Pokazywanie postów oznaczonych etykietą SyFy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą SyFy. Pokaż wszystkie posty

piątek, 15 września 2017

Konformiści w kosmosie

fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj.

Killjoys, którego pierwszy sezon jakiś czas temu pojawił się na Netfliksie, to serial dość nijaki. Pierwsze rzucają się w oczy ograniczenia budżetowe – w porównaniu z takim, dajmy na to, The Expanse, serial wygląda strasznie biednie, głównie w sferze kostiumów i dekoracji. Oczywiście to jeszcze nie skreśla całej produkcji – jeśli ktoś jest fanem telewizyjnych space oper, to musi pogodzić się z niejaką siermiężnością – niestety również i pod innymi względami jest to serial niespecjalnie imponujący. Jego twórcy operują najprostszymi, najmniej wymyślnymi schematami fabularnymi – jest to po prostu opowieść o najemnikach w kosmosie, bez żadnych gimmicków, jakie zazwyczaj posiadają tego typu produkcje, by wyróżnić się na tle innych, podobnych seriali. To właściwie pusta struktura konwencyjna bez żadnego interesującego pomysłu na siebie. Problem polega jednak na tym, że to jeden z bardzo, bardzo niewielu emitowanych obecnie seriali telewizyjnych operujących w estetyce kosmicznego sci-fi – estetyce, którą od dawien dawna bardzo lubię i staram się w miarę możliwości śledzić wpisujące się w nią produkcje. A że nie ma tego zbyt wiele, muszę zadowolić się tym, co mam. Na szczęście przy odrobinie dobrej woli nawet w Killjoys można odnaleźć coś, na czym da się zawiesić uwagę. Poniżej spoilery z pierwszego sezonu. 

Jedną z takich rzeczy jest kreacja świata przedstawionego – jak już wspominałem, bardzo bazowa, ale w tej bazowości ukazująca niekiedy całkiem interesujące rzeczy. Serial rozgrywa się w bliżej nieokreślonej przyszłości, w której ludzkość zaczęła zasiedlać nowe układy planetarne. Na jednym z nich toczy się właśnie akcja serialu. Quad, bo tak nazywa się ten układ, rządzony jest przez dziewięć niewyobrażalnie bogatych rodzin wspólnie kontrolujących gigantyczną korporację o nazwie The Company, która jest właścicielem właściwie wszystkiego w obrębie układu. Oprócz tego mamy jeszcze drugą siłę główną siłę – organizację najemników RAC, która od korporacji niby to jest niezależna, ale w praktyce działa z nią w bardzo ścisłej symbiozie (choć nie bez tarć). Brak jest natomiast jakichkolwiek śladów realnych demokratycznych rządów – układ planetarny z Killjoys to libertariański sen o społeczności skrajnych indywidualistów działających wyłącznie na własny rachunek. Nie pominięto jednak zobrazowania konsekwencji takiego stanu rzeczy. The Company nie ma najmniejszych skrupułów w wyzyskiwaniu swoich pracowników oraz dewastowania środowiska naturalnego dla krótkoterminowych korzyści i nieprzejmowaniu się konsekwencjami swoich zachowań. Rozwarstwienie społeczne i powoduje desperację i bunty mas, pacyfikowane przez korporację i RAC, która posiada licencję na zabijanie osób, na które najemnicy dostaną kontrakt. 

Sama organizacja, do której należy trójka głównych bohaterów, również nie jest wiele lepsza od korporacji. Tytułowi killjoye – pracujący dla RAC najemnicy zajmujący się wykonywaniem wszelkiego rodzaju zleceń, od transportu po zabójstwa – nie mają nawet zagwarantowanej emerytury, a w szczególnych przypadkach nie otrzymują nawet zapłaty za zlecone zadanie. Z drugiej strony organizacja wymaga od swoich pracowników bezwarunkowej lojalności i posłuszeństwa na granicy fanatyzmu (oficjalne credo RAC brzmi „The Warrant is All”), najemnicy kultywują również plemienną braterskość opartą o takie wartości jak swoiście pojmowany honor, co w dość oczywisty sposób wykorzystywane jest przez kierownictwo organizacji jako metoda dyscyplinowania najemników – głównie młodych mężczyzn, którzy potrzebują tego rodzaju narracji, aby załagodzić gwałtowne emocje i zapobiec jakimś szalonym pomysłom pokroju założenia związku zawodowego. 

