Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Star Wars. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Star Wars. Pokaż wszystkie posty

piątek, 11 grudnia 2020

RECENZJA: LEGO Star Wars Holiday Special

 


Gwiezdne Wojny to opowieść dla dzieci o czarodziejskich rycerzach z kosmosu. I nie ma w tym niczego złego. Przeciwnie, baśniowa niewinność oryginalnej trylogii była jednym z jej najmocniejszych punktów. Ta historia ma dzielne księżniczki, przebiegłych przemytników o złotym sercu, dobroduszne droidy, kolorowych kosmitów, pluszowe misie obalające złe Imperium, podłego czarnoksiężnika, który przed laty sprowadził mrok na baśniową krainę odległej galaktyki oraz czarnego rycerza, który skrywa pod swoją maską mroczny sekret. Ma za głównego bohatera prostego wieśniaka, który na końcu okazuje się królewiczem, pokonuje złego czarownika i sprawia, że nastaje pokój.

Jeśli ktoś uważa, że tym opisem trywializuję albo ośmieszam oryginalną trylogię gwiezdnowojennych filmów, to się myli. Star Wars zawsze najlepiej funkcjonował jako eksplozja czystego, pozbawionego pretensji eskapizmu. Historia, która dla młodych widzów stanowi wejście w cudowny świat wyobraźni, a starszym umożliwia nostalgiczny powrót do przeszłości – czasów, gdy wszystko było nowe i ekscytujące, a moralność ograniczała się do binarnego dobra i zła reprezentowanego przez jasną i ciemną stronę Mocy.

Trylogia sequeli (The Force Awakenes, The Last Jedi oraz The Rise of Skywalker) WEDŁUG MNIE zawiodła w uchwyceniu tej atmosfery, choć wyraźnie bardzo się starała, głównie w pierwszym i trzecim filmie. W przeciwieństwie do filmów Lucasa, które wchodziły w zbiorową świadomość z czystą kartą, nowa trylogia musiała mierzyć się wieloma ograniczeniami – oczekiwaniami publiczności głodnej historii, która dorówna rozmachem wcześniejszym iteracjom marki oraz oczekiwaniami Disneya, który od samego początku traktował Gwiezdne Wojny jak kolejną machinę do produkcji milionów dolarów, w której filmy i seriale są kołami zębatymi, nie indywidualnymi dziełami sztuki. 

W rezultacie dostaliśmy WEDŁUG MNIE pusty, bezduszny produkt stworzony na deskach kreślarskich managerów, speców od public relations, marketingowców i analizatorów trendów w mediach społecznościowych, o którym już teraz nikt nie pamięta – a ci, którzy pamiętają, robią wszystko, by jak najszybciej zapomnieć. Z Mandalorianem WEDŁUG MNIE będzie dokładnie tak samo. Gdy tylko baby Yoda umrze śmiercią wszystkich memów, czyli przez obrzydzające przedawkowanie, widzowie uświadomią sobie, że oglądają jedynie korowód gościnnych występów postaci znajdujących się na scenie tylko po to, by reklamować inne produkty Disneya (cześć, Ahsoka!), całkowicie pozbawiony jakiejkolwiek realnej substancji, sensu albo celu. WEDŁUG MNIE. 

No dobrze, ale nie piszę tej notki, żeby znęcać się nad obecnym stanem Odległej Galaktyki. Wręcz przeciwnie. The Lego Star Wars Holiday Special, którą to animację miałem przyjemność obejrzeć jakiś czas temu to rzadki przypadek, gdy gwiezdnowojenny produkt z ostatnich lat obudził we mnie jakieś pozytywne uczucia. LEGO i Gwiezdne Wojny od dawna działają ze sobą w znakomitej symbiozie. To drugie dostarcza temu pierwszemu ikonicznej estetyki. W zamian, to pierwsze dostarcza temu drugiemu lekkości opowieści, uroczej oprawy wizualnej i – najważniejsze – bezpretensjonalności. 

Za Star Wars od dawna ciągnie się nadęty smrodek Wielkich Dostojnych Rycerzy Jedi wygłaszających szekspirowskie przemowy na tle świątynnych ruin czy budynków senatu. LEGO, ze swoim charakterem ciekawskiego, skłonnego do zabawy dziecka, przebija ten nadęty balonik i czyni Gwiezdne Wojny znośnymi, a czasami nawet prawdziwie zabawnymi. Humor nie jest czymś, co wychodziło najnowszym filmom kinowym z serii – bohaterowie najczęściej zachowywali się jak banda podtrutych ironią Millenialsow powtarzających teksty ze swoich ulubionych sitcomów, co ani nie było szczególnie zabawne, ani nie pasowało do klimatu kosmicznej przygody w starym stylu. 

The Lego Star Wars Holiday Special tymczasem już w samym tytule odważnie bierze się za bary z agresywnie niezabawnym dziedzictwem marki, nawiązując do niesławnego filmu telewizyjnego Star Wars Holiday Special, prawdopodobnie najbardziej wstydliwego momentu w historii Gwiezdnych Wojen. Wersja LEGO ponawia schemat swojej niesławnej poprzedniczki – bohaterowie trylogii sequeli organizują obchody Dnia Życia i zapraszają gości do wspólnego świętowania – ale dodają też równoległy wątek Rey, która podróżuje w czasie i przestrzeni, by zrozumieć, czemu nie jest w stanie pomóc Finnowi w rozwijaniu jego własnych mocy Jedi. W ramach tego wątku doprowadza do gigantycznego czasowego zamieszania, poznaje młodego Luke’a, Vadera i całą resztę ikonicznych postaci, prowadza mnóstwo bałaganu do linii czasowej i generalnie bawi się przy tym naprawdę bardzo dobrze. 

Równie dobrze bawi się przy tym widz. Fakt, że The Lego Star Wars Holiday Special od samego początku jest ostentacyjnie niekanoniczny (jak wszystkie iteracje Gwiezdnych Wojen powiązane z LEGO) sprawia, że nie musi trzymać się ustalonego kanonu wydarzeń czy prawideł świata przedstawionego. Widz zdaje sobie sprawę, że obserwuje świadomą autoparodię, a nie prawowity sequel The Rise of Skywalker i nie musi irytować się łamaniem tych czy innych reguł kanonu. To z kolei daje twórcom scenariusza artystyczną przestrzeń, której nie posiada chyba nikt inny zajmujący się obecnie tworzeniem nowych historii z Odległej Galaktyki. Fakt, że animacja jest stosunkowo niszową, autonomiczną produkcją stworzoną na potrzeby platformy streamingowej jedynie poszerza pole do popisu dla scenarzystów. To nie jest początek kolejnej trylogii, długiego serialu animowanego albo nowej gwiezdnowojennej pod-franczyzy, gdzie należy zapoczątkować kilkanaście nowych wątków, co pozostawia niewiele przestrzeni na opowiedzenie indywidualnej historii. To krótka, żartobliwa miniaturka, która ani nie prosi nikogo o to, by brano ją na poważnie, ani sama się tak nie traktuje. 

I to właśnie tej przestrzeni narracyjnego i marketingowego luzu był w stanie zaistnieć gwiezdnowojenny tekst kultury, przy którym bawiłem się naprawdę dobrze. Animacja stoi na najwyższym poziomie – chyba nigdy nie przestanie mnie zachwycać to, jak za pomocą klockowych analogów twórcy są w stanie wygenerować wiarygodne, klimatyczne i rozpoznawalne na pierwszy rzut oka dekoracje. Konwencja klocków LEGO sprawia, że sama szczegółowość brył i jakość tekstur (mimo to idealna – „klocki” są w tym filmie odrobinę porowate, tak samo jak ich rzeczywiste odpowiedniki) jest tu nieco mniej ważna niż pomysłowość artystów koncepcyjnych. Sprawna reżyseria i żarty wystrzeliwane z prędkością kilkunastu na minutę sprawiają, że rzecz ogląda się bardzo szybko, bardzo przyjemnie i z wielką satysfakcją. 

No dobrze – „wielką” to może odrobinę zbyt ostentacyjna przesada. Nie zmienia to jednak faktu, że jeśli Star Wars ma jakąkolwiek szansę na znaczącą rewitalizację, to jedynie w miejscach takich jak to. W niekanonicznych produkcjach, które nikogo w gruncie rzeczy nie obchodzą, nie są zależne od skomplikowanych relacji marketingowych i sprzedażowych i istnieją w zasadzie tylko dlatego, że ktoś chciał je zrealizować. 

piątek, 31 stycznia 2020

Najlepsza wersja Nowej Nadziei



Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć w tym miejscu. Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.


Nowa Nadzieja została zaadaptowana chyba w każdym możliwym medium. Mieliśmy oficjalną powieść na motywach filmu, kilka różnych komiksów, serię animowanych miniatur i… czymkolwiek u diabła jest szekspirowska wersja Gwiezdnych Wojen. Każda z tych adaptacji wniosła do materiału źródłowego coś od siebie. Mógł to być styl pisarski osoby odpowiedzialnej za przerobienie scenariusza filmowego na prozę, estetyka animacji albo sposób prowadzenia opowieści w komiksie. To sprawia, że zawsze warto sięgnąć po adaptację lubianej przez siebie rzeczy – bo za każdym razem będzie to trochę inna opowieść. Nawet jeśli będzie opowiedziana dokładnie tymi samymi słowami i dokładnie taką samą sekwencją wydarzeń, samo medium może nadać jej nieco inne znaczenia.

Dziś chcę Wam opowiedzieć o mojej ulubionej wersji Nowej Nadziei, według mnie znacznie lepszej niż materiał źródłowy. Wielkie słowa, wiem, ale – zostańcie ze mną, porozmawiajmy o tym.

W latach osiemdziesiątych medium słuchowiskowe w USA było w zasadzie martwe. Jeszcze do połowy dwudziestego wieku wyobraźnią Amerykanów rządziły seriale radiowe, dźwiękowe adaptacje klasyki literatury i teatru oraz pulpowe opowieści o detektywach czy kosmicznych poszukiwaczach przygód. Zmieniła to telewizja, która zepchnęła radio do roli mniej istotnego medium, skupionego głównie na muzyce i publicystyce. 

Ten człowiek postanowił to zmienić. Richard Toscan był dziekanem kalifornijskiej USC School of Dramatic Arts, dramaturgiem i wizjonerem. Toscan desperacko starał się wskrzesić słuchowiskowe medium. Przedstawić tę formę opowiadania historii nowemu pokoleniu, które nie miało szans załapać się na Złoty Wiek radiowego teatru. W tym celu zwrócił się do George’a Lucasa z pytaniem o możliwość wykupienia licencji na adaptację pierwszej odsłony gwiezdnowojennej sagi.

Lucas również był wizjonerem – oraz wielkim fanem klasycznych słuchowisk – dlatego zdecydował się udzielić licencji w zamian za symbolicznego dolara. Dzięki temu Toscan dostał nie tylko prawa do adaptacji, ale również całą bibliotekę dźwiękową stworzoną na potrzeby Nowej Nadziei oraz prawa do wykorzystania ścieżki dźwiękowej Johna Williamsa.

Mimo to, koszt produkcji – szacowany na dwadzieścia tysięcy dolarów – był zbyt wysoki na samodzielną produkcję stacji NPR, z którą Toscan podjął współpracę w celu realizacji tego przedsięwzięcia. Dlatego zwrócono się o pomoc do BBC. W przeciwieństwie do USA, w Wielkiej Brytanii słuchowiska nadal trzymały się całkiem nieźle. BBC podeszło do tej współpracy w bardzo entuzjastyczny sposób, dostarczając nie tylko brakujących funduszy (w zamian za prawa emisji słuchowiska u siebie), ale również reżysera w osobie Johna Maddena. Dla Maddena był to zresztą przełomowy punkt życiowy, dzięki któremu był w stanie rozpocząć swoją karierę reżysera filmowego, która zaowocowała takimi filmami jak Zakochany Szekspir czy Killshot.

