Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Star Trek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Star Trek. Pokaż wszystkie posty

piątek, 17 kwietnia 2020

RECENZJA: Picard - sezon 1

fragment grafiki promocyjnej

Kochani miłośnicy Star Wars. Chciałbym podzielić się z Wami pewnym wspaniałym uczuciem. Chodzi mi o satysfakcję, jakiej doznaje fan, który otrzymuje kontynuację dawno zakończonej opowieści i która jest po prostu bardzo dobra. Która przywraca ikoniczne już postacie, by w przejmujący, mądry sposób rozwinąć ich osobiste opowieści. Która konsekwentnie rozbudowuje świat przedstawiony, jednocześnie szanując swoje dziedzictwo. Która odpowiada na długo trapiące fanów pytania w zadowalający sposób. Która stanowi godną kontynuację dotychczasowej opowieści i sprawia, że znajomość poprzednich odsłon serii ubogaca doświadczenie. Nie jesteście nawet w stanie wyobrazić sobie, jak cudownym doznaniem jest oglądanie takiego sequela. 

Okej, przyznaję - to było wyjątkowo podłe z mojej strony. Przepraszam. Naprawdę sympatyzuję z fanami Gwiezdnych Wojen, których rozczarowała najnowsza trylogia Star Wars. Trylogia, która starała się zadowolić wszystkich i ostatecznie nie zadowoliła nikogo. Aż za dobrze znam to uczucie, gdy po latach oczekiwań dostaję w końcu nową odsłonę ukochanej serii i zamiast satysfakcji spotyka mnie gorycz rozczarowania. Dlatego bardzo cieszy mnie, że Star Trek: Picard, najnowszy serial z tego uniwersum, jest… no cóż, naprawdę niezły. Nie przełomowy, nie wybitny, w żadnym razie nie stawiałbym go na podium w moim osobistym rankingu filmów i seriali ze świata Star Treka… ale po prostu całkiem dobry. 

Jak niektórzy i niektóre z Was wiedzą, obejrzałem całego Star Treka. Pisząc „całego” mam na myśli wszystkie odcinki wszystkich sezonów wszystkich seriali oraz wszystkie filmy. Zajęło mi to kilka długich i intensywnych lat, ale ostatecznie dokonałem tego. Oczywiście później miałem gigantycznego kaca neuronowego. Wiecie, o czym mówię – o tym doznaniu, gdy po przeczytaniu naprawdę długiego cyklu powieściowego albo mangi na kilkadziesiąt tomów opowieść nagle się kończy i przez pewien czas nie macie pojęcia, co zrobić ze swoim życiem, bo ta historia nadal rezonuje Wam w głowie i trudno pogodzić się z tym, że to już koniec. 

No więc wyobraźcie sobie, że to uczucie dopada Was po kilkunastu miesiącach intensywnego oglądania narracji pokrywającej jakieś sześćset godzin, siedem seriali telewizyjnych, (z których najkrótszy ma dwa sezony) oraz trzynaście pełnometrażowych filmów kinowych. Kosmos, dosłownie. Czy było warto? No cóż… tak. Na przestrzeni już ponad pięćdziesięciu lat, jakie minęły od emisji oryginalnej serii telewizyjnej, Star Trek miał swoje liczne wzloty i upadki. Było kilka ewidentnie słabych seriali, a i te dobre z reguły potrzebowały dwóch nawet albo trzech sezonów zanim zaczęły naprawdę błyszczeć. 

Oczywiście, możliwe jest, że mój mózg zwyczajnie zabrania mi myśleć inaczej, bo w przeciwnym razie musiałbym dopuścić do siebie myśl, że zmarnowałem sześćset godzin mojego życia, których nikt mi już nie zwróci. Ale nie sądzę. 

Mój Boże, mam nadzieję, że nie. 

W każdym razie… to doświadczenie mnie zmieniło. I nie mam tu na myśli tego, że pogorszył mi się wzrok albo że przybrałem na wadze… chociaż przybrałem, ale nie mówmy o tym… ale to, że zostałem fanem Star Treka. Ta franczyza ma wszystko, co tylko mogłem sobie wymarzyć. Złożoną, wyrafinowaną fabułę w konwencji fantastyki naukowej, znakomite aktorstwo, ciekawe scenariusze i dające się lubić postacie. Ujął mnie przede wszystkim ciepły humanizm świata przedstawionego. Choć żaden z seriali nie uciekał przed mroczniejszymi motywami, Star Trek zawsze był bardzo optymistyczny. To opowieść o ludzkości, której udało się przezwyciężyć największe wady naszego gatunku i zbudować lepszą przyszłość. Jasne, te wady nadal istnieją, a utopia nie jest nam dana na zawsze – to coś, o co bez przerwy musimy walczyć, zarówno z najeźdźcami z kosmosu, jak i z ciemniejszymi stronami naszej własnej natury… ale Star Trek konsekwentnie mówi nam, że ta walka jest do wygrania, nawet jeśli nie obędzie się bez ofiar. 

Oczywiście, nie jest to uniwersalna recenzja wszystkich filmów i seriali z tego worka. Star Trek bywa bowiem bardzo zły i wtedy jest to… no cóż, doświadczenie samo w sobie. Istnieje coś takiego jak „dobry zły film”. Wiecie, The Room, Plan 9 z Kosmosu, Koty… rzeczy, które są bardzo nieudane, ale w ten specyficzny, fascynujący sposób. Wiele filmów i seriali określanych tym mianem to rzeczy z gatunku fantastyki naukowej. I nie ma w tym nic dziwnego. Science-fiction zawsze operuje na jakimś poziomie umowności, więc krytycznie złe dzieła z tego worka często mają ten dodatkowy bonus fascynującej abstrakcji, gdy twórcy próbują sprzedać nam jakieś idee, które w praktyce okazują się bełkotem albo pokazać nieistniejące w rzeczywistości istoty lub zjawiska, które na ekranie wyglądają absurdalnie. Star Trek ma bardzo bogatą historię odcinków tak złych, że aż dobrych, ponieważ ambicje scenarzystów i reżyserów często przerastały budżety poszczególnych seriali, a pomysły twórców bywały zbyt egzotyczne, by poskładać z nich sensowną opowieść. 

To jednak mniejszość. Pocieszna wprawdzie, ale w bardzo niewielkim stopniu definiująca Star Treka. Każdy serial w dużym stopniu komentował rzeczywistość, w której powstawał – to jedna z tych franczyz, której nie da się zarzucić, że ostatnio stała się nachalnie polityczna, ponieważ zawsze taka była i nigdy nie przestawała. Od aktualnej wówczas krytyki rasizmu i zimnowojennej paranoi w schyłkowych latach sześćdziesiątych (Star Trek: The Original Series), poprzez analizy rozmaitych problemów socjoekonomicznych i społecznych w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych (Star Trek: The Next Generation), poprzez oswajanie traumy po atakach terrorystycznych na USA w pierwszej dekadzie XXI wieku (Star Trek: Enterprise). 

Wiele odcinków to prawdziwe scenopisarskie perły, które łączyły w sobie przenikliwy komentarz społeczny i samą esencję fantastyki naukowej. Star Trekowi często zarzuca się pewną statyczność i rozwlekłość. O ile nie jest to kompletnie pozbawiona podstaw krytyka, o tyle spokojniejsze tempo daje przestrzeń do bardziej precyzyjnego, głębszego poruszania złożonych idei. Odnoszę wrażenie, że nowsze seriale i filmy próbują walczyć z tym stereotypem Star Treka jako monotonnego snuja dla nudziarzy i wrzucają wiele zbędnych scen akcji, ale moim zdaniem to niepotrzebne. Siła tego uniwersum tkwi gdzieś zupełnie indziej. 

Gdy usłyszałem o tym, że stacja CBS ma zamiar wyprodukować nowy serial o Picardzie – jednym z głównych bohaterów legendarnego serialu Star Trek: The Next Generation – miałem mieszane uczucia. Z jednej strony, wcześniejszy, nadal produkowany serial z tego worka, Star Trek: Discovery jest dość, eee, nierówny i po dwóch sezonach nadal nie udało mu się znaleźć dobrego pomysłu na siebie. Może stanie się to w trzecim, w którym główni bohaterowie zostają przerzuceni w odległą przyszłość, okres do tej pory nieeksplorowany w trekowym uniwersum. Oby. 

Z drugiej strony – hej, Patrick Stewart powraca do swojej ikonicznej roli Jeana Luca Picarda, idealistycznego kapitana gwiezdnego statku Enterprise! W serialu, który po raz pierwszy od dwa tysiące drugiego, gdy ukazał się film Star Trek Nemesis, kontynuuje rozwój całej historii uniwersum. Dwa poprzednie seriale, Star Trek: Enterprise oraz wspomniany już Star Trek: Discovery były prequelami rozgrywającymi się chronologicznie przed oryginalną serią z lat sześćdziesiątych. Trzy ostatnie filmy kinowe były natomiast restartem uniwersum, choć nadal podłączonym do głównej linii narracyjnej, to jednak opowiadającym inną, własną historię. 

Z trzeciej strony… okej, wyznam Wam coś. Mam bardzo mieszany stosunek do tego trendu powracania do ikonicznych postaci z kultowych filmów i seriali z poprzednich dekad. Pokazywania jesieni ich życia, najczęściej wiele, wiele lat po tym jak ich historie zostały zakończone, a narracje zamknięte. Oczywiście, w teorii jest to bardzo ciekawy punkt wyjścia, który może zaowocować wieloma interesującymi, unikalnymi historiami. Popkultura nieczęsto interesuje się starością, podsumowywaniem własnego dorobku życiowego czy problemami, z jakim zmagają się osoby przytłoczone swoim dziedzictwem. A jak to wygląda w praktyce? 

Rzućmy okiem. 

W The Last Jedi stary, zgorzkniały Luke Skywalker bierze pod swoje skrzydła młodą, naiwną kobietę, dzięki której na powrót przypomina sobie o tym, co tak naprawdę jest w życiu ważne. W Loganie stary, zgorzkniały Wolverine bierze pod swoje skrzydła młodą, naiwną kobietę, dzięki której na powrót przypomina sobie o tym, co tak naprawdę jest w życiu ważne. W piątym sezonie Samurai Jacka, wyprodukowanym dwanaście lat po emisji czwartego, stary, zgorzkniały Jack bierze pod swoje skrzydła młodą, naiwną kobietę, dzięki której na powrót przypomina sobie o tym, co tak naprawdę jest w życiu ważne. W komiksie Power Rangers: Soul of the Dragon stary, zgorzkniały Tommy bierze pod swoje skrzydła młodą, naiwną kobietę, dzięki której na powrót przypomina sobie o tym, co tak naprawdę jest w życiu ważne. 

Jeśli wydaje wam się, że przesadzam, to… no cóż, macie rację. Nie wszystkie tego typu historie wpadają w ten schemat, a nawet te które wpadają są przeważnie naprawdę bardzo dobre. Dlatego wcześniej powiedziałem, że mam mieszany, nie negatywny stosunek do tej konwencji. Nie zmienia to jednak faktu, że bardzo wiele tego typu historii jest do siebie podobnych, przez co doświadczony widz wie już mniej więcej, jakimi koleinami potoczy się taka opowieść. W jednym z pierwszych trailerów serialu widzimy scenę, w której młoda kobieta prosi głównego bohater o pomoc, co tylko wzmocniło to wrażenie, że otrzymamy kolejną historię idącą punkt po punkcie według tego schematu. I już teraz mogę napisać, że się nie pomyliłem. Co oczywiście nie przesądza sprawy, ale też jednocześnie dość jasno pokazuje, jakiego rodzaju będzie to opowieść. 

Fabuła serialu rozpoczyna się dwadzieścia lat po wydarzeniach ze Star Trek: Nemesis, w którym to filmie poniósł śmierć porucznik Data, android, wieloletni członek załogi Enterprise oraz serdeczny przyjaciel Picarda. To wydarzenie odcisnęło mocne piętno na psychice głównego bohatera, między innymi dlatego, że Data poświęcił życie, by uratować Picarda. W międzyczasie doszło również do kilku innych ważnych wydarzeń. Planeta Romulus uległa zniszczeniu. Federacja niechętnie, ale jednak zgodziła się pomóc w ewakuacji swoich odwiecznych wrogów, ale wycofała się z tej obietnicy. Powodem był zamach terrorystyczny na marsjańską stocznię, który postawił całą Gwiezdną Flotę w stan gotowości, przez co żaden z obiecanych przez Federację statków nie mógł udzielić pomocy uchodźcom. 