Jak w takiej, niezbyt przyjaznej i bardzo dalekiej od starterkowego ideału, futurystycznej rzeczywistości radzą sobie nasi bohaterowie? Jak na wolne, niezależne duchy przystało, są w istocie niesamowicie wręcz konformistyczni, w żaden sposób nie kontestując zastanej rzeczywistości, po prostu robiąc swoje. Jeden z pierwszych odcinków opowiada mieście, które korporacja odcięła od reszty świata i zbombardowała, by ukarać mieszkających tam górników za strajki i domaganie się wyższej płacy. Po latach wymuszonej izolacji społeczność zmieniła się w bandę zdegenerowanych gangów walczących ze sobą nawzajem o przetrwanie i robią za mięso armatnie, do którego prażą nasi bohaterowie. Serial niby stara się wyeksponować nieco odcieni szarości, ale często po prostu odjeżdża w totalny symetryzm ludzi zniszczonych przez kapitalizm uznając za równie złych i obrzydliwych, co ci, którzy tych zniszczeń dokonali, tylko po to, by pławić się w niewyobrażalnym luksusie. Sami bohaterowie również na ogół uciekają od werbalizowania obserwacji status quo, w którym zdają się całkiem nieźle odnajdywać. W ósmym odcinku Johnny, jeden z głównych bohaterów, który na ogół stanowi pion moralny drużyny dość cynicznie odnosi się do emancypacyjnych drugoplanowego bohatera należącego do ruchu niepodległościowego. 

Inna sprawa, że ich osobiste dramaty często odwracają uwagę od wszystkich innych spraw. I tu już serial przynajmniej zdaje się próbować robić coś interesującego, nawet jeśli bez większych ambicji. Jeden z głównych bohaterów, D’avin, jest weteranem wojennym cierpiącym na zespół stresu pourazowego i zaniki pamięci spowodowane eksperymentami, jakie przeprowadzało na nim wojsko. Dutch, jedyna kobieta w zespole, od dziecka poddawana była treningowi mającemu uczynić z niej specjalną agentkę RAC do zadań wymagających szczególnych umiejętności. Motyw eksploatacji ludzkiego ciała, zdrowia i życia przez organizacje autorytarne jest bardzo wyraźny, ale serial nie używa tego, by opowiedzieć o czymś ważnym i interesującym, tylko jako poręcznych klisz narracyjnych. Ale czemu niby miałby to robić? Killjoys jest w zamierzeniu produkcją ostentacyjnie nieambitną, mającą w zamierzeniu przynieść nieco rozrywki. Wielka korporacja jest zła nie dlatego, że twórcy serialu krytykują drapieżny kapitalizm, ale dlatego, że wielkie korporacje w fantastyce naukowej zazwyczaj się złe – stanowi to intuicyjny odnośnik konwencyjny. Wojsko eksperymentuje na swoich podwładnych nie po to, by fabuła mogła metaforycznie ukazać sposób, w jaki kultura militarna wykorzystuje młodych, idealistycznie nastawionych mężczyzn do partykularnych interesów polityków i sztabu, ale dlatego, że to kolejna wygodna klisza fabularna, szablonowy wątek dopisujący jakiejś postaci z wojskową przeszłością. 

Fantastyka naukowa – dla spójności wywodu trzymajmy się przez moment tylko jej spaceoperowo-telewizyjnej gałęzi – regularnie porusza temat niezależności względem większych systemów społecznych. Firefly opowiada o odrzuceniu społeczeństwa na rzecz indywidualizmu. Star Trek to historia działania dla dobra demokratycznego, zunifikowanego rasowo i gatunkowo społeczeństwa, Babylon 5 – walkę o to, by takie społeczeństwo odzyskać. Seriale spod znaku Gwiezdnych Wrót w różnym natężeniu kontynuują tę tradycję, najlepiej chyba w Stargate Atlantis, które odtwarza sen Roddenberry’ego o wieloetnicznej, multikulturowej unii narodów połączonych wspólnym marzeniem o eksploracji Wszechświata. Na tym tle Killjoys wypada… blado. Bohaterowie nawet jeśli walczą z tą czy inną organizacją, to robią to kierowani wyłącznie osobistymi interesami albo doraźnymi porywami indywidualnej szlachetności. Poza tym jednak pozostają szalenie konformistyczni – są jak klasa średnia, której jest na tyle dobrze, by bagatelizowała problemy mniej zamożnych ale też postawiona nie na tyle wysoko, by toksyczność systemu społecznego omijała ich zupełnie. Roddenberry byłby niepocieszony. 

