Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sanctuary. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sanctuary. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 2 stycznia 2014

Sanktuarium nie dla wszystkich

fragment grafiki autorstwa Renée Delâge, całość tutaj.

Ale to jest dziwny serial. Przydryfował do telewizji z Internetu, gdzie ukazało się kilka dedykowanych sieciowej dystrybucji epizodów. Od samego początku jego budżet wynosił mniej więcej tyle, ile w takim Supernatural wydaje się na sam catering (a w Game of Thrones na wykałaczki), czego twórcy w najmniejszym stopniu nie próbowali nawet maskować. Niby startował jako nadnaturalny procedural, jakich we współczesnej telewizji wiele, ale ostatecznie stał się absolutnie zakręconym miszmaszem popkulturowych archetypów, wątków, tropów i motywów. To serial, w którym pojawia się Wielka Stopa, Nikola Tesla będący wampirem strzelającym promieniami elektrycznymi z rąk, doktor Watson w egzoszkielecie, Kuba Rozpruwacz mający moc teleportacji niczym Azazel z X-Men: First Class oraz Adam Worth z rozszczepieniem osobowości czyniącym z niego pierwowzór doktora Jekylla i pana Hyde’a, noszącym strój szambonurka i dysponującym umiejętnością manipulacji czasoprzestrzenią. Przez ekran przewijają się wilkołaki w paskudnym CGI, starożytna cywilizacja wampirów i nie mniej starożytna cywilizacja zamieszkująca wnętrze Ziemi. Oglądając ten serial, przez moją głowę przelatywały kolejne pozytywne skojarzenia – Torchwood, Warehouse 13, Planetary, X-Men, Stargate SG-1, League  of Extraordinary Gentelmen, powieści Arthura Conana Doyle’a i Julesa Verne, niektóre komiksy z czasopisma Heavy Metal, Kino Nowej Przygody. Wszystko to wrzucone do jednego wora i wymieszane, po uprzednim mocnym wstrząśnięciu.

Fabuła Sanctuary rozgrywa się w podobnym do naszego świecie, który zamieszkują tak zwani anormalni – stworzenia (zarówno inteligentne, jak i nie), których umiejętności, wygląd i biologia wykraczają poza ludzkie zrozumienie. Jedna z głównych bohaterek serialu, doktor Helen Magnus, zawiaduje siecią Sanktuariów – międzynarodową organizacją opiekującą się anormalnymi i utrzymującą w tajemnicy ich istnienie, badającą ich biologię i pomagającą im odnaleźć swoje miejsce na świecie. W mojej notce o Supernetural wskazywałem ten serial jako doskonały przykład pozytywnego przedstawiania inności w popkulturze. Anormalni w Sanctuary są bowiem tacy, jak ludzie – czasem dobrzy, czasem źli. A czasem po prostu przerażeni własnymi umiejętnościami i własną innością. Albo sfrustrowani niemożnością funkcjonowania w społeczeństwie na równych warunkach ze zwyczajnymi ludźmi. Sanctuary uczy szacunku i zrozumienia dla odmienności – anormalni czasami są metaforą inności seksualnej, czasami etnicznej, czasami społecznej czy kulturowej. Jakby nie było, serial stara się pokazywać, że odmienność może być czymś pozytywnym, że fizyczna brzydota nie oznacza złego charakteru, że obopólny szacunek i wypracowanie kompromisu może przynieść pokój, nawet jeśli nie nastąpi wzajemne zrozumienie. 

Trzeba to napisać wyraźnie – ten serial ma bardzo specyficzną oprawę wizualną. Niemal wszystkie tła zostały cyfrowo wygenerowane na greenscreenie – są odcinki, w których przez większość czasu jedynymi elementami niestworzonymi w CGI są aktorzy, ich ubrania, krzesła na których siedzą oraz rekwizyty. I tyczy się to nawet lokacji, które pojawiają się w większości odcinków, jak wnętrza Sanktuarium czy biuro Helen Magnus. Oczywiście wygląda to bardzo sztucznie, bardzo fasadowo i bardzo nienaturalnie, co niektórym widzom może wręcz uniemożliwić oglądanie. Ale wiecie co? Mnie się to podobało. Ten wymuszony skromnym budżetem zabieg okazał się mieć pozytywne skutki uboczne. Po początkowej konfuzji szybko przywykłem do takiej komiksowo-teatralnej estetyki nierealistycznych teł. Dzięki nim serial nie jest nijaki, nie ginie w zalewie mnóstwa bliźniaczo podobnych procedurali w konwencji sci-fi albo fantasy. Wszystko jest tu umowne, siermiężne i swędzące nieprzyzwyczajony do takich zabiegów zmysł estetyczny – ale jednocześnie nadaje całości unikalnego klimatu. Nie każdemu się to spodoba i nie każdy to wychwyci – ale na mnie zrobiło to pewne wrażenie. Może dlatego, że lubię camp, którego Sanctuary jest najznamienitszym przedstawicielem. A może to kwestia świetnych scenariuszy.