Jeśli oglądaliście film Star Trek J.J. Abramsa z dwa tysiące dziewiątego roku, być może pamiętacie, że główny antagonista, Nero, był Romulanem pochodzącym z przyszłości, w której jego planeta została zniszczona przez supernową, a Federacja w kluczowym momencie odmówiła pomocy. To jest właśnie ta przyszłość. Imperium Romulan – do tej pory jedna z najbardziej wpływowych sił w Galaktyce Drogi Mlecznej – zostało rzucone na kolana i stało się cieniem samego siebie. Część dawnego Imperium uformowała nową jednostkę polityczną, Wolne Państwo Romulan, które zajmuje się, między innymi, rehabilitacją osób zasymilowanych przez kolektyw Borg. 

Kolektyw Borg to rasa kosmicznych zombie cyborgów, które dysponują świadomością zbiorową. Rozmnażają się asymilując przedstawicieli innych ras i przerabiając ich na swoje jednostki, pozbawione wolnej woli. W przeszłości coś takiego przytrafiło się samemu Picardowi, gdy kolektyw próbował podbić Federację. Na szczęście proces okazał się odwracalny. Romulanie odnaleźli jeden z porzuconych przez kolektyw sześcianów, za pomocą których Borgowie poruszają się w przestrzeni kosmicznej i zajęli się odzyskiwaniem technologii oraz odwracaniem asymilacji odnalezionych tam dronów. 

Tajemnicza młoda kobieta, która zwróciła się o pomoc do Picarda… by nie zdradzić zbyt wiele, ma z tym wszystkim dużo wspólnego. Z niejasnych powodów ścigają ją szpiedzy należący do supertajnej romulańskiej organizacji. Bohaterka okazuje się androidem, takim samym jak zmarły Data. Badając zagadkę jej pochodzenia, Picard dochodzi do wniosku, że stworzył ją Bruce Maddox – naukowiec, który przed wieloma laty próbował rozebrać Datę na części, by dowiedzieć się więcej o jego działaniu. Picard wymusił wtedy proces sądowy, który zapewnił Dacie, oraz innym androidom jego typu, pełne prawa właściwe istotom ludzkim. Maddox zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Picard, by wyjaśnić całą tę sprawę, zbiera grupkę nowych i starych znajomych, po czym wyrusza na misję poszukiwawczą. 

W tym nakreśleniu fabuły pominąłem kilka elementów, by nie psuć nikomu niespodzianki w śledzeniu serialu od początku. Mam nadzieję, że udało mi się dość precyzyjnie wyjaśnić, o czym właściwie opowiada Star Trek: Picard. Nie jest to łatwą sztuką. Jak zdążyłyście się już pewnie zorientować serial jest BARDZO mocno zakotwiczony w mitologii uniwersum. Wiele najważniejszych wątków wymaga stosunkowo dobrej znajomości kluczowych odcinków serialu Star Trek: The Next Generation oraz Star Trek: Voyager. Na własny użytek zrobiłem listę filmów i odcinków, które warto powtórzyć sobie przed seansem pierwszego sezonu Picarda. Wrzucę ją tutaj, na wypadek gdyby ktoś był zainteresowany, ale… według mnie żaden serial nie powinien wymagać od widza odrabiania takiej pracy domowej. 

I nie jestem pewien czy Star Trek: Picard faktycznie tego wymaga. Scenarzyści starają się w miarę organicznie przekazywać najważniejsze informacje w dialogach albo za pomocą kontekstu danych scen. Nie jestem w stanie stwierdzić, na ile to działa. Myślę, że interesująca byłaby opinia osoby, dla której Star Trek: Picard jest pierwszym kontaktem z tym uniwersum. Sam – z oczywistych powodów – nie jestem w stanie stwierdzić, na ile ten serial broni się jako indywidualna historia. Intuicja podpowiada mi, że… średnio. I nie, nie tylko dlatego, że buduje swoją opowieść z komponentów wymyślonych wcześniej. 

Przez pierwszą połowę akcja serialu toczy się dwutorowo, w połowie sezonu oba wątki główne łączą się i zacieśniają coraz mocniej aż do finału. Jeden wątek poświęcony jest śledztwu, jakie prowadzi Picard. Drugi rozgrywa się na Artefakcie, porzuconym sześcianie Borgów. Każdy z tych wątków stopniowo dostarcza nam kolejnych elementów układanki, dzięki którym powoli odkrywamy, w jaki sposób łączą się poszczególne wątki. Niestety słowo-klucz brzmi „powoli”. 

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Star Trek: Picard początkowo pomyślany został jako o połowę krótsza produkcja i dopiero po zatwierdzeniu fabuły pierwszego sezonu podjęto decyzję do zamówieniu większej liczby odcinków. Nie mam na to żadnych dowodów, to tylko moja hipoteza, ale… Pierwsza połowa sezonu zawiera w sobie całkiem sporo zupełnie zbędnych scen, które powtarzają to, co widz już wie. Albo prezentują nowe problemy, których rozwiązanie nie przybliża nas do zrozumienia sytuacji, tylko zajmuje czas bohaterom. Wątek rozgrywający się na Artefakcie cierpi na to w trochę większym stopniu. Głównie dlatego, że ogranicza się wyłącznie do jednej lokacji, co z natury rzeczy nie pozwala nawet na stworzenie iluzji, że bohaterowie przemieszczają się coraz bliżej celu. 

Wątek Picarda i jego zbieraniny wypada tu nieco lepiej. Głównie dlatego, że poznajemy kilka zupełnie nowych postaci, wymyślonych specjalnie na potrzeby serialu. Każda z nich posiada jakąś indywidualną historię. Pilot Rios w niejasnych okolicznościach odszedł z Gwiezdnej Floty po śmierci jego poprzedniego kapitana. Doktor Jurati, specjalistka od badań nad androidami, nie ma już niczego do roboty, ponieważ Federacja zakazała tej gałęzi badań po ataku terrorystycznym na Marsa i teraz ta utalentowana naukowczyni stała się całkowicie zbędna korpusowi naukowemu Federacji. Raffi, była podkomendna Picarda została usunięta z Floty po tym jak jej w atmosferze skandalu odszedł z niej Picard, odizolowała się od rodziny i przyjaciół, wpadła w nałogi i dziś wiedzie żywot pariasa. Młody Romulan Elnor wychował się w grupie uchodźców, którym Picard w imieniu Federacji obiecał pomoc, a której to obietnicy nigdy nie dotrzymał, skazując chłopca na dorastanie w izolacji w klasztorze fatalistycznych romulańskich wojowniczek. Z czasem dołącza do nich (tak jakby) Siedem Z Dziewięciu, jedna z głównych bohaterek Star Trek: Voyager. Siedem, po wyzwoleniu z kolektywu Borg i powrocie na Ziemię, dołączyła do niezależnej organizacji paramilitarnej, która wzięła na siebie obowiązek dbania o prawo i porządek w dawnej Strefie Neutralnej między terytorium Federacji i Imperium Romulan. 

Wszystkie te postacie łączy fakt, że utopijna Federacja w ten czy inny sposób je zawiodła. To naprawdę mocny punkt wyjścia. Każdy system społeczny, niezależnie od tego jak wydajny i dobrze funkcjonujący, nigdy nie zaspokoi potrzeb wszystkich swoich obywateli i obywatelek – zawsze będą jakieś wyjątki, nieszczęśliwe przypadki, poszkodowani przez decyzje będące mniejszym złem. Star Trek: The Next Generation eksperymentował już z tym motywem przedstawiając wątek Maquis, bojowników o wolność pochodzących z planet, które Federacja oddała Cardassianom w ramach paktu o nieagresji, ale nigdy nie był to jakoś szczególnie znaczący motyw. Obserwacja, w jaki sposób tego typu osoby odnoszą się do Federacji i do siebie nawzajem, jak wypływają na wierzch urazy, pretensje i traumy mogła być czymś naprawdę interesującym. 

Mogła, ale okazała się… no cóż, bałaganem. Każda z tych postaci ma zarysowany indywidualny charakter, motywacje oraz garść osobistych wątków – to na plus. Problem pojawia się w momencie, gdy na przestrzeni pierwszego sezonu właściwie żadna z nich nie przechodzi znaczącej, zauważalnej ewolucji charakteru. Przytrafiają im się różne rzeczy, na które te postacie reagują (konfrontacja Raffi z synem i jego żoną, chwilowe podłączenie Siedem do kostki Borg), ale po incydencie wszystko wraca do poprzedniego stanu i wydarzenie zdaje się zupełnie nie mieć wpływu na zachowanie postaci czy jej odbiór rzeczywistości. Niektóre decyzje postaci wydają zupełnie nieintuicyjne i stojące w sprzeczności z tym, co wiemy o danych bohaterach (Elnor pozostający z Hugh na kostce) i wyglądają tak, jakby scenarzyści chcieli posterować sytuacją w pożądanym przez siebie kierunku nie dbając o to, w jaki sposób ucierpi przez to rozwój postaci. W finale sezonu niektóre istotne fabularnie postacie rozwijane od pierwszego odcinka praktycznie znikają i nie są nawet wspomniane, inne wydają się być w związku, choć na przestrzeni całego serialu zamieniły ze sobą może dziesięć kolokwialnych słów… Niespójne pisane postacie to chyba największy problem tego serialu. 

Bo cała reszta jest naprawdę dobra. Pod względem oprawy wizualnej to chyba najładniejszy Star Trek w historii marki. W przeciwieństwie do lubiącego głęboki półmrok Star Trek: Discovery, Picard na ogół rozgrywa się w bardzo jasnych, przestronnych lokacjach (nie licząc kostki, ma się rozumieć), efekty specjalne wyglądają bez zarzutu, otoczenie jest zróżnicowane, a ikoniczne elementy serii – mundury, projekty statków, dźwięki – zostały odwzorowane z dbałością o szczegóły oraz wyraźną ambicją, by zachować estetykę ustanowioną przez Star Trek: The Next Generation, choć oczywiście lekko odświeżoną i podrasowaną. 

Sama struktura narracyjna, gdy już przejdzie się do porządku dziennego nad rozwleczeniem fabuły, też wygląda dobrze. W ramach swojej podróży Picard odwiedził kilka znanych już miejsc (w tym wielokrotnie wspominany, ale nigdy dotąd niepokazany Instytut Daystroma) i całe mnóstwo nowych. Choć historia aż do epickiego finału pozostaje bardzo kameralna, to zróżnicowanie nadaje jej imponującej skali. Serial w znaczący, niegłupi sposób rozwija historię uniwersum, pokazując jak potoczyły się losy Federacji po wyniszczającej wojnie z Dominium i zniszczeniu Romulusa, przedstawił szereg nowych wydarzeń i frakcji, które powstały później. Co prawda wiele pytań pozostało bez odpowiedzi – co z Klingonami? co z Dominium? jak wygląda odbudowa mocarstwa Cardassian? czy ustanowiono wymianę handlową i dyplomatyczną z Kwadrantem Delta? – ale też Star Trek: Picard nie jest przekrojową opowieścią reprezentującą całą złożoną politykę uniwersum i nie musi pokazywać absolutnie wszystkiego. To, co pokazuje zupełnie mi wystarcza do szczęścia – a fakt, że zdradza przy tym olbrzymie przywiązanie do detali i najdrobniejszych wzmianek z ustanowionego już wcześniej kanonu naprawdę mocno cieszy i napawa otuchą. 

To nie jest idealny pierwszy sezon, ale prawie żaden serial ze świata Star Treka nie może poszczycić się mocnym startem. Jako że zamówiono już drugi sezon, a i kolejne prawdopodobnie będą powstawały dopóty, dopóki Patrick Stewart będzie skłonny wcielać się w rolę główną, w przyszłość Star Trek: Picarda patrzę raczej z nadzieją niż obawą. Serial ma sporo wątków do pociągnięcia i naprawdę interesuje mnie, dokąd udadzą się teraz bohaterowie serialu oraz jak potoczą się ich dalsze losy. Jeszcze raz – nie są to startrekowe wyżyny, ale jest na tyle dobrze, bym był w stanie z czystym sumieniem polecić ten serial wszystkim zainteresowanym. 