Co jeszcze? Serial ma tak niekreatywną ścieżkę dźwiękową, że to na swój sposób stanowi o jej wyjątkowości – na muzykę tła w Killjoys składają się piosenki pop brzmiące jakby żywcem wyjęte z komercyjnych stacji radiowych oraz dubstep. Pojawił się nawet utworek wykorzystany wcześniej w czołówce do gry video Borderlands 2, która jest tym, czym prawdopodobnie chciałby być ten serial – przyjemnym, dynamicznym i odświeżającym konwencyjnie akcyjniakiem, którego akcja rozgrywa się na innej planecie. Brzmi to dość przaśnie i przypuszcza, że za dziesięć, piętnaście lat będzie strasznie gryzło w uszy, ale nie jest to również problem, który uniemożliwiałby cieszenie się serialem. Bo i przynosi on pewien rodzaj tej osobliwej przyjemności produkcją, która jest nieambitna, niedopracowana właściwie pod każdym względem, ale koniec końców nierobiąca krzywdy poczuciu smaku nawet stosunkowo wyrobionemu widzowi.

sobota, 21 stycznia 2017

Niskobudżetowe wampiry

fragment grafiki autorstwa Mike'a S. Millera, całość tutaj.

O serialu Van Helsing po raz pierwszy przeczytałem na którymś z anglojęzycznych blogów popkulturowych. Nakreślona tam koncepcja wydawała mi się całkiem interesująca i dająca potencjał do czegoś przyjemnego – zombie apokalipsa z wampirami zamiast zombie i potomkinią legendarnego Van Helsinga w roli głównej. Całość oparta miała być na serii Helsing z – przodującego w borderline pornograficznych komiksach – wydawnictwa Zenoscope (znanego głównie z wydawanych również i w naszym kraju Grimm Fairy Tales) wyprodukowany na zlecenie – przodującego w pierwszorzędnych serialach drugorzędnych – kanału SyFy. Spodziewałem się zatem czegoś relaksująco idiotycznego, ociekającego campem i przaśnością charakterystyczną dla podobnych produkcji. Co więcej, pierwszy sezon serialu błyskawicznie trafił na Netflixa (który, z tego co się orientuję, jest wyłącznym dystrybutorem Van Helsing w naszym kraju), toteż obejrzenie go okazało się stuprocentowo bezproblemowym zadaniem. I choć ostatecznie serial okazał się być czymś zupełnie innym od tego, czego po nim oczekiwałem, to jednak pierwszy sezon pochłonąłem w kilka dni, niemal bez żadnych zgrzytów i nadal mając ochotę na więcej. 

Krótko o fabule – generalnie mamy tu do czynienia z kolejnym klonem nieustająco popularnego serialu The Walking Dead. Akcję obserwujemy z perspektywy kilkorga ludzi desperacko starających się przetrwać w świecie opanowanym przez wampiry, które wypełzły z różnych ciemnych kątów, gdy wybuch wulkanu w parku Yellowstone sprawił, że niebo na długie tygodnie zasnute zostało gęstym dymem. Dzięki temu krwiopijcy byli w stanie przebywać na powierzchni bez obaw, że śmiertelne dla nich światło dnia pokrzyżuje im szyki. Oczywiście chaos i załamanie się społeczeństwa wskutek zniszczeń dokonanych przez wulkan również były im na rękę. Trzy lata po tym wydarzeniu ludzkość została zdziesiątkowana przez hordy zezwierzęconych wampirów niższego miotu (zwanych Dzikimi) kierowanych przez ich znacznie bardziej okrzesanych (i znacznie bardziej niebezpiecznych) władców. Niedobitki rodzaju ludzkiego sprowadzone zostały do roli bezwolnego bydła oraz grupek twardogłowych rebeliantów, którzy toczą z góry skazaną na porażkę walkę z przeciwnikiem. Fabuła koncentruje się na Vanessie - trzydziestoletniej kobiecie, która budzi się z letargu, w jaki zapadła tuż po rozpoczęciu się apokalipsy, trzy lata przed rozpoczęciem się właściwej fabuły serialu. Szybko okazuje się, że Vanesa posiada tajemnicze moce – jest czymś w rodzaju antywampira potrafiącego na powrót przemieniać krwiopijców w istoty ludzkie. Oczywiście istnienie takiej osoby budzi poruszenie wśród wampirzych klanów, które chcą kobietę zabić albo wykorzystać do własnych celów. Vanessa, wraz z grupką ocalałych (w tym z żołnierzem, który strzegł jej przez trzy ostatnie lata) próbuje przeżyć w tym nowym, niebezpiecznym świecie, odnaleźć córkę oraz dowiedzieć się, czym właściwie jest i skąd wzięły się jej moce. 