No właśnie – scenariusze. W Sanctuary pojawia się mnóstwo ciekawych koncepcji na fabuły poszczególnych epizodów. Początkowo podejrzewałem, że serial będzie miał formułę rasowego procedurala z monster of the week, ale szybko okazało się, że większość odcinków stara się robić coś nietypowego. Mnóstwo jest w tym serialu epizodów, które oparte są na jakiejś specyficznej idei, łamiące utarte schematy czy eksplorujące inne konwencje. Owszem, w każdym serialu pojawiają się czasami takie epizody, ale w Sanctuary stanowią właściwie sedno. Na przykład odcinek kręcony cały czas „z rąsi”. Albo ten, w którym Magnus trafia do postapokaliptycznej rzeczywistości, która jest chyba najbardziej sugestywnie wystylizowaną post-apo, jaką widziałem w telewizji. Albo gdy bohaterowie mają awarię pamięci krótkotrwałej i próbują dojść, co wydarzyło się przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny. Albo ten rozgrywający się w realiach Drugiej Wojny Światowej. Albo ten z halucynacjami. Albo ten kręcony niemal w całości z oczu jednego z głównych bohaterów. Albo któryś z całego mnóstwa nietypowych odcinków, po których nie bardzo wiadomo, czego się spodziewać, ponieważ scenarzyści, jak tylko mogą, unikają schematów. Owszem, nie zawsze te epizody są dopieszczone w najdrobniejszych szczegółach. Czasami wymagają dużego zawieszenia niewiary. Czasami są zbyt pospieszne albo nie wyjaśniają należycie pewnych aspektów. Czasami są pretekstowe. Czasami źle rozkładają akcenty, przez co trafiają się dłużyzny. Nie zmienia to jednak faktu, że dzięki temu zabiegowi Sanctuary jest bardzo oryginalny i bardzo specyficzny – w jak najbardziej pozytywny sposób.

Innym przewijającym się przez cały serial motywem jest bardzo urzekający posmak mistycyzmu. To chyba jedyny serial od czasów Carnivale, w którym położono taki nacisk na ledwie uchwytne, niedookreślone motywy spirytualno-mistyczne, najczęściej w formie doniosłego obcowania z Nieznanym, przeżywania rozmaitych near death experiences, halucynacji, proroctw, duchowych więzi w istotami o nieomal boskich mocach czy obcowania z artefaktami dawno zapomnianych kultów oraz cywilizacji. Ten dyskretny spirytualizm najmocniej odczuwalny jest w pierwszych odcinkach serialu, ale generalnie całe Sanctuary jest odrobinę mistyczne. Choćby dzięki oprawie audiowizualnej – Sanktuarium, w którym rezydują główni bohaterowie wyglądem przypomina zabytkową gotycką katedrę, która wygląda urzekająco anachronicznie na tle współczesnych zabudowań. Ścieżka dźwiękowa – notabene znakomita, ale to przecież Joel Goldmish, nie mogło być inaczej – to istny konglomerat egzotycznych dźwięków, dynamicznych rytmów, wokaliz… Brzmi to jak daleki krewny Dead Can Dance uprawiający seks z Jasperem Kydem. Posłuchajcie sami. Świetnie to wypada jako dźwiękowa ilustracja nadająca perypetiom bohaterów odpowiedniej przygodowo-mistycznej atmosfery.

Bohaterowie. Tutaj rewelacji nie ma, choć nie można powiedzieć, że sylwetki charakterologiczne są jakoś rażąco słabe. Pierwszy plan skomponowano niemal symetrycznie do komiksu Planetary (z którego Sanctuary często-gęsto czerpało inspiracje). Mamy więc tajemniczą długowieczną osobę zawiadującą potężną organizacją, nieco wyobcowanego nerda i dość archetypową action girl. Dodatkami są Big Guy – Wielka Stopa oraz doktor Will Zimmerman, który do ekipy dołącza na samym początku (telewizyjnej inkarnacji) serialu, co daje pretekst do przedstawienia widzom tej organizacji. W drugim sezonie do obsady dołącza nowa pierwszoplanowa bohaterka. Serial wygrywa jednak drugim planem – szczególnie postaciami „historycznymi”, które mają na ogół silnie, wyraziście zarysowane charaktery, obracają się wokół nich interesujące wątki i są zwyczajnie barwni. Prym wiedzie Nikola Tesla, którego gadzia aparycja Jonathona Younga, świetnie skonstruowana sylwetka charakterologiczna oraz fakt, że postać ewoluuje przez cały serial, sprawiają, że jest on ulubieńcem widzów. W ogóle serial jest aktorsko całkiem niezły – może bez rewelacji, ale ewidentnie udawane brytyjskie akcenty części obsady pasują do klimatu tego serialu, nie ma drewna, zaś fanów Stargate ucieszą częste gościnne występy aktorów z SG-1 i Atlantis. Aktorsko wyróżnia się Amanda Tapping wcielająca się w Helen Magnus, której bardzo ładnie udało się wykreować postać nieśmiertelnej, tajemniczej prowodyrki sieci Sanktuariów. Początkowo bałem się, że nie uda się jej wyjść poza schemat Samanthy Carter ze Stargate, ale Tapping gra tu postać o znacznie większej charyzmie (choć pod wieloma względami dosyć podobną) i wybrnęła zwycięsko z tego wyzwania.