Obiecana lista odcinków poprzednich seriali: 


Star Trek: The Next Generation: 

S01E01: Encounter at Farpoint 
S01E12: Datalore 
S02E09: The Measure of a Man 
S02E16: Q Who 
S03E26: The Best of Both Worlds (part 1) 
S04E01: The Best of Both Worlds (part 2) 
S04E02: Family 
S04E03: Brothers 
S05E23: I Borg 
S06E24: Descent (part 1) 
S07E01: Descent (part 2) 
S07E24: All Good Things… 


Star Trek Voyager: 

S01E01: Caretaker 
S03E26: Scorpion (part 1) 
S04E01: Scorpion (part 2) 
S05E15: Dark Frontier (part 1) 
S05E16: Dark Frontier (part 2) 
S06E16: Collective 
S06E19: Child’s Play 
S07E02: Imperfection 
S07E25: Endgame 


Filmy kinowe: 

Star Trek: The First Contact 
Star Trek: Nemesis 
Star Trek (2009) 


Short Treks: 

S02E06: Children of Mars

piątek, 7 lutego 2020

Pierwszy odcinek Picarda był dobry

fragment grafiki promocyjnej

Star Trek: Picard to długo wyczekiwany przez fanów franczyzy serial rozbudowujący chronologię uniwersum o nowe wydarzenia pierwszy raz od… cóż, od bardzo dawna. Po zakończeniu emisji serialu Star Trek: Voyager w dwa tysiące pierwszym roku wszystkie kolejne telewizyjne iteracje Star Treka były prequelami – Star Trek: Enterpreise przedstawiał epokę pionierskich lotów ludzkości w głęboki Kosmos, a Star Trek: Discovery (do tej pory) pokazywał nam okres na dekadę przed oryginalną serią telewizyjną z lat sześćdziesiątych. Kinowy Star Trek: Nemesis z dwa tysiące drugiego roku był ostatnią poważną opowieścią dobudowującą kolejny segment historii Zjednoczonej Federacji Planet. Kolejne filmy kinowe rozgrywały się już bowiem w zupełnie innej rzeczywistości, w dodatku – we wcześniejszej erze.

Po drodze mieliśmy oczywiście drobne dodatki zdradzające nam dalsze dzieje oryginalnej linii czasowej Star Treka. W kinowym restarcie serii dowiedzieliśmy się o zniszczeniu Romulusa, a Short Trek pod tytułem Calypso pokazał nam odrobinę bardzo odległej przyszłości uniwersum. Wszystko to było jednak mało satysfakcjonującymi okruchami, które nijak nie były w stanie zaspokoić ciekawości fanów. Tym bardziej, że uniwersum Treka pozostawiono w bardzo interesującym punkcie – zakończenie wojny z Dominium, ostateczne (być może) pokonanie kolektywu Borg, potencjalne nawiązanie kontaktów z kwadrantem Delta, radykalne przekonstruowanie układu sił w kwadrancie Alfa, wspomniana już katastrofa, która spowodowała zniszczenie ojczystej planety Romulan, niepewny status ontologiczny komandora Daty… wszystko to stanowi bardzo mocny fundament pod nowe, fascynujące opowieści w tym uniwersum. 

Fundament, który do niedawna wykorzystywali jedynie twórcy niekanonicznych dzieł tworzonych przez podwykonawców na licencji serialu. Gdy dowiedziałem się, że w planach jest nowy serial rozgrywający się w tym uniwersum i mający opowiadać o losach emerytowanego Jean-Luca Picarda, naprawdę się ucieszyłem. Nie dlatego, że bardzo lubię tę postać (a lubię), ale dlatego, że w końcu franczyza zaczyna iść do przodu, zamiast cały czas opierać się na odtwarzaniu przeszłości, wypełnianiu białych plam, które nie domagały się wypełnienia i zamykaniu się w komfortowej klatce znajomych postaci, motywów i opowieści. Niedługo później pojawiła się zresztą informacja, że wspomniany wyżej Star Trek: Discovery w trzecim sezonie również przeniesie swoją fabułę w przyszłość (i to znacznie dalszą), więc można mieć nadzieję na to, że franczyza dokonała poprawnej – według mnie, bo nie wykluczam, że ktoś preferuje prequele – korekty kursu.

Pierwszy odcinek serialu Star Trek: Picard był… dobry. Nie jakiś wybitny, na pewno nie zwiastujący wyjątkowo dobry serial (choć potencjał jak najbardziej jest), ale zwyczajnie spełniający swoją rolę. Co nie było proste – pierwsze odcinki nowych seriali zawsze muszą dostarczyć kontekstu wydarzeń, przedstawić głównych bohaterów, antagonistów, konflikty, które napędzać będą serial oraz jego motywy przewodnie – i być przy tym zajmującymi fabułami samymi w sobie. A wszystko to wykonać ma ekipa produkcyjna, która na dobrą sprawę nie do końca wie jeszcze, jaki konkretnie serial chce tworzyć i dokąd uda im się doprowadzić zaplanowaną fabułę. W przypadku Star Treka dochodzi jeszcze zakotwiczenie opowieści w konkretnym punkcie uniwersum i respektowanie historii franczyzy znanej z bycia jednym z najbardziej spójnych narracyjnie i konceptualnie projektów o takiej skali.

Star Trek: Picard na ogół wychodzi z tego wyzwania obronną ręką. Historie o starszych wersjach ikonicznych postaci zwykle są dość powtarzalne i zazwyczaj sprowadzają się do „Stary, zgorzkniały i rozczarowany życiem heros bierze pod swoje skrzydła młodą, niedoświadczoną kobietę, która przypomina mu, co jest w życiu ważne”. Do tego sprowadzał się wątek Luke’a Skywalkera w The Last Jedi, historia Wolverine’a w Logan, Ezia Auditore w Assassin’s Creed: Embers, Jacka w piątym sezonie Samurai Jack, Tommy’ego Olivera w komiksie Power Rangers: Soul of the Dragon i wielu, wielu innych tego typu opowieściach. Zarówno trailery, jak i pierwsza połowa odcinka sugerowały taki właśnie stan rzeczy i gdy utwierdziłem się już w przekonaniu, że mniej więcej wiem, w jaki sposób potoczy się dalsza opowieść… odcinek zrobił mi niespodziankę, komplikując sytuację w bardzo ciekawy sposób. Nie był to zwrot akcji, który kompletnie wyrzuca powyższy schemat fabularny za burtę, ale na pewno interesująco go komplikuje i zamyka pewne utarte ścieżki narracyjne, na które byłem już przygotowany.

Dobrze to wróży serialowi, by tego typu zabieg z jednej strony pokazuje, że twórcy scenariusza nie mają zamiaru iść po linii najmniejszego fabularnego oporu, z drugiej jednak – rozumieją, że niespodziewane zwroty akcji same w sobie są rozwiązaniem na krótką metę i zamykając jedne narracyjne drzwi zawsze trzeba otworzyć inne, wiodące do ciekawszych historii. Póki co udaje im się zachować tę równowagę. Ukazanie Zjednoczonej Federacji Planet jako instytucji moralnie wadliwej, bo pozwalającej na to, by polityczne animozje wzięły górę nad humanizmem (nieudzielenie pomocy uchodźcom z Romulusa z powodu przeprowadzonego w międzyczasie zamachu terrorystycznego na Marsie) zapewne poirytuje niektórych startrekowych purystów… ale też warto pamiętać, że Gwiezdna Flota nigdy nie była tak nieskazitelną organizacją jak chciał tego twórca franczyzy, Gene Roddenberry.

Padła również odpowiedź na pytanie czy Dacie udało się przedśmiertnie zgrać swoją świadomość do ciała bliźniaczego androida. Star Trek Nemesis pozostawił tę kwestię w niedopowiedzeniu. Pierwszy odcinek Picarda zdaje się rozwiewać wszelkie wątpliwości (chyba, że znów czeka nas zaskoczenie), podając jednoznaczną odpowiedź w trakcie ekspozycji głównego wątku sezonu. Który, póki co, zapowiada się całkiem interesująco. Historia tajemniczej młodej kobiety szukającej u Picarda ratunku przed polującymi na nią skrytobójcami jest dość mocno osadzona w głębokiej mitologii uniwersum, ale nie przeszkadza to aż tak bardzo, bo przeszłość nie konsumuje w tym wypadku teraźniejszości, a jedynie nadaje jej kontekstu. Scenarzystom udało się dorzucić do układanki odpowiednio wiele nowych elementów, by początek intrygi wypadł świeżo i nie robił wrażenia powtórki z rozrywki.

Jean-Luc Picard to już nieco inna postać – trudno, by przez dwie dekady od czasu, gdy wiedzieliśmy go po raz ostatni nie zaszły w nim pewne zmiany. Na samym początku widzimy go pogrążonego w apatii – przez emeryturę raczej lunatykuje siłą inercji, zamiast korzystać z jesieni życia i cieszyć się owocami swojej pracy. Wszystko przez wspomniany wyżej incydent z cynicznym odwołaniem ewakuacji Romulusa przez Federację, który spowodował odejście Picarda z Gwiezdnej Floty w przeświadczeniu, że nie jest to już „jego” Flota. Analogie do współczesnej polityki – szczególnie kryzysu uchodźczego i postawy Unii Europejskiej w jego obliczu – są wyraźne, ale przekazywane w na tyle niebezpośredni sposób, by sprawa była zuniwersalizowana. Póki co wątek służy mniej moralizowaniu, a bardziej nakreśleniu ram fabularnych i zrobieniu z Picarda dogłębnie rozczarowanego idealisty. Co ustawia go w interesującym miejscu, z którego może podążyć w wielu kierunkach. Nie mam pojęcia, który jest najbardziej prawdopodobny – dążenie do reformy Federacji, działania na własną rękę, stworzenie siły opozycyjnej albo po prostu załatwienie sprawy na własną rękę – i bardzo mi się to podoba.

Nie chcę porównywać Star Trek: Picard do Star Trek: Discovery bo to dwie zupełnie różne bestie. Ten drugi, mimo pewnych eksperymentów w treści, jest stosunkowo szablonową (i nie ma w tym nic złego!) iteracją Star Treka. Ten pierwszy do raczej osobista historia postaci osadzona w uniwersum Star Treka, ale nie w samej jego konwencji. Od razu napiszę, iż cieszę się z tego, że mamy oba te seriale nadawane mniej więcej równolegle (nawet jeśli poza USA legalne oglądanie obu wiąże się z koniecznością płatnej subskrypcji dwóch różnych platform streamingowych… takie rzeczy powinny być znacznie mniej powszechne niż są), bo po tylu latach posuchy w temacie tego typu różnorodność to najlepsze, co mogło przytrafić się fanom marki.

Bardzo ciężko pisać mi tu o jakichkolwiek konkretach, bo nadal nie jestem, na ile scenarzyści podążą ścieżkami wyznaczonymi przez pierwszy odcinek – ostatecznie pokazali w nim, że nie boją się odważnych zagrywek i nieoczywistych rozwiązań. Nie ma rozczarowania, nie ma objawienia – jest stabilny kurs dający nadzieję na bardzo porządny serial.

piątek, 6 września 2019

TAS: “More Tribbles, More Troubles”

fragment kadru z odcinka
Z tribble’ami sytuacja na ogół wygląda tak, że rozmnażają się w całkowicie niekontrolowany sposób – często zupełnie niespodziewany dla właścicieli nieświadomych ich specyficznego cyklu rozrodczego. Pewnego dnia kupujesz jednego tribble’a od pokątnego sprzedawcy na jakiejś podrzędnej stacji kosmicznej, a następnego budzisz się przygnieciony stertą mruczących, puchatych kulek. To z kolei sprawia, że niniejsza notka jest wyjątkowo adekwatna do tematu. Nie planowałem tekstu o tym odcinku, ale w toku researchu do blognotek o dwóch tribble’owych epizodach z seriali aktorskich natrafiłem na tyle interesujących informacji o „More Tribbles, More Troubles”, że uznałem, iż spokojnie zasługuje on na oddzielną. Tak to już jest z tymi tribble’ami.