W rolach głównych wystąpili głównie nowi aktorzy. Wyjątkami są Mark Hamil, który powrócił do roli Luke’a Skywalkera i Anthony Daniels, który ponownie wcielił się w postać C3PO. Nie jest to olbrzymim problemem, bo taka sytuacja pozwala nam poznać nowe, odmienne interpretacje ikonicznych ról. W rolę Hana Solo wcielił się Perry King, który wcześniej ubiegał się o tę samą rolę w kinowym pierwowzorze słuchowiska. Carrie Fisher zastąpiona została Ann Sachs, młodą aktorkę o olbrzymim talencie i bardzo skromnym dorobku twórczym. Dartha Vadera zagrał natomiast Brock Peters, znany głównie z roli Toma Robinsona w Oskarowym filmie Zabić drozda.

Gwiezdne Wojny są właściwie stworzone do medium słuchowiskowego. Rzadko kiedy jakaś seria filmów dysponuje tak szerokim wachlarzem rozpoznawalnych odgłosów, które informują odbiorcę o tym, co się dzieje na ekranie w takim samym stopniu, jak obraz. Jeśli w trakcie oglądania czegokolwiek spod znaku Star Wars zamkniecie oczy i usłyszycie ten dźwięk [lightsaber] albo ten [oddech Vadera] albo nawet ten [R2-D2] bez patrzenia wiecie, co się dzieje na ekranie.

W słuchowiskach działa to jak intuicyjny skrót narracyjny. Niepotrzebne są dodatkowe wyjaśnienia narratora albo postaci – jeśli usłyszysz to [odgłosy zderzających się mieczy świetlnych] od razu rozumiesz, że po drugiej stronie głośnika toczy się walka na miecze świetlne.

Słuchowisko podzielono na trzynaście półgodzinnych epizodów. Co ciekawe, dwa pierwsze nie adaptują materiału źródłowego, ale skupiają się na wydarzeniach tuż sprzed Nowej Nadziei. W pierwszym odcinku mamy okazję nieco lepiej poznać Luke’a Skywalkera, towarzyszyć mu w jego codziennym życiu na Tatooine, zrozumieć relację z wujostwem oraz przyjaciółmi. Rozmowa Luke’a z Biggsem o przyłączeniu się do Rebelii została nakręcona, ale ostatecznie reżyser zdecydował się wyciąć ją z oryginalnej wersji filmu. Słuchowisko odtworzyło tę scenę i rozbudowało ją, przedstawiając nam serdeczną przyjaźń obu młodych mężczyzn i dodając tym samym sporo głębi samemu Luke’owi.

Drugi odcinek skupia się na postaci Lei i jej losach tuż przed pojmaniem jej przez Imperium. Muszę Wam powiedzieć jedno. Uwielbiam słuchowiskową Leię. W tej wersji księżniczka od samego początku daje się poznać jako idealistka i bardzo utalentowana polityczka. Mimo młodego wieku jest w stanie wyjść obronną ręką z bardzo trudnych sytuacji dyplomatycznych i nie boi się narazić na niebezpieczeństwo, jeśli wymaga tego dobro Rebelii. Co więcej, ta rozbudowa postaci Lei daje nam szansę poznania kultury i obyczajów Alderaanu, bo na tej planecie rozgrywa się spora część fabuły drugiego odcinka. Dzięki temu późniejsza scena zniszczenia planety ma znacznie większy ciężar emocjonalny dla odbiorców. Zniszczony zostaje bowiem nie jakieś abstrakcyjne ciało niebieskie, ale kulturowo bogaty świat zamieszkiwany przez szlachetnych, pokojowych ludzi, których pośrednio zdążyliśmy już poznać i polubić.

Radiowa wersja Nowej Nadziei trwa około sześciu godzin – trzy razy dłużej niż kinowy materiał źródłowy. To pozwoliło scenarzyście słuchowiska rozwinąć i rozbudować świat przedstawiony i bohaterów w stopniu, w jakim film po prostu nie był w stanie tego zrobić. Dzięki temu w słuchowisku wszechświat wydaje się bogatszy i głębszy. Takie drobiazgi jak rozmowa Tarkina z admirałem Mottim o potencjale Gwiazdy Śmierci albo dyskusja lorda Tiona z Leią i Bailem Organą w pałacu królewskim na Alderaanie albo kilkukrotne odwoływanie się do traumy i zniszczeń, jakie przed laty przyniosły Wojny Klonów. Wszystko to ukazuje całą opowieść w mocniej zarysowanym kontekście, jako rezultat długiej i złożonej historii Odległej Galaktyki.

Słuchowisko miało swoją premierę dziewiątego marca 1981 roku. Czy udało mu się wskrzesić niemal zapomniane medium teatru radiowego? No cóż… eee… nie, nie bardzo. Nie przeszło ono bez echa, w żadnym razie, w trakcie emisji stacja NPR niemal potroiła swoją dotychczasową grupę odbiorców. Niestety, wbrew temu, na co liczył Richard Toscan, inne stacje radiowe nie podchwyciły tego trendu i słuchowiskowe medium kontynuowało dalsze osuwanie się w swoje niszę. W dalszych latach powstały radiowe adaptacje kolejnych filmów z serii, ale zrobiono je już ze znacznie mniejszą pompą, za mniejsze pieniądze i – w przypadku radiowej wersji Powrotu Jedi – już bez udziału Hamila.

Czy to oznacza, że produkcja radiowej wersji Nowej Nadziei była błędem? Absolutnie nie. Jak wspomniałem na samym początku, uważam tę konkretną wersję czwartego epizodu gwiezdnowojennej sagi za najlepszą, przebijającą nawet oryginalny film George’a Lucasa. Będę się kłócił, że ta konkretna opowieść – współczesna baśń o kosmicznych rycerzach, księżniczkach i walce ze złym Imperatorem – działa najlepiej, gdy mocno angażuje wyobraźnię odbiorców.

Jeśli operujecie językiem angielskim na tyle dobrze, by cieszyć się radiową wersją Nowej Nadziei – koniecznie się z nim zapoznajcie. Udostępniona jest legalnie i za darmo na otwartych zasobach Internet Archive. To słuchowisko zostało stworzone przez ludzi z pasją, doskonale rozumiejących materiał źródłowy i wiedzących, w jaki sposób można w pełni wykorzystać jego potencjał. Doświadczenie, zaangażowanie i determinacja ekipy produkcyjnej sprawiły, że powstała rzecz, która po niemal czterdziestu latach od czasu premiery nadal brzmi świeżo i zajmująco.

Aha, i jeszcze jedno. Na wypadek, gdyby ktoś się zastanawiał – tak, w tej wersji Nowej Nadziei to Han strzelił pierwszy.

piątek, 6 grudnia 2019

RECENZJA: Star Wars Film: Star Wars: Ostatni Jedi

fragment grafiki okładkowej, całość tutaj.

The Lest Jedi to jedyny film z cyklu Star Wars, o którym jestem w stanie z czystym sumieniem napisać, że go tak zwyczajnie po ludzku lubię. To stwierdzenie zwykło irytować absolutnie wszystkie osoby kłócące się o jakość tego filmu niezależnie od tego czy uważają go za godną kontynuację Gwiezdnej Sagi czy za fabularną abominację rujnującą im dzieciństwo, więc nie afiszuję się z nim częściej niż jest to absolutnie konieczne. Do siedmiu poprzednich filmów z serii mam bardzo neutralny stosunek – z różnych powodów nie dorastałem z Gwiezdnymi Wojnami, nigdy nie fascynowało mnie to uniwersum i nie mam do niego nabożnego stosunku. Dla świata może być to jeden z najistotniejszych tekstów kultury popularnej w historii. Nie neguję tego, rozumiem, czemu takie stwierdzenie ma sens, zdaję sobie sprawę ze znaczenia Star Wars dla popkultury i całej rzeszy fanów. Przysięgam, że nie przemawia przeze mnie snob (nie tym razem). Po prostu dla mnie, osobiście, ta seria to jeden z wielu rozrywkowych cykli pulpowej fantastyki, niespecjalnie wyróżniający się czymkolwiek ani na plus ani na minus.

The Last Jedi polubiłem, bo dostrzegłem w nim ambicję stworzenia czegoś trochę innego. Rezultaty tej ambicji są dyskusyjne, a sam film bynajmniej niepozbawiony wad. Rian Johnson nie odważył się (nie mógł?) przekonstruować Gwiezdnej Sagi w coś nowego, przez co zatrzymał się w pół kroku – dekonstruując ją. Utarte schematy zostały w tym filmie rozwałkowane, ale nie ulepiono z nich niczego nowego. Film zawrócił sagę z kierunku, w którym do tej pory podążała, ale w żadnym miejscu nie wskazał jej innego. Wydaje mi się, że to jest właśnie sednem wielu ognistych dyskusji wokół The Last Jedi. Nie jest sztuką nakreślić fabułę całkowicie w poprzek oczekiwań publiczności. Sztuką jest zrobić to w sposób otwierający dalszym odsłonom sagi zupełnie nowe drogi rozwoju. Tymczasem The Last Jedi nie dość, że niczego nie otworzył, to można się spierać, że pozamykał tych kilka, które z trudem wytworzył poprzedni film. Nic dziwnego, że tak wiele osób odczuwa z tego powodu rozczarowanie. Sympatyzuję z tym uczuciem, przynajmniej dopóki nie zmienia się ono w bełkot o dyktaturze politycznej poprawności czy coś w tym rodzaju. Mimo to mając do wyboru nieudany eksperyment i udaną rutynę, częściej sięgam po to pierwsze.

Gdy zamówiłem ten komiks do recenzji, byłem święcie przekonany, że chodzi o zbiorcze wydanie sześcioczęściowej miniserii od Marvela poświęconej adaptacji The Last Jedi. Zwyczajnie nie przyszło mi do głowy, że dwuletni zaledwie film może mieć dwie różne komiksowe adaptacje, dlatego niespecjalnie wczytywałem się w opis, po prostu z góry założyłem, że dostanę ten właśnie komiks. Możecie sobie wyobrazić moje zdumienie, gdy w paczce znalazłem relatywnie cienki (siedemdziesiąt dwie strony) tomik w miękkiej oprawie i bez loga Marvela na okładce. Za tę adaptację odpowiedzialne jest amerykańskie wydawnictwo IDW Publishing współpracujące z koncernem Disneya przy sprzedaży komiksów dla młodszych odbiorców. Również – i znajduję ten fakt niesamowicie zabawnym – tych na licencji Marvela, ponieważ najwyraźniej Marvel jest tak marnym wydawnictwem, że nie jest w stanie skutecznie sprzedawać własnych komiksów i ktoś musi to robić za niego. To oczywiście żart – po prostu IDW ma lepsze rozeznanie w kwestii produktów dziecięco-młodzieżowych, więc jeśli chodzi o ten konkretny segment rynku, bardziej sensowne jest użyczanie licencji IDW. „Normalne” komiksy ze świata Gwiezdnych Wojen nadal tworzy Marvel.

Komiks, o którym mowa jest częścią serii skierowanych do dzieci i młodzieży adaptacji poszczególnych filmów wchodzących w skład Gwiezdnej Sagi. Jako, że za moment padną pod adresem tego komiksu bardzo nieżyczliwe słowa, chciałbym od razu odrzucić argument, który – jestem tego niemal pewien – bardzo szybko pojawi się w komentarzach, czyli „Nie możesz wymagać od komiksu dla dzieci, żeby był wyrafinowany”. Jest to wyjątkowo mało przemyślane stanowisko. Dzieci i młodzież zasługują na dobrą kulturę popularną, tak samo jak dorośli. Oczywiście powinna być ona dopasowana do ich emocjonalnych potrzeb, okresu skupienia, stopnia zrozumienia i paru innych rzeczy, ale są to aspekty całkowicie niezależne od poziomu artystycznego i narracyjnej płynności. Terry Pratchett, gdy zapytano go o to, jak pisanie książek ze Świata Dysku skierowanych do dzieci różni się od pisania dyskowych powieści dla dorosłych, odpowiedział, że wyłącznie tym, na co może sobie pozwolić w kwestii ryzykownych żartów i scen. Dzieci nie są głupie – mają po prostu mniej doświadczenia w kwestii obcowania z kulturą, dlatego łatwiej jest zaspokoić ich oczekiwania w tym względzie. Nie znaczy to jednak, że powinniśmy to traktować jako usprawiedliwienie dla niskiej jakości kierowanej do nich popkultury. Wręcz przeciwnie.