Koncepcja serialu nie jest zbyt oryginalna (czy istnieje bardziej ograny motyw popkulturowy, niż wampiry?), ale posiada kilka cech indywidualizujących, dzięki którym nie ginie w gąszczu postapokaliptycznych opowieści, jakimi od kilku ostatnich lat zalewa nas kultura masowa. Przede wszystkim wątek antywampiryzmu – nie do końca oryginalny, ale sposób w jaki prowadzono go w pierwszym sezonie serialu jest wyjątkowo umiejętny i generalnie scenarzyści całkiem nieźle wykorzystują jego potencjał. Samo zobrazowanie wampirów przypomina mi nieco inną ekranizację komiksu – 30 Days of Night – i było to całkiem pozytywne skojarzenie. Cały serial rozgrywa się w dość kameralnych lokacjach, unika szerokich planów, skupia się na kilku głównych sceneriach i generalnie ma taki przyjemny, niskobudżetowy posmak. Produkcje klasy B można zrobić tak, by wyglądały przaśnie i przez to ujmująco albo siermiężnie i przez to żenująco – i z ulgą mogę potwierdzić, że Van Helsing to zdecydowanie ten pierwszy przypadek. 

Największą wadą tej produkcji jest początkowa jednowymiarowość postaci. Jasne, to horror rozgrywający się „po końcu świata”, więc śmiertelność bohaterów i bohaterek jest bardzo wysoka, co z kolei sprawia, że często brakuje czasu na ich głębszą ekspozycję, ale to i tak trochę uwiera. Każda postać ma jedną i tylko jedną cechę definiującą jej charakter – a wiele z nich, nawet tych istotnych, nie dostaje nawet tego. Dla Vanessy jest to troska o córkę, dla Axela (żołnierza, który jej pilnował) jego rozkazy, dla Flasha (wyleczonego wampira) poczucie winy za rzeczy, których dopuszczał się będąc krwiopijcą… wielu zaś nie otrzymuje nawet tak szczątkowych charakteryzacji. Co gorsza w pierwszej połowie sezonu bohaterów jest bardzo dużo, bo mamy kilka grup ocaleńców, w tym jedną, której poświęcono cały, trwający trzy czy cztery odcinki wątek… tylko po to, by bezceremonialnie uśmiercić wszystkich jej członków, nie dając im nawet szans na jakąkolwiek znaczącą ekspozycję czy rozwój. Początkowo bardzo trudno oglądało mi się przez to Van Helsing, bo zwyczajnie nie obchodził mnie los jego bohaterów – było ich zbyt dużo, ginęli zbyt szybko, a ci, którzy przeżywali nadal nie posiadali głębi, bez której nie byłem w stanie wypracować sobie z nimi emocjonalnej więzi. 

