Pokazywanie postów oznaczonych etykietą queer. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą queer. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 12 grudnia 2013

Afirmacja (nadprzyrodzonej) inności

fragment grafiki autorstwa Kadri Umbleji, całość tutaj.

Dobrnąłem w końcu do finału piątego sezonu Supernatural. Skończył się główny story arc pierwszej połowy produkcji, dzięki czemu mogę wysiąść z tego pociągu bez żadnej szkody dla spójności fabularnej tego, co do tej pory udało mi się wchłonąć. Nie była to aż taka droga przez mękę jak się bałem, ale i tak serial poirytował mnie na tyle, bym skanalizował to sobie na blogu. Początkowo miałem napisać długą notkę recenzującą Supernatural, ale w końcu dałem sobie spokój. W telegraficznym – i trochę spoilerowym – skrócie zatem.

Paradoksalnie najbardziej podobał mi się pierwszy sezon, w którym wątek główny był zarysowany relatywnie słabo, a serial egzystował jako taka trochę antologia horrorowych motywów i archetypów. I to było fajne, bo w ramach twardego nadnaturalnego procedurala z potworem tygodnia, dochodzeniem, zabawą konwencją udało się upakować do serialu opowieść o egzorcyzmach, duchach, nawiedzonym domu, wampirach, szpitalu psychiatrycznym, wendigo, człowieku z hakiem zamiast dłoni, kostusze i sporo innych klasycznych straszaków z przebogatego horrorowego arsenału. To było fajne, zamknięta struktura każdego odcinka nie nużyła, tylko budziła ciekawość, z czym tym razem przyjdzie się zmierzyć głównym bohaterom. Niewykluczone, że ta koncepcja z czasem by wyblakła i zaczęła nudzić widza, ale gdy tylko pojawił się silniej zarysowany metaplot, serial zmienił się w bardzo sentymentalną bajkę o dwóch egoistycznych bucach, z którymi nie byłem w stanie ani przez chwilę empatyzować. Sytuację ratowały zapychacze, odcinki w których scenarzyści żartowali z konwencji, niektóre postacie drugoplanowe i naprawdę duże umiejętności rzemieślnicze ekipy produkującej serial, dzięki którym Supernatural nie wpada w pułapkę campowej sztuczności, mimo iż cały czas balansuje na jej granicy.

Co mnie tak bardzo w Supernatural irytuje? Dla większości widzów to zapewne szczegół, i to na dodatek dość wydumany, ale... strasznie mi przeszkadza warstwa, nazwijmy to, metaforyczna serialu, a konkretnie – sposób, w jaki prezentuje się w nim inność. Supernatural  to w gruncie rzeczy telewizyjny epos o dwóch dzielnych rycerzach na koniu, którzy ratują kolejne księżniczki przed smokami – oczywiście, w konwencji współczesnego telewizyjnego nadprzyrodzonego procedurala. I dopóki stwory napotkane przez Winchesterów są właśnie smokami – bezrozumnymi siłami natury czy plugawej magii – jest spoko. Problem pojawia się, gdy nadnaturalność zaczyna być rozpatrywana w kategoriach innych, niż prosty stwór do ubicia. W ciągu tych pięciu długich sezonów trafiły się co najmniej kilka odcinków, w których bohaterowie epizodyczni walczą ze swoją nadprzyrodzoną naturą. W takich przypadkach scenarzyści są dla nich bezlitośni – albo poddadzą się przeprowadzonej przez Winchesterów „terapii konwersyjnej” (ale mi się oberwie za taki dobór sformułowań…) albo zginą. Czasem giną też niezależnie od rezultatów egzorcyzmów, tudzież innych zabiegów mających na celu wyrugowanie z osobnika jego nadnaturalności (czyli odmienności).

