale jest ono załagodzone tym, że uratowana księżniczka własnymi siłami ratuje później Atlantydę. Choć i tak dało się rozwiązać to lepiej.

Wizualnie Atlantis robi przeogromne wrażenie. Każde tło to eye-candy, każda animacja pieści oko, każdy projekt postaci zapada w pamięć. W dużej mierze to zasługa Mike’a Mignoli, artysty komiksowego odpowiedzialnego za m.in. Hellboy’a, który pracował przy Atlantis i który odcisnął swoje piętno na tej animacji. Widać to choćby w projektach postaci – charakterystyczne dla Mignoli i nietypowe dla Dinsey’a „kwadratowe” dłonie bohaterów, czy lekko kanciaste sylwetki, będące kompromisem pomiędzy wyrazistością stylu Mignoli, a subtelnością właściwą animacjom Disney’a. Uwielbiam prace tego artysty, a w Atlantis mogę je na dodatek oglądać wprawione w ruch. Już samo to jest dostatecznym powodem, by Atlantis pokochać miłością szczerą i dozgonną. Wbrew temu, co można przeczytać w niektórych recenzjach, trójwymiarowe wstawki nie są jakoś specjalnie rażące – abstrahując od tego, że jest ich bardzo niewiele, na ogół wyglądają co najmniej przyzwoicie, a ich umowność pasuje do estetyki filmu.

A zatem – obejrzałem Atlantis: The Lost Empire i, zaprawdę, powiadam Wam, zostałem porażony. To jedna z najlepszych animacji Disney’a – twórcza, poruszająca niegłupie tematy, dynamiczna, nastawiona na akcję. Choć pozbawiona części, zdawałoby się, nieodzownych elementów charakteryzujących animacje od Myszki Miki – zwierzęce postaci komiczne, wstawki musicalowe – to jednak będąca disney’owską animacją aż do szpiku celuloidowych kości. Poza tym, reprodukcja tych klasycznych przygodowych motywów spod znaku Julesa Verne’a i urok oldschoolwego sci-fi dała nam film jedyny w swoim rodzaju. Coś, co obejrzeć po prostu trzeba.

_________
*z niepojętych dla mnie względów w polskim dubbingu zrobiono z niego Rosjanina. Niespecjalnie mi się to podoba, bo nie lubię aż tak inwazyjnego grzebania i „poprawiania” materiału wyjściowego. No, ale dubbing tworzył Bartosz Wierzbięta, który „To be, or not to be..” przetłumaczyłby na „Litwo, ojczyzno moja…”


poniedziałek, 1 lipca 2013

Ostatnie Wrota

fragment grafiki autorstwa Emila Larssona, całość tutaj.

Carnivale w kosmosie – powiedziałem sobie, zakończywszy lekturę finałowego odcinka. StarGate Universe już od dłuższego czasu zajmuje w moim serialowym panteonie najwyższe miejsce, tuż obok Carnivale, Torchwood: Children of Earth i American Horror Story. To jest generalnie serial, który nie miał prawa powstać. Nie w takiej formie, nie za takie pieniądze. Patrzę na ekran, oglądam to i nie mogę odpędzić się od myśli, że ten serial stworzyli oderwani od rzeczywistości wariaci. I chwała im za to.

Podczas badań nad rozwikłaniem zagadki ósmego szewronu Gwiezdnych Wrót dochodzi do ataku, który wymusza na personelu stacji badawczej szybką ewakuację. Z powodu determinacji głównego naukowca bazy, dra Nicholasa Rusha (w tej roli absolutnie mistrzowski Robert Carlyle) jedyną drogą ucieczki są uruchomione i zablokowane Wrota, które wiodą w niewiadome miejsce. Owym miejscem okazuje się opuszczony statek kosmiczny będący zarzuconym projektem badawczym Pradawnych – rasy kosmitów odpowiedzialnych, między innymi, za stworzenie sieci Gwiezdnych Wrót. A więc – nie, jak to było do tej pory, wyspecjalizowana grupa do zadań specjalnych eksplorująca kosmiczne artefakty, a kompletnie nieprzygotowana, śmiertelnie przerażona zbieranina cywilów, naukowców i wojskowych, którzy muszą odnaleźć się w maksymalnie stresującej sytuacji i walczyć o życie. Ale nie prażąc z karabinów maszynowych do kosmitów, tylko desperacko szukając sposobu na naprawienie szwankującego systemu podtrzymywania życia. Albo racjonując żywność, żeby starczyło na dłużej. Albo starając się opanować narastające wśród uchodźców napięcie. To właśnie ten przytłaczający klimat kompletnego zagubienia w kosmicznej pustce w dużej mierze stanowi o wyjątkowości serialu. Bohaterowie znajdują się w statku kosmicznym oddalonym od Ziemi o kilka galaktyk (i wciąż się oddalającym), niemal kompletnie odcięci od Ziemi i bez jakichkolwiek realnych szans na pomoc z zewnątrz. To nie jest kolejny serial pokazujący, jak małe Jasie wyobrażają sobie dojrzałość (czyli seks, przemoc i łezka uroniona nad utraconą niewinnością). Scenarzyści nie mają złudzeń co do ludzkiej natury, szczególnie obciążonej takim stresem, na jaki narażeni są bohaterowie SGU. Ten serial jest dojrzały dlatego, że wiarygodnie pokazuje zachowanie ludzi, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji. Nie ma tu archetypowego bohaterstwa, są rozpaczliwe akty poświęcenia. Są kłótnie, próby samobójcze, niekiedy brutalne rewolty, napięcia pomiędzy poszczególnymi członkami załogi. A to wszystko podlane kolejnymi fenomenami kosmicznymi, jakie napotyka statek w swojej podróży do nieujawnionego celu. Nazwa statku – Destiny – jest tu pewną wskazówką, ale na odpowiedzi trzeba poczekać. Ważne – mimo, iż serial jest bardzo silnie osadzony w mitologii uniwersum Gwiezdnych Wrót, spokojnie można go oglądać nawet nie znając StarGate SG-1 czy StarGate Atlantis.

Zacznijmy od tego, że ten serial to po prostu niesamowita perełka wizualna. Do dzisiaj powstało bardzo niewiele filmów science-fiction (o serialach nawet nie wspominając), które rozmachem, bogactwem dekoracji i dopracowaniem efektów specjalnych dorównywałyby SGU. Poziom dopracowania wizualnego spokojnie dorównuje produkcjom HBO. Widać, że w ten serial wpompowano naprawdę dużo pieniędzy i – ważne – te pieniądze zostały później wydane w mądry sposób. Oczywiście – SGU to serial telewizyjny i w wielu miejscach trzeba było iść na kompromisy. Najboleśniej jest to odczuwalne w chwilach, gdy na ekranie pojawiają się przedstawiciele obcych ras. Choć zawsze są świetnie zaprojektowani i realistycznie zanimowani, to ich obecność na ekranie jest ograniczona do absolutnego minimum, by drogimi efektami komputerowymi nie nadwyrężać budżetu. Szczególne wrażenie robią za to tradycyjnie wykonane dekoracje – na tym nie oszczędzano i to doskonale widać. Bardzo podobało mi się wnętrze statku Nakai oraz zapuszczone korytarze Destiny. 

Zastosowane w serialu filtry graficzne i sposób kręcenia nadaje SGU niesamowitego, jakby reportażowego klimatu. Uwolnienie kamery od statywu, ujęcia z nietypowych kątów i perspektyw, częste kręcenie „z ręki” (bohaterowie mają do dyspozycji lewitujące kamery, które wykorzystują podczas rekonesansów i jako osobiste pamiętniki – świetny patent). Aż do obejrzenia pilota SGU bardzo nie lubiłem takich zabiegów, uważałem, że zabijają czytelność różnych scen i nie pozwalają widzowi skupić się na tym, co najważniejsze. Cały problem polegał na tym, że taka metoda kręcenia wymaga naprawdę sporo wprawy i ekipa produkująca SGU taką wprawę miała. Efekt jest porażający – momentami kamera „pływa” łagodnie po scenografii, robiąc gwałtowne najazdy na twarze bohaterów, by lepiej uchwycić emocje. W ruchu wygląda to po prostu niesamowicie i w praktyce sprawdza się doskonale. Taki naturalizm w ukazywaniu akcji świetnie koresponduje z równie naturalistyczną treścią.

SGU to opowieść pozbawiona głównego bohatera – i w to mi graj! Czas antenowy dzielony jest, mniej lub bardziej sprawiedliwie, pomiędzy kilkunastu bohaterów, z których wszyscy w jakiś sposób powiązani są misterną siecią wzajemnych zależności i sentymentów. I to jest naprawdę fenomenalne, bo twórcy wykorzystują tę pajęczynę do wikłania bohaterów w różne, niekiedy bardzo zaskakujące, sojusze i konflikty. A że bohaterowie stanowią ogromną plejadę zróżnicowanych i, niekiedy, bardzo silnych osobowości, daje to olbrzymie pole do popisu – pole, które scenarzyści skwapliwie wykorzystują.  I znów – mimo wszystko, nie ma jakichś kompletnie niewiarygodnych (choć atrakcyjnych) zwrotów fabularnych pokroju „i nagle dowiadują się, że są rodzeństwem”, wszystko jest podporządkowane bardzo naturalistycznej konwencji. Uwielbiam, gdy poszczególne elementy całości współgrają ze sobą konceptualnie i tak jest w tym przypadku. Gra aktorska, ekspresja, sposób budowania sylwetek psychologicznych – wszystko jest albo bardzo wiarygodne i naturalne, albo bardzo dobrze tę wiarygodność i naturalność symulujące. Choćby dialogi, w których bohaterowie przekrzykują się i przerywają sobie nawzajem. Oczywiście, nadal wszystko jest podporządkowane formule serialu telewizyjnego, więc w wielu przypadkach nie udało się uniknąć pewnych uproszczeń i dróg na skróty – ale ekipie produkcyjnej udało się osiągnąć bardzo satysfakcjonujący kompromis. Prawdopodobieństwo psychologiczne bohaterów bije na głowę wszystko, co do tej pory widziałem w kwestii seriali fantastycznych. Zresztą – poważnie, czy ktoś chciałby oglądać w serialach „prawdziwych ludzi”? Ludzie są nudni. Albo zbyt prości, albo zbyt skomplikowani, by przykuwali naszą uwagę. W utworach fabularnych „prawdziwi ludzie” kompletnie by się nie sprawdzali. Kiedy ględzimy o tym, że chcemy na ekranie oglądać bohaterów zachowujących się jak realne osoby, to tak naprawdę sami nie wiemy, o co prosimy. Tak naprawdę chcemy oglądać interesujące konstrukty narracyjne, które będą wiarygodnie udawać, że są ludźmi. Koniec dygresji.