Zdaję sobie sprawę, że napisałem już cztery długie akapity recenzji, jeszcze właściwie ani słowem nie wspominając o komiksie.  Nie jest to przypadek – po prostu Star Wars Film: Star Wars: Ostatni Jedi jest tak słaby, że odruchowo zbaczam w dygresje, byle tylko uniknąć pisania o nim. Przy ocenie tak podporządkowanej materiałowi źródłowemu adaptacji (widzicie? znowu to robię) staram się kierować nieco innymi kryteriami oceny niż w większości innych przypadków. Oczywiście, że komiks nie może zbyt daleko odejść od materiału źródłowego, więc na przykład wytykanie mu dziur w scenariuszu, które odziedziczył po filmie byłoby trochę nieuczciwe. Na szczęście nie jest to w tym przypadku jakimś wielkim dylematem, bo komiksowa adaptacja sama w sobie dorzuca do równania mnóstwo własnych problemów.

Adaptacja przedstawia prawie wszystkie kluczowe wydarzenia z The Last Jedi – i tylko je. To oznacza, że kompozycyjnie komiks przypomina serialowe recapy poprzednich odcinków emitowane czasami przed rozpoczęciem kolejnego, w których widzowi podawane są najważniejsze informacje w formie montażu scen. Komiks ma nie tyle fabułę, co właśnie kompilację wydarzeń, które łączą się ze sobą co najwyżej krótkimi blokami narracji wciśniętymi w ilustracje. Zapomnijcie o umiejętnym (czy jakimkolwiek) kadrowaniu, całostronicowych planszach czy podobnych zagrywkach regulujących tempo i kompozycję komiksu. Gdybym nie oglądał filmu, miałbym olbrzymie trudności w nadążeniu za wydarzeniami z Star Wars Film: Star Wars: Ostatni Jedi, ponieważ one nie komponują się ze sobą w płynną fabułę. Nie jest łatwo zmieścić na niespełna osiemdziesięciu stronach fabułę przeszło dwugodzinnego obrazu kinowego, ale czynienie to w taki sposób wydaje mi się pozbawione większego sensu.

Oprawa wizualna jest… może zacznę od pozytywów. Komiks ma całkiem sympatyczne, przyjemnie, kreskówkowe projekty postaci, które wiernie oddają charakterystyczne cechy wyglądu poszczególnych bohaterów i bohaterek, nie wpadając jednocześnie w pułapkę wiernego odtwarzania wyglądu aktorów i aktorek (co prawie zawsze kończy się upiornym spacerem po Dolinie Niesamowitości) i na niektórych kadrach wyglądają naprawdę fajnie – pomaga w tym ich ekspresyjne pozowanie. Słowo-klucz brzmi jednak „niektórych”. Pod tym względem Star Wars Film: Star Wars: Ostatni Jedi jest niesamowicie nierówny i na jeden ładnie narysowany kadr przypada siedem, na których postacie wyglądają pokracznie i groteskowo, z karykaturalnie wyostrzonymi cechami albo wyrazami twarzy.

Sytuacji nie poprawia również fakt, że tła stworzone zostały w zupełnie innym, znacznie bardziej malarskim stylu. Przez to bardzo często postacie gryzą się z tłem i ciężko jest uwierzyć w to, że oba elementy istnieją w jednej przestrzeni. Koloryści starają się możliwie wiernie oddawać paletę kolorystyczną filmu, z mieszanym rezultatem, bo inne medium wymaga innego podejścia w tej kwestii i – na przykład – czerwienie komnat Snoke’a, które w The Last Jedi robiły przyjemnie upiorne wrażenie, w komiksowej adaptacji gryzą w oczy. Wszystko to sprawia, że summa summarum Star Wars Film: Star Wars: Ostatni Jedi jest komiksem bardzo brzydkim.

Nie widzę powodu, dla którego ktokolwiek miałby sięgać po tę pozycję. Nawet bardzo niska cena okładkowa (dwadzieścia złotych bez jednego grosza) za stosunkowo starannie wydany tomik nie wydaje mi się dostatecznie dobrym argumentem. Nie wszystkie dzieła kultury powstające na licencjach wielkich marek są z zasady złe – ale ta jest. 

Egzemplarz recenzyjny dostarczyło wydawnictwo Egmont

środa, 13 listopada 2019

Pierwszy odcinek Mandaloriana jest zły

fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj.


Bo jest. I to bardzo. Zdaję sobie sprawę z tego, ile osób rozdrażnię tą (nie)recenzją, bo przedsmak dostałem już na fanpage’u gdy odważyłem się skrytykować premierowy odcinek otwierający pierwszy w historii kanoniczny aktorski serial rozgrywający się w uniwersum Star Wars. Zarzucono mi wówczas to, co zwykle zarzuca się osobom mającym opinię skrajnie odmienną od obowiązujących trendów – trolling, agresję, złośliwość, niemerytoryczność, nieobiektywność, niechęć w stosunku do franczyzy i tak dalej. Nie biorę tych zarzutów do siebie, bo wiem, jakimi procesami są powodowane i skąd się wzięły, postanowiłem jednak skonkretyzować moją opinię w formie dłuższego tekstu, by odnieść się przynajmniej do niektórych z nich. 

Zanim jednak zacznę, obowiązkowo pokreślę – nie uważam, by ktokolwiek, kto ma inną opinię ode mnie w tym temacie był głupi, niewyedukowany, miał zły gust czy cokolwiek w tym rodzaju. Cieszę się, jeśli ktoś czerpie radość z jakiegoś produktu kultury masowej, nawet jeśli ja osobiście nie podzielam tej radości. Naprawdę. Każda osoba ma inaczej skonstruowaną optykę, estetyczne preferencje, preferowane tempo akcji i tak dalej. Jeśli ktoś ma inną opinię od mojej, nie znaczy to, że któreś z nas się myli, a to drugie ma rację – niekoniecznie, a na pewno nie w przypadku tak subiektywnych rzeczy jak odbiór kultury. 

Droga aktorsko-serialowej wersji Gwiezdnych Wojen na telewizyjne ekrany trwała tak długo, że telewizyjne ekrany stały się w międzyczasie wyświetlaczami smartfonów i monitorami komputerów. W 2005 roku George Lucas obwieścił w trakcie Star Wars Celebration – konwentu zrzeszającego miłośników Gwiezdnych Wojen – że przystąpił do wstępnej produkcji serialu aktorskiego rozgrywającego się na Corusant i w zamierzeniu mającego stanowić narracyjny pomost między klasyczną trylogią, a prequelami. Roboczy tytuł serialu brzmiał Star Wars: Underworld, a rzecz opowiadać miała o przestępczym półświatku pokrytej gigantyczną metropolią planety. Nie była to pierwsza próba transplantacji Gwiezdnych Wojen na telewizyjny grunt. Oba (niekanoniczne) filmy telewizyjne o Ewokach wyprodukowane w latach osiemdziesiątych powstały jako potencjalne fundamenty pod ewentualne seriale telewizyjne. Z tych czy innych względów nigdy nie doszło do zamówienia tych projektów. W latach dziewięćdziesiątych George Lucas podjął się produkcji – tym razem udanej – serialu telewizyjnego opowiadającego o losach młodego Indiany Jonesa. To wówczas reżyser wyrobił sobie sentyment do telewizji na tyle duży, by w końcu dojrzeć do decyzji stworzenia gwiezdnowojennego serialu z prawdziwego zdarzenia i jakości na tyle zbliżonej do kinowego pierwowzoru, na ile tylko było to wykonalne. 

Był to ambitny plan, rozpisany na sto odcinków fabuły zaplanowanej przez tak uznanych i zaprawionych w bojach scenarzystów Ronald D. Moore (Battlestar Galactica) i Chris Chibnall (Doctor Who), którym zlecono skomponowanie fabuły. Do produkcji, jak wiemy, ostatecznie nie doszło – pięć lat po zapowiedziach Lucas ogłosił wstrzymanie projektu z powodów budżetowych. Niedługo później Disney wykupił markę, by zaraz potem oficjalnie zakończyć produkcję niemal wszystkich dzieł zależnych na licencji Star Wars, ostatecznie przypieczętowując los serialu. Elementy wewnętrznej mitologii Star Wars: Underworld w ten czy inny sposób przesączyły się jednak do rozszerzonego uniwersum. Jeśli wierzyć plotkom, imię Palpatine’a, Sheev, wymyślone zostało przez Lucasa specjalnie na potrzeby Star Wars: Underworld. Anulowana gra video Star Wars 1313 miała w dużej mierze opierać się o wydarzenia z serialu – pierwotnie produkowano ją zresztą jako jego spin-off. 

Star Wars: Mandalorian jest drugim poważniejszym podejściem do stworzenia aktorskiego serialu rozgrywającego się w uniwersum Gwiezdnych Wojen, tym razem udanym. Serial powstał na potrzeby promocji Disney+, jako ekskluzywny materiał mający zachęcić klientów do wykupienia abonamentu nowej platformy streamingowej na coraz bardziej zatłoczonym segmencie tego rynku. Produkcji podjął się aktor i reżyser Jon Favreau znany między innymi z ekranizacji Księgi Dżungli z 2016 roku, najnowszego remake’u Króla Lwa oraz pracy przy filmach z Kinowego Uniwersum Marvela. Fabuła Star Wars: Mandalorian rozgrywa się kilka lat po wydarzeniach z Powrotu Jedi i opowiada o losach Dyna Jarrena, łowcy nagród przynależącego do Mandalorian, rasy łamane na frakcji łamane na organizacji zawodowej łamane na narodowości kosmicznych Spartan od dziecka szkolonych do walki i chętnie wynajmowanych przez osoby trzecie w charakterze ochrony albo ludzi od brudnej roboty. Tyle w ramach nakreślenia kontekstu powstania dzieła. Teraz zaczną się szorstkie słowa. 

Pierwszy odcinek każdego serialu jest prawdopodobnie najważniejszą jego częścią. Często to od jakości epizodu otwierającego daną produkcję zależy jej być albo nie być. Stworzenie dobrego pilota jest bardzo trudnym przedsięwzięciem. Taki odcinek ma za zadanie przedstawić sytuację wyjściową oraz głównych bohaterów, umiejętnie zarysować temat i konflikty, które eksplorowane będą w następnych epizodach, dostarczyć niezbędnych kontekstów i poza tym wszystkim prowadzić fabułę w taki sposób, by widz nie zniechęcił się nadmierną, ale konieczną ekspozycją, a całość broniła się również jako stosunkowo autonomiczny kawałek rozrywki. Pierwszy odcinek nie powinien być nudny. Pierwszy odcinek nie ma prawa być nudny. 

Pierwszy odcinek Star Wars: Mandalorian jest nudny. Jego struktura fabularna zawodzi pod każdym względem. Sam początek nie jest jeszcze taki zły – bardzo umiejętnie i bardzo efektywnie przedstawia postać głównego bohatera (schemat: Samotny Wędrowiec) oraz ustanawia ton produkcji (schemat: kosmiczny western), problemy zaczynają się jednak bardzo szybko, bo już zaraz potem. Dyn prowadzi schwytanego jeńca na swój statek, targuje się z przewoźnikiem, wsiada na statek, statek zostaje zaatakowany przez wielkiego potwora spod lodu, Dyn odpędza potwora, wraca na statek, jeniec papla do niego, idzie pod pokład, by skorzystać z toalety, Dyn idzie za nim i zamraża go w karbonicie. Cały pierwszy akt trwa, i trwa, i trwa i gdy się kończy, okazuje się, że zupełnie nie był potrzebny. 