Zanim zaczniemy, pozwolę sobie najpierw pokrótce naświetlić kwestię dyskusyjnej kanoniczności serialu Star Trek: The Animated Series. Serial stworzony został przez osoby odpowiedzialne za produkcję Star Trek: The Original Series – powrócił zarówno twórca marki, Gene Roddenberry, jak i wielu scenarzystów oraz niemal cała oryginalna obsada. Nie była to sytuacja, w której twórca sprzedaje podwykonawcom licencję na tworzenie dzieł zależnych, nie będąc zaangażowanym w produkcję. Przez długi czas animowany Star Trek traktowany był jako oficjalna kontynuacja serialu aktorskiego. Zmieniło się to w momencie gdy Roddenberry dostał kolejną szansę kontynuowania serii na wielkim (a później znów na mniejszym, w ramach Star Trek: The Next Generation) ekranie. W 1988 roku Roddenberry zadeklarował, że serial animowany jest niekanoniczny – nie licząc kilku motywów z odcinka „Yesteryear”, który opowiadał o dzieciństwie Spocka – i zwrócił się nawet do Paramount Pictures z prośbą o uczynienie tego oficjalnym stanowiskiem producenta.

Co ciekawe, scenarzyści i twórcy kolejnych iteracji Star Treka bardzo często przemycali nawiązania do serialu animowanego w kolejnych iteracjach marki – nawet za czasów panowania Gene’a Roddenberry’ego, choć po jego śmierci ten trend nasilił się. Czasami były to tylko nazwy planet, czasami rasy kosmitów wymyślone na potrzeby animowanej serii. Drugie imię kapitana Kirka – Tiberius – padło właśnie w The Animated Series (i zostało potwierdzone w jednym z filmów kinowych), podobnie jak panieńskie nazwisko matki Spocka, niesławne holopokłady również zostały przedstawione właśnie w kreskówce. Tego typu nawiązań jest po prostu zatrzęsienie w każdym serialu. Mało tego – osoby odpowiedzialne za remaster Star Trek: The Original Series pożyczyły z serialu animowanego kilka projektów gwiezdnych statków (między innymi odcinka, o którym piszę w tej blognotce) i włączyły je do odświeżonej wersji serialu. W dwa tysiące szóstym roku CBS wydał The Animated Series na DVD, w ramach publikacji na nośnikach wszystkich kanonicznych serii i kreskówka tak właśnie została potraktowana – jako kanon. Jeśli mam pisać tylko za siebie – ja jak najbardziej uznaję tę animację za kanon, ponieważ dała ona mocny mitologiczny fundament i płaszczyznę odniesień dla kolejnych seriali, z których żaden nie zrobił niczego, co dekanonizowałoby Star Trek: The Animated Series.

Przejdźmy jednak do samego odcinka. Sequel szalenie popularnego The Troubles with Tribbles to coś, co twórcy serii planowali jeszcze za czasów oryginalnej serii. Gene Roddenberry nie był jakimś wybitnym fanem tego epizodu – nie, żeby go nienawidził czy cokolwiek w tym rodzaju, po prostu uznawał go za niespecjalnie istotny wygłup… którym w sumie był – ale doskonale zdawał sobie sprawę z popularności, jakim cieszył się odcinek i postanowił tę popularność wykorzystać, by podkręcić zainteresowanie trzecim sezonem serialu, bo słupki oglądalności nie były zbyt korzystne dla dalszego istnienia Star Treka. To znaczy – były bardzo korzystne ze współczesnego punktu widzenia, bo przyciągały akurat tę grupę demograficzną, która była najbardziej atrakcyjna dla reklamodawców, ale w latach sześćdziesiątych stacje telewizyjne nie różnicowały jeszcze demografii oglądających. Serial miał kłopoty i powrót tribbli miał być jednym ze sposobów, by go z tych kłopotów wyciągnąć.

Scenariusz zamówiono i ściągnięto nawet Davida Gerrolda, by zajął się ubraniem idei powrotu tribbli w jakąś fabułę. Odcinek prawdopodobnie powstałby, gdyby nie fakt, że Gene Roddenberry pokłócił się ze stacją CBS, która znacząco obcięła budżet na produkcję trzeciego sezonu Star Trek: The Original Series oraz – co było kluczowym punktem spornym – przeniosło jego emisję na mniej korzystną porę. Gene postawił stacji ultimatum – albo zgodzą się na pozostawienie emisji serialu w dotychczasowych godzinach albo on odchodzi. Choć może się to wydawać zachowaniem godnym stereotypowej primadonny (nie, żeby Roddenberry’emu nie zdarzały się tego typu incydenty), to w tym konkretnym przypadku twórca Star Treka miał jednak stosunkowo uzasadnione uwagi do zachowania stacji telewizyjnej, która z jednej strony oczekiwała lepszych wyników w kwestii oglądalności, ale z drugiej dała mu gorsze warunki do osiągnięcia takowych. Gene tupnął więc nogą, a CBS pokazało mu drzwi. Przez te drzwi wyszła wraz z Roddenberrym całkiem spora część ekipy produkującej ten serial, przez co trzeci sezon Star Trek: The Original Series był dość… nierówny.

Nowy producent wykonawczy, Fred Freiberger jest w fandomie Star Treka kontrowersyjną figurą, a o problemach, jakie nawiedzały produkcję trzeciego sezonu można napisać oddzielną blognotkę. Dziś interesuje nas jednak fakt, że Freiberger po prostu nienawidził tribbli. O ile Gene z czystego pragmatyzmu skłonny był poświęcić im kolejny odcinek, nawet jeśli niekoniecznie pałał entuzjazmem do tej idei, o tyle Freiberger zdecydowanie nie życzył sobie żadnych stricte komediowych epizodów. Fakt, że trzeci sezon rozpoczął się niesławnym Spock’s Brain, a po drodze dostaliśmy jeszcze kosmicznych hippisów i prawdopodobnie najbardziej kampową szarżę Shatnera w historii marki czyni tę aspirację wyjątkowo ironiczną. Zanim jednak zupełnie ugrzęznę w dygresjach – wróćmy do tribbli.

David Gerrold nie miał może kluczowej roli w procesie produkcyjnym Star Trek: The Original Series, ale popularność odcinków, w których pracował zapewniła mu dobre stosunki z wieloma twórcami i twórczyniami zaangażowanymi w powstawanie serialu. Jedną z takich osób była D.C. Fontana, z którą Gerrold często widywał się na konwentach i zlotach fanów Star Treka i z którą wypracował dość zażyłą przyjacielską znajomość. Gdy zwrócił się do niej z propozycją napisania odcinka serialu animowanego, Fontana natychmiast zaproponowała mu powrót do tribbli, głównie dlatego, że mieli już szkic fabuły (stworzony z myślą o The Original Series), więc część pracy została wykonana. Gerrold zgodził się – już wcześniej zresztą starał się sugerować twórcom kreskówki, że z przyjemnością coś dla nich napisze.

Wedle słów scenarzysty koncepcja wyjściowa pozostała właściwie niezmieniona, jedynie skompresowano nieco wydarzenia i wycięto kilka mniej kluczowych scen, by dopasować rozpisaną na godzinny odcinek historię do dwudziestominutowego formatu kreskówki. Ze skryptu wypadł również wątek drapieżnika polującego na tribble, który z czasem zaczął polować na redshirtów – uznano jednak, że komediowa historia pomyślana jako odcinek kreskówki niekoniecznie będzie dobrym miejscem dla tego typu urozmaiceń. Sam drapieżnik pojawia się zresztą w dwóch scenach odcinka, ale jako znacznie mniej groźna i znacznie bardziej marginalna dla fabuły istota. Gerrold zdawał sobie sprawę, czego widzowie od niego oczekują – czegoś w stylu pierwszego odcinka o tribblach, ale równocześnie historii, która nie będzie jedynie powtórzeniem raz już opowiedzianego żartu. Tym razem należało wyjść z czymś trochę innym. Historia rozgrywa się więc nie na stacji kosmicznej, ale w trakcie gwiezdnej potyczki z Klingonem Kolothem – tym samym, z którym Kirk starł się w The Troubles with Tribbles. W sprawę zamieszany jest również Cyrano Jones, pokątny sprzedawca tribbli, który także pojawił się w The Troubles with Tribbles – zagrany został zresztą przez tego samego aktora. Wątek starcia klingońskiego krążownika z Enterprise pomógł przyspieszyć i zintensyfikować wydarzenia oraz posłużył za środek do powtórnego wprowadzenia tribbli. Tym razem wysterylizowanych przez Jonesa, więc – pozornie, jak się okazało – niestanowiących już zagrożenia.

W mojej blognotce o The Troubles with Tribbles wspominałem o problemach z (potencjalnymi) posądzeniami o plagiat. Biedny Gerrold musiał przechodzić przez coś podobnego i w tym przypadku, gdy jeden z małoletnich fanów w trakcie spotkania ze scenarzystą w siedzibie Filmation (studio odpowiedzialne za produkcję kreskówki) opowiedział mu o swoim pomyśle na kontynuację odcinka o tribblach. More Tribbles, More Troubles był wówczas już na dość zaawansowanym etapie produkcji, o czym Gerrold wspomniał młodemu fanowi kilka razy w trakcie spotkania. Po emisji odcinka ów fan wysłał do studia gniewny list z posądzeniem scenarzysty o kradzież jego pomysłu na odcinek. Wybuchła drobna afera z której Gerrold musiał się potem gęsto tłumaczyć, szczęśliwie producenci byli na tyle przytomni, by nie robić mu żadnych problemów z tego powodu. W związku z powyższym Gerrold poprosił studio, by nie angażowało go już więcej w spotkania z fanami (choć scenarzysta pozostał aktywnym uczestnikiem konwentów i zlotów).

Osoby kojarzące tribble może zastanawiać, czemu w kreskówce mają one kolor różowy, skoro oryginalny serial aktorski (oraz wszystkie inne inkarnacje marki) obrazuje je jako istoty o szarobrązowej sierści. Wiąże się to z jedną z najbardziej rozbrajających ciekawostek o The Animated Series – Hal Sutherland, jeden z kluczowych animatorów pracujących nad kreskówką był… daltonistą, o czym nie miał pojęcia nikt zaangażowany w pracę nad serialem animowanym. To sprawiło, że wiele rzeczy, które powinny mieć barwę szarą albo zbliżoną do szarej, ostatecznie było różowymi – bo Sutherland nie rozróżniał tych kolorów. Dopiero na późnym etapie produkcyjnym, gdy nie dało się już przekolorować animowanego materiału, zorientowano się, że coś jest nie tak. Nie wiem jak do tego doszło – to oczywiste, że nawet jeśli Sutherland nie zauważył tych różnic, ktoś inny pracujący przy The Animated Series musiał. Przy animacji, nawet tak minimalistycznej jak ta, pracuje mnóstwo osób. Domyślam się, że nastąpiła tu jakaś kombinacja czynników „co z tego, byle do pierwszego”, „to nie jest mój problem” oraz „nie chcę stawiać mojego zwierzchnika w niekomfortowej sytuacji, bo może się to dla mnie źle skończyć”.

Odcinek jest na tyle błyskotliwy i zabawny, że powinienem zarekomendować go jako sympatyczny pomost między The Troubles with Tribbles i Trials and Tribble-ations… i chyba to zrobię, bo zaskakująco dobrze bawiłem się w trakcie jego powtórnego seansu na potrzeby tej blognotki. Widzimy tu początki masowego tribblobójstwa, które doprowadziło do całkowitej eksterminacji tego gatunku, o czym w Deep Space 9 wspominał Worf, a z czego nabijał się Odo. Dax w Trials and Tribble-ations wspominała o tym, iż Koloth bardzo żałował, że nigdy nie miał okazji do wzięcia udziału w bitwie z Kirkiem, co może wydawać się retconem, bo w More Tribbles, More Troubles do takiej walki zdecydowanie dochodzi… ale ja wolę myśleć, że Koloth umyślnie wyparł ten incydent z pamięci i nikomu o nim nie wspominał, bo jego godność umarła  w tym odcinku pod stertą tribbli i gdyby to się rozniosło, jego klingoński honor by tego nie przetrwał. Jeśli komuś wciąż jest mało tribbli – w chwili, w której piszę te słowa Star Trek: The Animated Series w całości dostępny jest na Netfliksie. Według mnie warto.

piątek, 23 sierpnia 2019

DS9: “Trials and Tribble-ations”

fragment kadru z odcinka

Pamiętacie, z jaką pompą w 2016 roku obchodzone było pięćdziesięciolecie Star Treka? Ja też nie. Ani Paramount Pictures (właściciel praw do kinowych inkarnacji marki), ani CBS (właściciel praw do seriali) nie przygotowały na tę okazję niczego szczególnego. Jasne, był to rok, w którym ukazał się najświeższy dotychczas kinowy film z tego uniwersum – Star Trek Beyond – ale tematycznie nie był on powiązany z jubileuszem w żaden znaczący sposób. W dodatku przeciągająca się produkcja Star Trek: Discovery sprawiła, że serial nie zdążył ze swoją premierą na pięćdziesięciolecie. Oczywiście pojawiło się kilka satelickich materiałów poświęconych obchodom tej rocznicy, ale w porównaniu z tym, co działo się na trzydziestolecie marki wyglądało to… marnie.