Spośród postaci można jednak wyróżnić kilka najciekawszych. Przede wszystkim doktor Nicholas Rush, cyniczny naukowiec mający obsesję na punkcie Destiny, który nie cofnie się przed niczym, byle tylko osiągnąć zamierzone cele. Początkowo odrobinę kręciłem nosem, bo to postać aż nazbyt wyraźnie zbudowana po to, by się podobała widzowi i zarazem była łatwym w użyciu wytrychem narracyjnym – skrajnie niesympatyczny, ale błyskotliwy krętacz, który będzie mącił, aż w końcu wymąci. Szczęśliwie okazało się, iż w toku fabuły sylwetka tego bohatera nabrała więcej wymiarów i barw. Między innymi dzięki grze aktorskiej Carlyle’a, który dał w SGU niesamowity popis umiejętności aktorskich. Jest w jednym z pierwszych odcinków scena, w której Rush wbiega do pomieszczenia z Wrotami i na oczach kilku członków załogi dostaje ataku histerii, coraz bardziej łamiącym się głosem tłumacząc im, jaki los czeka Destiny, jeśli nie uda im się rozwiązać problemów z zasilaniem. Absolutnie najlepsza scena w całym serialu, znakomicie podsumowująca całą jego koncepcję (wyjściową, bo potem różnie z tym bywa, ale o tym za moment). Inną interesującą postacią jest Camile Wray, urzędniczka IOA (międzynarodowa organizacja koordynująca projekty powiązane z Gwiezdnymi Wrotami), dla której sytuacja, w jakiej się znalazła stanowi spore wyzwanie – Wray nie umie zaakceptować panującego na Destiny porządku, nad który pieczę sprawują wojskowi. Z początku kreowana na cyniczną sukę, w dalszych epizodach pokazuje ludzką twarz. Nie można też nie wspomnieć o Elim Wallace, sympatycznym i inteligentnym nerdzie, który na pokładzie Destiny znalazł się w sumie przypadkiem (i, nie ukrywajmy, wskutek bardzo naciąganej logicznie koncepcji fabularnej). Generalnie paleta bohaterów jest na tyle szeroka i zróżnicowana, że absolutnie każdy widz znajdzie sobie jakąś postać, której będzie kibicował. Do moich ulubieńców należy pojawiająca się w kilku epizodach niepełnosprawna specjalistka od technologii Pradawnych, Amanda Perry.

Serial liczy sobie dwa sezony po dwadzieścia odcinków. Mnie najbardziej podoba się pierwsza połowa pierwszego sezonu, co jest o tyle ciekawe, że większość opinii w Internecie jest odwrotna – początkowe odcinki są jakoby nużące i nieciekawe, dopiero później serial nabiera rozpędu i robi się interesująco. Otóż kompletnie się z tym nie zgadzam. Dziesięć pierwszych odcinków wykreowało niesamowity klimat psychologicznego dramatu ludzi zagubionych w kosmicznej pustce, uwięzionych na pokładzie potężnego i niemożliwego do okiełznania statku kosmicznego. Dla mnie optymalną sytuacją byłoby, gdyby cały serial tak właśnie wyglądał – chorzy ze strachu, popadający w coraz większy obłęd uchodźcy starający się za wszelką cenę przetrwać w obcym, kierującym się niepojętymi mechanizmami środowisku, z rzadka odwiedzając jakąś obcą planetę albo natrafiając na jakiś kosmiczny fenomen. Pierwsza część SGU tak właśnie wygląda – nawet, jeśli pojawiają się jakieś obce formy życia, to są to albo bakterie, albo śmiertelnie groźne stwory, albo varelse. Niestety dość szybko i gwałtownie zmienia się to w chwili natrafienia na pierwszy statek kosmiczny Nakai. Nagle wszystko robi się trochę za bardzo w stylu poprzednich seriali ze świata StarGate i akcent przemieszcza się z psychologicznej dramy na odrobinę zbyt infantylne strzelanie do kosmitów. Sytuację ratują niektóre odcinki utrzymane w duchy pierwotnych założeń SGU (mój ulubiony epizod zatytułowany Faith – bardzo lemowski w swej wymowie i konkluzjach). W drugim sezonie jest to trochę mniej odczuwalne, twórcy jakby pogodzili się z tym, że na obecnych warunkach nie da się stworzyć aż tak ambitnego serialu, jak mieli zamiar, ale ostatecznie udało im się wszystko wypośrodkować i SGU mimo wszystko zachował sporą część początkowego klimatu.

Odcinki. Serial ma stosunkowo zwartą fabułę, kolejne epizody są ze sobą ściśle powiązane. Z tego też względu bardzo trudno oglądać SGU z doskoku, skupiając się tylko i wyłącznie na pojedynczych epizodach. Jak już wspominałem najwyższy (dla mnie) poziom utrzymują początkowe epizody – trzyodcinkowy pilot Air, dramatyczny dyptyk Darkness/Light czy Time, który w bardzo pomysłowy sposób wykorzystuje konwencję found footage. Generalnie niemal wszystkie epizody obu sezonów są bardzo dobre od strony fabularnej – czepiłbym się tylko nudnego i źle rozplanowanego Blockade, w którym scenarzystka poszła w tanią, acz efektowną dramę, która kompletnie nie przystaje do SGU. Pominąwszy jednak tę wpadkę, serial ogląda się bez większych zgrzytów. Jest naprawdę świetnie – zupełnie nowa jakość telewizyjnej science-fiction w konwencji space opery.

Nie wspomniałem o jeszcze jednym aspekcie StarGate Universe, który wyróżnia ten serial na tle innych. Jest to niesamowita ścieżka dźwiękowa autorstwa Joela Goldsmitha (który zmarł niedługo po anulowaniu SGU). Nazwisko tego kompozytora powinno być nieobce, ponieważ jego ojciec, Jerry Goldsmith, także kompozytor, odpowiedzialny był za ścieżki dźwiękowe takich filmów, jak Rambo, Alien, Patton czy Planet of the Apes, a nawet kilku filmów ze świata Star Treka. Joel pracował także przy muzyce do poprzednich seriali ze świata Gwiezdnych Wrót, ale dopiero tutaj rozwinął skrzydła i skomponował chyba najciekawszy soundtrack w historii telewizyjnej fantastyki. Nie wiem, chyba tylko Jeff Beal ze swoimi kompozycjami do serialu Carnivale mu dorównuje. Ścieżka dźwiękowa do SGU brzmi bowiem po prostu niesamowicie. Coś pomiędzy tym, co Paul Ruskay zrobił dla serii gier komputerowych Homeworld, a nieco bardziej okiełznanym Saltillo. Umiejętne połączenie instrumentów smyczkowych z gitarami elektrycznymi i perkusją oraz szczyptą elektroniki – wszystko to brzmi bardzo epicko, ale też oryginalnie. Posłuchajcie sami.

SGU stworzyli oderwani od rzeczywistości wariaci, którym się wydawało, że klimaty rodem z filmu Moon mogą zaskarbić sobie sympatię tylu widzów, by utrzymać niesamowicie drogi w produkcji serial w telewizyjnej ramówce. I chwała tym oderwanym od rzeczywistości wariatom, którym mimo wszelkich przeciwności losu udało się nakręcić czterdzieści odcinków, nim wyczerpała się cierpliwość producentów. I choć serial zakończył się bardzo otwartym zakończeniem, to jednak nie boli ono za bardzo – po dłuższym namyśle stwierdzam nawet, że to jest bardzo dobre zakończenie dla takiego serialu jak SGU. Ten serial był trochę tym, czym bezskutecznie starał się być Prometeusz – próbą może nie tyle wskrzeszenia (bo za bardzo nie było co wskrzeszać, powiedzmy to sobie szczerze), co ukazania ambitnej sci-fi na ekranie kinowym/telewizyjnym. O ile Ridley Scott poniósł sromotną porażkę, o tyle Brad Wright i Robert C. Cooper (twórcy SGU) odnieśli sukces. Stworzyli coś niezwykłego. Najlepszy serial fantastyczno-naukowy w historii telewizji? Nie wiem, nie oglądałem jeszcze wszystkich seriali sci-fi. Ale, jak dotąd, tak. Bezsprzecznie. Polecam. 

wtorek, 26 marca 2013

Przelazło przez Wrota: Goa'uld

fragment grafiki autorstwa Alexa Kozhanova, całość tutaj.

Niniejszym wpisem chciałbym zainaugurować nowy cykl notek na Mistycyzmie Popkulturowym. Przelazło przez Wrota opowiadać będzie o rasach i cywilizacjach, jakie przewinęły się przez seriale z uniwersum Stargate. Generalnie, jestem zdania, że Gwiezdne Wrota mają najfajniej zaprojektowanych kosmitów w historii popkultury – pod względem zróżnicowania i pomysłowości chyba tylko uniwersum Mass Effect może się z nim równać. Umyślnie napisałem „rasy i cywilizacje”, ponieważ niektórzy kosmici (jak i sami ludzie) wykształcili kilka zróżnicowanych grup w obrębie własnego gatunku, dlatego też postanowiłem nie traktować ich całościowo. Inna sprawa, że niektóre ludzkie cywilizacje pozaziemskie, jakie pokazano nam w serialu, z różnych względów także zasługują na własne notki. Początkowo zamierzałem opisywać kolejne rasy chronologicznie, w takiej kolejności, w jakiej występowały w serialu, po namyśle uznałem jednak, że pilnowanie „kolejki” byłoby za bardzo kłopotliwe, toteż notki będą się ukazywały bez ładu i składu, jak mi fantazja nakaże.