No dobrze – pierwszy jego fragment był potrzebny, by wyeksponować głównego bohatera jako niepowstrzymaną maszynę do zabijania, która jest w stanie bez najmniejszego problemu uporać się z przeważającymi siłami wroga. Później, w starciu z potworem, ponowiono tę ekspozycję – zupełnie niepotrzebnie, bo tę informację widz już ma, sama scena jest zatem zbędna (i nie wygląda specjalnie dobrze – o efektach specjalnych napiszę nieco dalej) i niepotrzebnie zajmuje czas. Skoro o zajmowaniu czasu mowa – wspomniany jeniec papla do Mandaloriana niemal bez przerwy, a jego paplanina nie jest ani specjalnie mądra, ani specjalnie ciekawa, ani specjalnie zabawna. Tak, ta postać miała być irytująca właśnie po to, by widzowi nie był jej żal, gdy w końcu skończy jako drzwi od lodówki, całą ta scena niczego jednak nie wnosi do fabuły, nie mówi nam niczego istotnego o głównym bohaterze, świecie przedstawionym. Wszystko to trwa prawie dziesięć minut (niemal jedna trzecia odcinka) i ten czas nie zwraca się widzowi żaden realny sposób. 

Nie będę streszczał fabuły całego epizodu, ale to niego symptomatyczne. Epizod ma kilka istotnych, kluczowych elementów narracyjnych między którymi wpisane są długie segmenty wypełniające czas antenowy, gdy obserwujemy dalekie albo bliskie plany, po których przechadza się główny bohater albo słuchamy rozmów, które… nie są dobrze napisane. Scenariusz stworzył Jon Favreau i choć odpowiedzialny był on za bardzo dobrego Iron Mana, należy pamiętać, ze olbrzymią część dialogów tamtego filmu aktorzy tworzyli samodzielnie, ad hoc, (możecie zwrócić uwagę na to, że wiele kwestii w Iron Manie wypowiadanych jest bardzo naturalistycznie, z zająknięciami i urwanymi słowami – to właśnie dlatego) słuchając jedynie ogólnych wskazówek reżysera. Jedną z głównych zasad scenopisarstwa jest narracyjna oszczędność – każda scena, każda linijka dialogu, każdy wątek i każda sytuacja powinny czemuś służyć. W pierwszym odcinku Star Wars: Mandalorian jest szokująco wiele scen, które nie służą absolutnie niczemu (poza okazjonalnym fanserwisem) i powinny wylecieć już w pierwszym montażu, by zrobić miejsce istotniejszym rzeczom. 

Odnoszę jednak wrażenie, że problemem tego odcinka jest fakt, iż nie ma tam zbyt wielu istotniejszych rzeczy – tak jakby scenariusz powstał z myślą o dwudziestominutowym epizodzie, potem zmieniono koncepcję serialu i brak realnej substancji zapełniono przeciąganiem w nieskończoność kluczowych punktów scenariusza i dopychaniem przerw wizualną watą. A i tak odcinek trwa niespełna czterdzieści minut, a i to jeśli doliczyć napisy końcowe. Nie, nie przeszkadza mi fakt, że odcinek jest tak krótki. Przeszkadza mi fakt, że nawet tak niedługi epizod nie jest w stanie efektywnie wykorzystać czasu antenowego. 

Poszczególne segmenty zachowują bardzo niewiele fabularnej ciągłości – pierwsze zlecenie nie ma żadnego narracyjnego powiązania ze spotkaniem z Klientem (Werner Herzog), spotkanie z tubylcem na nie-Tatooine i nauka jazdy na nie-Bantcie nie wiążą się z czymkolwiek, co nastąpiło wcześniej albo później, a finałowa walka w miasteczku, choć stanowi kulminację poczynań Dyna, wynika nie z łańcucha czytelnie ukazanych procesów narracyjnych, tylko dlatego, że to finał odcinka i tytułowy bohater musi się z kimś strzelać w pokazowej walce. Tytułowy bohater żyje w próżni, wokół której konstruowane są, niczym przez średnio wprawnego Mistrza Gry, kolejne wyzwania. W rezultacie otrzymujemy narracyjnego potworka Frankensteina. 

Zaraz ktoś napisze „No cóż, Star Wars: Mandalorian jest ewidentnym hołdem złożonym klasycznym westernom, więc ten sposób prowadzenia fabuły i dynamika są elementem konwencji”, prawda? Po pierwsze – nieprawda. Nie mam zamiaru zgrywać tu jakiegoś wielkiego znawcy westernów, ale widziałem ich dostatecznie wiele, by nie kupować tego argumentu. Po drugie, elementy „ciszy przed burzą”, z których słyną westerny opierają się na napięciu wynikającym z nieujawnionej dynamiki sił. Zantagonizowane postacie wchodzą z sobą w statyczne interakcje (głównie rozmowy, podkradanie się, etc), których konkluzją jest fizyczne starcie. Umiejętnie wykorzystane tej konwencji zapewnia nieustanne napięcie i oczekiwanie widza na natychmiastowe, przemocowe rozładowanie coraz bardziej nerwowej sytuacji. Kto pierwszy sięgnie po rewolwer, kto pierwszy wystrzeli… dobry reżyser w tego typu scenach zawsze dba o choćby pozorną nieoczywistość tego, jak rozstrzygnie się konflikt. 

Wróćmy do początkowej sceny z jeńcem i jego paplaniny. Teoretycznie powinna ona działać tak jak powyżej – długi, statyczny segment opierający się na dialogu (właściwie to monologu) postaci zakończony brutalną konkluzją. Scena nie działa, ponieważ między oboma bohaterami ani przez moment nie panowała choćby pozorna równowaga sił – jeniec był całkowicie, fizycznie i emocjonalnie spacyfikowany (i takim już pozostał do końca sceny), a na tym etapie widz miał już dwukrotnie przedstawioną (starcie w knajpie i z potworem) informację, że Mandalorian jest niemożliwą do powstrzymania maszyną do zabijania. Jeśli mam być szczery, oczekiwałem jakiejś zmyślnej subwersji, na przykład ukazując, że jeniec jest tylko pozornie spacyfikowany i za moment okaże się znacznie bardziej niebezpiecznym przeciwnikiem, ale… do niczego takiego nie doszło. Zamiast wytworzyć napięcie tam, gdzie teoretycznie powinno ono panować i stymulować uwagę odbiorcy, Star Wars: Mandalorian wytwarza jedynie emocjonalną próżnię. Takich scen jest tu kilka i prawie żadna nie działa tak, jak analogiczne sceny działały w klasycznych westernach. 

To może przynajmniej oprawa wizualna jakoś to rekompensuje? Cóż… nie bardzo. Zdaję sobie sprawę jak mocno zależny od percepcji danej osoby jest osąd efektów cyfrowych. Żeby daleko nie szukać – cyfrowe rekonstrukcje aktorów, które „wystąpiły” w Rogue One dla jednych są nierealistycznymi, w oczywisty sposób sztucznymi fantomami, dla innych wyglądają niemal nieodróżnialnie od oryginałów. Moi znajomi po premierze filmu niemal podzielili się na dwa obozy z tego powodu. Dzieje się tak dlatego, bo każde z nas podświadomie zwraca uwagę na odrobinę inny zestaw cech charakterystycznych – nasze oczy widzą to samo, ale nasze umysły inaczej prioretyzują poszczególne cechy. Dlatego gdy piszę, że CGI wyglądało w tym odcinku strasznie źle… no cóż, tak to widzi mój umysł. Jeśli miałbym skonkretyzować, w czym tkwi mój największy problem, to byłaby nim zaskakująca nieumiejętność sprawnego maskowania niedociągnięć. Firefly – inny kosmiczny western – spopularyzował cwany sposób ukazywania scen w trójwymiarze za pomocą rozkołysanej kamery robiącej gwałtowne, pozornie nieskoordynowane ruchy i zbliżenia albo oddalenia obiektywu. Dzięki temu oko nie ma czasu skupić się na detalach i odruchowo zatrzymuje się na tym powierzchownym poziomie inspekcji. Lata później seriale Battlestar Galactica i Stargate Universe z powodzeniem wykorzystały ten sam motyw w tym samym celu – również z pozytywnym rezultatem. Star Wars: Mandalorian wydaje się być bardzo pewien jakości swojego CGI, niestety w praniu oko (moje!) wyłapuje te wszystkie drobnostki, które całkowicie niweczą iluzję i zamiast morskiego potwora dostrzegam jedynie oteksturowany model. 

Montaż to temat na oddzielny akapit. Kamera przeskakuje niemal wyłącznie między bardzo dalekimi i bardzo bliskimi planami. To dość naturalne w serialach telewizyjnych sci-fi i fantasy. Dalekie plany, najczęściej stworzone komputerowo, informują widza jak wygląda nowa lokacja, a bliskie są kręcone w taki sposób, by nie wymagały budowania przesadnie wielkich dekoracji. Tu nie mam wielkich zastrzeżeń. Problemem są sytuacje, gdy w twórcach tego odcinka budzą się hollywoodzkie ambicje. Jest tu kilka bardzo złożonych, skomplikowanych i kompozycyjnie wyrafinowanych ujęć – obstawiam, że ikonicznym będzie ta z Dynem pochylającym się nad kołyską unoszącą przed drzwiami, przez które wpada światło. Przez fakt, że tak mocno wyróżniają się na tle pozostałych scen rujnują estetyczną spójność całości. Tak jakby nagle ktoś w montażu wkleił w kluczowych miejscach sceny wycięte z filmu kinowego o zauważalnie wyższym budżecie i jakości produkcyjnej. Inną sprawą jest montaż scen akcji, które jest… dostateczny, bardzo konserwatywny i niespecjalnie ciekawy. 

Star Wars: Mandalorian zapowiada się na bardzo zły serial (powinienem tu dodać „według mnie”, prawda?), zgrzebny narracyjnie, niewprawnie nakręcony i mimo ponoć gigantycznego budżetu wyglądający szokująco tanio. To fabularyzowana reklama platformy streamingowej niż cokolwiek interesującego samo w sobie i jestem stuprocentowo przekonany, że gdyby serial pozbawiony był jakichkolwiek konotacji z marką Star Wars, jego odbiór byłby znacznie chłodniejszy. Choć odnoszę wrażenie, że nawet teraz entuzjazm wywołany długo oczekiwaną premierą jest dość… wymuszony. Raz jeszcze – absolutnie nie podważam ani nie kwestionuję tego, że niektórym poważnie, nieironicznie podoba się Mandalorian i nie uważam, by było w tym cokolwiek złego albo niewłaściwego. Po prostu… to nie jest dobry odcinek serialu i nic nie wskazuje na to, by kolejne były lepsze.

piątek, 20 lipca 2018

Jej historia

fragment grafiki autorstwa Juliena Rico Jra, całość tutaj.

„Czy chcesz poznać prawdę o swoich rodzicach?” pyta Kylo Ren główną bohaterkę filmu The Last Jedi. „A może znałaś ją od samego początku? Po prostu ją wypierałaś. Teraz wiesz już, jaka jest prawda. Powiedz to.” „Byli nikim.” przyznaje Rey. „Brudnymi handlarzami złomem… którzy sprzedali cię, by mieć za co pić.” ciągnie Kylo „Są martwi, leżą w płytkim grobie na Jakku. Nie ma dla ciebie miejsca w tej historii. Pochodzisz znikąd. Jesteś nikim.” 

Z zaskoczeniem uświadomiłem sobie, że lubię The Last Jedi – a to więcej, niż jestem w stanie napisać o którymkolwiek z poprzednich filmów wchodzących w zakres sagi Gwiezdnych Wojen. Jasne, w żadnym razie nie był to film idealny, ale po obejrzeniu i podsumowaniu rzeczy, które mi się podobały i rzeczy, które mi nie podeszły – tych pierwszych było zdecydowanie więcej. Z pewnością pomógł fakt bardzo odważnej dekonstrukcji dość utartych schematów, które wykorzystywały poprzednie filmy. Jedną z tego typu subwersji było ujawnienie prawdy o pochodzeniu Rey. Od momentu premiery The Force Awakens kwestia pochodzenia Rey była przedmiotem wielu, niekiedy bardzo gorących, dyskusji oraz, niekiedy bardzo daleko idących, dywagacji. Ujawnienie, że Rey jest całkowicie niezwiązana z rodem Skywalkerów (oraz jego przyległościami) samo w sobie jest bardzo odważnym strzałem w dziesiątkę. 