Prosta metafora dwóch rycerzy w lśniących zbrojach średnio nadaje się do mówienia o inności, o dylematach związanych z własną naturą – a Supernatural niejednokrotnie pretenduje do mówienia o tego typu rzeczach. I robi to w bardzo niemądry sposób. W serialu prezentuje się inność jako śmiertelnie niebezpieczne zagrożenie, coś, co wprowadza chaos, czego trzeba się bać i co trzeba zabić, by przywrócić światu porządek. Pozytywne postaci pierwszoplanowe traktują inność tylko i wyłącznie w kategoriach zagrożenia, jakikolwiek sojusz z nadprzyrodzonym kończy się dla nich zdradą i wystawieniem do wiatru. Sam Winchester, jeden z dwójki głównych bohaterów bardziej, niż stania się nosicielem Lucyfera czy hordy polujących na niego demonów boi się tego, że może być „dziwolągiem”. W świecie Supernaturtal bycie innym równa się byciem złym. Myślę, że to może być jeden z powodów, dla których ten serial cieszy się tak wyjątkową popularnością – jest bardzo konserwatywny, a przecież koniec końców wszyscy jesteśmy w jakimś tam stopniu konserwatywni. Pisałem już o seksizmie, jaki zaobserwowałem w pierwszym sezonie serialu. W czterech kolejnych jest dokładnie tak samo – kobieta jest tu albo archetypową ofiarą, bezbronną żoną, kochanką lub „odpoczynkiem wojownika” albo złą i bezwzględną dominą, która podstępem i bizantyjskimi knowaniami stara się usidlić którego z czystych jak lilije braci.

Zacząłem właśnie oglądać serial Sanctuary – choć zrobiony z mniejszą wprawą, niż Supernatural, już po pierwszych odcinkach widzę, że podejście do inności jest tam diametralnie inne i po prostu bardziej mi pasuje. Pozornie w swoich założeniach to serial bardzo podobny do Supernatural – i tu i tam główni bohaterowie polują na różne potwory, tudzież wybryki natury, kierowani jednak nie prostą żądzą zemsty (główny motor napędowy w dużej części sezonów Supernatural), tylko bardzo humanistycznym pragnieniem udzielenia im azylu w tytułowym Sanktuarium, zbadania ich i znalezienia miejsca na Ziemi. I tu zachwyciłem się tym unikalnym podejściem do konwencji monster hunting, w którym inność nie jest równoznaczna z byciem złym. Wystarczy chwila rozmowy, odrobina tolerancji, by w krwiożerczym potworze zobaczyć po prostu przestraszone dziecko albo zagubioną młodą kobietę. Przyjemnym bonusem jest kolejny prztyczek w nos Supernatural – w Sanctuary głównymi bohaterkami są matka i córka, które przejmują tradycyjne role męskie, takie jak organizacja i zwierzchnictwo nad Sanktuarium oraz zaplecze militarne, podczas gdy mężczyźni odpowiedzialni są za logistykę. Jest to odwrócenie tradycyjnych ról płciowych, gdzie to mężczyźni idą do akcji, a kobiety okupują laboratorium i komputery. O samym Sanctuary jeszcze pewnie napiszę, jak skończę lekturę serialu, ale już na tym etapie jestem w stanie stwierdzić, że pod tym względem jest to serial zdecydowanie dla mnie.

piątek, 15 marca 2013

Obcy w obcym raju

fragment grafiki autorstwa Terry'ego Moore'a, całość tutaj.

Fabuła? Najbardziej oklepany motyw obyczajowy świata, czyli trójkąt. Fakt, iż trójkąt bardzo nietypowy, ale jednak trudno określić ten wybieg mianem oryginalnego. Katchtoo jest zakochana w swojej najlepszej przyjaciółce Francine, która nie jest jednak świadoma uczucia, jakie żywi do niej Katchoo. W pewnym momencie na horyzoncie zdarzeń pojawia się David, młody student plastyki i domorosły poeta, który od pierwszego wejrzenia zakochuje się w Katchoo. W Davidzie z kolei zakochuje się Francine. Cała ta romansowa karuzela jest motorem napędowym fabuły Strangers in Paradise, komiksu innego, niż wszystkie. Żeby jednak nie było zbyt nudno – w pewnym momencie mroczna, długo skrywana przeszłość Katiny „Katchoo” Choovansky daje o sobie znać i bohaterowie zostają wplątani w mafijną intrygę, którzy na każdą z postaci rzuci zupełnie nowe światło…