O Goa’uldach jednak trzeba napisać już na samym początku – wszak są zdecydowanie najważniejszą rasą w galaktyce Drogi Mlecznej (oczywiście do czasu). To za sprawą Goa’uldów Ziemianie (to znaczy – Amerykanie) zaczęli korzystać z Wrót i podróżować z planety na planetę w celu zaprowadzenia na Drodze Mlecznej demokracji i odnalezienia nowych złóż ropy. Wyzłośliwiam się tutaj, ale to amerykańskie podejście ukazane w kanadyjskim przecież serialu podskórnie irytowało mnie już przy pierwszym zetknięciu z serialem – w pilocie Stargate SG-1 o mało co nie zostaje wykorzystana standardowa procedura amerykańskiego wojska w kontaktach w potencjalnym wrogiem (czyt. wysłanie atomówki). Ale kończę już, bo przecież ma być o Goa’uldach.

Właściwie rasa wężopodobnych porywaczy ciał absolutnie niczym oryginalnym w sci-fi nie jest, bo przecież z podobnymi patentami spotykamy się od początku zeszłego stulecia. Znakomitym patentem okazało się za to umieszczenie ich w stylistyce starożytnego Egiptu, ze wszystkimi faraonizmami i piramidyzacjami. Ta otoczka nawiązująca do egipskiej cywilizacji bardzo ładnie koresponduje z samym podejściem Goa’uldów do wszelkich innych istot w galaktyce  – władza absolutna sprawowana nad ludźmi i Jaffa, potężne, rozdmuchane pamięcią genetyczną i długowiecznością, ego, przeświadczenie o własnej nieomylności i wyjątkowości (niektórzy z przedstawionych w serialu Goa’uldów autentycznie zdają się sami wierzyć we własną boskość).

Goa’uldowie zdają się bardzo trafnie uosabiać lęki zachodnich cywilizacji przed fanatyzmem nacji bliskiego wschodu. Pragnący teokratycznej dominacji nad wszelkimi innymi cywilizacjami fanatycy, religią usprawiedliwiający przerażające okrucieństwa… żadnych bezpośrednich odwołań do islamu oczywiście w serialu nie znajdziemy, ale trudno nie oprzeć się wrażeniu, że zasłaniający się sobowtórami czy atakujący ziemskie wieżowce Baal to mocno zremiksowana hybryda Saddama i Bin Ladena. W ogóle SG-1 to serial, który (świadomie lub nie) realizuje schemat walki z fanatyzmem religijnym we wszelkich jego przejawach – czy to autorytarnym Ori-chrześcijańskim, czy to egzotycznie niebezpiecznym Goa’uld-muzułmańskim – wszystko w imię charakterystycznego dla cywilizacji Zachodu (czyli USA, które, jak wiadomo z serialu, jest jedynym zaawansowanym krajem na naszej planecie) etosu promującego indywidualizm, różnorodność i świeckość. Ale chyba znowu zbaczam z tematu, bo przecież o tym już pisałem.

W Goa’uldach nie podoba mi się ich ewidentna operetkowość – są tak źli, jak Wielki Mistrz Zła Z Podrzędnej Trzecioligowej Sagi Fantasy. Niejednokrotnie popełniają nieumotywowane niczym okrucieństwa wobec podwładnych, gardzą wszystkimi wokół, zabijają posłańca przynoszącego niepomyślne wieści i tak dalej. Owszem, z jednej strony możemy przywołać tu Lorda Actona, z drugiej jednak trudno jest uwierzyć, by osobniki tak egoistyczne i krótkowzroczne mogły na dłuższą metę stać się dominującą siłą w całej galaktyce. Zachowanie większości Goa’uldów to popkulturowa klisza sprzed czasów, gdy popkulturowi badguy’e zaczęli się stosować do zasad Katechizmu Złego Władcy, co zresztą niejednokrotnie jest złośliwie punktowane przez O’Neilla. Żeby jednak oddać sprawiedliwość, należy zaznaczyć, iż niektórzy Goa’uldowie wyłamują się z tego schematu – przywoływany już w tej notce Baal, którego elokwencja i zaradność, szczególnie w późniejszych sezonach, przysporzyła mu wielu fanów.

W kwestiach, nazwijmy to, biologicznych Goa’uldowie są natomiast zupełnie nieprzemyślani. Odnoszę wrażenie, iż scenarzyści wymyślali kolejne szczegóły specyfikacji fizjologicznych Goa’uldów ad hoc, w zależności od potrzeby chwili. Takiego na przykład cyklu rozmnażania i dorastania wężopodobnych kosmitów nie ogarniam już w ogóle. Choćby cała ta kwestia z Jaffa – larwy Goa’uldów umieszcza się w żywych inkubatorach, by dojrzały one do implementacji w organizmie nosiciela. Patrząc po liczebności Jaffa liczebność Goa’uldów zdaje się absurdalnie wysoka i nieprzystająca do tego, co widzimy na ekranie. Ale pomijając już ten mankament – jakim cudem uznano, że masowe wykorzystywanie Jaffa w charakterze mięsa armatniego jest dobrym pomysłem? Ja rozumiem, że dzięki symbiontom Jaffa mają zwiększoną siłę, ale jaką rasą trzeba być, żeby świadomie narażać własne młode na tak wysokie ryzyko śmierci? To przecież wbrew jakimkolwiek instynktom samozachowawczym. To jednak daje się niby wytłumaczyć faktem, iż Goa’uldowie są rasą totalnych egocentryków i taki zabieg może służyć kontroli liczebności populacji. Ale ja tego nie kupuję. Zastanawia mnie też, w jaki sposób Goa’uldowie radzili sobie z dorastaniem larw przed stworzeniem rasy Jaffa, bo – o ile mnie pamięć nie myli – w serialu nie padło ani jedno słowo na ten temat.

Podoba mi się za to patent na genderowość Goa’uldów, kompletnie niezależną od biologicznej płci (tu mamy do czynienia z owadzim układem królowej i jej licznego pomiotu rodzaju męskiego). Przykłady Ozyrs(a) czy niektórych Tok’Ra wyraźnie pokazują, że tożsamość płciowa jest dla Goa’uldów kwestią może nie tyle wyboru, ile podświadomej samoidentyfikacji. Najprawdopodobniej dużą rolę gra płeć nosiciela (casus Ozyrysa), ale nie tylko (casus Jolinar).

Koniec końców Goa’uldowie okazali się jednak na tyle dobrze skonstruowaną rasą, by z powodzeniem trząść serialem przez osiem sezonów. Egipska (minus wyjątki pokroju Svaroga czy Cronusa) stylistyka i szafarz były interesującym powiewem świeżości – chyba żadna inna popkulturowa franszyza nie jest tak mocno identyfikowana z estetyką starożytnego Egiptu. Generalnie, choć Goa’uldowie nie są moją ulubioną rasą z uniwersum Stargate, to jednak w ich przypadku mogło być dużo gorzej.

PS: Jako, iż Internet cierpi na zaskakująco niewielką ilość przyzwoitych fanartów ze świata Gwiezdnych Wrót, niniejszy cykl ilustrował będę niesamowitymi pracami rosyjskiego artysty Alexa Kozhanova.

poniedziałek, 11 marca 2013

Komisja śledcza ds. afery Gwiezdnych Wrót

fragment grafiki autorstwa Cama Ocanoma, całość tutaj.

Obiektywnie rzecz biorąc, Stargate Atlantis jest serialem słabszym od swojej macierzystej serii. Odtwórczy (w zasadzie ten sam schemat), stosujący recykling starych pomysłów (Replikatory!), ze znacznie słabiej zaprojektowanymi postaciami (poza McKay’em i Carsonem Beckettem nikt się nie wybija) i wpadkami w obsadzie. Pewnie mógłbym ciągnąć tę wyliczankę naprawdę bardzo długo, ale i tak nie zmieniłoby to faktu, że… po prostu SGA bardziej lubię. Powodów takiego stanu rzeczy jest kilka, dotąd jednak nie starałem się ich w jakiś sposób określać, podświadomie uznając SG-1 za serial bardziej udany, ale jednak z pewnych względów to właśnie spin-off o wiele bardziej do mnie przemawiał. W tej notce postaram się samemu sobie odpowiedzieć na pytanie, czemu właściwie tak jest?

Pierwsza rzecz, która mi przychodzi do głowy – demilitaryzacja Gwiezdnych Wrót. Jako zatwardziały pacyfista nader niechętnie spoglądam na wszelkie wojskowe służby mundurowe, zaś U.S. Air Force to ostatnia frakcja, jakiej powierzyłbym eksplorację obcych planet zamieszkanych przez inteligentne cywilizacje. Oczywiście, w serialu amerykańskie lotnictwo zostało przedstawione w sposób jednoznacznie dobry, zaś wszelkie starające się kontrolować poczynania armii organizacje cywilne – w sposób jednoznacznie zły. Bardzo mi to przeszkadzało podczas oglądania pierwszych sezonów Stargate SG-1, na szczęście w drugiej połowie serialu sytuacja przestała być aż tak jednowymiarowa (pojawili się cywilni bohaterowie pozytywni), ale i tak wciąż daleka od doskonałości. Nie mogę tu też nie wspomnieć o amerykańskim szowinizmie, który przez bardzo długi czas blokował innym narodom dostęp do technologii Gwiezdnych Wrót najpierw poprzez zatajenie, a potem na gruncie dyplomatycznych machinacji. Impas przełamało dopiero odnalezienie stanowiska obronnego Pradawnych na eksterytorialnej i zdemilitaryzowanej Antarktydzie. Gdyby ta placówka umieszczona była, dajmy na to, w Utah, Amerykanie byliby do tej pory trzymali łapę na programie Stargate i spokojnie kontynuowali dublowanie innych zawodników w międzynarodowym wyścigu zbrojeń.