Moc w Gwiezdnej Sadze była do tej pory silnie powiązana z nieprecyzyjnie, ale wyraźnie sygnalizowanym arystokratyzmem – jej użytkownicy nosili szlachecki tytuł rycerza, mesjański Anakin poślubił księżniczkę, łącząc zapoczątkowaną przez siebie linię rodową Skywalkerów z rodziną królewską. Luke był księciem. Teoretycznie Moc mogła zamanifestować się w dowolnej jednostce ludzkiej (albo i nieludzkiej), w praktyce jednak właściwa była wyłącznie członkom uprzywilejowanej kasty – symbolem wyjątkowości. Postać Rey zdaje się tę tendencję dość radykalnie rozmontowywać. Dziewczyna nie jest członkinią rodziny królewskiej (jak Luke) czy nadnaturalnie zrodzonym mesjaszem (jak Anakin) tylko przypadkową wrażliwą na Moc osobą. Nie jest Wybrana, nie jest predestynowana do wielkości w żaden liczący się sposób, nie jest owocem koligacyjnych sieci Skywalkerów – jest kimś z zewnątrz. Kimś przypadkowym. Czy, jak to ujmuje Kylo Ren – nikim. To dobre zagranie – rozbija zestaloną strukturę i otwiera ją na zupełnie nowe podejście. Pokazuje, w formie inspirującej, nowoczesnej przypowieści, że nawet będąc osobą spoza systemu, pozbawioną możliwości można mieć na ten system wpływ i spróbować zmienić go, być może nawet na lepsze. Nie z tym mam problem, tylko z pewnym faktem, który zaburza mi to przesłanie w naprawdę wielkim stopniu. 

Rey nie jest nikim. Ma przeszłość – każdy ma jakąś przeszłość. To, że jej historia nie jest opowieścią o nowym mesjaszu czy zaginionym królewiczu nie oznacza, że nie jest warta opowiedzenia. To, że jest banalna i przyziemna i wyprana z romantyzmu nie sprawia, że staje się nieistotna – dla Rey i dla nas, widzów. Tymczasem nowa Trylogia póki co traktuje przeszłość dziewczyny bardzo po macoszemu, ograniczając jej przedstawienie do jednej kilkusekundowej retrospekcji i kilku linijek dialogu, które przecież wcale nie muszą być prawdą. Doświadczenie każe mi z głębokim sceptycyzmem podchodzić do tego, co powiedział Rey Kylo. Mógł przecież kłamać, by złamać wolę dziewczyny. Mógł źle zinterpretować to, czego rzekomo dowiedział się o jej rodzicach. Mógł, dzięki Mocy, zaszczepić jej błędne wspomnienia (czemu nie? Moc w dwóch ostatnich Epizodach Gwiezdnej Sagi traktowana jest jak deus ex machina jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Prawdopodobnie nie istnieją już skróty fabularne tak wielkie, by nie dało ich się wytłumaczyć interwencją Mocy) by łatwiej nią manipulować. A nawet jeśli tak nie było – to sytuacja mogła być przecież daleko bardziej złożona. Rey w momencie, gdy porzucili ją rodzice, była małą dziewczynką, która prawdopodobnie nie była w stanie ogarnąć całego kontekstu tej (przerażającej dla dziecka) sytuacji i możliwe, że za rzekomym porzuceniem kryło się coś więcej. Porzucenie dziecka prawie nigdy nie jest łatwą i prostą sytuacją nawet dla najbardziej zdemoralizowanych rodziców. 

Przeszłość jest ważna – nawet jeśli banalna przeszłość. Wszyscy skądś pochodzimy, od najmłodszych lat jesteśmy kształtowani przez warunki, w jakich dorastamy, relacje, jakie zawiązujemy z innymi ludźmi, przez to, jak traktuje nas otoczenie i jakie daje nam okazje do rozwoju – to, skąd pochodzimy w ogromnej mierze determinuje to, dokąd zmierzamy i jaką ścieżką to robimy. W Mrocznym Widmie poświęcono wiele czasu na to, by pokazać, jak dorastał Anakin, jakie miał relacje z matką, swoim właścicielem, rówieśnikami i C3PO. Luke został nam nakreślony w bardzo precyzyjny (choć nieco pospieszny) sposób. Dowiadujemy się, jakie ma aspiracje i marzenia, jakie ma relacje z wujostwem oraz Benem. Jego prowincjonalność tłumaczy nam naiwność i prostoduszność tej postaci, jego chęć wyrwania się z ojczystej planety ujawnia duszę marzyciela. Jego skomplikowane dziedzictwo dostarcza postaci nowej głębi. Żaden z nich nie jest jakąś wybitnie dobrze skonstruowaną postacią, ale obaj są dostatecznie dobrze umocowani w swojej przeszłości, by ich zachowania w miarę logicznie wynikały z wcześniejszych doświadczeń. Rozumieliśmy decyzje przez nich podejmowane, ponieważ widzieliśmy, jakie decyzje podejmowali wcześniej, wydarzenia, które ich ukształtowały i środowisko, w którym dorastali. 

Rey to odebrano. J.J. Abrams w The Force Awakens potraktował przeszłość dziewczyny jako kompletnie otwartą kwestię, jedynie zasiewając ziarna nieskonkretyzowanych aluzji. Rian Johnson sprawę przeszłości Rey zmienił w efektowną subwersję archetypu mesjasza… i nic więcej. Żaden z nich nie eksplorował tego tematu. Brak przemyślenia tego tematu i budowanie historii postaci ad hoc powoduje oczywiste niespójności. Rey została porzucona przez rodziców – więc dlaczego, jako dorosła osoba, jest ufna, towarzyska i tak łatwo nawiązuje relacje z innymi? Czy w jej życiu pojawiła się jakaś rodzicielska figura, która wykształciła w niej poczucie moralności i umiejętność nawiązywania więzi społecznych? Nie wiemy. Jakie relacje miała ze społecznością Jakku? Mieszkała w odosobnieniu, z daleka od ludzkich skupisk, więc prawdopodobnie niezbyt zażyłe. A jednak nie jest dzikuską – wydaje się doskonale zintegrowana społecznie i nie ma problemów w kontaktach z innymi. Co sprawiło, że uniknęła losu pustelniczki? Nie wiemy. Nikt nie zadbał o to, by nam to wyjaśnić. 

Wydaje mi się, że to właśnie jest przyczyną, dla której tyle osób posądza Rey o bycie Mary Sue – nie chodzi o to, że postać ma zbyt wiele zalet i zbyt mało wad, tylko o to, że jej postać jest tak słabo skontekstualizowana, iż nie jesteśmy w stanie jej do końca zrozumieć. Nie znamy drogi, jaką przeszła – nie tak naprawdę. Po dwóch filmach, w których jest centralną postacią jej przeszłość nadal pozostaje na poziomie predefiniowanej postaci z gry komputerowej – nie tyle pełnowymiarowej bohaterki, co narracyjnego naczynia, które odbiorca wypełnia własną osobowością. Nie zawsze musi to być problemem – i nie byłoby nim to w przypadku Rey, gdyby Johnson nie zagrał kartą pod tytułem „Nawet ktoś nieistotny może zmienić wszystko”. Bo „nieistotny” nie oznacza „anonimowy”. Nieistotni ludzie również mają swoją przeszłość, skądś się wywodzą. To, że ich historie nie są historiami mesjaszy, arystokratów czy zaginionych książąt nie sprawia, że są mniej interesujące, mniej istotne, mniej angażujące emocjonalnie. 

Dlatego, choć doceniam dekonstrukcję gwiezdnowojennych schematów, której podjął się Rian Johnson, nie jestem w stanie napisać, że odniósł on na tym polu całkowity sukces. Historia The Last Jedi to nadal w całości opowieść Skywalkerów – na ich problemach i dylematach scentrowana jest historia, ich błędy i porażki kształtują obraz historii, ich osobiste, indywidualne historie służą napędzaniu fabuły. Rey od dwóch filmów uwięziona pozostaje w cudzej narracji – jej własna traktowana jest po macoszemu. Jeśli trzecia odsłona najnowszej trylogii będzie kontynuowała rewizjonistyczne aspiracje The Last Jedi, nie wyobrażam sobie, by skupiała się na czymkolwiek innym, niż silne, wyraziste ukontekstowienie przeszłości Rey. W przeciwnym wypadku cały ten rewizjonizm okaże się, w najlepszym przypadku, niedopieczoną pomyłką. A szkoda by było. 

piątek, 22 czerwca 2018

Posłuchaj Mocy

fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj.

Gdy pierwszy raz obejrzałem Nową Nadzieję miałem jakieś czternaście lat – o wiele za dużo, bym odczuł dziecięcy zachwyt Gwiezdnymi Wojnami, który sprawił, że kosmiczna baśń George’a Lucasa na stałe wpisała się do zbiorowej świadomości naszego kręgu cywilizacyjnego. Oczywiście doceniłem film na poziomie estetycznym i audiowizualnym (choć oczywiście dużo się czepiałem, bo – jak chyba każdy nastolatek – byłem w tym wieku straszliwym dupkiem), ale do tego czasu zdążyłem skonsumować już tyle kultury popularnej, by Gwiezdne Wojny nie były dla mnie tą pierwszą wielką narracją, a raczej – jedną z wielu. Czasami odczuwam z tego powodu coś na kształt poczucia pokrzywdzenia – gdy widzę szczerą, czystą ekscytację osób, które świętują kolejne odsłony kinowej serii Star Wars, które z nostalgią wracają wspomnieniami do ich pierwszych seansów klasycznej Trylogii, naprawdę im tego zazdroszczę. Momentami czuję się trochę tak, jakbym był jedynym, który nigdy się nie zakochał. Na szczęście istnieją różne rodzaje miłości – spieszę bowiem donieść, że niedawno zakochałem się w Gwiezdnych Wojnach Epizodzie IV: Nowej Nadziei w wyjątkowo niespodziewany i unikalny sposób. I nie mogę się doczekać chwili, w której Wam o tym opowiem. 

Historia zaczyna się w USA lat osiemdziesiątych – nad metaforycznym grobem medium słuchowiskowego. Ameryka pierwszej połowy XX wieku była krajem, w którym audio dramas rządziły masową wyobraźnią słuchaczy i słuchaczek. Z upowszechnieniem się telewizji słuchowiska zaczęły jednak tracić na popularności – radiowe opery mydlane zaczęły (pośrednio lub bezpośrednio) przenosić się na szklane ekrany, gdzie można było nie tylko usłyszeć, ale i zobaczyć występujące w nich postaci. Gatunek dogorywał od co najmniej lat sześćdziesiątych, gdy rozgłośnie CBS i NBC anulowały większość swoich wieloletnich projektów słuchowiskowych. Pod nóż poszedł choćby niesamowicie ambitny Suspense, antologia półgodzinnych radiowych thrillerów, w których występowały ówczesne topowe gwiazdy Hollywood. Albo Yours Truly, Johnny Dollar – detektywistyczny serial, który w ciągu swojego trzynastoletniego trwania dorobił się ponad ośmiuset odcinków i statusu kultowego wśród słuchaczy CBS Radio. Medium oczywiście przetrwało i w ciągu następnych dekad próbowało wrócić do czasów swej dawnej świetności, jednakże nawet najwięksi optymiści musieli w końcu przyznać, że złote czasy słuchowisk przeminęły już na dobre – w tych czasach to kino i telewizja rządzą zbiorową wyobraźnią mas. 