A co się działo? Przede wszystkim w emisji były aż dwa seriale telewizyjne – Star Trek: Deep Space 9 oraz Star Trek: Voyager i oba przygotowały z tej okazji odcinki specjalne odwołujące się do oryginalnej inkarnacji Star Treka. Oba na swój sposób spełniły swoją rolę i stanowią satysfakcjonujący powrót do korzeni marki, ale o ile epizod Voyagera, Flashback, uległ raczej zapomnieniu, o tyle Trials and Tribble-ations do dnia dzisiejszego cieszy się popularnością i okupuje czołowe miejsca w rankingach najlepszych odcinków Deep Space 9 czy nawet najlepszych odcinków Star Treka w ogóle. I nie bez powodu, bo nawet po wyjęciu z jubileuszowego kontekstu Trials and Tribble-ations pozostaje imponującym osiągnięciem logistycznym, technologicznym, fabularnym i metanarracyjnym.

Zaczęło się od Paramountu, który zamówił u Iry Stevena Behra, producenta Deep Space 9, odcinek celebrujący trzydziestolecie marki. Nie od razu zdecydowano, że epizod nawiązywał będzie do The Trouble With Tribbles – początkowo Behr chciał stworzyć coś na bazie Charlie X, który to odcinek uznawał za swój ulubiony, poza tym Robert Walker, aktor grający tytułową rolę, wciąż był aktywny. Ostatecznie pomysł jednak odrzucono, głównie z obawy, że Walker nie zdecyduje się na powrót. Ronald D. Moore, jeden z popularniejszych scenarzystów Deep Space 9 (możecie go również kojarzyć jako producenta nowszej wersji serialu Battlestar Galactica) zaproponował powrót na „mafijną planetę” z odcinka A Piece of the Action, w którym załoga Enterprise odwiedziła planetę, której cywilizacja oparła całą swoją kulturę o książkę historyczną skupiającą się na amerykańskiej mafii lat dwudziestych XX wieku. Moore chciał pociągnąć ten motyw kulturowego przejęcia – po interwencji Enterprise mieszkańcy planety mieli zmienić się w coś w rodzaju fandomu Star Treka, z cosplayowaniem załogi Enterprise i otaczaniem koncepcji przedstawionych przez Kirka z niemal nabożną czcią. Pomysł został wykorzystany później w jednym z komiksów spod znaku Star Trek: The Next Generation oraz – w mocno przetworzonej formie – w jednym z (niepowiązanych z jubileuszem) odcinków Star Trek: Voyager.

To René Echevarria, jeszcze inny scenarzysta, zaproponował pójście na całość i wykorzystanie pionierskiej wówczas technologii (spopularyzowanej przez film Forrest Gump) cyfrowej edycji archiwalnych materiałów filmowych, by wkomponować w nie nowe elementy. Zemeckis wykorzystał ten patent, by doprowadzić do „interakcji” głównego bohatera filmu z kilkoma postaciami historycznymi. Twórcy Deep Space 9 chcieli zrobić coś podobnego z materiałami ze Star Trek: The Original Series. Początkowo producenci byli sceptyczni względem wykorzystania dość kosztownej technologii w serialu telewizyjnym. Przekonał ich dopiero materiał testowy przygotowany przez ekipę produkcyjną serialu, która wmontowała w scenę z Star Trek: The Original Series zupełnie nową postać – żaden z producentów nie zorientował się, że ogląda przetworzony materiał.

Decyzja, który odcinek zaadaptować na potrzeby jubileuszu została podjęta pośrednio dzięki gigantycznemu zbiegowi okoliczności Behr, Echevarria i Moore dyskutowali o tym w jednej z pizzerii w Beverly Hills. The Trouble With Tribbles był dość oczywistym wyborem – niewiele jest odcinków Star Trek: The Original Series dorównujących popularnością temu, a te, które są, są raczej poważne i klimatycznie niepasujące do krotochwilnej natury tego typu jubileuszowego wygłupu. Traf chciał, że tego samego dnia, w tym samym momencie, do tej samej pizzerii zawitał aktor Charlie Brill, który grał w The Trouble With Tribbles i z olbrzymim entuzjazmem podszedł do idei powrotu w ramach odcinka specjalnego. „To dowód na to, że Bóg jest fanem Star Trek: Deep Space 9”, zażartował później Behr.

Scenarzyści przystąpili do pracy nad fabułą. Każdy chciał dorzucić coś od siebie, więc powstawanie skryptu przypominało raczej burzę mózgów. Intryga odcinka obracała się wokół Arnego Darvina – Klingona poddanego operacji upodabniającej go człowieka, który w The Trouble With Tribbles odpowiedzialny był za sabotaż zasobów stacji, a którego zdekonspirował Kirk. Sto lat później, znacznie starszy już Darvin zaplanował makiaweliczną zemstę – postanowił cofnąć się w czasie do tamtego feralnego dnia i uśmiercić Kirka zanim jeszcze stanie się on legendą Federacji. Na szczęście (dla Federacji) wmieszał w ten plan bohaterów Deep Space 9, którzy również zostali przeniesieni w przeszłość i zrobili wszystko, co w ich mocy, by ująć Darvina oraz naprawić wszelkie szkody w linii czasowej, jakich się dopuścił.

Z podróżami w czasie w uniwersum Star Treka jest tak, że lepiej nie myśleć o nich zbyt mocno – nie ma żadnych twardych reguł odnośnie zasad ich działania, oczywiści poza „jak w danym momencie pasuje to scenarzyście”. Osobiście radzę sobie z tym w taki sposób, że o wszelkie wewnętrzne sprzeczności, paradoksy i retcony obwiniam kapitana Jonathana Archera, głównego bohatera serialu Star Trek: Enterprise znanego z rażącego braku kompetencji, zdrowego rozsądku i instynktu samozachowawczego oraz mimowolnego udziału w konflikcie czasoprzestrzennym znanym jako Temporalna Zimna Wojna. Nie macie nawet pojęcia, jak wiele nerwów i frustracji mi to oszczędza. Wracając jednak do odcinka – podejście scenarzystów w Trials and Tribble-ations, gdzie bohaterowie próbują do minimum ograniczyć bezpośrednie kontakty z osobami z przeszłości by przypadkowo nie namieszać w chronologii (ramowa fabuła odcinka opowiada zresztą o przesłuchaniu kapitana Sisko przez agencję zajmującą się nadzorem nad podróżami w czasie) stanowi zgrabne wyjaśnienie, czemu załoga nie podejmuje niemal żadnych interakcji z bohaterami Star Trek: The Original Series. Niemal – bo zmyślny montaż kilku scen pozwolił na drobne wymiany zdań (albo chociaż spojrzeń), szczęśliwie każdy taki moment wypada bardzo naturalnie.

Odcinek powstał poprzez łączenie ze sobą materiału z The Trouble With Tribbles i nowych scen nakręconych z udziałem obsady Deep Space 9. Na potrzeby tych drugich wybudowano nowe dekoracje, wiernie odtwarzające te z oryginalnego odcinka. I naprawdę mam na myśli wierne odtworzenie – tam, gdzie się dało ekipa produkcyjna wykorzystała dokładnie te same materiały. Nawet kolory światełek kontrolnych na panelach Enterprise zostały pieczołowicie odwzorowane za pomocą bardzo dokładnych analiz odcinków serii oryginalnej. Reżyser w trakcie kręcenia Trials and Tribble-ations umyślnie wykorzystywał jedynie te ujęcia, które możliwe były do osiągnięcia w telewizji lat sześćdziesiątych, zadbano również o adekwatne oświetlenie, makijaże, fryzury i kostiumy aktorów. Sekwencje z The Trouble With Tribbles poddano również obróbce jakościowej, by możliwie najlepiej wtopić je w nowy materiał.

W toku tworzenia odcinka pojawiły się również problemy natury, nazwijmy to, metafabularnej. Otóż Klingoni w serialu Star Trek: The Original Series oraz jego animowanej inkarnacji mieli zupełnie inny, znacznie bardziej człekopodobny, wygląd niż w dalszych serialach oraz filmach. Ta rozbieżność nigdy wcześniej nie została wytłumaczona czy nawet zaadresowana. Twórca franczyzy, Gene Roddenberry, utrzymywał, że Klingoni od samego początku mieli wyglądać tak, jak w Star Trek: The Next Generation i kolejnych odsłonach Star Treka, po prostu budżet i technologia późnych lat sześćdziesiątych uniemożliwiły bardziej wyrafinowaną charakteryzację. Żeby jeszcze bardziej skomplikować i tak już poplątaną sytuację, w Star Trek: Deep Space 9 powróciło kilku Klingonów z oryginalnego serialu, granych przez tych samych aktorów co w Star Trek: The Original Series (jednym z nich był zresztą Koloth, który zadebiutował w The Trouble With Tribbles) i w swoich nowszych występach mieli oni uwspółcześniony makijaż…

Nie byłoby to może aż tak wielkim problemem, gdyby nie fakt, że w obsadzie Deep Space 9 znajdował się (transplantowany z The Next Generation) przedstawiciel tej rasy, Worf i był on dość mocno zaangażowany w fabułę całego odcinka. Początkowo planowano w ogóle nie zawracać sobie  tym głowy, później ktoś zaproponował, by w tym odcinku Michael Dorn (aktor grający rolę Worfa) miał nałożony „klasyczny” makijaż. Ostatecznie stanęło na krótkiej scenie, w której ta różnica została zauważona, a Worf uciął dyskusję na ten temat, twierdząc, że Klingoni nie lubią o tym rozmawiać z obcymi. Inni bohaterowie rzucili kilka domysłów na ten temat – było to puszczenie oczka do fanów, którzy od wielu lat snuli rozmaite teorie tłumaczące tę rozbieżność – ale generalnie był to sposób na powiedzenie trekkerom „Starajcie się nie myśleć o tym za mocno”. O ile w innych przypadkach pewnie czepiałbym się niewykorzystanej okazji do pogłębienia uniwersum, o tyle w takim odcinku spokojnie można to sobie darować. Kwestia różniących się charakteryzacji Klingonów została rozwiązana w ostatnim sezonie serialu Star Trek: Enterprise. Okazało się, że w sprawę zamieszany był kapitan Archer. Nic dziwnego, że Worf nie chciał o tym mówić… Przez chwilę był z tym spokój, po czy Star Trek: Discovery przedstawił jeszcze inną charakteryzację Klingonów, ponownie wprowadzając mnóstwo zamieszania do chronologii i spójności uniwersum – ale to jest już temat na inną blognotkę.