Tymczasem atlantydzka ekspedycja od początku była planowana jako akcja cywilna, międzynarodowa akcja prowadzona ku wspólnemu dobru, z cywilem (i to na dodatek kobietą) w roli dowódcy, któremu podporządkowane są wszelkie sekcje ekipy (z militarną włącznie). Właśnie ten na każdym kroku podkreślany międzynarodowy charakter wyprawy badawczej tak bardzo mnie ujął. To już nie jest opowieść o wesołych jankesach zaprowadzających pokój i porządek na prymitywnych planetach, na których można znaleźć ropę (tutaj zastąpioną minerałem o nazwie naquadah), a nad którymi władzę sprawuje jakiś Saddam (czy tylko mnie Baal chowający się za swoimi klonami kojarzy się z Husseinem, który korzystał z dublerów w tym samym celu?). Stargate Atlantis to serial o naukowcach, którzy polecieli do innej galaktyki, żeby badać zapomniane dziedzictwo Pradawnych. I to właśnie naukowcy (Wier, McKay, Beckett, Zelenka) są trzonem ekspedycji i humanistyczny duch całego przedsięwzięcia jest wyczuwalny już od pierwszego odcinka.

Różnicę widać też w podejściu do głównych antagonistów. O ile w SG-1 są oni metaforą potężnych dyktatorów (Goa’uldowie) czy fanatyków religijnych mających na celu zdominować ziemski (czyli amerykański) styl życia i narzucić własną kulturę (Ori), o tyle w Atlantis obie główne wrogie rasy są nieudanymi eksperymentami. Wraith to przecież ludzie, którzy, na wskutek doświadczeń biologicznych Pradawnych, zmienili się w krwiożercze potwory. Z Replikatorami sprawa była podobna – eksperyment pradawnych, który wymknął się spod kontroli. Widać to także w próbie zneutralizowania zagrożenia. O ile w SG-1 wroga trzeba po prostu odeprzeć, zniszczyć, pokonać i wetknąć flagę w podbite terytoria, o tyle podejście z Atlantis jest znacznie bardziej humanistyczne. Ekipa z SGA odbiera zagrożenie nie jako przeciwnika, zaś ciężko chorą rasę, która wskutek eksperymentów Pradawnych uległa degeneracji. Szukają więc lekarstwa, nie zaś sposobu wdeptania przeciwnika w glebę.

Oczywiście nie mogę nie wspomnieć o udziale naszych dzielnych rodaków w atlantydzkiej ekspedycji. Kiedy w jednych z odcinków mignęła mi polska flaga, od razu zaświtało mi w głowie pytanie – „Nasi tam są? Jakim cudem?”, zaś kołek do zawieszenia niewiary zatrzeszczał nieprzyjemnie, kiedy wyobraziłem sobie, przez jak wielki burdel organizacyjny i biurokratyczny musiał się przedrzeć nasz rodak, by w końcu trafić na listę członków ekspedycji. No bo, poważnie – Polacy w programie Stargate? Wyobrażacie sobie powoływanie komisji śledczej do sprawy tzw. „Afery Gwiezdnych Wrót”? Albo tajne więzienia CIA czy innego IOA na terenie naszego kraju, w których przetrzymuje się pojmanych Goa’uldów? Bo ja bez problemu. Te wizje skutecznie zepsuły mi radochę i patriotyczne uniesienie z powodu obecności naszej „husarii” w Galaktyce Pegaza. Choć uczciwie trzeba przyznać, że na Atlantydzie bez przerwy coś wybucha, psuje się, wali na głowy, zaś placówka praktycznie co tydzień znajduje się na krawędzi zagłady – to nieomylny znak, że biało-czerwona frakcja ekspedycji musi być całkiem liczna. No nic – przynajmniej, w wypadku, gdyby Wraith podbili Atlantydę, przybysze mogą liczyć na dobrze zorganizowaną partyzantkę.

czwartek, 7 marca 2013

W imię Ori

fragment grafiki autorstwa Johna Priska, całość tutaj.

Dyskusja o religii w popkulturze, jaka wywiązała się pod poprzednią notką przypomniała mi o temacie, jaki miałem zamiar poruszyć już dawno temu, jednak z jakichś powodów odkładałem to w nieskończoność. Dość jednak – na tym blogu zdecydowanie zbyt mało jest notek poświęconych serialom spod znaku Gwiezdnych Wrót (może by tak jakiś cykl zrobić? Byliby potencjalni czytelnicy?) i, jako fan tej marki, czuję się niejako zobligowany do jak najczęstszego nawiązywania do produkcji ze świata StarGate. Z góry przestrzegam też przed spoilerami z ostatnich sezonów serialu, oraz (dla tych, którzy mimo jego nieznajomości zdecydowali się notkę przeczytać) nagromadzeniem egzotycznych terminów i nazw, umówmy się jednak, że to tekst dla tych, którzy w uniwersum Gwiezdnych Wrót czują się raczej swobodnie.

Jak tak teraz patrzę, dochodzę do wniosku, że Stargate SG-1 od samego początku był serialem, rzekłbym, ateistycznym. Było nie było, nasi bohaterowie walczyli z kosmitami, którzy całą swoją potęgę opierali na ustawianiu samych siebie na pozycji bóstw (z całym dobrodziejstwem inwentarza). Dopóki, w pierwszych ośmiu sezonach, były to bóstwa religii wymarłych (bądź kultywowanych dziś przez bardzo nieliczne jednostki, raczej na zasadzie ekscentrycznego hobby, niż prawdziwej wiary religijnej) problemu nie było. Pamiętam, jak przyjemny dreszczyk spowodowało u mnie wspomnienie o chrześcijaństwie i jego możliwych konotacjach z Goa’uldami, skończyło się jednak tylko na banalnym stwierdzeniu Teal’ca, że chrześcijański Bóg w swym zachowaniu i przykazaniach nie ma za wiele wspólnego z powszechnym zachowaniem Goa’uldów (co dowodzi, że ktoś zapobiegawczo podsunął mu mocno ocenzurowaną wersję Starego Testamentu, który ponoć nasz ulubiony Jaffa z wielkim zainteresowaniem przeczytał), a sam odcinek skupił się na walce z Goa’uldem podszywającym się pod Szatana.

Wszystko zmieniło się w dziewiątym sezonie serialu, w którym nasi bohaterowie przypadkowo zwracają na siebie uwagę rasy OriAscendentów z innej galaktyki. Ori różnią się od znanych z Drogi Mlecznej Ascendentów podejściem do istot, które nie wyewoluowały jeszcze do ich poziomu. Ci drudzy trzymają się kategorycznego zakazu mieszania się w sprawy toczące się na niższych płaszczyznach egzystencji, ci pierwsi zaś odkryli sposób, jak przetransformować ludzką wiarę w energię znacznie powiększającą ich potencjał i ochoczo z tego korzystają, zniewalając cywilizacje ludzkie (i nie tylko) i każąc oddawać sobie cześć. Dowiedziawszy się o położeniu naszej galaktyki (którą to wiadomość nasi Ascendenci dotąd przed nimi ukrywali) Ori postanowili rozszerzyć swoje włości także o Drogę Mleczną.

I tu właśnie dochodzimy do wspomnianych już kontrowersji. Religia, jaką stworzyli dla siebie Ori jak żywo przypomina chrześcijaństwo. Począwszy już od modus operandi - wysyłanie misjonarzy w celu przekonania niewiernych do swych racji i późniejsza krucjata w przypadku niepowodzenia kapłanów, zsyłanie plag na niewiernych, regularna konkwista, obiecywanie lepszego życia jako Ascendent po śmierci (co oczywiście okazało się jedną wielką ściemą), pokrętne tłumaczenie przykazań świętej księgi w taki sposób, by usprawiedliwiały one popełniane okrucieństwa i tak dalej. Na poziomie estetycznym dostrzeżemy jeszcze więcej podobieństw. Kapłani Ori noszą podobne do habitów stroje, w ich retoryce możemy znaleźć sporo chwytów rodem z chrześcijaństwa, zaś ich występom w tle muzycznym towarzyszą chóry gregoriańskie. Ponadto symbolem Ori jest ogień, co może też (umyślnie, bądź nie) nawiązywać do faktu, że starotestamentowy Bóg objawiał się jako krzew gorejący (choć Daniel skłania się raczej ku teorii, że na Ziemi ogień kojarzony jest raczej z istotami demonicznymi, co zapewne scenarzyści asekurancko włożyli mu w usta).

Oddzielną kwestią jest tak zwana Orici – będąca kimś w rodzaju Jezusa Chrystusa, istoty powołanej do życia przez Ori za pomocą niepokalanego poczęcia. W rolę Maryi Dziewicy wcieliła się tu - wbrew własnej woli - Vala Mal Doran, co już samo w sobie stanowi całkiem mocne bluźnierstwo (Vala jest bowiem kapitanem Jackiem Harknessem uniwersum StarGate), zaś wykorzystanie tego motywu nie pozostawiło żadnych wątpliwości (jeśli ktoś jakiekolwiek miał), że Ori to tacy kosmiczni chrześcijanie. Warto w tym miejscu przypomnieć, że na przestrzeni serialowego świata ziemskie mity są często zniekształconymi historiami realnych starć i poczynań Goa’uldów, Asgardów i Pradawnych. Sugeruje to (choć, ma się rozumieć, nie wprost), że i chrześcijaństwo jest jedynie ziemską podróbką wiary Ori.

Gwoli sprawiedliwości należy wspomnieć, że Ori mają też co nieco z islamu (szczególnie rzuca się w oczy fanatyzm kapłanów-samobójców), co czyni z nich metaforę nie tyle samej wiary chrześcijańskiej, co fanatycznej religii w każdej formie, jednak nietrudno zauważyć, że scenarzyści właśnie z chrześcijańskiego ogródka memetycznego wyciągnęli najwięcej (Orici, ale przecież nie tylko). Nie ma w tym absolutnie nic dziwnego – wiara chrześcijańska ze swoim bagażem historycznym stanowi znakomity fundament pod złowrogą religię nawracającą ogniem i mieczem niewiernych. Twórcom StarGate SG-1 wyszła nadspodziewanie jadowita krytyka wiary religijnej. Oczywiście po popkulturowemu uproszczona i skupiona bardziej na estetyce kosmicznych krzyżowców, niż na jakiejś polemice światopoglądowej (choć był odcinek, w którym poruszony został problem wartościowania ślepej wiary i racjonalizmu). W ogóle StarGate we wszystkich trzech seriach jest serialem na wskroś humanistycznym. Wiara religijna jest tam najczęściej środkiem do uzyskania władzy bezwzględnej nad jednostkami lub zbiorowością (Goa’uldowie, Ori, ale też, choć na mniejszą skalę, Wraith czy Asgardowie - choć ci ostatni mieli szlachetne pobudki). Tego typu wierze przeciwstawia się zwykle bezosobowy spirytualizm Pradawnych, skupiony na medytacji, samodoskonaleniu się i pozytywnym myśleniu, będący raczej filozofią pokrewną buddyzmowi (Oma Desala), niż jakiekolwiek religii teistycznej. Przyznam, że mnie, jako ateiście, takie podejście bardzo odpowiada.

piątek, 4 stycznia 2013

Moralność Altaira

fragment grafiki autorstwa Bianki Taulman, całość tutaj.