Richard Toscan nie był optymistą – był wizjonerem. „Złota Era słuchowisk skończyła się tak dawno, że większości ludzi kojarzy się z gadającymi głowami, a to kompletne niezrozumienie tego medium. Radiowe słuchowiska są niezwykle wizualną formą sztuki. Gdy są zrobione dobrze, mają więcej wspólnego z filmem, niż sztuką teatralną.” napisał w swojej wydanej w 2011 roku książce Playwriting Seminars 2.0: A Handbook on the Art and Craft of Dramatic Writing with an Introduction to Screenwriting. Toscan był dziekanem kalifornijskiego USC School of Dramatic Arts, wziętym dramaturgiem oraz – oczywiście – entuzjastą słuchowisk bolejącym nad ich osuwaniem się w niszę i starał się podtrzymywać tradycje gatunku na wiele sposobów. Jednym z nich było tworzenie słuchowiskowych adaptacji prozy Raymond Carvera na potrzeby studenckiego radia, co oczywiście mogło być interesującą ciekawostką, ale… no właśnie – mogło być wyłącznie ciekawostką. Toscan chciał czegoś więcej – chciał słuchowiska, które rozpali wyobraźnię i przykuje uwagę tysięcy ludzi, jak przed laty robiły to przygody prywatnego detektywa Johnny’ego Dollara czy emocjonujące historie z serii Suspense. Chciał zaangażować emocje mas tak, jak robiły to ówczesne hollwoodzkie filmy z gatunku, który dziś określamy Kinem Nowej Przygody. Toscana w jego staraniach wspierał John Houseman – producent, który przed laty współpracował z Orsonem Wellesem przy jego legendarnej audycji radiowej Wojna Światów z 1938 roku, tej samej, o której krążą dziś rozdmuchane miejskie legendy, że wywołała masową panikę w całym kraju (prawda, jak to zwykle prawda, wyglądała nieco mniej spektakularnie). Obaj pracowali nad przywróceniem do działania programu NPR Playhouse, audycji radiowej prezentującej słuchowiska wyprodukowane przez National Public Radio (które patronowało zresztą wspomnianej wyżej studenckiej rozgłośni). Obaj panowie mieli zapał, kapitał intelektualny, możliwości, talent i doświadczenie. Brakowało tylko jednego – pomysłu na słuchowisko. 

Tu przybył z pomocą jeden ze studentów, Joel Rosenzweig, który podsunął pomysł radiowej adaptacji filmu Star Wars: A New Hope. Pomysł był idealny w swej prostocie – jeśli Gwiezdne Wojny stał się w ostatnich latach właściwie synonimem ekscytującej rozrywki i pobudzającej wyobraźnię fantazji, dlaczego nie wykorzystać tego w celu promocji słuchowiskowego medium? Star Wars cieszył się gigantycznym zainteresowaniem młodego pokolenia – pokolenia, które prawdopodobnie nigdy nie miało powodu, by sięgać po archaiczne w ich oczach (uszach?) radiowe programy fabularne. A to właśnie na nowe pokolenie najbardziej liczył Toscan – napływ świeżej krwi, dzięki której medium odżyje. Potencjalnym problemem była jednak licencja na adaptację fabuły kasowego hitu kinowego. Problemem, jak się okazało, zupełnie nieistniejącym. George Lucas był bowiem nie tylko absolwentem USC oraz wizjonerem, ale także fanem klasycznych słuchowisk i błyskawicznie udzielił licencji na wszystkie konieczne do radiowej adaptacji materiały z Gwiezdnych Wojen… za symbolicznego dolara. Wyobrażacie sobie coś podobnego w dzisiejszych czasach? Toscan dostał do swojej dyspozycji nie tylko kompletną bibliotekę efektów dźwiękowych i muzyki autorstwa niezastąpionego Johna Williamsa, ale również rozszerzonej wersji scenariusza Nowej Nadziei, wzbogaconej o opisy nienakręconych scen oraz elementy świata przedstawionego, które wyleciały z ostatecznej wersji filmu. To wyjątkowa sytuacji, w której jeden wizjoner napotkał drugiego, myślącego w podobnych kategoriach, i zrobił wszystko, by maksymalnie ułatwić mu zrealizowanie swojego zamierzenia. Toscan trzymał w rękach bardzo silne karty. 

To z kolei sprawiło, że gra nagle zaczęła toczyć się o bardzo wysoką stawkę. Nowa Nadzieja nie mogła być po prostu kolejnym słuchowiskiem – musiała być godną adaptacją kultowego filmu oraz precyzyjnie oszlifowanym diamentem, dźwiękową wizytówką tego, co chciał osiągnąć Toscan. To oznaczało wysokie standardy produkcyjne, wynajęcie dużej przestrzeni studyjnej, ekipy montażystów oraz opłacenie kilkunastu aktorów i aktorek. NPR nie było w stanie zapewnić producentom wymaganych dwudziestu tysięcy (ówczesnych) dolarów. Twórcy nie poddali się jednak – zaczęli szukać gdzie indziej. Owym „gdzie indziej” okazało się BBC, które z entuzjazmem weszło w koprodukcję tego potencjalnie wyjątkowo lukratywnego słuchowiska w zamian za prawa do jego emisji na terenie Zjednoczonego Królestwa. BBC do dziś jest czempionem w kwestii fabularnych audycji radiowych, więc oprócz brakujących funduszy zapewniło również własnego reżysera w osobie Johna Maddena, który wiele lat później stworzy kultowy film Zakochany Szekspir. 

Napisania scenariusza do słuchowiska podjął się amerykański pisarz science-fiction Brian Daley. Autor do tej pory specjalizował się głównie w tworzeniu licencjonowanych książek na potrzeby wydawniczej serii Battletech oraz kilku innych marek – między innymi Star Wars, na potrzeby której napisał trzy powieści wchodzące w skład serii The Han Solo Adventures. Daley stał przed niełatwym zadaniem – musiał dokonać spójnej, zrozumiałem translacji skryptu Lucasa na potrzeby medium całkowicie dźwiękowego, opartego wyłącznie na sile dialogów oraz efektów audio. I wywiązał się z tego zadania lepiej, niż znakomicie – osobiście uważam, że nawet lepiej, niż sam Lucas. Jego dialogi z jednej strony znakomicie operują subtelną, naturalną ekspozycją, a z drugiej – doskonale definiującą charakter postaci. Słuchowisko podzielone zostało na trzynaście półgodzinnych odcinków, z których dwa pierwsze prezentują wydarzenia sprzed filmu – i robią doskonałą robotę rozbudowując charaktery postaci Luke’a i Lei. Ten pierwszy w końcu jest postacią z krwi i kości, naiwnym, niewinnym, ale niesamowicie sympatycznym i szlachetnym chłopakiem z farmy, który z jednej strony czuje się zobowiązany do pozostania na Tatooine i wspierania wujostwa, a z drugiej – pragnie poznać galaktykę, wyrwać się z prowincji, zobaczyć kawałek Galaktyki. Jego aspiracje są znacznie czytelniejsze i bardziej naturalne, niż ma to miejsce w filmie. Jego serdeczna przyjaźń z Biggsem, który odgrywa tu znacznie większą rolę, przydaje Luke’owi niespodziewanej głębi. Słuchowisko sprawiło, że Luke przestał być w moich oczach fabularnym patyczakiem, a stał się osobą z krwi i kości. Ta druga również urasta charakterologicznie w sposób, który jest jednocześnie przemyślany i zaskakujący. Leia ze słuchowiska to młoda polityczka, która pasją, oddaniem oraz odwagą nadrabia brak doświadczenia w dyplomatycznych szaradach. Jej czas spędzony na Alderaanie z senatorem Organą, który pozwolił na eksplorację ich więzi sprawia, że eksplozja planety przestaje być pokazowym efektem specjalnym i robi znacznie większe wrażenie niż ma to miejsce w filmie. 

Adaptacja historii z jednego medium na drugie to bardzo często kłopotliwa rzecz, która w najgorszym wypadku kończy się próbą wepchnięcia trójkątnego klocka w kwadratowy otwór – odtwórczą translacją opowieści bez zrozumienia, że każda forma sztuki opiera się na unikalnej dla siebie kombinacji elementów. Siłą literackiej prozy jest słowo. Komiksu – fuzja słowa i obrazu w formie sekwencyjnej. I tak dalej. Nie da się przełożyć książki na film bez radykalnej zmiany materiału wyjściowego. Jeśli zrobi się to tak, by dzieło wykorzystywało wszystkie mocne strony medium docelowego mamy do czynienia z czymś optymalnym – adaptacją, która wzbogaca nasze doświadczenie z materiałem źródłowym, rozszerzając je i wzbogacając naszą percepcję. Dobrym przykładem jest tu seria książek Harry Potter – czytając je mając w pamięci adaptacje książkowe dostarcza nam podświadomego kontekstu, atmosfery wypracowanej przez muzykę, wyglądu świata przedstawionego i tak dalej. Daley oraz pozostali twórcy radiowej adaptacji Star Wars, doskonale to rozumieli. Słuchowiska to medium, które musi być niesione na skrzydłach dobrze napisanych, potoczystych i dynamicznych dialogów wzbogacanych działającymi na wyobraźnię efektami dźwiękowymi oraz muzyką. Więcej dialogów oznacza więcej interakcji między postaciami. Więcej interakcji postaciami oznacza o wiele lepsze ich zarysowanie charakterologiczne, rozbudowę i pogłębienie ich wątków. To z kolei sprawia, że dźwiękowa adaptacja Nowej Nadziei jest zupełnie innym doświadczeniem, niż materiał wyjściowy. Na swój sposób uboższym – bo z oczywistych względów nie dostajemy tu zachwycających wizualiów czy efektów specjalnych – ale na swój sposób również i bogatszym. Słuchowisko powstało w 1981 roku, w czasach gdy rozszerzone uniwersum na dobrą sprawę było jeszcze w powijakach. Tym bardziej zaskakuje sposób, w jaki słuchowisko subtelnie rozwija świat przedstawiony rzucanymi tu i tam dygresjami, które przydają nam nowych kontekstów sytuacji. Choćby sposób, w jaki Imperium postrzegane jest na Tatooine przez rówieśników Luke’a czy krótka dyskusja admirała Mottiego i Tarkina o możliwościach wykorzystania Gwiazdy Śmierci do politycznych nacisków. Wszystko to sprawia, że odległa Galaktyka w niezauważalny sposób nabiera głębi, której próżno szukać w filmowej wersji Nowej Nadziei. 

Interesująco sprawa miała się również z castingiem. Nie dało się sprowadzić do słuchowiska wszystkich aktorów odgrywających ich postaci na wielkim ekranie – w słuchowisku do swoich ról powrócili jedynie Mark Hamill (Luke) oraz Anthony Daniels (C-3PO), natomiast reszta ról została obsadzona na nowo, przy czym większość nowych aktorów i aktorek wyraźnie nie starało się wiernie naśladować swoich ekranowych odpowiedników, a raczej tworzyć w miarę indywidualne, alternatywne wersje odgrywanych przez siebie postaci. Z jednej strony było to bardzo karkołomne wyzwanie, ponieważ role Harrisona Forda, Carrie Fisher czy Aleca Guinnessa są już tak ikoniczne, że myślenie o postaciach Hana Solo, Lei czy Obi Wana w oderwaniu od ich oryginalnych odtwórców jest prawie niewykonalne. Z drugiej jednak… ta alternatywna obsada jest po prostu mistrzowsko dobrana i robi doskonałą robotę w twórczej reinterpretacji bohaterów tworząc ze słuchowiska fascynujące alternatywne spojrzenie na Nową Nadzieję. Hana Solo gra Perry King, który zresztą starał się o dokładnie tę samą rolę u Lucasa – słuchowiskowy Han jest znacznie bardziej beztroski i ostentacyjnie charyzmatyczny. Darth Vader grany przez znanego z To Kill A Mockingbird Brocka Petersa (nerdy mogą go również kojarzyć jako tatę Bena Sisko ze Star Trek: Deep Space 9) ma swoim głosie subtelną nutkę udręki, na którą w filmowej wersji zwyczajnie nie było miejsca. W dodatku wszystkie te role są grane w „radiowy” sposób – w przeciwieństwie do kina i telewizji, aktorzy muszą całkowicie opierać się na ekspresji słownej, intonacji i brzmieniu własnego głosu, co sprawia, że całość brzmi jeszcze bardziej dramatycznie i angażująco – dokładnie w taki sposób, w jaki brzmieć powinna kosmiczna baśń. 