No i nie wiem w końcu jak – i czy w ogóle – zarekomendować czytelnikom ten serial. Cały problem tkwi w tym, że Sanctuary jest tworem szalenie specyficznym, serialem-dziwolągiem zrobionym po kosztach i w nietypowej formule. Nie bardzo jest z czym go porównać, trudno więc stwierdzić, komu przypadnie do gustu, a kogo odrzuci już na starcie. Na pewno jest duża szansa, że zainteresuje nerdów, bo widać w Sanctuary olbrzymią miłość do popkultury i postmodernistyczną chęć zabaw z nią. Należy też zaopatrzyć się w dużą dawkę wyrozumiałości dla ogólnej siermiężności wykonania serialu, szczególnie pierwszych sezonów. Później jest lepiej, ale wciąż campowo i niskobudżetowo. Ja bardzo polubiłem ten serial, właśnie z powodu jego oryginalności. Jeśli mam do wyboru perfekcyjny rzemieślniczo, ale sztampowy produkcyjniak i taki entuzjastyczny eksperyment zrobiony z małym budżetem i wielkim sercem, to niemal zawsze wybiorę to drugie. Twórcy Sanctuary udowodnili, że warto podjąć próbę realizacji własnej wizji, nawet jeśli nie do końca ma się ku temu wystarczające środki. Warto dać temu anormalnemu serialowi szansę, bo mimo wszystko potrafi momentami zachwycić, a do niektórych epizodów będę wracał jeszcze wielokrotnie.

czwartek, 12 grudnia 2013

Afirmacja (nadprzyrodzonej) inności

fragment grafiki autorstwa Kadri Umbleji, całość tutaj.

Dobrnąłem w końcu do finału piątego sezonu Supernatural. Skończył się główny story arc pierwszej połowy produkcji, dzięki czemu mogę wysiąść z tego pociągu bez żadnej szkody dla spójności fabularnej tego, co do tej pory udało mi się wchłonąć. Nie była to aż taka droga przez mękę jak się bałem, ale i tak serial poirytował mnie na tyle, bym skanalizował to sobie na blogu. Początkowo miałem napisać długą notkę recenzującą Supernatural, ale w końcu dałem sobie spokój. W telegraficznym – i trochę spoilerowym – skrócie zatem.

Paradoksalnie najbardziej podobał mi się pierwszy sezon, w którym wątek główny był zarysowany relatywnie słabo, a serial egzystował jako taka trochę antologia horrorowych motywów i archetypów. I to było fajne, bo w ramach twardego nadnaturalnego procedurala z potworem tygodnia, dochodzeniem, zabawą konwencją udało się upakować do serialu opowieść o egzorcyzmach, duchach, nawiedzonym domu, wampirach, szpitalu psychiatrycznym, wendigo, człowieku z hakiem zamiast dłoni, kostusze i sporo innych klasycznych straszaków z przebogatego horrorowego arsenału. To było fajne, zamknięta struktura każdego odcinka nie nużyła, tylko budziła ciekawość, z czym tym razem przyjdzie się zmierzyć głównym bohaterom. Niewykluczone, że ta koncepcja z czasem by wyblakła i zaczęła nudzić widza, ale gdy tylko pojawił się silniej zarysowany metaplot, serial zmienił się w bardzo sentymentalną bajkę o dwóch egoistycznych bucach, z którymi nie byłem w stanie ani przez chwilę empatyzować. Sytuację ratowały zapychacze, odcinki w których scenarzyści żartowali z konwencji, niektóre postacie drugoplanowe i naprawdę duże umiejętności rzemieślnicze ekipy produkującej serial, dzięki którym Supernatural nie wpada w pułapkę campowej sztuczności, mimo iż cały czas balansuje na jej granicy.