Assassin’s Creed to marka, która zadebiutowała w 2007 roku i już wtedy było jasne, że będzie to jedna z najważniejszych serii gier następnych paru lat, nawet mimo tego, że pierwsza część otrzymała mieszane recenzje. Ubisoft wpompował w kampanię promocyjną grube miliony dolarów, więc nie mógł się tak po prostu wycofać po średnio udanej Assassin’s Creed. I całe szczęście, bo twórcy poważnie wzięli sobie do serca krytykę i wszystkie niedociągnięcia „jedynki” naprawili w sequelu, tworząc jedną najlepszych blockbusterowych gier video ostatnich lat, czyli Assassin’s Creed II. Podrasowana koncepcja na grę skrytobójczym zawadiaką w realiach renesansowych okazała się na tyle udana, że pociągnięto ją dalej w dwóch pełnometrażowych samodzielnych dodatkach. Trzecia część gry ukazała się w 2012 roku i, podobnie jak jedynka, zebrała bardzo różne recenzje – głównie z powodu niedopracowania i kilku niedoróbek, które znacząco psuły radość czerpaną z gry. Ale nie o tym chciałem pisać, bo mam całą audycję podcastową, w której rozpaplałem się na temat AC, do odsłuchania której oczywiście serdecznie zapraszam.

O ile sama koncepcja gry umożliwiająca bieganie po Jerozolimie okresu wypraw krzyżowych, renesansowej Florencji czy Bostonie pionierskich czasów Ameryki to strzał w dziesiątkę, o tyle spinająca to wszystko klamra fabularna jest jednym z największych kuriozów, z jakimi miałem nieprzyjemność obcować. Już nie chodzi o samą anachroniczną koncepcję Tych, Którzy Byli Przed Nami (I Mają Zdecydowanie Zbyt Pretensjonalną Nazwę), prastarej rasy żyjącej na Ziemi, nim pojawiła się na niej ludzkość, zniszczonej przez własną głupotę i rozbłysk słoneczny, który zresztą ma się powtórzyć w roku 2012 i udowodnić, że Majowie mieli rację (przynajmniej w świecie gry), czemu starają się zapobiec Asasyni. Sam pomysł głupi nie jest, bardzo sympatycznie wykorzystany został choćby w serialach Stargate, ale parahistoryczna konwencja to nie jest coś, co gładko łączy się z pomysłami rodem z olskulowej kosmicznej sci-fi. A mogło być tak pięknie…

O ile sami proto-Ziemianie byli jednak do przełknięcia (albo raczej – do wyparcia ze świadomości) o tyle napędzający całą serię konflikt Templariusze vs. Asasyni był mankamentem, nad którym znacznie trudniej można było przejść do porządku dziennego. Choć, trzeba oddać tu sprawiedliwość, nie był też tak głupi, jak historia TKBPN(IMZZPN). Cała ta draka pomiędzy ubranymi w białe płaszcze skrytobójcami, a zakutymi w stal rycerzami byłaby o wiele bardziej strawna, gdyby nie wpleciono w nią całej tej światopoglądowej otoczki, która, kiedy przyjrzeć się jej bliżej, rozlatuje się w szwach.

Wygląda to mniej więcej tak, że Asasyni to orędownicy indywidualizmu, anarchii, przeciwnicy silnie zinstytucjonalizowanego społeczeństwa, które prowadzi do wyrugowania wolnej woli, do czego dążą Templariusze. Nie protestowałbym, gdyby nie fakt, że twórcy starają się wpasować ten konflikt z typowo hollywoodzką czarno-białą otoczkę, gdzie Asasyni to dobrzy wojownicy o wolność, zaś Templariusze -  to Imperium Zła, które należy powstrzymać. Nie zawsze tak było. W pierwszej części gry główny bohater, Altair, zabija kolejnych Templariuszy, post mortem dowiadując się, że część z nich nie była jednak takimi złymi ludźmi, a ich intencje mogły być zwyczajnie źle zrozumiane wskutek pewnej charakterystycznej dla tego stronnictwa  radykalności działań. To było ciekawe, bo generalnie pokazywało, że obie strony to warte siebie grupy fanatyków, niestroniących w imię swoich racji zabijać, wymuszać, kłamać i torturować.

W dwójce nastąpił przewrót, fabuła skupiła się na vendetcie Ezio wobec krzywdzicieli jego rodziny i cały relatywizm poszedł się paść na sielską zieloną łąkę. W Assassin’s Creed III starano się przywrócić tę niejednoznaczność moralną konfliktu, ale moim zdaniem nie wyszło dokładnie tak, jak powinno, choć i tak jest już lepiej. Jest w grze pewien motyw bardzo łopatologicznie pokazujący nam, jak mało w gruncie rzeczy różnią się między sobą Asasyni i Templariusze. To bardzo fajna sprawa i byłem mile zaskoczony, gdy to zobaczyłem.

Współcześni Asasyni i Templariusze to trochę inna bajka, bo wpisują się oni w popularny w naszych czasach nurt „kontrkulturowi rebelianci przeciwko korporacyjnej hegemonii”, jako że w 2012 roku Templariusze działają pod płaszczykiem farmaceutycznej korporacji (czyli złej Big Pharmy – w pierwszej części gry pada nawet żart o jaszczurach z kosmosu) o nazwie Abstergo, zaś Asasyni zredukowani są do nielicznej siatki powstańców ukrywających się na całym świecie.

Koniec końców nie mogę jednak powiedzieć, by podejście scenarzystów było jakoś całkowicie złe. Ostatecznie Asasyni walczą o równość, tolerancję, indywidualizm i wolność, a zatem wartości jak najbardziej pozytywne. Szkoda tylko, że robią to z tak korwinopodobnym smrodkiem, który nieco jednak psuje ich wizerunek w moich oczach. No, ale zapewne jestem jedyną osobą we Wszechświecie, która zwraca na to uwagę, więc chyba nie bardzo jest o co robić szum.

PS: Assassin's Creed Revelations miała najwspanialszy na świecie trailer/intro/animację promującą w historii gier video. Nie ma to żadnego związku z tym, co napisałem powyżej, ale każda okazja jest dobra, by podlinkować ten niedługi klip.

niedziela, 28 października 2012

Skwierczący Metal

fragment grafiki autorstwa Pascala Blanché, całość tutaj.

Metal Hurlant to powstały w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku francuski magazyn komiksowy, który wywarł ogromny wpływ na europejskie środowisko komiksowe (szczególnie zagłębie frankofońskie) promieniując potem na inne państwa, między innymi USA mutacją zatytułowaną Heavy Metal, gdzie cieszy się statusem kultowego pisma, po dzień dzisiejszy inspirujące rzesze mniej lub bardziej utalentowanych artystów. Gdyby nie założone przez Jeana „Moebiusa” Girauda wespół z Jean-Pierre Dionnetem, Philippe Druilletem i Bernardem Farkasem nie powstałyby takie dzieła jak Planetary Warrena Ellisa czy Blame! Tsutomu Niheia, nie wspominając już o takich twórcach jak Milo Manara, Andreas Martens, Alejandro Jordowsky, Enki Bilal czy Richard Corben, którzy na łamach obu magazynów niejednokrotnie udowadniali, jak prężnym i dającym szerokie pole do popisu medium jest komiks. Nie będę się zagłębiał w przedstawienie dziejów tych pism, kto ciekaw, niech zapozna się z tym artykułem.

Mnie interesuje co innego, mianowicie fakt, że większość fanów komiksu niepałających miłością do jego europejskiej odmiany (to na ogół fani amerykańskiego suprhero i mangowcy), którzy nie mają zbyt częstej styczności z kolorowymi zeszytami i tomikami rodem ze Starego Kontynentu zakodowali sobie w głowach stereotyp europejskiego komiksu jako fantasy soft porno. Coś jak te najbardziej kiczowate okładki Franka Frazetty, na których półnagie dziewoje o obfitych kształtach czepiają się muskularnych ramion brodatych barbarzyńców zamachujących się gigantycznymi toporami na nacierające na nich hordy wrogów o świecących oczach. Przyczyny takiego stanu rzeczy upatruję właśnie w amerykańskim Heavy Metalu, który był już czymś kompletnie innym, niż jego francuski pierwowzór. Jankeska wersja, choć początkowo przedrukowywała komiksowe historie z Metal Hurlanta, z czasem odeszła od niego i zaczęła publikować inne opowieści, w większym stopniu przesycone przemocą i erotyką, niż ciekawymi, zaskakującymi fabułami. Mimo to, szanuję oba periodyki, bo ich rola w historii komiksowego medium jest nie do przecenienia.

Z tego właśnie powodu bardzo ucieszyła mnie wieść o planach adaptacji czasopisma do formy serialu (z każdym epizodem jako autonomiczną fabułą). Fakt, że zajmowali się tym twórcy z Francji dawał nadzieję na należyte, a przy tym oryginalne ujęcie tematu (no bo z ręką na sercu – kiedy ostatnio oglądaliście serial, który nie byłby produkcją amerykańską albo brytyjską?). Niedosyt budziło info o kompaktowości odcinków (sześć epizodów poniżej pół godziny każdy w sezonie), ale balsamem była obsada serialu. Michael Jay White! Scott Adkins! David Belle! Joe Flanigan! Rutger Hauer! Wystarczyło trzymać kciuki I modlić się o jak najszybszą premierę. Kiedy ta w końcu nastała… no cóż.