Ostatecznie słuchowisko okazało się potężnym hitem, który przyniósł oryginalnemu nadawcy wielki wzrost słuchalności… przynajmniej na pewien czas. Wbrew skrytym nadziejom Toscana, radiowe Star Wars nie okazały się przełomem. Ich popularność powiązana była bardziej z gwiezdnowojenną marką, niż słuchowiskowym medium. Nic nie było w stanie powstrzymać radiowych opowieści przed osuwaniem się w coraz mniejszą, coraz bardziej ciasną niszę. W ciągu kilkunastu kolejnych lat powstały adaptacje piątego oraz szóstego epizodu Star Wars, przy czym ta druga stworzona została już mocno po kosztach i bez udziału Hamilla. Nie są to słabe produkcje, w żadnym razie – wciąż warto jest się z nimi zapoznać. Co do The New Hope, odnalezienie tego słuchowiska w sieci jest niezwykle łatwe i naprawdę polecam to zrobić wszystkim osobom, które albo są miłośnikami Gwiezdnych Wojen i mają ochotę na szalenie interesującą reinterpretację filmu, który zapoczątkował całą tę opowieść albo – tak jak to było w moim przypadku – chcą dać jej kolejną szansę. Mnie samego mocno zaskoczyło, w jaki sposób tak subtelna w sumie zmiana proporcji poszczególnych elementów opowieści sprawiła, że nagle opowieść, która do tej pory nie budziła we mnie żywszych emocji – nagle stała się czymś wyjątkowym i mocno angażującym. Radio to medium, które z jednej strony wymaga od odbiorcy wyobraźni, z drugiej jednak – kontekstualizje ją w sposób inny, niż proza czy komiks. Jest trochę jak sen lub opowieść przy ognisku – idealne naczynie dla opowieści o kosmicznym imperium, księżniczkach i rycerzach z prastarego zakonu.

czwartek, 14 czerwca 2018

Sen o buncie

fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj.

Fantazje o buncie są przyjemne z bardzo wielu powodów. Przede wszystkim bunt wymusza zmiany, a zmiany są czymś kluczowym dla atrakcyjnej fabuły. Rebelia mająca na celu transformację status quo w coś korzystniejszego dla buntujących się daje również poczucie sprawczości, a jest to poczucie, którego – nie oszukujmy się – wielu nam w dzisiejszym świecie zwyczajnie brakuje. Bunt często dostarcza również i innej deficytowej we współczesnej rzeczywistości wartości – poczucia humanitarnej solidarności, ciepła międzyludzkiego porozumienia i zjednoczenia we wspólnej sprawie. To bardzo romantyczny motyw, nic zatem dziwnego, że współczesna kultura popularna na różne sposoby próbuje go skapitalizować. I, jeśli się nad tym zastanowić, nie ma niczego dziwnego w tym, że najczęściej kompletnie jej się to nie udaje. 

Najbardziej znaczącym i chyba najciekawszym przypadkiem jest reklamowy klip sporządzony na potrzeby marketingowej kampanii Pepsi, w którym ujęcia pozującej do sesji zdjęciowej modelki Kendall Jenner poprzetykane są ujęciami konwencjonalnie atrakcyjnych ludzi symulujących udział w zbiorowym proteście. Manifestacji grozi pacyfikacja ze strony policji, na szczęście na miejscu znajduje się Jenner, która przy pomocy puszki Pepsi rozładowuje napięcie. Klip w momencie swojej premiery spotkał się z – bardzo delikatnie rzecz ujmując – chłodnym przyjęciem. „Szkoda, że tata nie wiedział o sile #Pepsiironizowała na twitterze Bernice King, córka Martina Luthera Kinga Jra. Reklama winna była wielu wypaczeń – fetyszyzacja osób o innym, niż biały kolorze skóry oraz cyniczna próba kapitalizacji równościowych starań takich organizacji jak Black Lives Matter to tylko niektóre z nich. Dziwić może, że PepsiCo. Inc., jedna z największych korporacji gastronomicznych na świecie, popełniła tak szkolne błędy w kwestii odczytywania i interpretowania nastrojów społecznych. Może – ale nie powinno. Wielki biznes najczęściej buntu nie rozumie, głównie z tego powodu, że sam jest często tegoż buntu pośrednią lub bezpośrednią przyczyną. 

Współczesne wielkie narracje kodujące zbiorowe wyobraźnie i kształtujące wizje świata całych mas mają do buntu stosunek dość sceptyczny, by nie napisać – nieufny. Rebelia jest czymś dobrym, ale tylko i wyłącznie gdy jej celem jest przywrócenie status quo do momentu sprzed kryzysu. W chwili, gdy bunt chce zmienić status quo, staje się niewygodny, abstrakcyjny albo godny wyśmiania. Ustalona norma społeczna jest świętością – utraconym ideałem, który należy odzyskać w niezmienionej formie, nie poświęcając większej refleksji temu, że to właśnie ta norma zrodziła patologie, które obaliły dotychczasowy porządek rzeczy. Poplecznicy Lorda Voldemorta nie wzięli się z powietrza – byli rezultatem konserwatywnego, niechętnego inności społeczeństwa traktującego z pogardą wszystkich, którzy nie mieścili się w jego wizji świata. Machinacje Palpatine’a nie byłyby możliwe, gdyby polityka Republiki nie była tak beznadziejnie skorumpowana, a stojący na straży jej porządku Zakon Jedi uwiązany w tradycjonalizmie. Desperacka vendetta Helmuta Zemo nie miałaby racji bytu, gdyby Avengers zadbali o choćby symboliczne zaspokojenie poczucia sprawiedliwości poszkodowanych działaniami Ultrona, który narodził się z niefrasobliwości Tony’ego Starka. Współczesne narracje pokazują nam, że status quo jest wadliwe… ale zarazem domagają się, by je zachować. Zakon Feniksa nie walczy o nowy, lepszy świat dla goblinów, skrzatów domowych i centaurów – walczy o to, by jutro było takie same, jak wczoraj. Po pierwszej wojnie z Voldemortem, gdy zły czarnoksiężnik zostaje pokonany szczęśliwym zrządzeniem losu, magiczna społeczność nie poświęca ani chwili refleksji na to, jakim właściwie cudem doszło do tego, że część jej członków postanowiła zacząć zabijać swoich sąsiadów, że istniały na jej łonie resentymenty, które doprowadziły do rozlewu krwi. Rebelia chce pokonać Palpatine’a i przywrócić świat sprzed jego panowania – ale gdy już się jej to udaje, Republika powiela dokładnie te same błędy, które doprowadziły do upadku jej wcześniejszej inkarnacji. 

W momencie, w którym bunt jest ukierunkowany na istniejące, choć problematyczne status quo, momentalnie staje się on przedmiotem marginalizacji i drwin. Hermiona wojująca o emancypację skrzatów traktowana jest z pobłażaniem, a jej działania jako w najlepszym razie źle ukierunkowane dobre chęci (w najgorszym – jako brukowanie tymi dobrymi chęciami Piekła). Droidka L337 z najnowszego filmu o Hanie Solo posiada emancypacyjne aspiracje – chce równouprawnienia dla siebie oraz innych droidów. Te dążenia są traktowane jako niegroźne dziwactwo ubarwiające jej charakter, zaś sama rebelia świadomych maszyn – jako korzystny element odwracający uwagę w planie głównych bohaterów. Los, jaki scenarzyści filmu zgotowali L337 jest natomiast wyjątkowo okrutny, szczególnie dla istoty, która z dążeń do niezależności dla siebie i sobie podobnych uczyniła ważną część własnej osobowości. Co do Hermiony i jej działań emancypacyjnych względem skrzatów domowych, temat – gdy już się wszyscy z niego pośmialiśmy – zniknął, by ustąpić miejsca poważniejszym sprawom, takim jak wchodzenie w układy z goblinem Gryfkiem, z góry przyjmując, że się go oszuka, ponieważ nawet w kluczowym momencie walki z Voldemortem jest to walka o dobro ludzkich przedstawicieli czarodziejskiej społeczności, nie zaś wiecznie dyskryminowanych ras tradycyjnie wyrzuconych poza nawias. Czarny Pan mógł zostać pokonany, ale resentymenty pozostały i nic nie wskazuje na to, że potężny bagaż uprzedzeń, jakie czarodziejskie społeczeństwo żywi do mugoli, centaurów, skrzatów domowych, wilkołaków, goblinów i charłaków został w jakikolwiek sposób rozładowany. 

Najzabawniej robi się jednak, gdy wielkie korporacje starają się sobie wyobrazić kontrkulturę – dostajemy wtedy coś takiego, jak grę video Mirror’s Edge: Catalyst. Dla osób niezaznajomionych z tą produkcją – jest to lekko cyberpunkowa opowieść o opresyjnym społeczeństwie klasowym, którym rządzi oligarchiczna sieć najzamożniejszych rodzin. Z zastanym porządkiem rzeczy walczy grupa osób zwana Runnerami – wyjęci spod prawa squattersi, którzy walczą o… właściwie nie wiadomo, o co, wiadomo tylko, że z opresyjnym kapitalistycznym reżimem. Problem polega jednak na tym, że Runnerzy wyglądają jak przefiltrowana przez naiwne myślenie życzeniowe karykatura realnie istniejących analogicznych ruchów społecznych. Większość z nich wygląda jak modele i modelki występujące w reklamie markowej linii odzieży sportowej albo wspomnianej wyżej reklamie Pepsi. Squatt, który zajmują jest sterylny i kolorystycznie tożsamy ze zdehumanizowanymi wnętrzami budynków korporacji, z którymi walczą bohaterowie. Służy wyłącznie jako miejsce odpoczynku i treningu Runnerów – w odróżnieniu od realnie istniejących squattów, które często są kombinacją niezależnych centrów kultury, przytułków i nieformalnych siedzib organizacji obywatelskich. 

Tyle tylko, że Runnerzy nie prowadzą żadnej z tych działalności. Nie mają za sobą żadnego zaplecza intelektualnego, artystycznego czy światopoglądowego – ich bunt jest ideologicznie pusty, jedynym punktem historycznego odniesienia są bliżej niesprecyzowane November Riots, w trakcie których część bohaterów straciła swoich bliskich. W przeciwieństwie o górników z Red Faction Sprinterzy (jak ochrzciło ich polskie tłumaczenie) nie walczą o konkretne postulaty, a jedynie uprawiają w zasadzie nieszkodliwy w szerszym wymiarze „miękki terroryzm” psując sieciowe łącza wykorzystywane przez korporacje i wdając się w bójki z siłami ochrony. Przed szczęśliwym zbiegiem okoliczności, dzięki któremu wystartowała fabuła gry, nie mieli nawet ustalonego długoterminowego planu działania i postulatów. Są cudownie nijacy – Runnerzy to taki typ buntownika, z który może identyfikować się przedstawiciel biurowej klasy średniej, który robi sobie tatuaż w desperackiej nadziei, że uczyni go to odrobinę bardziej interesującą osobą. 

Taki też jest bunt we współczesnej kulturze masowej – miękki, niekontrowersyjny, niepodnoszący kłopotliwych kwestii. Ten ostrzejszy, bardziej stanowczy, radykalny pozostawiany jest złoczyńcom – jak Killmongerowi z Black Panther, który mógł uderzyć w sam fundament społeczności Wakandy i wskazać jego wady, ale wyłącznie T’Challa, strażnik tradycji i prawowity władca oraz desygnowany bohater, był w stanie wdrożyć je w życie. Drogocenne status quo zostało przywrócone – ile lat minie, nim wyrośnie na jego glebie kolejny czarnoksiężnik z zapędami do czystek etnicznych? Po wydarzeniach z filmu Captain America: Civil War wszyscy zdają się nie pamiętać o sednie dyskusji, która stała się zarzewiem konfliktu – Quis custodiet ipsos custodes? Sprawa pozostała nierozstrzygnięta i zapomniana. I tylko jeden chłopiec z miotłą oraz garść spalonych manuskryptów dają jakąkolwiek nadzieję na to, że przynajmniej Gwiezdnym Wojnom uda się wyrwać z tego zaklętego kręgu.

niedziela, 22 maja 2016

Przebudzenie Mocy

fragment grafiki autorstwa Justina Currie, całość tutaj. 
Nienawidzę tego. Nienawidzę tłumaczenia się z posiadania niepopularnej opinii na jakiś temat w obawie przed histeryczną reakcją większości mającej skrajnie odmienne od mojego zdanie. Jeśli sprawa tyczy się jakiegoś niszowego zjawiska czy utworu, nie jest jeszcze tak źle - publicznie uznając serial animowany Histeria! zrażę do siebie jego fanów… wszystkich czterech. Zupełnie inaczej sprawa wygląda w przypadku dzieł posiadających bezkresne rzesze fanów i fanek. Albo w przypadku mniejszych fandomów, ale za to bardzo (może nawet za bardzo) zaangażowanych. W tego typu sytuacjach zwyczajne nielubienie czegoś uznawanego za arcydzieło - albo przeciwnie, uznawanie za udane czegoś, czego szeroko pojęty fandom nienawidzi. Trochę to rozumiem, bo posiadanie emocjonalnego stosunku do jakiejś sprawy - nieważne czy chodzi tu o legalizację związków jednopłciowych, Final Fantasy VII czy wyższość świąt Bożego Narodzenia nad Wielkanocą - często skutkuje równie emocjonalną, konfrontacyjną postawą w zetknięciu z opinią przeciwną do posiadanej. 