Oczywiście – brzmi to nie dość, że infantylnie i mało oryginalnie, to jeszcze sama konstrukcja fabularna zdaje się tak mocno oklepana, że trudno sobie wyobrazić, by można było na niej ufundować jeszcze coś interesującego. A jednak – Terry Moore, autor Strangers in Paradise stworzył komiks, który czyta się po prostu znakomicie, zaś pozornie nieoryginalna opowieść w jego rękach zmienia się w pasjonującą intrygę sensacyjno-obyczajową z pełnowymiarowymi postaciami i błyskotliwą, niekiedy bardzo zabawną fabułą.

Historia Strangers in Paradise sięga połowy lat dziewięćdziesiątych, kiedy to młody i utalentowany artysta komiksowy Terry Moore zapragnął stworzyć stripowy komiks gazetowy w obyczajowej konwencji. Mimo ogromu pomysłów, Moore wciąż był niezadowolony z rezultatów, w końcu doszedł do wniosku, że konwencja jednego żartu na stronę zbyt mocno go krępuje i postanowił zwrócić się w stronę bardziej klasycznego podejścia do komiksu. Tak właśnie powstał pierwszy, liczący zaledwie trzy standardowe zeszyty, volume SiP. Przedstawiał on historię dwóch młodych, mieszkających razem kobiet – lekko rozlazłej, ale dobrodusznej Francine i żywiołowej, obdarzonej gwałtownym temperamentem Katchoo. W chwili rozpoczęcia akcji komiksu, Francine i jej partner przechodzą kryzys, który kończy się dla dziewczyny gigantycznym upokorzeniem i obrażeniami cielesnymi. Dowiedziawszy się o tym co zaszło Katchoo postanawia wywrzeć zemstę na sprawcy całego nieszczęścia. Zemsta jest zaiste straszliwa i powinna stanowić przestrogę dla każdego faceta, który zamierza potraktować jakąś dziewczynę w paskudny sposób. W międzyczasie dziewczyny poznają Davida, który, póki co bezskutecznie, stara się zawiązać jakąś głębszą znajomość z Katchoo. Drugi volume wprowadza wątek sensacyjny – mafijne porachunki, morderstwa na zlecenie, policyjne śledztwa i duchy przeszłości, które zaczynają nawiedzać Katchoo. Pojawia się wyraźnie zarysowany wątek przewodni, jednak komiks nie traci nic ze swojej obyczajowości. Może tylko nabiera znacznie większego tempa.

Pierwsze, co rzuca się w oczy podczas lektury komiksu to po prostu fenomenalnie skonstruowane postaci kobiece. Zarówno Katchoo, jak i Francine (która po kilku numerach nabiera rubensowskich kształtów, nic wszakże nie tracąc ze swego uroku) to bohaterki wielowymiarowe, prawdopodobne psychologicznie, nawet mimo mocnego przerysowania. Ich interakcje aż skrzą od rozmaitych emocji, dzięki czemu mamy okazję oglądać kilka naprawdę przejmujących scen. Z kolei postaci męskie w SiP to w znacznej mierze spasione, podstarzałe spocone oblechy, które kleją się do głównych bohaterek, budząc tym zamierzone przez autora obrzydzenie czytelników. To może dziwić, zważywszy na fakt, iż twórcą komiku jest heteroseksualny mężczyzna. Widocznie Terry Moore nie ma o własnej płci zbyt wysokiego mniemania. Fabuła skupiona jest właśnie na kobietach – to one grają tam pierwsze skrzypce. To kobiece dramaty, dylematy i porachunki są główną osią fabularną. W istocie, Strangers in Paradise spokojnie można określić mianem komiksu kobiecego i to w jak najlepszym tego słowa znaczeniu.