Nie zrozumcie mnie źle – Metal Hurlant Chronicles to rzecz niezwykła, przemyślana, wymykająca się schematom, a zarazem na tyle specyficzna, że z pewnością nie do strawienia dla niektórych konserwatywnych serialożerców. Budżet MHC wynosił zaledwie półtora miliona dolarów, czyli masakrycznie mało. Dla porównania – budżet mojego ukochanego Stargate Universe wynosił 2 mln dolarów… na odcinek, a trzeba też wziąć pod uwagę, że SGU rozgrywał się w dosyć jednolitych dekoracjach, zaś „Kroniki Wrzeszczącego Metalu” w każdym epizodzie prezentowały oddzielną historię w diametralnie innej konwencji. Nic zatem dziwnego, że twórcy musieli iść na pewne kompromisy, choć i tak nie można powiedzieć, że serial prezentuje się szpetnie. Nic z tych rzeczy – na swój sposób ta niskobudżetowość ciekawie koresponduje z materiałem źródłowym i przy pewnej dozie dobrej woli może być wzięta za umyślny zabieg mający na celu stworzenie specyficznego, nieco kiczowatego klimatu znanego z komiksowych kart. Malkontentów mimo wszystko uspokajam – co ma błyskać, błyszczy, co ma przypominać zapomnianą przez boga i ludzi planetę, przypomina zapomnianą przez boga i  ludzi planetę, co ma zaś wyglądać jak statek kosmiczny niszczony przelotem planetoidy – tak właśnie wygląda. Muzyka, za którą odpowiedzialny był Jesper Kyd może nie nawilża tak, jak we wspomnianym wyżej SGU czy Doctorze Who, ale całkiem nieźle wpisuje się w konwencję serialu i stanowi świetne tło do rozgrywających się na ekranie wydarzeń. Aktorzy też sprawdzają się znakomicie – choć zadania mieli niełatwe z powodu drewnianych dialogów, o czym będzie za chwilę – a zobaczenie Joego Flanigana za sterami statku kosmicznego sprawi absolutną radość każdemu fanowi wiadomego serialu. Nie można też nie wspomnieć o pojedynku White’a i Adkinsa.

Co do scenariuszy… Tu leży pies pogrzebany. Jak wspominałem, każdy odcinek jest oddzielną opowieścią rozgrywającą się w innym uniwersum. Klamrą spinającą wszystkie fabuły jest tytułowy Metal Hurlant, samoświadomy kawałek planety zniszczonej przez głupotę jej mieszkańców, który mknie przez multiwersum, a wszędzie, gdzie się pojawi, zatruwa ludzkie serca złem. Koniec końców Metal Hurlant nie odgrywa jednak żadnej znaczącej roli – w większości epizodów nie widać go w ogóle (poza introdukcją), a tych, w których się pojawia jest ewidentnie wciśnięty na siłę, może za wyjątkiem ostatniego. Ale to w gruncie rzeczy bez znaczenia. Najgorszy jest bowiem bezkrytycyzm, z jakim adaptatorzy podeszli do materiału źródłowego. Historie z MH były na ogół bardzo krótkie – sześć do ośmiu stron na jeden zamknięty epizod. Taką kompaktowość fabuł wymuszała objętość periodyku, co z kolei kazało opierać opowieści nie na bizantyjskich, wielowątkowych intrygach (bo nie było na nie miejsca), lecz na zaskakujących twistach fabularnych, oryginalnych światach przedstawionych, wyrazistych bohaterach i nieoczekiwanej poincie w zaskakujący czytelnika sposób domykającej opowieść. Takie były najlepsze nowelki z Metal Hurlanta i to właśnie starali się uchwycić twórcy serialu. Z tego powodu adaptacje są bardzo wierne – dialogi żywcem przeniesione z dymków, realia odwzorowane na tyle, na ile było to możliwe. Twórcy nie do końca jednak przemyśleli koncepcję serialu i starali się adaptować każdą nowelkę do formatu około dwudziestominutowego odcinka.

Tak się nie da. Nie da się sensownie przedstawić tego typu historii na przestrzeni dwudziestu minut. To za dużo. Siłą materiału wyjściowego była jego kompaktowość, na niej ufundowano sposób konstrukcji i przedstawienia fabuł. Twórcy serialu miotali się, w nieskończoność przeciągając kolejne ujęcia, dodając nic niewnoszące do fabuły sceny, rozwlekając każdy element serialu do granic możliwości, przez co siada klimat większości odcinków. Na tym tle wybija się epizod trzeci, w którym upchnięto dwie nowelki, co pozwoliło twórcom zachować ich oryginalny wydźwięk. Co do drugiej historii z niniejszego epizodu – zakończenie powoduje łzy w oczach przy jednoczesnym opadzie szczęki, czyli coś, co udaje się chyba tylko Doctorowi Who, a i to jedynie czasem. Dla tej jednej mikrofabułki warto było nakręcić cały sezon.

Poza tym, większość adaptowanych komiksów ukazała się jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Przez ten czas popkultura (także komiksowa) zdołała zrobić duży krok naprzód i nauczyła się sprawniej korzystać z narzędzi, jakie dano jej do rąk. Komiksowi bohaterowie nie muszą już gadać sami do siebie, by poinformować czytelnika, że na przykład zabrakło im amunicji albo zaraz padną z wycieńczenia, bo przez te lata scenarzystom udało się wymyślić subtelniejsze metody służące do sygnalizowania takich rzeczy. Bardzo wierna adaptacja scenariuszy obnażyła ich anachroniczność, co boli, bo dało się to przecież bezstresowo wyeliminować. I tak bohaterowie prowadzą drętwe dialogi, mówią sami do siebie, by poinformować widza o zastanej sytuacji, pompatyczna narracja czy śmieszne zachowanie niektórych postaci – wszystko to może utwierdzić nieznającego kontekstu widza w przekonaniu, że ktoś tu zatrudnił niezbyt rozgarniętego scenarzystę.

Żałuję, że MHC nie jest tak dobrym serialem, jaki sobie zamarzyłem, bo generalnie metalhurlantowa/heavymetalowa konwencja była czymś, co przykuło mnie do pilota serialu Stargate SG-1 (naga Sha’Re, kiczowate kostiumy kosmitów, ogólny klimat – nie uwierzę, jeśli ktoś mi powie, że twórcy serialu nie czytali w młodości Heavy Metalu) i tak sprawdzało się to znakomicie, bo wyłuskało z konwencji to, co najciekawsze, anachronizm wywalając do kosza. Twórcy Metal Hurlant Chronicles czuli się chyba bardziej zobligowani do wierności oryginałowi, ale w tym wypadku jest to wierność zdecydowanie zbyt poddańcza. Co nie zmienia faktu, że serial mimo wszystko warto obejrzeć, może nawet się zachwycić – bo przy całej swojej kiczowatości i, niekiedy, infantylizmie prezentuje kilka naprawdę zaskakujących fabuł, jakich próżno szukać we współczesnych serialach. Posmak naftaliny może nie każdemu się spodoba, ale moim zdaniem warto przeboleć. Lękam się tylko, że zarówno wady, jak i odmienność MHC może ujemnie wpłynąć na jego popularność i, w konsekwencji, doprowadzić do upadku projektu. Szkoda by było. Wprawdzie drugi sezon jest już w produkcji, ale nie jest to gwarantem dłuższej żywotności Kronik.

Serial dostępny jest legalnie za darmo na polskiej stronie AXN Spin, z lektorem wprawdzie, ale nie tak irytującym, jak się spodziewałem. Zaprawionym w bojach oglądaczom nie sprawi też żadnej trudności znalezienie w Sieci wersji z napisami, albo wręcz bez nich, bo serial kręcono w języku angielskim (w sumie szkoda, bo liczyłem na wersję francuską w przynajmniej niektórych epizodach). Nie wiem, czy mógłbym go komuś z czystym sumieniem polecić – chyba nie. To taka rzecz, którą ogląda się nie dla czegoś (dobrej fabuły, świetnego aktorstwa, fajnych efektów specjalnych), ale mimo czegoś (anachronizmów, złej konstrukcji, kalekich dialogów). Każdy sam musi się przekonać, czy warto. Według mnie tak.

niedziela, 19 sierpnia 2012

Lost in space


fragment grafiki autorstwa Jonasa Jakobssona, całość tutaj.


Kiedy Brad Wright pospołu z Jonatanem Glassnerem i Robertem C. Cooperem rozpoczynali w 1997 roku produkcję serialu Stargate SG-1 rozwijającego mitologię nakręconego trzy lata wcześniej filmu w reżyserii Rolanda „Tym-Razem-Rozpieprzę-Manhattan-Na-Dobre” Emmericha, zapewne żaden z nich się nie spodziewał, że ich dziecko przeżyje całe dziesięć lat, a samo uniwersum rozwijane będzie w dwóch spin-off’ach i tyluż samu* filmach pełnometrażowych (serialu animowanego nie liczę, bo to elseworld). Stargate SG-1 pozostaje jednym z moich ulubionych seriali science-fiction i jednym z moich ulubionych seriali w ogóle, bo prezentuje bardzo fajne, staroszkolne podejście do space opery, zaś pierwszy odcinek z jego brudną stylistyką i charakterystyczną ornamentyką (oraz zaskakująco liberalnym podejściem do prezentowania nagości i przemocy, ale uwaga - takie rzeczy to tylko w pilocie) w jakiś sposób skojarzył mi się z komiksowymi nowelkami publikowanymi w Metal Hurlancie/Heavy Metalu (który z kolei na swój serial czeka, czeka i doczekać się nie może), a zatem skojarzył bardzo pozytywnie. Potem poszło już łatwo – wyraziste (chwilami aż na granicy przerysowania) postaci, wartka akcja, nieschematyczne, inteligentne scenariusze, nader niewielka ilość głupot fabularnych, deus ex machinae oraz continuity errorów. Cudo, mimo że serialowi idzie na drugi krzyżyk, wciąż nie śmierdzi on naftaliną na tyle, by nie dało się oglądać. Duża też w tym zasługa obsady, na czele z Richardem Deanem Angusem MacGyverem Andersonem w roli pułkownika Jacka O’Neilla. Co najważniejsze – twórcy doskonale zdawali sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach nie da się zrobić klasycznej space opery bez przymrużenia oka i wkładali w usta Andersonowi kąśliwe uwagi pod adresem pompatycznych, dziwacznie ubranych kosmitów, co skutecznie spuściło powietrze ze scen, które - w innym wypadku - byłyby po prostu pretensjonalne.