Trials and Tribble-ations to przykład odcinka jubileuszowego, w których wszystko poszło dokładnie tak, jak powinno. Z każdej sceny wylewa się miłość do oryginalnego serialu telewizyjnego z lat sześćdziesiątych, prawie każda linijka dialogu nawiązuje do jakichś smaczków, które wyłapią najwierniejsi fani serii, a finałowa scena, w której dochodzi do krótkiej rozmowy Kirka z Sisko budzi przyjemne ciarki na plecach. Ten odcinek stworzyli fani zakochani w Star Treku tak mocno, że czuje się to w każdej sekundzie seansu, a jednocześnie tak profesjonalni, by ta miłość nie zmieniła się w puste komplementowanie.

piątek, 16 sierpnia 2019

TOS: “The Trouble With Tribbles”

kadr z odcinka

The Trouble With Tribbles to dość specyficzny odcinek oryginalnego serialu Star Trek. Tytułowe tribble – małe, kudłate istoty wielkości mniej więcej kota i przejawiające kocią skłonność do mruczenia i bycia uroczymi pieszczochami – stały się jednym z najbardziej rozpoznawalnych ikon serialu niemal na równi z główną obsadą, Klingonami czy Romulanami. Tym bardziej dziwić może fakt, że pojawiły się tylko w tym jednym odcinku serialu. Jeśli miałbym zgadywać, powiedziałbym, że tribble są raczej symbolem całego tego odcinka – ludzie pamiętają je i kojarzą nie dlatego, że same w sobie są jakoś szczególnie interesujące, ale dlatego, że zadebiutowały w tak przyjemnej w odbiorze, pełnej niesamowicie dobrze napisanych scen i nietypowej opowieści. Gdyby pojawiły się w gorzej napisanym epizodzie, prawdopodobnie nigdy by o nich nie pamiętał.

Twórcą scenariusza The Trouble With Tribbles był debiutujący wówczas autor David Gerrold, który – jak twierdził – pomysł na odcinek zaczerpnął z niefantastycznego opowiadania autorstwa Ellisa Parkera Butlera Pigs is Pigs z 1905 roku (pół wieku później Disney wyprodukował na podstawie tego opowiadania krótki film animowany, który można obejrzeć tutaj). Co ciekawe, w 1952 roku legendarny autor science-fiction, Robert A. Heinlein, stworzył oparte na podobnym pomyśle (również mocno inspirowane Pigs is Pigs) opowiadanie zatytułowane The Rolling Stones. Podobieństw między scenariuszem Gerrolda i opowiadaniem Heinleina było na tyle wiele, że ekipa odpowiedzialna za zatwierdzenie skryptów do produkcji zwróciła się do tego drugiego z pytaniem o to, czy w razie produkcji odcinka nie będą musieli obawiać się oskarżenia o plagiat i proces sądowy.

Heinlein miał jednak pewne wątpliwości. Z jednej strony przykre doświadczenia z przeszłości uczuliły go na tego typu sytuacje – jako autor pulpowej prozy doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że znajduje się na samym końcu ludzkiej stonogi, jaką był (i wciąż jest, uwierzcie słowom polskiego pisarza fantastyki) przemysł wydawniczy. Z drugiej jednak strony – te same doświadczenia sprawiły, że odruchowo sympatyzował z Gerroldem, dla którego ten odcinek miał być przecież przełomem w karierze scenopisarskiej. Dlatego ostatecznie uznał, że obie fabuły różnią się między sobą na tyle mocno, że nie uznaje scenariusza The Trouble With Tribbles za plagiat. W napisanej po latach autobiografii stwierdził jednak, że żałuje tego posunięcia, dowiedział się bowiem, że Gerrold dość mocno skomercjalizował tribble, sprzedając pluszaki w ich kształcie na konwentach – i uznał to (czy słusznie, to już oczywiście pozostawiam do rozstrzygnięcia każdemu i każdej z Was) za nadużycie dobrej woli, jaką wykazał deklarując, że nie będzie rzucał kłód pod nogi Gerroldowi i producentom Star Treka.

Gerrold miał już na koncie jeden odrzucony skrypt opowiadający o załodze Enterprise wchodzącej w kontakt ze statkiem pokoleniowym, na którym wykształciły się dwie klasy pasażerów. O ile idea odcinka (noszącego roboczy tytuł Tomorrow Was Yesterday) bardzo spodobała się producentowi serialu, Gene L. Coonowi, o tyle scenariusz wymagał zbyt wielkiego budżetu, by dało się go poprawnie zrealizować. Coon był dość przyjaźnie nastawiony do debiutującego scenarzysty – zaoferował mu spotkanie, na którym wytłumaczył Gerroldowi, czego konkretnie oczekują i zasugerował ponowną próbę, najlepiej nieco później, gdy stacja telewizyjna zdecyduje czy chce przedłużyć produkcję serialu na kolejny rok.

Gerrold przygotował aż pięć propozycji scenariuszy. Co ciekawe, ta, która ostatecznie została zrealizowana, nie była jego ulubioną – początkowo opierała się zresztą na idei zainspirowanej niekontrolowanym przerostem populacji królików sprowadzonych do Australii w XIX wieku. Nawet i ten pomysł prawie wyleciał z grafika przewidzianego na drugi sezon, ale D.C. Fontana, jedna z architektek sukcesu oryginalnego Star Treka, uznała, że skrypt Gerrolda niesie ze sobą znacznie więcej potencjału niż wiele zatwierdzonych już scenariuszy. Skrypt był dość mocno przerabiany przed jego ostateczną akceptacją – David Gerrold używał maszyny do pisania o mniejszej niż standardowa czcionce, wskutek czego był o dwadzieścia stron zbyt długi. W trakcie kolejnych redakcji musiano też zmienić nazwę gatunku tytułowych stworzeń – pierwotnie tribble miały być fuzzami, jednak producent obawiał się problemów z autorem popularnej wówczas, nagrodzonej Hugo Award powieści Little Fuzzy opowiadającej o rasie małych kudłatych libertarian z Kosmosu (tu proszę wstawić sobie swój ulubiony żart o korwinistach). Ostatecznie intensywny proces redakcyjny zrobił duże wrażenie na producentach – Gerrold był ponoć bardzo sprawny w tego typu pracy redaktorskiej. Na tyle sprawny, że w międzyczasie zaoferowano mu nawet redakcję scenariusza do odcinka I, Mudd opowiadającego o kosmicznym łotrzyku Harrym Muddzie, który pojawił się wiele lat później w pierwszym sezonie Star Trek: Discovery (a wcześniej powrócił w serialu animowanym). Gerrold dokonał redakcji tego scenariusza, ale z szacunku dla jego twórcy nie zdecydował się na umieszczenie swojego nazwiska w napisach.

Co więc stanowi o wyjątkowości The Trouble With Tribbles? Dla mnie, osobiście, kilka rzeczy. Przede wszystkim odcinek wyróżnia się ukazaniem bardzo, z braku lepszego określenia, przyziemnej sytuacji. Załoga Enterprise zwykle mierzyła się z zagrożeniami znacznie większego kalibru – potężnymi kosmicznymi kataklizmami, istotami o niemal boskich mocach, starciami z imperialnymi mocarstwami… tymczasem skala wydarzeń z The Trouble With Tribbles jest niemal mikroskopijna, bo odcinek opiera się na biurokratycznych przepychankach polityczno-handlowych. To pozwala na ukazanie nieco innej perspektywy świata przedstawionego – nie jako areny wielkich, epickich wydarzeń, ale zwyczajnej rzeczywistości, spokojnie toczącej się własnym torem. To sprawia, że świat wydaje się większy – nie ogranicza się tylko do mostka Enterprise i Planety Odcinka, ale zawiera w sobie również takie procesy jak polityka międzyplanetarna, zwyczajne życie zwyczajnych ludzi, traktaty handlowe i oszustwa drobnych cwaniaczków próbujących opchnąć nierozważnym turystom egzotyczne zwierzątko niewiadomego pochodzenia. Momentami wygląda to niemal jak prototyp serialu Star Trek: Deep Space Nine, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że lwia część odcinka rozgrywa się na stacji kosmicznej, mamy też barmana w stosunkowo istotnej drugoplanowej roli.

Takie podejście z kolei dało nam również szansę na poznanie członków i członkiń obsady od nieco innej strony – po godzinach, zajmujących się sprawami o znacznie mniejszym znaczeniu niż ratunek jakiejś cywilizacji przed zagładą albo szukanie mózgu Spocka. Sporo czasu antenowego  poświęcono Uhurze i Chekovowi. Ten drugi dostał nawet ciągnący się przez cały odcinek żart (w czasach Zimnej Wojny i agresywnej radzieckiej propagandy, gdy emitowany był ten odcinek, znacznie zabawniejszy niż dziś) o błędnym przypisywaniu rosyjskim naukowcom różnych odkryć. Sporo rozwoju dostał również Scotty, który okazał się beznadziejnym nerdem czytającym dla przyjemności dzienniki inżynierskie. Spock tymczasem między jedną, a drugą sarkastyczną uwagą na moment traci swój zdyscyplinowany stoicyzm w trakcie głaskania tribbla. To te drobne momenty humanizujące bohaterów serialu są fundamentem The Trouble With Tribbles.

Cały odcinek opiera się w zasadzie niemal wyłącznie na silniejszym eksponowaniu tych cech charakterologicznych obsady, których zwykle nie widujemy. Dotyczy to również Kirka, który przez większość czasu antenowego jest popychadłem zarządcy stacji kosmicznej, zawsze jest najmniej poinformowaną osobą, jego załoga traktuje go z mniejszą powagą niż sam statek i ostatecznie traci resztki swojej godności osobistej pod olbrzymią stertą tribbli które przysypały go w trzecim akcie opowieści. Jeśli wierzyć fandomowej legendzie (nie znalazłem nigdzie jej oficjalnego potwierdzenia), ekipa odpowiedzialna za zrzucanie tribbli przez właz składu umyślnie robiła to przez całą scenę, ponieważ wcześniej pokłóciła się o coś z Shatnerem i obrzucanie go pluszakami sprawiało jej mściwą przyjemność. Jak pisałem – nie mam pojęcia, na ile ta anegdotka jest prawdą, ale biorąc pod uwagę trudny charakter tego aktora w ogóle by mnie to nie zdziwiło.

Na marginesie – sposób gry aktorskiej Williama Shatnera jest zaskakująco dobrym barometrem poziomu scenariusza. Gdy epizod jest dobry, zwykle powściąga swoje manieryzmy albo przynajmniej trzyma je w ryzach, gdy jednak mamy do czynienia z absurdalnym, nieskładnym fabularnie odcinkiem, Shatner ostentacyjnie zaczyna się wygłupiać. Tutaj dał bardzo przyzwoity popis gry aktorskiej, cały czas równoważąc irytację i konfuzję Kirka w takich proporcjach, by bawiła odbiorców, ale nie na tyle, by zmieniła się w autoparodię. Na szczęście scenariusz summa summarum pozwolił ocalić Kirkowi resztki godności – choć przez cały odcinek był obiektem żartów i lekkich podkpiwań, to jednak nigdy nie doszło do upokorzenia postaci w takim stopniu, by widzowie przestali brać go na poważnie.

Fabuła, choć w zasadzie pretekstowa, jest jednak znakomicie rozegrana, z poprawnie przedstawioną strzelbą Czechowa (awersją tribbli do Klingonów) wypalającą w kluczowym momencie. Przez cały odcinek przewija się kilka wątków i wszystkie zgrabnie splatają się w finale – to tego typu opowieść, która przynosi satysfakcję z obserwowania, jak poszczególne elementy układanki kolejno wskakują na swoje miejsca. Jeśli naprawdę miałbym się czegokolwiek czepiać, to chyba tylko faktu, że większość scen nie zachowuje płynnej ciągłości i momentami odcinek przypomina ciąg miniepizodów emitowanych jeden po drugim. Ni jest to jednak jakiś olbrzymi problem i na pewno nie psuje on znakomitego wrażenia, jakie robi całość. Właściwie mógłbym spokojnie polecić ten odcinek jako optymalny punkt wejścia w Star Trek: The Original Series czy nawet Star Treka jako franczyzę. Nie jest to typowy epizod tego serialu, ale jest na tyle dobrze napisany, że spokojnie wygrywa starcie z oczekiwaniami współczesnego odbiorcy telewizji oraz tworzy mocny fundament charakterologiczny dla wielu postaci.

Jak już pisałem, do motywu tribbli wracano jeszcze kilka razy – choć znacznie rzadziej niż mogłaby sugerować ich popularność zarówno w fandomie jak i poza nim. Na potrzeby kreskówki Star Trek: The Animated Series stworzono odcinek zatytułowany More Troubles, More Tribbles będący sequelem omawianego tu epizodu – scenariusz do niego napisał zresztą David Gerrold. Tribble mają powrócić również w najbliższym sezonie Short Treks – serii (kanonicznych) krótkometrażowych fabułek rozgrywających się w uniwersum Star Treka tworzonych na potrzeby promocji serialu Star Trek: Disovery i obracających się wokół niektórych postaci i motywów z tego serialu.