W okolicach szóstego odcinka miałem nawet mały kryzys i zamierzałem dać sobie spokój z tym serialem. Cieszę się, że tego nie zrobiłem, bo z czasem, gdy wykrystalizował się główny trzon obsady i bohaterowie zaczęli nabierać trochę więcej głębi oglądanie stało się znacznie przyjemniejsze. Możemy ich lubić albo nie – często zachowują się w sposób, który zdecydowanie nie przysparza im sympatii widowni – ale przynajmniej są jacyś i to bardzo pomaga. Moim ulubieńcem został czarnoskóry nastolatek Mohamad, który jako jeden z nielicznych bohaterów nie wywinął po drodze żadnego świństwa, kilka razy odznaczył się odwagą i heroizmem, jego relacja z niesłyszącym Samem jest bardzo ujmująca (i ładnie przedstawiona) oraz okazał bardzo zaradnym badassem zdolnym przetrwać będąc zdanym tylko na siebie. Ponadto posiada motywację, z którą bardzo łatwo sympatyzować. Dla samego Mohamada warto jest oglądać ten serial. Na szczęście nie jest on jedynym jaśniejszym punktem w obsadzie, bo – jak już wspomniałem – wiele innych postaci z czasem obrasta wątkami pogłębiającymi ich motywacje. 

Zmiana dotychczasowej scenerii (więcej, niż jedna w trakcie pierwszego sezonu) również zadziałała odświeżająco i serial w końcu ustanowił czym chce być i w jakim kierunku podążać. Jasne, nadal nie wszystko jest idealne – bohaterowie wciąż nie są aż tak dobrze skomponowani jak powinni, a relacje między nimi obrazowane są dość powierzchownie, ale Van Helsing stał się mimo wszystko produkcją, której oglądanie nie jest zupełną stratą czasu. Bardzo podoba mi się tempo prowadzenia fabuły – na tyle wolne, by dać czas wybrzmieć kolejnym zwrotom akcji i na tyle szybkie, by nie usypiać widza monotonią. Podoba mi się również fakt, że jest to w dużej mierze serial o kobietach i kobiecej przyjaźni – główna bohaterka i jej najlepsza przyjaciółka oraz kilka innych postaci żeńskich (choćby szekspirowsko wręcz tragiczna lekarka) zgarniają dla siebie sporo czasu antenowego i w żadnym wypadku nie jest to czas zmarnowany. Po drugiej stronie barykady – bo narracja od czasu do czasu porzuca protagonistów i daje nam wgląd w poczynania ich adwersarzy – jest równie ciekawie, bo mamy w obsadzie kilka wampirzyc (w tym – ciekawostka – jedną o ewidentnie polskim rodowodzie) w tym jedną o bardzo znaczącej roli w fabule. Jasne, serial utylizuje strasznie nielubiany przeze mnie motyw wampirzego biseksualizmu – oczywiście kobiecego, bo patriarchalna heteronorma nie zniosłaby żadnego innego – jako wyrazu zdziczenia i deprawacji, ale z drugiej strony równoważy to krótkim, ale ujmującym momentem niehereonormatywnej bliskości (intymnej, nie erotycznej) między dwiema bohaterkami pozytywnymi. Czyli jest lepiej, niż zazwyczaj, ale obawiam się, że długo jeszcze będziemy czekać na dzień, w którym utożsamianie biseksualności z drapieżnym seksualnym rozpasaniem stanie się anachroniczne. 

Czy oglądać? Nie wiem – mimo wszystkich wymienionych przeze mnie zalet Van Helsing to nadal jest serial klasy B, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Jedni to kupią, inni niekoniecznie. Powiedziałbym, że to typowy serial „do kotleta”, ale okazjonalne elementy gore powodują, że raczej nie nadaje on się do ogląda podczas jedzenia. Trzeba po prostu lubić ten gatunek i przymknąć oko na pewne niedociągnięcia wynikające z niskiego budżetu oraz – nie ukrywajmy – niespecjalnie wygórowanych ambicji, jakie towarzyszą twórcom tego serialu. Twórcom, wśród których – jak z zaskoczeniem dowiedziałem się, przeprowadzając research do niniejszej notki – znajduje się (na reżyserskim stołku) Amanda Tapping, znana szerzej jako pułkownik Carter ze Stargate SG-1 oraz producentka i aktorka z bardzo lubianego przeze mnie serialu Sanctuary. Miło wiedzieć, że ta twórczyni nadal jeszcze działa i to w całkiem przyzwoitych projektach telewizyjnych. 