Później Wright i Cooper stworzyli Stargate: Atlantis który był jeszcze bardziej dynamiczny, miał jeszcze ciekawszą fabułę i jeszcze bardziej wyrazistych (choć, całym szczęściem, już nie tak jednowymiarowych) bohaterów. Przetrwał pięć sezonów, czyli dokładnie połowę tego, co seria macierzysta, po czym został zakończony, by ustąpić miejsca Stargate: Universe, kolejnemu spin-offowi, zapowiadanemu jako mroczniejszy i bardziej brutalny. Każdy rozsądnie myślący widz spodziewał się po tej produkcji mniej więcej tego samego – więcej seksu (bo do tej pory seriale spod znaku Gwiezdnych Wrót były dziwnie zachowawcze w tej kwestii) oraz więcej krwi i śluzu kapiącego z ran gumowych, mówiących po angielsku kosmitów z drugiej strony Wszechświata. Nikt chyba nie spodziewał się tego, co wyszło.

A wyszedł niesamowicie klimatyczny serial, tak odmienny od tego, do czego przyzwyczaili nas architekci świata Stargate, że SG:U właściwie mógłby rozgrywać się w innym uniwersum. I, moim zdaniem, powinien, bo to serial zupełnie innego sortu, niż poprzednie. W zasadzie wszystko stoi okoniem wobec tego, do czego przyzwyczaił nas SG-1 i Atlantis. Naturalistyczny sposób prezentowania wydarzeń. Brudne ujęcia „z ręki”. Drażniąca uszy ścieżka muzyczna. Eksperymenty w treści i formie. Niejednoznaczni, niedoskonali bohaterowie. Uboga mitologia serialu oparta przede wszystkim na niedomówieniach i sugestiach przemycanych gdzieś w tle, na marginesie. Ciężka atmosfera, szczególnie odczuwalna w pierwszych odcinkach, gdy nasi kosmiczni Robinsonowie nie mają jeszcze żadnego rozeznania co do natury Destiny – ruchomej wyspy dryfującej przez ocean Wszechświata, na której bohaterowie rozbili się wskutek dramatycznych wydarzeń z pierwszego odcinka. Bohaterowie, którzy w końcu są ludzcy – na pokładzie porzuconego przez Pradawnych statku nie znalazł się żaden Jack O’Neill, który objąłby przywództwo nad załogantami ani żaden Rodney McKay, który w pięć minut opanowałby interface statku i uratował wszystkich. Są jedynie przestraszeni ludzie, są trudne dylematy, jest brud i niepewność jutra. Są ludzkie dramaty, zarówno te trywialne (kto z kim sypia), jak i te bardziej dramatyczne (kto ma stwardnienie rozsiane?), a nawet stawiające całą społeczność na krawędzi zagłady (czy uda się naprawić systemy podtrzymywania życia, zanim cała załoga udusi się zbyt wysokim stężeniem dwutlenku węgla?).

I jest też coś jeszcze – mistycyzm. Mistycyzm jak najbardziej popkulturowy. Statek mknie bowiem przez eony niezbadanego kosmosu wprost ku (tu obowiązkowe ostrzeżenie przed delikatnymi, acz istotnymi spoilerami) Odpowiedzi Na Wielkie Pytanie o Życie, Wszechświat i całą resztę, spodziewając się czegoś nieco bardziej spektakularnego niż sześć pomnożone przez siedem. Tajemniczy sygnał znajdujący się na skraju Wszechświata znamionujący istnienie bytu stojącego u zarania Wszechrzeczy jest punktem docelowym Destiny, zaś załoganci, dowiedziawszy się o tym, w pewien sposób awansują z rozbitków na pątników pielgrzymujących ku ostatecznemu poznaniu. W tym wymiarze najmocniej obraca się Dr Nicholas Rush, będący kimś pomiędzy Janem Chrzcicielem, a Pawłem z Tarsu. To chyba moja ulubiona postać z całego serialu i mocno ubolewam nad faktem, że przez większość czasu scenarzyści traktowali go jak Szpiega z Krainy Deszczowców – drania i mąciciela. Serial niestety został anulowany po dwóch sezonach, dokładnie w połowie planowanej całości. Stało się to najpewniej za sprawą fanów poprzednich seriali spod znaku Wrót, którym nie spodobała się tak radykalna zmiana koncepcji. Po prostu – w serialu było zbyt mało kosmitów w CGI, głośnych wybuchów w próżni, pościgów, strzelanin i iskier sypiących się ze ścian kokpitów statków kosmicznych, gdy ktoś w nie przywali z blastera**. Co jest bardzo przykre i obnaża to, o czym chcę dzisiaj napisać – czyli o niemożności stworzenia naprawdę ambitnego serialu telewizyjnego.

Inny przykład – Carnivale Daniela Knaufa, który był chyba najbliżej stworzenia długiego telewizyjnego widowiska z ambicjami. Carnivale bardzo wiele łączy z SG:U. Oba te seriale zostały anulowane po dwóch sezonach (w przypadku Carnivale fabuła rozplanowana była na sześć sezonów) z powodu zbyt wysokich kosztów produkcji i zbyt niskiej oglądalności. Oba miały spore ambicje artystyczne, oba obracały się w kręgu nawiązań do chrześcijaństwa, aczkolwiek w przypadku Carnivale nawiązanie te były mniej niejednoznaczne i bardziej wyraziste. Nie jest to zarzut, bowiem gdybym miał zestawić te dwa seriale, to porównanie wyszłoby raczej na korzyść produkcji Knaufa, która jest po prostu odważniejsza i ma więcej poziomów interpretacji. Faktem jest, że zarówno Universe jak i Carnivale zostały pokonane przez trywialność oczekiwań współczesnego odbiorcy serialowego.

Kolejny przykład – The Fades. Znów bardzo podobna sytuacja – ambitna treść, bogata metaforyka nawiązująca do religii Chrystusa, topos psychomachii i całkiem sporo ciekawej metaforyki godnej nawet jeśli nie pracy magisterskiej, to przynajmniej oddzielnej blognotki***. I znów – doskonałe recenzje, słaba oglądalność, anulowanie już po pierwszym sezonie. Gdybym nie znał prawideł, jakimi rządzi się świat seriali, pomyślałbym, że ani chybi ktoś się na mnie uwziął.

Nie da się w dzisiejszych czasach zrobić ambitnego serialu mistycznego. W ogóle, zrobienie ambitnego serialu w dzisiejszych czasach jest sprawą karkołomną, bo ten rynek, jak żaden inny opiera się na tabelach przychodów i rozchodów i nawet najmniejsze wahania oglądalności mogą strącić dobrze zapowiadające się widowisko z grzędy. Inni mają łatwiej – artyści komiksowi, nawet ci pracujący dla dużych wydawnictw mogą napisać komiks jaki odpowiada ich wizji artystycznej i wydać go w którejś z niszowych oficyn. Reżyser, jeśli się uprze i zapożyczy, może nakręcić coś nieźle wyglądającego, z ambicjami i liczyć na zyski ze sprzedaży DVD tudzież wygrane przeglądów kina niezależnego. Twórcy serialowi są niestety całkowicie uzależnieni od stacji telewizyjnych i dopóki seriale internetowe nie zyskają statusu równorzędnego wobec swoich starszych braci ze szklanego ekranu, to się raczej nie zmieni.

A szkoda.

___________
*aż sam się zdziwiłem, że ta forma jest poprawna
**no dobra – to ostatnie akurat było. Jeden z głupszych motywów w telewizyjnej i filmowej science-fiction, gdyby mnie ktoś pytał o zdanie.
***może kiedyś.

niedziela, 6 maja 2012

Out of Fringe

http://desmond.imageshack.us/Himg708/scaled.php?server=708&filename=oliviadunhambytallychyc.jpg&res=landing
fragment grafiki autorstwa Natalie Nourigat, całość tutaj.

Nim przejdę do właściwej części notki, obowiązkowo muszę przestrzec czytelników przed bardzo mocnymi spoilerami dotyczącymi serialu Fringe, szczególnie sezonu czwartego. Jeśli ktoś nie jest na bieżąco, a nie chciałby psuć sobie zabawy, raczej nie powinien posuwać się w lekturze dalej, niż do drugiego akapitu. Co prawda starałem się nie wymachiwać za mocno Niszczycielskim Ostrzem Spoilerów, ale i tak pewnie wyjawiłem za dużo. W każdym razie – oglądających na bieżąco i tych, którym serial radośnie zwisa i powiewa zapraszam do czytania. Reszta robi to na własną odpowiedzialność.

Fringe zaliczył ostatnimi czasy ostre turbulencje – przez moment realizacja kolejnego sezonu stała pod olbrzymim znakiem zapytania. Na szczęście wszystko potoczyło się raczej szczęśliwie, piąty sezon najlepszego produkowanego obecnie w USA serialu fantastycznonaukowego jednak nastąpi, choć w nieco skróconej formie. I bardzo dobrze – trzynaście odcinków to akurat tyle, by scenarzyści zdołali rozplątać najważniejsze wątki i doprowadzili całość do ostatecznego rozwiązania.