Ważną kwestią jest też wątek queerowy. Seksualność głównej bohaterki jest w interesujący sposób niedookreślona, nie wiemy, czy jej niechęć wobec mężczyzn wynika z wrodzonych preferencji seksualnych, czy nabytej w dzieciństwie traumy. W ogóle Moore zdaje się bardzo swobodnie podchodzić do seksualności swoich bohaterów, wychodząc z założenia, że wszyscy jesteśmy mniej lub bardziej bi. Francine na przykład – jej relacja z Katchoo zdaje się być ufundowana głównie na poziomie emocjonalnym, nie stricte seksualnym. Oczywiście Strangers in Paradise nie jest bynajmniej komiksem LGBT w czystym tego słowa znaczeniu. Wątek queerowy to raczej rezultat przyjętej przez twórcy konwencji, niż chęci wypełnienia jakiejś popkulturowej niszy (nie zapominajmy, iż komiks powstawał w latach 90-tych, kiedy nieheteroseksualne postaci nie przeniknęły do popkultury w takim stopniu, jak dzisiaj). Tym niemniej, został on przedstawiony w sposób znakomity, wiarygodny i niekiedy bardzo odważny. Choć w komiksie nie brakuje „momentów” to na ogół przedstawione są one w sposób rubaszno-operetkowy. Generalnie jednak SiP to komiks komediowy. W toku lektury co chwila parskałem śmiechem, obserwując przesadzone zachowania Francine, czy smoczą furię Katchoo. Bohaterki co i rusz wplątują się w jakieś zabawne sytuacje, z których muszą się wykaraskać, zaś postaci epizodyczne stanowią przebogatą galerię indywiduów. Aż dziw, że kadry z komiksu nie funkcjonują jako popularne memy, bo niektóre scenki czy kwestie mają po prostu gigantyczny potencjał.

Komiks narysowany jest w czerni i bieli, w stylu realistycznym, aczkolwiek z pewnymi uproszczeniami i zniekształceniami charakterystycznymi dla europejskiego komiksu środka. W obrębie tej konwencji Moore’owi udaje się lawirować pomiędzy niemal cartoonowością w scenach komediowych i cięższym, bardziej realistycznym stylem w momentach, gdy fabuła staje się poważniejsza. Na szczęście autorowi udaje się utrzymać graficzną spójność całego komiksu, choć niekiedy pozwala sobie na odważniejsze eksperymenty, na przykład w retrospekcjach czy snach bohaterek, kiedy nagle atakuje nas Disney Style (autor szkolił się na disnejowskiego animatora) albo ilustracje rodem z Fistaszków (które Moore uwielbia). Najmocniejszym punktem warstwy ilustracyjnej są twarze – ekspresja bohaterów jest oddana po prostu perfekcyjnie. Warto też dodać, że autor ma do swojego komiksu bardzo liberalne podejście i czasem pomiędzy tradycyjne panele i dymki wciska próbki twórczości poetyckiej Davida (według mnie nie najwyższych lotów, ale żaden ze mnie znawca) lub fragmenty pisane prozą. W ogóle przed lekturą Strangers in Paradise należy nastawić się na gigantyczne ściany tekstu, bo bohaterki mówią dużo, zaś monologi wewnętrzne Francine występują w ilościach bynajmniej nie laboratoryjnych. Początkowo może to nieco przeszkadzać, ale po wkręceniu się w opowieść szybko się o tym zapomina i czyta z zapartym tchem.

Obecnie pochłaniam v3, w którym wątek sensacyjny znika, ustępując miejsca obyczajowym perypetiom naszych bohaterek i bohatera. Nigdy bym się nie spodziewał, że kiedyś będę czytał komiks obyczajowy z zapartym tchem, nie mogąc się doczekać, co też autor przygotował dla mnie w kolejnym numerze. A jednak.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...