Podsumowując – nie jest to nic wyjątkowego, poza tym może odrzucić początkowo niską przyswajalnością, okazjonalnymi przesadnie wyrazistymi scenami przemocy (taka konwencja, choć i tak nie jest jakoś wybitnie źle – ale i tak odradzałbym oglądanie w trakcie spożywania posiłków) czy zbytnim przerysowaniem niektórych elementów świata przedstawionego (zachowanie wampirów, które intencjonalnie miało być pewnie zatrważające, częściej jednak budzi raczej śmiech). Myślę, że dużo zależy od tego, jak serial rozwinie się w drugim sezonie, który szczęśliwie został zamówiony bez większych problemów i pojawi się prawdopodobnie jeszcze w tym roku. Van Helsing ma bowiem szansę stać się czymś… może nie fenomenalnym, ale na pewno czymś, co zgromadzi sympatyczną grupkę widzów. Kto wie, może i ja się znajdę w tym gronie?

niedziela, 8 listopada 2015

Kosmiczny Sajgon

fragment grafiki autorstwa Madeline Conn, całość tutaj.

Los nie był zbyt łaskawy dla Battlestar Galactica: Blood & Chrome. Początkowo planowano stworzyć coś radykalnie odmiennego, niż quasi-realistyczne mistyczno-obyczajowe Battlestar Galactica czy wysmakowana koncepcyjnie cyberpunkowa Caprica - o ile oba te seriale były naprawdę znakomitymi, ambitnymi przedsięwzięciami telewizyjnymi, o tyle ich złożona struktura i spektrum poruszanych tematów sprawiały, że bariera wejścia dla przeciętnego widza była stosunkowo wysoka. Jasne, w przypadku Caprica doszły jeszcze dziwne harce, jakie stacja SyFy wyczyniała z tą produkcją w swojej ramówce, ale i tak trudno było polecić którykolwiek z tych seriali komuś, kto szuka przede wszystkim fajnej, prostej, nienapiętej rozrywki. Dlatego postanowiono wykorzystać wyrobioną już renomę (nowego) uniwersum BSG i stworzyć kolorowego akcyjniaka o dzielnych żołnierzach walczących ze wstrętnymi robotami próbującymi wybić ludzkość.

Czy jest w tym coś złego? Według mnie - bynajmniej. Jasne, Battlestar Galactica to najambitniejsze telewizyjne sci-fi od czasów Babylon 5 (i naprawdę wiele rzeczy czerpiące z doskonałej kosmicznej sagi Straczynskiego), ale to nie oznacza, że nie można w ramach jego uniwersum opowiadać historii skierowanych dla trochę innego odbiorcy poszukującego trochę innych treści. Tak jak w kinowo-telewizyjnym uniwersum Marvela, gdzie znajdzie się miejsce i na szpiegowski thriller, i na sentymentalną bajkę o dzielnych żołnierzach z II Wojny Światowej, i na zwariowaną komediową space operę. Osobiście jestem zdania, że nie ma co się spinać i obrażać na rzeczywistość, że ktoś ośmiela się kalać dotychczasowe dziedzictwo franszyzy tworząc w jej ramach ordynarnie uproszczoną, nastawioną na adrenalinowego kopa sensacyjną bajkę. Takie rzeczy też są potrzebne, też mają swoją wartość i mogą przynosić satysfakcję z ich lektury.

Czy zatem Battlestar Galactica: Blood & Chrome taką satysfakcję przynosi? Mimo wszystko tak. Jasne, historia jest maksymalnie szablonowa, na samej granicy stockowatości - wygląda, jakby została opracowana za pomocą generatora fabuł z TvTropes. Bo co my tu mamy? Młodego żołnierza świeżo po szkoleniu, który aż rwie się na front, jego starszego i cynicznego kompana, który powoli daje się zarazić idealizmem i determinacją świeżaka. Mamy z pozoru prostą misję, która przeradza się w desperacką walkę o przetrwanie, mamy pierwsze sukcesy i porażki, mamy bohaterskie poświęcenia, nagłe zwroty akcji, zmiany stron, kwestionowanie rozkazów, mamy też w końcu obowiązkowy morał, że wojna to Piekło i czasem trzeba podejmować złe decyzje, ponieważ po prostu nie ma dobrej alternatywy. Mamy też - oczywiście - mnóstwo akcji, strzelanin, pościgów, kosmicznych bitew, starć i wszystko to, co potrzeba, by nadać opowieści odpowiedniego dynamizmu. Szczęściem scenarzystom na tyle fajnie udało się zagrać tymi ogranymi motywami, że nie odczuwa się w tym wymuszenia. Jasne, trafia się kilka dłużyzn, kilka kiczowato przerysowanych scen, może jeden czy dwa niepotrzebne dialogi albo niezupełnie dobrze przemyślane zwroty akcji, ale koniec końców całość wyszła naprawdę dobrze. 