Co mnie tak bardzo w Supernatural irytuje? Dla większości widzów to zapewne szczegół, i to na dodatek dość wydumany, ale... strasznie mi przeszkadza warstwa, nazwijmy to, metaforyczna serialu, a konkretnie – sposób, w jaki prezentuje się w nim inność. Supernatural  to w gruncie rzeczy telewizyjny epos o dwóch dzielnych rycerzach na koniu, którzy ratują kolejne księżniczki przed smokami – oczywiście, w konwencji współczesnego telewizyjnego nadprzyrodzonego procedurala. I dopóki stwory napotkane przez Winchesterów są właśnie smokami – bezrozumnymi siłami natury czy plugawej magii – jest spoko. Problem pojawia się, gdy nadnaturalność zaczyna być rozpatrywana w kategoriach innych, niż prosty stwór do ubicia. W ciągu tych pięciu długich sezonów trafiły się co najmniej kilka odcinków, w których bohaterowie epizodyczni walczą ze swoją nadprzyrodzoną naturą. W takich przypadkach scenarzyści są dla nich bezlitośni – albo poddadzą się przeprowadzonej przez Winchesterów „terapii konwersyjnej” (ale mi się oberwie za taki dobór sformułowań…) albo zginą. Czasem giną też niezależnie od rezultatów egzorcyzmów, tudzież innych zabiegów mających na celu wyrugowanie z osobnika jego nadnaturalności (czyli odmienności).

Prosta metafora dwóch rycerzy w lśniących zbrojach średnio nadaje się do mówienia o inności, o dylematach związanych z własną naturą – a Supernatural niejednokrotnie pretenduje do mówienia o tego typu rzeczach. I robi to w bardzo niemądry sposób. W serialu prezentuje się inność jako śmiertelnie niebezpieczne zagrożenie, coś, co wprowadza chaos, czego trzeba się bać i co trzeba zabić, by przywrócić światu porządek. Pozytywne postaci pierwszoplanowe traktują inność tylko i wyłącznie w kategoriach zagrożenia, jakikolwiek sojusz z nadprzyrodzonym kończy się dla nich zdradą i wystawieniem do wiatru. Sam Winchester, jeden z dwójki głównych bohaterów bardziej, niż stania się nosicielem Lucyfera czy hordy polujących na niego demonów boi się tego, że może być „dziwolągiem”. W świecie Supernaturtal bycie innym równa się byciem złym. Myślę, że to może być jeden z powodów, dla których ten serial cieszy się tak wyjątkową popularnością – jest bardzo konserwatywny, a przecież koniec końców wszyscy jesteśmy w jakimś tam stopniu konserwatywni. Pisałem już o seksizmie, jaki zaobserwowałem w pierwszym sezonie serialu. W czterech kolejnych jest dokładnie tak samo – kobieta jest tu albo archetypową ofiarą, bezbronną żoną, kochanką lub „odpoczynkiem wojownika” albo złą i bezwzględną dominą, która podstępem i bizantyjskimi knowaniami stara się usidlić którego z czystych jak lilije braci.

Zacząłem właśnie oglądać serial Sanctuary – choć zrobiony z mniejszą wprawą, niż Supernatural, już po pierwszych odcinkach widzę, że podejście do inności jest tam diametralnie inne i po prostu bardziej mi pasuje. Pozornie w swoich założeniach to serial bardzo podobny do Supernatural – i tu i tam główni bohaterowie polują na różne potwory, tudzież wybryki natury, kierowani jednak nie prostą żądzą zemsty (główny motor napędowy w dużej części sezonów Supernatural), tylko bardzo humanistycznym pragnieniem udzielenia im azylu w tytułowym Sanktuarium, zbadania ich i znalezienia miejsca na Ziemi. I tu zachwyciłem się tym unikalnym podejściem do konwencji monster hunting, w którym inność nie jest równoznaczna z byciem złym. Wystarczy chwila rozmowy, odrobina tolerancji, by w krwiożerczym potworze zobaczyć po prostu przestraszone dziecko albo zagubioną młodą kobietę. Przyjemnym bonusem jest kolejny prztyczek w nos Supernatural – w Sanctuary głównymi bohaterkami są matka i córka, które przejmują tradycyjne role męskie, takie jak organizacja i zwierzchnictwo nad Sanktuarium oraz zaplecze militarne, podczas gdy mężczyźni odpowiedzialni są za logistykę. Jest to odwrócenie tradycyjnych ról płciowych, gdzie to mężczyźni idą do akcji, a kobiety okupują laboratorium i komputery. O samym Sanctuary jeszcze pewnie napiszę, jak skończę lekturę serialu, ale już na tym etapie jestem w stanie stwierdzić, że pod tym względem jest to serial zdecydowanie dla mnie.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...