Fringe (niefortunnie reklamowany jako serial „scenarzystów Transformers” – tak jakby było się czym chwalić) w ciągu tych czterech lat przeszedł długą drogę od klona X-Files z dużym zacięciem naukowym, poprzez opowieści dla miłośników teorii spiskowych, aż po zwariowane science-fiction z podróżami w czasie, wędrówkami międzywymiarowymi i walką o wyzwolenie ludzkości w antyutopijnej przyszłości. Taki eklektyzm teoretycznie powinien sprawić, że serial wciąż zachowywać będzie świeżość i nie zniechęci widza do zarzucenia oglądania gdzieś w połowie. W praktyce okazało się, że przeszło dwudziestoodcinkowe sezony strasznie wyczerpują formułę, zmuszając scenarzystów do zbytniego gmatwania oczywistych wątków (co jest złe) i przetykania istotnych fabularnie odcinków irytującymi zapychaczami (co jest jeszcze gorsze). Pierwszy sezon strasznie z tego powodu cierpiał, drugi już jakby mniej (choć może to wrażenie jest tylko rezultatem wybiórczej pamięci), w trzecim powiew świeżości w postaci równoległego świata i kilka ciekawych, zapadających w pamięć, wątków sprawiło, że oglądało się w napięciu przez niemal cały czas.

I nagle, coś się zaczęło psuć. Niesamowicie emocjonujący finał trzeciego sezonu pozostawił widzów z mnóstwem pytań odnośnie dalszego ciągu, zakończenie otwierało furtkę wielu nowym, ciekawym możliwościom rozwinięcia opowieści. Wszyscy byli przekonani, że czwarty sezon Fringe będzie czymś naprawdę wspaniałym. Teoriom i dyskusjom nie było końca. To był kluczowy moment w historii całego serialu – szkoda, że jego twórcy albo tego nie zrozumieli albo nie umieli wykorzystać sytuacji. Czwarty sezon okazał się potężnym krokiem w tył, obiecywane zmiany były zaledwie kosmetyką, wbrew zapowiedziom, lekki reset Fringe’a nie sprawił, że serial stał się przyjaźniejszy dla nowego odbiorcy, przeciwnie – strasznie zapachniało mi to New 52, restartem uniwersum DC, który stał się wygodną furtką dla wprowadzania bezsensownych i nieprzemyślanych zmian w historiach bohaterów tylko dlatego, że na krótką metę wydają się „wygodne”. Jakby tego było mało, pierwsze odcinki czwartego sezonu, zamiast pompować adrenalinę, wprowadzały w fazę REM. Widz, spragniony odpowiedzi, albo choć nowych, frapujących pytań, dręczony jest mozolnym wprowadzaniem w nowe status quo, podczas których główny wątek ślimaczył się niemożebnie. Do tego wyciąganie trupów z szafy, recykling villianów (David Robert Jones, który jest postacią niemal tak groteskową jak operetkowy Drakula, brakowało mu tylko pelerynki podszytej czerwonym materiałem – skojarzenie to było tak mocne, że oczyma wyobraźni widziałem w jego roli Belę Lugosiego) jeszcze bardziej pogrążało serial.

Z większymi lub mniejszymi turbulencjami dotarliśmy jednak do czternastego odcinka – tego, który miał nam dać ODPOWIEDZI. Rozumiecie – nie odpowiedzi, nawet nie Odpowiedzi, ale ODPOWIEDZI. I, trzeba przyznać, że je dostaliśmy – ostatecznie wyjaśniono kwestię Obserwatorów, chyba najbardziej interesującej zagadki serialu. Kim są? Czego chcą? Po co obserwują? Odpowiedziano – przepraszam: ODPOWIEDZIANO – też na pytanie, dlaczego Peter powrócił do „przepisanej” rzeczywistości. Nie narzekałbym, gdyby te wszystkie ODPOWIEDZI nie były tak… banalne. Poważnie, po trzech sezonach rozsiewania delikatnych tropów i poszlak, starannego tworzenia otoczki tajemnicy rozwiązanie nie robi wielkiego wrażenia. Może to kwestia rozdmuchanych ponad miarę oczekiwań, ale ja poczułem się zawiedziony. Poza tym, nie bardzo umiem odpowiedzieć sobie na pytanie, jaki był powód ujawnienia tych rewelacji – to znaczy, powód fabularny, bo kwestie marketingowe rozumiem aż za dobrze, trzeba było w końcu uchylić rąbka tajemnicy, inaczej irytacja fanów osiągnęłaby punkt krytyczny, za którym czai się odpływ oglądaczy i cancel serialu. Czuć było – przynajmniej ja miałem takie wrażenie – że obserwatora Septembera wciśnięto do akcji na siłę, aby w końcu wyjaśnił miotającym się bohaterom to i owo. Jeśli kwestia tego, kto postrzelił Obserwatora nie zostanie jakoś ciekawie wyjaśniona, będę bardzo niezadowolony. Ten odcinek rozczarował mnie na tyle, że przelała się czara goryczy – przysłowiowe piórko powaliło popkulturowego wielbłąda. Odpuściłem sobie Fringe.

Nie na długo. Pojawił się bowiem kolejny „niesamowity, przełomowy, wywracający na lewą stronę całą fabułę” odcinek. I znowu dałem się na to złapać. bo zwiastuny obiecywały coś ciekawego i nieoczekiwanego. Szybko nadrobiłem zaległości – po drodze z zadowoleniem stwierdzając, że serialowi wraca wysoka forma – i obejrzałem tę przełomową „dziewiętnastkę”. I było naprawdę niesamowicie, odcinek jest dynamiczny, absorbujący i znakomicie nakręcony. Co nie zmienia faktu, że… to już było. Obserwując w Sieci pozytywne reakcje fanów serialu odnośnie tego epizodu zastanawiam się, dlaczego nikt nie skrytykował faktu, iż koncepcja doraźnie powołanej przyszłości alternatywnej już się we Fringe pojawiła. Wrażenie wtórności nie pozwalało mi się w pełni cieszyć tym – mimo wszystko znakomitym – odcinkiem, a to i tak tylko czubek góry lodowej. Osobiście bardzo żenująca wydała mi się fanserwisowa scena, w której Walter wygraża „milicjantowi” rzucając cytaty z The Prisonera i Nowej Nadziei. W zamierzeniu scena ta powinna zrobić dobrze każdemu fanowi science-fiction, ja jednak nie byłbym sobą, gdybym nie skrytykował „przefajnowienia” całej sytuacji (mój kołek do zawieszenia niewiary udźwignąłby sytuację, w której Walter, choć chwilowo odmóżdżony, ciska jednym z tych cytatów, ale nie oboma). Sama koncepcja tego świata też budzi moje niemałe zastrzeżenia – zastanawia mnie, ile razy popkultura będzie kopiować Orwella, zanim ktoś uzna, że już może wystarczy. Antyutopię można pokazać na wiele sposobów, choćby tak, jak zrobiła to Rhianna Pratchett w Mirror’s Edge*. Ponadto, fabuła wprowadza kolejne udziwnienia w continuity serialu, wprowadzając pewną postać, która w alternatywnej przyszłości żyć nie powinna, bo zginęła w zarówno w tej pierwotnej, jak i tej „przepisanej”. Uff… gdyby Doktor zabłądził w rejony fringverse, z wrażenia chybaby się zregenerował… Czepiłbym się też faktu, że odcinek ów zaburza całą kompozycję czwartego sezonu, ewidentnie został do niego wciśnięty na siłę, by podkręcić zainteresowanie finałowym sezonem. Nie dostrzegam żadnego innego powodu, dla którego nie jest on otwarciem nowego sezonu, tylko jakąś fabularną drzazgą tkwiącą pod paznokciem całości.

W chwili, gdy piszę te słowa, jestem już po lekturze dwudziestego odcinka, który w dość brutalny sposób ucina (bo rozwiązaniem nazwać tego nie można) sporą część wątków rozwijanych w poprzednich sezonach. Cóż, lepszy taki wybieg, niż gdyby twórcy kompletne zignorowali zasupłane wątki, co przecież jest grzechem głównym tego serialu – ojciec Olivii (modelowy przykład strzelby z pierwszego aktu, która w akcie czwartym zostaje dyskretnie zdjęta ze ściany i wrzucona do rekwizytorni), ZFT, Sam Wiess, tajemniczy villian z cartoonowo-narkotykowych wizji Olivii… Wciąż mam nadzieję, że choćby połowa z tych „niedokończonych opowieści” znajdzie swój finał w ostatnim sezonie serialu.

Bo widzicie, Fringe przy wszystkich swoich wadach, nielogicznościach i rozwodnieniu treści w zbyt dużej liczbie odcinków jest jednym z najlepszych obecnie emitowanych seriali science-fiction (na mojej osobistej top-liście ustępuje tylko wiadomemu brytyjskiemu serialowi). Złośliwie można powiedzieć, że nie bardzo ma się z kim ścigać o tytuł czempiona – rozmaite Alcatrazy i Terry Nove wypadają za ramówki nie mając najmniejszych nadziei na kolejne sezony, typowo fantastycznonaukowe marki pokroju StarGate, Battlestar Galactica czy Star Trek albo leżą i kwiczą (dwie pierwsze) albo obraziły się na szklany cycek** i brylują na wielkim ekranie (ta ostatnia). Tyle, że taka opinia, choć zawierająca nieco więcej, niż ziarno prawdy, byłaby dla serialu krzywdząca. Kiedy oglądam pierwsze odcinki serialu, będące modelowym przykładem tego, co zwykłem nazywać „paranormalną dochodzeniówką”, zdaję sobie sprawę, jak długą drogę przebył Fringe, nim doszedł do obecnego stanu. Takiemu Supernaturalowi (siedem sezonów i ciągle rośnie) czy StarGate SG-1 (okrągłe dziesięć sezonów) nie podskoczy, ale też nie musi, bo tu nie chodzi o to, kto ma większego. Myślę, że – niezależnie od poziomu sezonu finałowego – będzie mi brakować tego serialu, który dość dobrze wypełniał lukę po X-Files. Ale cóż. Najlepsze ponoć jeszcze przed nami.

_______________
*wiem, naśmiewałem się z koncepcji „reżimu w białych rękawiczkach”, jednak koniec końców sam pomysł jest całkiem ciekawy i jestem skłonny uwierzyć, że to oficjele z EA wydrylowali scenariusz Pratchett.
**miałem napisać „szklany ekran”, ale fraza wymyślona przez Harlana Ellisona jest, według mnie, nieporównywalnie trafniejsza i najzwyczajniej w świecie urocza.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...