Najważniejszym powrotem tribbli jest jednak Trials and Tribble-ations, odcinek serialu Star Trek: Deep Space 9 składający hołd oryginalnej serii i całej marce, która obchodziła wówczas trzydzieste urodziny. Początkowo ta blognotka opowiadać miała zarówno o The Trouble With Tribbles jak i Trials and Tribble-ations, ponieważ ten drugi bazuje na tym pierwszym tak mocno, że opisanie ich w dwupaku bardzo pomaga w nakreśleniu szerszego kontekstu. W toku riserczu uznałem jednak, że informacji jest tak wiele, iż najlepiej będzie podzielić tekst – za tydzień zapraszam więc na blognotkę poświęconą Trials and Tribble-ations. W międzyczasie gorąco jednak zachęcam do obejrzenia The Trouble With Tribbles – w chwili, w której piszę te słowa jest on (podobnie jak cały serial Star Trek: The Original Series) do obejrzenia na platformie Netflix. 

piątek, 19 lipca 2019

Star Trek - od czego zacząć

fragment grafiki autorstwa slicedmangos, całość tutaj.

Kultura popularna, szczególnie w przypadkach, gdy mówimy o serializowanych formach kulturowych trwających od wielu dekad, ma tendencję do nawarstwiania się i kumulowania w sposób, który z czasem doprowadzić może do pewnej konfuzji. W dzisiejszych czasach – czasach obsesji na punkcie sequeli, prequeli i różnorakich reinkarnacji popkulturowych – jest to zresztą strategią, za pomocą której producenci wywierają presję na grupy konsumenckie, by sprzedać im cały pakiet, zamiast tylko jednego segmentu. Dość dogłębnie opisałem już ten proces w moim studium wydanego przez wydawnictwo Egmont komiksu Avengers. Impas – Atak na Pleasant Hill, więc nie będę się powtarzał. Dość powiedzieć, że – do pewnego przynajmniej stopnia – Star Trek zdecydowanie jest takim przypadkiem. W momencie, w którym piszę te słowa wyemitowanych zostało siedem seriali telewizyjnych oraz trzynaście filmów kinowych składających się na spójną, luźno powiązaną ze sobą strukturę narracyjną. Część z tych rzeczy emitowana była w niechronologiczny sposób, część emitowała była równolegle, niektóre seriale i filmy nawiązywały do siebie w sposób niemal obligujący do znajomości obu tekstów. Nic dziwnego, że dla wielu osób zainteresowanych wejściem w uniwersum Star Treka wydaje się ono niemal niemożliwe do sensownego spenetrowania. 

Kilka lat temu postanowiłem obejrzeć całego Star Treka – wszystkie filmy oraz seriale uznawane powszechnie za kanoniczne, w takiej kolejności, w jakiej były emitowane w czasie rzeczywistym. Było to interesujące i, przez większość czasu, bardzo pozytywne doświadczenie, które zakończyło się sukcesem. Na bieżąco relacjonowałem ten proces na moim fanpage’u (zapraszam) i, w międzyczasie, wiele osób zadawało mi pytania, od czego najlepiej zacząć oglądanie Star Treka. Dziś, gdy jestem w stanie udzielić kompetentnej odpowiedzi, postanowiłem napisać blognotkę tłumaczącą zawiłości tego uniwersum. Przybliżę w niej kluczowe elementy świata przedstawionego i postaram się opisać poszczególne filmy i seriale w taki sposób, by dać zainteresowanym osobom jakiś racjonalny punkt wejścia albo przynajmniej podstawowego zrozumienia, o co właściwie chodzi w tym całym Star Treku. 

Zacznijmy od podstaw. Uniwersum Star Treka prezentuje nam wizję utopijnej przyszłości, w której rodzaj ludzki odrzucił rasizm, seksizm, kapitalizm i ksenofobię na rzecz pokojowego współistnienia oraz badania kosmosu ramię w ramię z innymi rozumnymi rasami. Nie stało się to jednak bez pewnym perturbacji po drodze. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku przez naszą planetę przetoczyła się seria konfliktów znana jako Wojny Eugeniczne, w ramach których grupa usprawnionych genetycznie superludzi próbowała przejąć władzę nad światem. W połowie XXI wieku wybuchła Trzecia Wojna Światowa, która pozostawiła naszą planetę w stanie radioaktywnego chaosu. Tuż po tym konflikcie jeden z ziemskich naukowców wynalazł napęd nadprzestrzenny, który umożliwia podróżowanie na niewyobrażalne do tej pory odległości w przestrzeni kosmicznej. To doprowadziło Ziemian do kontaktu z rasą Vulcan, pomogło ludzkiej cywilizacji wydźwignąć się z kryzysu i ostatecznie doprowadziło do powstania Zjednoczonej Federacji Planet, założonej przez ludzi, Vulcan i kilka innych obcych cywilizacji poznanych później. Nie wszystkie napotkane gatunki rozumne okazały się jednak pokojowo nastawione. Do najbardziej agresywnych i niebezpiecznych przeciwników Federacji należy rasa wojowniczych Klingonów oraz makiaweliczni, lubujący się w złożonych intrygach Romulanie. 

Star Trek: The Original Series – pierwszy, oryginalny serial, którego akcja rozgrywa się w tym uniwersum – przenosi nas XXIII wieku, gdy Federacja zajęta jest głównie eksploracją Kosmosu, zawiązywaniem stosunków dyplomatycznych z nowymi rasami, badaniem kosmicznych fenomenów oraz konfliktami z Klingonami i Romulnami. Akcja serialu skupia się na załodze statku gwiezdnego USS Enterprise i pięcioletniej misji eksploracyjnej. Serial powstał w schyłkowych latach sześćdziesiątych i wykazuje większość cech charakterystycznych dla telewizji tamtego okresu – od bardzo autonomicznych fabularnie odcinków (niemal wszystkie można oglądać w dowolnej kolejności bez ryzyka utraty jakiegoś istotnego kontekstu sytuacji) po specyficzny sposób narracji i gry aktorskiej. Nie dla każdej osoby będzie to strawne, ja będę jednak zachęcał do sięgnięcia po ten serial, bo co najmniej kilka odcinków to absolutna klasyka telewizyjnej narracji, a Leonard Nimoy w roli Spocka jest niesamowicie czarujący. Serial jest też zresztą bardzo istotny dla ogólnej narracji franczyzy – w ten czy inny sposób nawiązują do niego wszystkie kolejne seriale, najczęściej rozwijając i rozbudowując motywy, które Star Trek: The Original Series jedynie zasygnalizował albo potraktował na zasadzie jednorazowej „koncepcji odcinka”. Dobrym przykładem jest Mirror Universe – alternatywne uniwersum równoległe, w którym zamiast demokratycznej, pacyfistycznej Federacji ludzkość stworzyła faszystowskie Imperium Terran, brutalnie podbijające i podporządkowujące sobie wszystkie napotkane rasy. W Star Trek: The Original Series Mirror Universe pojawiło się tylko raz, jednak kolejne seriale wracały czasami do tej koncepcji, eksplorując historię tej rzeczywistości w ramach okazjonalnych, regularnych odwiedzin (Star Trek: Deep Space 9) czy wręcz włączenia tego motywu do struktury fabularnej całego sezonu (Star Trek: Discovery). 

Warto w tym miejscu wspomnieć od „Cage” – pierwszym pilotowym odcinku serii, który prezentuje inną wersję załogi Enterprise i innego głównego bohatera, kapitana Christophera Pike’a. Odcinek ten został później włączony do fabuły Star Trek: The Original Series na zasadzie prequela rozgrywającego się dziesięć lat przed serią – jego wydarzenia (zaprezentowane w formie długich segmentów retrospektywnych) stały się podstawą jedynego dwuodcinkowego epizodu serialu, The Menagerie. W oryginalnej, pierwotnej formie odcinek wyemitowany został dopiero w latach osiemdziesiątych. 

Po zakończeniu trwającego trzy sezony Star Trek: The Original Series ukazał się serial animowany kontynuujący jego fabułę, z (niemal całą) główną obsadą powracającą do swoich ról. Animowany format pozwolił na znacznie większą różnorodność w wyglądzie postaci i otoczenia – z drugiej jednak strony produkcję serialu zlecono studiu Filmation znanemu z bardzo niskiej jakości produkcji i silnemu bazowaniu na ograniczonej animacji. Istnieją sprzeczne informacje co do kanoniczności Star Trek: The Animated Series, ja jednak uznaję go za kanoniczny, bo co najmniej kilka motywów przedstawionych w tej kreskówce powróciło później w serialach i filmach kinowych. Nie zmienia to jednak faktu, że ze wszystkich seriali wymienionych w tej notce, ten konkretny można sobie darować w zasadzie bez większych konsekwencji dla zrozumienia szerszego megatekstu. 

Historia załogi z obu tych seriali kontynuowana była w serii filmów. Sześć pierwszych obrazów kinowych (Star Trek: The Motion Picture, Star Trek II: The Wrath of Khan, Star Trek III: The Search for Spock, Star Trek IV: The Voyage Home, Star Trek V: The Final Frontier oraz Star Trek VI: The Undiscovered Country). Filmy drugi, trzeci, czwarty i szósty tworzą coś w rodzaju ciągłej, zamkniętej narracji. Pierwszy i piąty stanowią natomiast indywidualne (i, w mojej opinii, niespecjalnie udane) opowieści, które spokojnie można sobie darować, nie tracąc przy tym zbyt wiele. 

Kolejny serial telewizyjny, Star Trek: The Next Generation, przenosi nas sto lat w przyszłość względem Star Trek: The Original Series. Federacja wciąż istnieje, stosunki dyplomatyczne z dotychczasowymi wrogimi rasami nieco się poprawiły. Ponownie śledzimy losy załogi (nowej) statku gwiezdnego Enterprise (również nowego) eksplorującego kosmos (ten sam). Pierwsze sezony tego serialu były… no cóż… złe. Bardzo złe. To był ten typ słabej telewizji, który wymaga alkoholu i znajomych rzucających żartami z pozycji kanapy, by jakoś je przetrwać. Nie zmienia to jednak faktu, że z każdym kolejnym sezonem Star Trek: The Next Generation stawał się coraz lepszy, aż do momentu, w którym z czystym sumieniem można było go nazwać klasyką telewizyjnej fantastyki naukowej. To sprawia, że mimo wszystko warto przecierpieć niedorzecznie fatalny początek (albo przeskoczyć od razu do trzeciego sezonu, bo mniej więcej tam zaczyna robić się znośnie), bo ten proces bardzo szybko się zwraca. 

Serial przedstawia całkiem sporo wątków i koncepcji istotnych dla zrozumienia późniejszych iteracji Star Treka. Prawdopodobnie najważniejszym jest wojna Federacji z nowo przedstawioną kosmiczną potęgą – faszystowskimi Cardassianami. Wojna zakończyła się bardzo niestałym paktem o nieagresji, w ramach którego część terytoriów do tej pory zamieszkiwanych przez obywateli Federacji włączona została do Unii Cardassian. Niektórym mieszkańcom tych obszarów nie spodobał się przymus opuszczenia miejsc, które zdążyli już nazwać domem. Wskutek tego powstała niezależna od Federacji organizacja terrorystyczna znana jako Maquis walcząca o niepodległość terytoriów, do których prawo rości sobie Unia. 

Kolejnym istotnym wątkiem jest przedstawienie kolektywu Borg – nie „rasy” w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale pewnej świadomości zbiorowej, która rozwija się poprzez asymilację napotkanych po drodze inteligentnych istot żywych oraz technologii. Jako taka przypomina raczej siłę natury niż stronnictwo, z którym można pertraktować i nawiązywać dyplomatyczne stosunki. Kolektyw Borg jako jedna z niewielu sił była w stanie poważnie zagrozić istnieniu Federacji. 

Jest też Kontinuum Q – kosmiczna rasa istot obdarzonych niemal boskimi mocami, która postawiła ludzkość przed swego rodzaju sądem mającym rozstrzygnąć czy nasz gatunek godzien jest dalszej egzystencji czy też samo jego istnienie jest zbyt niebezpieczne dla Wszechświata i jednak należy go prewencyjnie wymazać. Jeden z jej przedstawicieli (nazywany po prostu Q) pojawia się średnio raz na sezon, najczęściej w odcinkach związanych z rozwojem tego wątku. O Q wspominam, ponieważ pojawia się on również kilku kolejnych serialach, choć już w znacznie mniej istotnej roli. 