Strasznie spodobała mi się stylizacja świata przedstawionego Blood & Chrome bardzo mocno nawiązująca - choćby fryzurami czy sposobem ubierania się bohaterów - do czasów wojny w Wietnamie. Nawet na poziomie fabuły można dopatrzeć się kilku analogii do tamtego okresu, co bardzo fajnie indywidualizuje klimat i ogólny feel tej opowieści. Blood & Chrome jest też o wiele bardziej kolorowy, niż jego macierzysta seria, więcej tam przepychu, estetycznych gadżetów i efekciarstwa, co sprawia, że ta produkcja wygląda trochę jak podkolorowana nostalgią wersja wspomnień głównego bohatera, Williama Adamy. W ogóle oglądając ten film uświadomiłem sobie, jak bardzo brakuje mi tego typu opowieści we współczesnej telewizji - militarystycznych space oper z olbrzymim rozmachem, całym tym anturażem prężnie działającej wojskowej jednostki z eskadrą pilotów, kosmicznymi marines, fantazyjnymi, nieprzyzwoicie fajnie wyglądającymi mundurami, salutowaniem, odwiedzaniem różnych planet i walkami w przestrzeni kosmicznej. Wszystko to bardzo przyjemnie łechce moje geekowe serduszko i sprawia, że wiele byłbym w stanie wybaczyć Blood & Chrome, gdyby - zgodnie z pierwotnymi zamierzeniami twórców - przerodziło się w regularny serial telewizyjny.

A byłoby co wybaczać. Przede wszystkim nadużywanie dość mało przekonującego CGI. Ja rozumiem, że zaważyły względy finansowe, ale momentami niektóre stworzone w trójwymiarze sceny boleśnie wręcz raziły sztucznością. Ale nie byłoby to może aż tak przeszkadzające gdyby nie doprawiono tego chamskim świeceniem widzowi po oczach rozmaitymi rozbłyskami. Blood & Chrome ma więcej tych cholernych lens flares niż cała filmografia J.J. Abramsa razem wzięta. Wygląda to po prostu okropnie, niepotrzebnie irytuje i rozprasza widza, odwracając jego uwagę od toczącej się akcji. Ponadto, niektóre - no dobrze: prawie wszystkie - walki w przestrzeni kosmicznej są bardzo źle wyreżyserowane. Skomponowane je z krótkich, rwanych ujęć, przez co trudno nadążyć na wydarzeniami. Znakomita jest natomiast oprawa muzyczna (Bear McCreary - czy naprawdę trzeba pisać cokolwiek więcej?) i w zasadzie wszystkie rekwizyty i tradycyjnie (to znaczy - nie za pomocą greenscreena) dekoracje. 

Ogółem zatem oglądało mi się to bardzo dobrze i naprawdę żałuję, że Blood & Chrome skończył tak, jak skończył. Po wyprodukowaniu dwugodzinnego pilota SyFy najpierw absurdalnie długo zwlekało z podjęciem decyzji o zamówieniu pełnego sezonu, potem zdecydowało się pokroić go na dwunastominutowe epizody i opublikować jako internetowy miniserial, a jeszcze potem wyemitowało go jako film telewizyjny - i w takiej formie Blood & Chrome trafił na DVD. Czy broni się on jako w miarę zamknięta całość? Chyba tak. Oczywiście pozostaje pewne uczucie niedosytu, pomaga jednak fakt, iż doskonale wiemy, jak potoczyły się późniejsze losy Williama Adamy, toteż nie jest to aż tak bolesna strata. Ogółem naprawdę polecam wszystkim miłośnikom trochę mniej ambitnego, sensacyjnego science-fiction. Puryści i twardogłowi fani BSG raczej tej produkcji nie lubią, ale dla mnie jest to co najmniej przyzwoity zabijacz czasu.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...