Tak, będę krytykował Star Wars: The Force Awakens i jeśli ktoś ma z tym problem, to proszę, by zachował to dla siebie. Nie chcę przez to powiedzieć, że uciekam przed polemiką - po prostu lojalnie ostrzegam, że jeśli ograniczać się będzie ona do inwektyw pod moim adresem, to jej nie podejmę, a komentarz wyleci z hukiem. Fandom Star Wars słynie z bardzo zajadłych zachowań, a dyskusje z nim nierzadko przebiegają w bardzo brutalny sposób - w przeszłości niejednokrotnie doświadczyłem tego na własnej skórze i po prostu nie mam ochoty na więcej. Spierajcie się z moją percepcją filmu, wysuwajcie własne interpretacje, kontrargumentujcie - to jest fajne, bo ma wartość merytoryczną i poznawczą. Ale jeśli ktoś ma zamiar ograniczyć się do agresywnego fandomowego terytorializmu, to niech się nawet nie wysila, bo z miejsca dostanie bana. Mój stosunek do Star Wars mogę opisać jako doskonałą obojętność. Nie jestem fanem Gwiezdnej Sagi, więc poziom mojego emocjonalnego zaangażowania jest przyzerowy. Ale nie jest też tak, że uznaję Gwiezdne Wojny za nędzną serię - przeciwnie, na ogół znakomicie bawię się oglądając kolejne filmy, po prostu nie mam parcia na zapoznawanie się z rozszerzonym uniwersum czy wertowanie Wookiepedii w każdej wolnej chwili. Nie oglądam seriali animowanych, nie czytam książek, a wydawane przez Egmont komiksy regularnie kupuję w zasadzie tylko dlatego, że są bardzo tanie i bardzo łatwo dostępne, a czyta się je na ogół przyjemnie (choć z głowy wylatują natychmiast po zakończeniu lektury). Do The Force Awakens podchodziłem zatem bez jakichkolwiek oczekiwań poza chęcią obejrzenia przyjemnej space fantasy. 

I się rozczarowałem, bo dostałem bardzo ordynarny autoplagiat klasycznej trylogii Star Wars z podmienionymi bohaterami, wydarzeniami i scenografią (a i to tylko w niektórych przypadkach). Oczywiście, rozumiem co stało za takim, a nie innym zabiegiem - zatarcie złego wrażenia, jakie pozostawiła po sobie stara trylogia (części I-III), która dla wielu fanów okazała się sporym zawodem, między innymi z powodu zbyt dalekiego odejścia od pierwowzoru. J.J. Abrams musiał więc już na samym początku mocno podkreślić, że tworzone przez niego filmu będą powrotem do korzeni, odtwarzając klimat, który sprawił że klasyczna trylogia Star Wars stała się tak popularna. To ma sens. A raczej - miałoby, gdyby nie fakt, że przesadzono w drugą stronę. The Force Awakens wygląda raczej jak remake klasycznej trylogii, niż kolejny rozdział sagi. Podejrzewam, że jedynym powodem dla którego TFA nie został rebootem całej marki jest fakt, iż postacie Lei, Hana i Luka’a są zbyt ikoniczne, by można było przeprowadzić taki proces bez towarzyszącej mu fali krytyki, która negatywnie wpłynęłaby na odbiór nowych filmów. 

Najmocniej uderzyło mnie to już przy napisach początkowych streszczających wydarzenia, jakie rozegrały się pomiędzy Return of the Jedi, a The Force Awakens. Cały progres fabularny zostaje momentalnie wyrzucony na śmietnik, scenarzyści wciskają przycisk „Reset” i ponownie zostajemy wrzuceni w konflikt Imperium z Rebeliantami. Wszystko, co głównym bohaterom klasycznej trylogii udało się osiągnąć okazuje się w dłuższej perspektywie bez znaczenia. Zniesmaczyło mnie to mocno i już na wstępie negatywnie nastawiło do filmu. Oczywiście czytałem recenzje i znałem materiały promocyjne na tyle, by wiedzieć, czego się spodziewać, ale mimo wszytko był to dla mnie dosyć dotkliwy cios. Jasne, trylogia prequeli miała swoje problemy - nieszczęsne midichloriany, problemy z utrzymaniem odpowiedniej kompozycji fabularnej, drewniane aktorstwo - ale przynajmniej próbowała czegoś nowego. Pokazywała rzeczy, których w klasycznej trylogii nie mieliśmy okazji zobaczyć, jak choćby funkcjonowanie zakonu Jedi czy głębsze wejrzenie w politykę i mitologię świata przedstawionego. W TFA praktycznie tego nie ma, jest ciąg następujących po sobie scen akcji lecących punkt po punkcie według scenariusza opracowanego na zasadzie kopiuj-wklej. Oczywiście wedle Świętego Prawa Sequela wszystko musi być większe - lokalny ekwiwalent Gwiazdy Śmierci dostał nawet przestrzenną prezentację pokazującą, ile razy większy jest od swojej poprzedniczki. 

Najbardziej przeszkadza mi fakt, że zawiązywanie się relacji pomiędzy poszczególnymi bohaterami przeprowadzane są tak pospiesznie. Finn i Poe ufają sobie całkowicie i bezwarunkowo dosłownie kilkadziesiąt sekund po pierwszej rozmowie. Rey zaufała Finnowi po niewiele dłuższym czasie. Han zaproponował Rey stanowisko drugiego pilota po… ośmiu minutach znajomości? I tak dalej, i tak dalej aż do finału, w którym Leia przytula Rey widząc ją pierwszy raz na oczy. Wiem, że istnieją mniej lub bardziej przekonujące wytłumaczenia dla każdej z tych relacji, ale przez takie potraktowanie sprawy momentami bardzo ciężko było mi uwierzyć w to ich wzajemne oddanie. Cierpią też na tym sylwetki charakterologiczne postaci. Na szczęście w obsadzie przeważali bardzo utalentowani aktorzy, którzy potrafili mimiką i ekspresją dograć pewne rzeczy niezawarte w scenariuszu (albo zawarte bardzo niebezpośrednio), dzięki czemu wyszło sympatycznie i przekonująco… do momentu, w którym nie zacznie się głębiej wnikać w niuanse. Kolejnym dużym problemem jest fakt, że film pozostawia widzów ze zbyt wieloma pytaniami i zbyt niewielką ilością odpowiedzi. Wiem, że The Force Awakens jest dzieckiem kultury serialu i stanowi nie tyle pełnoprawny film, co wstęp do dłuższej opowieści… ale to trochę nie tędy droga. Nawet filmy Marvela - modelowy przykład kultury serialu obecnej na srebrnym ekranie - zawsze dbają, by być spójnymi, zamkniętymi opowieściami o czytelnym kontekście i satysfakcjonującej konkluzji. Nowy film Star Wars taką opowieścią w żadnym wypadku nie jest, co gorsza - niespecjalnie dobrze wchodzi mu bycie wstępem do takowej. Kim jest i skąd wziął się Snoke? O co chodzi z zakonem Ren? Jaka jest geneza Najwyższego Porządku? Mnóstwo rzeczy jest jedynie lekko zasugerowanych albo otwarcie zatajonych, a finał filmu nie przynosi odpowiedzi na żadną z nich, co skutkuje jedynie konfuzją i brakiem satysfakcji po zakończeniu seansu. Przynajmniej ja nie byłem usatysfakcjonowany. 

Pomówmy o postaci Rey, bo to z kolei ciekawy przypadek. Wiem, że określenie tej bohaterki mianem Mary Sue jest równoznaczne z podpisaniem na siebie wyroku śmierci. Nie uważam by Rey była Mary Sue… mimo wszystko jednak bardzo ryzykownie balansuje na krawędzi bycia przegiętą postacią. To, że potrafi radzić sobie z elektroniką i nieźle idzie jej w walce jest jak najbardziej logiczne, bo biorąc uwagę na jej sposób na życie jest to jak najbardziej usprawiedliwione. Zdziwienie może za to budzić jej natychmiastowe przyswojenie sobie umiejętności obsługi broni palnej - w jednej chwili nie umie obsługiwać blastera, a w drugiej sadzi jeden celny strzał za drugim. Umiejętność walki mieczem świetlnym też jest mocno naciągana, bo z poprzednich filmów doskonale wiemy, że ta broń jest po prostu zbyt niebezpieczna dla niedoświadczonego użytkownika. W A New Hope nim Luke stanął do pierwszej w swoim życiu walki z Vaderem miał za sobą bardzo podstawowy trening, co pokazała nam scena z kulą treningową na pokładzie Sokoła Milenium. Rey takiego treningu nie przeszła, a mimo to jest w stanie nawiązać stosunkowo wyrównaną walkę z Benem. Wiem, że to czepianie się, ale Rey w tym filmie naprawdę robi prawie wszystko - pilotuje Sokoła, walczy mieczem świetlnym, kasuje szturmowców z blastera, obchodzi systemy bezpieczeństwa, używa technik manipulacyjnych kilka minut po tym, jak tylko odkrywa w sobie umiejętność posługiwania się Mocą… trochę martwię się, czy tej bohaterki w kolejnych filmach nie dopadnie syndrom Neo z Matrixa, który pod koniec swojego pierwszego filmu stał się tak absurdalnie potężny, że jedynym sposobem na utrzymanie dramaturgii było eliminowanie go z pola walki. Spodobał mi się natomiast Kylo, bo to postać bardzo fajnie skonstruowana i stanowiąca interesujące odwrócenie schematu - zamiast bohatera pozytywnego kuszonego przez siły zła mamy do czynienia z postacią negatywną zmagającą się z zakusami Jasnej Strony. Absolutnie przepiękna, na poły symboliczna (ta gra światłem!) scena ostatniej rozmowy Bena z Hanem świetnie obrazuje dylemat głównego antagonisty filmu. 

W ogóle wiele można temu filmowi zarzucić, ale nie to, że jest brzydki. Pozytywne wrażenie budzi wykorzystywanie praktycznych efektów specjalnych, dzięki którym The Force Awakens wygląda trochę inaczej, niż większość współczesnych filmów science-fiction. Sceny wygenerowane komputerowo również prezentują się znakomicie. Na poziomie koncepcyjnym film wiernie trzyma się estetyki klasycznej Trylogii. Właściwie jedynym zarzutem, jaki mam do oprawy audiowizualnej filmu jest scena ucieczki z Jakku, a konkretniej sposób, w jaki wyreżyserowany został pościg. Odnoszę wrażenie, że w niektórych momentach montaż jest nieco zbyt rwany, a praca kamery nie do końca pozwala cieszyć się dynamicznym pościgiem za Sokołem Milenium. 

Podsumowując… to był umiarkowanie przyjemny film. Nie mam zamiaru nikomu wmawiać, że The Force Awakens to jakaś porażająca katastrofa, bo tak oczywiście nie jest - z tego co wiem, fani Gwiezdnych Wojen na ogół bawili się na nim bardzo dobrze. Dla mnie osobiście ordynarna wtórność i miałkość relacji między bohaterami zabiła większość przyjemności płynącej z seansu. Osobiście nie znalazłem w tym filmie tego, co przynosi mi przyjemność płynącą z obcowania z kulturą popularną, ale - jak zawsze - macie pełne prawo się ze mną nie zgadzać.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...