Po zakończeniu liczącego siedem sezonów serialu Star Trek: The Next Generation historia statku oraz jej załogi kontynuowana była w serii filmów kinowych – analogicznie do sytuacji z Star Trek: The Original Series. Pierwszy z nich, Star Trek: Generations, stanowi swoisty pomost między obiema epokami Star Treka – powracają w nim zarówno bohaterowie Star Trek: The Original Series jak i załoga ze Star Trek: The Next Generation. Kolejne filmy – Star Trek: First Contact, Star Trek: Insurrection oraz Star Trek: Nemesis – skupiają się już wyłącznie na nowszej generacji. Ich fabuła stanowi w znacznej mierze domknięcie niektórych wątków przewijających się przez cały serial i nie wydaje mi się, by był jakikolwiek sens sięgania po filmy bez choćby pobieżnej znajomości serialu. 

Następnym serialem ze świata Star Treka jest Star Trek: Deep Space 9 – swoisty ewenement w tradycyjnej formule tej franczyzy, bo skupia się nie na załodze statku gwiezdnego przemierzającego galaktykę, a na mieszkańcach stacji kosmicznej wiszącej nad planetą Bajor, do niedawna znajdującej się pod okupacją Cardassian (patrz wyżej), do której wzmiankowana stacja do tej pory należała. Teraz zajmuje ją Federacja, która jest tam po to, by zadbać o suwerenność Bajoran. Ci jednak dość podejrzliwie patrzą na nowych rezydentów tytułowej Deep Space 9, zastanawiając się, czy nie zamienili jednego okupanta na innego. Jakby tego było mało, nieopodal stacji pojawił się tunel podprzestrzenny wiodący do odległego, niezbadanego dotąd zakątka galaktyki. 

Takie podejście – skupienie się na sytuacji politycznej konkretnego regionu zamiast podróżowania z jednego zakątka Kosmosu w inny – ułatwiło stworzenie serialu o znacznie bardziej spójnej narracji niż którykolwiek z poprzednich. O ile Star Trek: The Next Generation miewał okazjonalne powracające motywy i wątki przewijające się przez całe sezony (a nawet cały serial), o tyle wciąż narracja bazowała na autonomicznych, zamkniętych fabułach. Star Trek: Deep Space 9 odwraca te proporcje, dzięki czemu prezentuje chyba najbardziej spójne narracyjnie doświadczenie ze wszystkich seriali spod znaku Star Treka. Chronologicznie (zarówno w wewnętrznej chronologii świata przedstawionego jak i chronologii emisji poszczególnych odcinków) dwa pierwsze sezony Star Trek: Deep Space 9 pokrywają się z dwoma ostatnimi sezonami Star Trek: The Next Generation, ale nawiązania są nieliczne i bardzo łatwe do zrozumienia z kontekstu nawet dla osób, które nie widziały Star Trek: The Next Generation. 

Najistotniejszym dla szerszego uniwersum dodatkiem do mitologii Star Treka jest w tym przypadku Sekcja 31 – głęboko zakonspirowana organizacja szpiegowska działająca skupiająca się na dbaniu o dobro cywilizacji ludzkiej wykorzystując do tego metody stojące w sprzeczności z humanistyczną filozofią Federacji. Zabójstwa polityczne, ludobójstwa, szantaże, tortury, sabotaże… Sekcja 31 była w Star Trek: Deep Space 9 bardzo frapującym motywem prowokującym wiele pytań o granice moralne, w ramach których można poruszać się celem zachowania pokoju, nic zatem dziwnego, że pozostała popularnym motywem, który powracał w innych serialach i filmach spod znaku Star Treka jeszcze kilka razy. 

Star Trek: Deep Space 9 przetrwał siedem lat i jest prawdopodobnie najbardziej spójnym jakościowo serialem tej franczyzy i jego oglądanie od pierwszego do ostatniego odcinka zwraca się znacznie szybciej niż w przypadku Star Trek: The Next Generation. Z uwagi na fabułę opartą na przenikających się wzajemnie, konsekwentnie rozwijanych wątkach jest też bardzo strawny dla współczesnego widza – warto wspomnieć tu również o bardzo dobrym finale, który wieńczy całość w naprawdę świetnym stylu i doprowadza wszystkie najważniejsze wątki do satysfakcjonujących konkluzji, a to coś, z czym współczesne seriale mają niekiedy dość duży (ahem) problem. 

Po zakończeniu Star Trek: The Next Generation dostaliśmy jeszcze jeden serial rozgrywający się w tym okresie. Star Trek: Voyager stanowił powrót do koncepcji „planety tygodnia” w narracji opartej na zamkniętych odcinkach, jednak z dodatkowym twistem – serial opowiadał o odysei statku Gwiezdnej Floty, który tajemnicza kosmiczna siła rzuciła w odległy zakątek galaktyki. To sprawiło, że serial jest, przynajmniej początkowo, nieco bardziej oderwany od złożonej mitologii Star Treka, choć z drugiej strony połowę załogi tytułowego Voyagera stanowią Maquis (patrz wyżej) ewakuowani na jego pokład tuż przed teleportacją statku na rubieże galaktyki. Początkowo serial miał opierać się na dynamice zdyscyplinowanego, idealistycznego personelu Federacji ścierającego z cynicznym pragmatyzmem bojowników o niepodległość, ale ten wątek nigdy nie stał się jakoś specjalnie znaczący i po kilku sezonach zupełnie go porzucono. 

Star Trek: Voyager nie jest specjalnie udaną odsłoną franczyzy - serial nigdy nie wykorzystał w pełni unikalnej koncepcji wyjściowej. Niezbadany zakątek galaktyki okazał się jedynie kosmetycznie różny od tego, do czego dane nam już było przywyknąć. Scenariusze również przypominały raczej kalki ze Star Trek: The Next Generation niż cokolwiek noszącego znamiona oryginalności. Sporym problemem było także nadużywanie przez scenarzystów techno-bełkotu – bohaterowie rozwiązywali stawiane przed nimi problemy przerzucając się pseudonaukowym żargonem, a nie podejmując znaczące decyzje czy inteligentne rozwiązania dyplomatyczne. Nie oznacza to jednak, że serial nie ma absolutnie niczego interesującego do zaoferowania, bo – szczególnie w późniejszych sezonach – pojawia się kilka ciekawych motywów, do samego końca pozostaje Star Trek: Voyager ostentacyjnie rozczarowujący. Serial nie wnosi zbyt wiele unikalnych rzeczy do ogólnej mitologii świata przedstawionego, raczej wykorzystuje te przedstawione przez swoich poprzedników – zakończenie znajdują w nim wątki kontinuum Q (patrz wyżej) oraz kolektywu Borg, który z czasem przejmuje główną rolę antagonistyczną w całym serialu. Niektórzy bohaterowie Star Trek: Voyager mają bardzo drobne role gościnne w filmach kinowych kontynuujących Star Trek: The Next Generation. Serial przetrwał siedem sezonów i, na dzień dzisiejszy, jest najpóźniejszą chronologicznie telewizyjną odsłoną Star Treka. 

Następny serial, Star Trek: Enterprise, jest już natomiast prequelem rozgrywającym się sto lat przed Star Trek: The Original Series, od którego zaczął się cały ten bałagan. Tym razem dane nam będzie poznać czasy przed powstaniem Federacji, gdy ziemska Gwiezdna Flota dopiero stawia swoje pierwsze kroki w przestrzeni kosmicznej – pod czujnym okiem bardzo sceptycznych i jeszcze bardziej pryncypialnych Vulcan. Serial okazał się katastrofalnie nieprzemyślany na wielu poziomach – mimo rozgrywania się w erze dziewiczych lotów międzygwiezdnych, cierpiał na nieoryginalność w stopniu jeszcze większym niż Star Trek: Voyager. Silne skrępowanie ustanowioną już mitologią sprawiło, że istniało bardzo niewiele unikalnych opowieści, które dało się opowiedzieć w ramach narzuconych ram czasowych. By temu zapobiec, przedstawiono wątek przewodni Temporalnej Zimnej Wojny – czasoprzestrzennego konfliktu na skalę kosmiczną rozgrywającego się w odległej przyszłości, którego rezultaty sięgały epoki Star Trek: Enterprise – jednak scenarzyści nigdy nie wiedzieli, co właściwie zrobić z motywem i ostatecznie okazał się on kompletnym galimatiasem bez większego sensu. Sytuacji nie poprawiał również fakt, że większość postaci była niemal niemożliwa do polubienia. 

Po dwóch sezonach niepowiązanych ze sobą, odtwórczych i często niedorzecznych odcinków, w trzecim sezonie serial przedstawił spójny wątek wojny ludzi z enigmatyczną rasą Xindi. Serial skasowano po czwartym sezonie, który stanowił kompilację (najczęściej dwuodcinkowych) epizodów przedstawiających początki Federacji, łatających dziury w mitologii, które wyborowały poprzednie sezony (albo poprzednie seriale) lub bawiących się odwołaniami do szerszej mitologii serialu. To ostatnie było zarazem ich największą siłą – bo w końcu serial zaczął przypominać coś na kształt Star Treka – jak i największą słabością – bo by w pełni cieszyć się tymi odcinkami trzeba mieć dość dogłębną wiedzę odnośnie uniwersum. 

Póki co ostatnim serialem rozgrywającym się w podstawowym uniwersum Star Treka jest Star Trek: Discovery, który rozgrywa się po wydarzeniach ze Star Trek: Enterprise, ale (dekadę) przed tymi ze Star Trek: The Original Series. Na dzień dzisiejszy wyemitowane zostały dwa pierwsze sezony, które są bardzo mocno uwiązane do ustalonej już mitologii uniwersum i bazują na wielu motywach eksplorowanych w poprzednich serialach – powracają, w różnym stopniu, konflikt z Imperium Klingonów, Mirror Universe, Sekcja 31, Kapitan Christopher Pike z „Cage”, a nawet kilkoro bohaterów ze Star Trek: The Original Series, na czele z nieco młodszym Spockiem, którego przyszywana siostra jest zresztą główną bohaterką Star Trek: Discovery. Serial wciąż jeszcze szuka pomysłu na samego siebie – w finale drugiego sezonu dochodzi do bardzo radykalnej zmiany status quo, która w (potwierdzonym już) trzecim sezonie prawdopodobnie mocno przedefiniuje to, czym jest ten serial. 

Zostały jeszcze trzy najnowsze filmy kinowe – Star Trek, Star Trek: Into Darkness oraz Star Trek Beyond. Wszystkie trzy rozgrywają się w alternatywnej rzeczywistości (znanej jako Kelvin Timeline) stworzonej przez głównego antagonistę pierwszego filmu, który cofnął się w czasie, by zapobiec zniszczeniu swojej ojczystej planety. Zamieszanie, jakiego dokonał w przeszłości sprawiło, że wykształciła się nowa linia czasowa, w której wiele wydarzeń potoczyło się zupełnie inaczej. Filmy luźno – bardzo luźno – odtwarzają historię Star Trek: The Original Series. Ich blockbusterowa natura i fakt, że rozgrywają się w zmodernizowanym uniwersum sprawia, że spośród wszystkich wymienionych tutaj filmów i seriali te trzy najlepiej nadają się do obejrzenia w ramach niezobowiązującej rozrywki. 

Na dzień dzisiejszy to tyle. Co prawda zapowiedzianych zostało co najmniej kilka kolejnych filmów oraz seriali z serii, ale z mojej perspektywy jest jeszcze zbyt wcześnie, by napisać o nich cokolwiek konstruktywnego. Powraca zatem pytanie – od czego zacząć? Po przeczytaniu tej notki powinniście mieć już na tyle dobrze zarysowany kontekst, by bez większych problemów połapać się w założeniach dowolnego serialu spod znaku Star Treka. Osobiście rekomenduję zaczęcie od Star Trek: The Next Generation albo Star Trek: Deep Space 9, bo te seriale są po prostu najlepsze, przy czym ten drugi znacznie lepiej wpisuje się we współczesne trendy tworzenia metafabuły konsekwentnie rozwijanej przez wiele sezonów – nie wpadając przy tym w ich pułapki tego podejścia do serializowanych form opowieści.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...