Pokazywanie postów oznaczonych etykietą blogosfera. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą blogosfera. Pokaż wszystkie posty

środa, 27 stycznia 2016

Dwa zero czy zero? Notka krytyczna

fragment grafiki autorstwa Johna Williama Waterhouse'a, całość tutaj.

Kilka miesięcy temu w skrzynce odbiorczej fanpage’a bloga Mistycyzm Popkulturowy pojawiła się wiadomość, w której dr Piotr Siuda poprosił mnie o udzielenie wywiadu na potrzeby pracy naukowej, której przedmiotem miały być polskie blogi o tematyce okołokulturowej. Do wywiadu nie doszło, nad czym mocno ubolewam - niestety kombinacja braku czasu i mojej dziurawej pamięci spowodowała, iż ostatecznie nie wziąłem udziału w tym przedsięwzięciu. O całej sprawie zapomniałem aż do dnia wczorajszego, gdy jedna z czytelniczek mojego bloga poinformowała mnie o publikacji rzeczonej pracy naukowej w formie opublikowanego w Internecie raportu zatytułowanego Dwa zero czy zero? Blogi o tematyce kulturalnej a przemiany kultury uczestnictwa. Z zainteresowaniem przystąpiłem do jego lektury mając nadzieję na interesującą, pogłębioną analizę akademicką środowiska, którego od wielu lat czuję się częścią. W toku zapoznawania się z pracą doktora Siudy et consortes mina wydłużała mi się coraz bardziej - ilość błędów, pomyłek, niefortunnych założeń i nieweryfikowalnych - lub też słabo weryfikowalnych - tez i kontrowersyjnych wniosków w mojej opinii mocno obniża wartość merytoryczną niniejszego raportu i czyni go, w najlepszym wypadku, wątpliwym poznawczo. Chciałbym w tym miejscu zaznaczyć, iż moja blognotka nie stanowi recenzji raportu, a jest jedynie wykazem zaobserwowanych przeze mnie nieścisłości, na jakie natrafiłem w trakcie jego lektury.

Największe kontrowersje z pewnością wzbudza fragment odnoszący się do samoświadomości blogów wchodzących w zakres badanej grupy. Pozwolę sobie przytoczyć go w całości, nim przejdę do jego krytyki:


Refleksja nad samą blogosferą i jej funkcjonowaniem pojawia się wśród blogerów raczej rzadko. Nie da się zauważyć dyskusji czy polemik komentujących w obrębie danego bloga wpisy z innych blogów. Od czasu do czasu pojawia się namysł nad blogowaniem, ale ma on zasadniczo charakter techniczny (s.47).


Niniejszy fragment rozmija się z prawdą w takim stopniu, iż każe mi on poddawać w wątpliwość jakość analizy badanych blogów. Popkulturowa blogosfera posiada bardzo dobrze udokumentowaną historię dyskusji zarówno nad treściami, jak i formą popkulturowej publicystyki internetowej. Wiele z tych dyskusji prezentuje odmienne stanowiska i perspektywy oraz owocuje interesującymi wnioskami. Poniżej przytaczam kilka przykładów.

  • w czerwcu 2012 roku na blogu Fangirls’ Guide to the Galaxy (wspominanym w raporcie osiem razy) ukazała się notka zatytułowana Manifest blogera, w której autorka m.in. analizuje sposób, w jaki system odnośników do innych blogów buduje dynamikę społeczności okołoblogowej.
  • w 2013 roku autor (obecnie zamkniętego) bloga Reborn Story stworzył notkę zatytułowaną Exit, w której kontestował monotematyczność blogów popkulturowych i poddawał w wątpliwość ich opiniotwórczą rolę. 
  • w marcu 2015 roku moja notka Geek stabloidyzowany - notabene zainspirowana tekstem blogera, pisarza i publicysty Michała R. Wiśniewskiego - wzbudziła dyskusję o sposobie odbierania i opisywania kultury popularnej w środowisku blogosfery. Teksty polemiczne ukazały się na kilku blogach, m.in. niewymienionym w raporcie blogu Ćma książkowablogu Antropologia Fantastyki oraz wspomnianym już wyżej blogu Fangirls’ Guide to the Galaxy.


Jest to jedynie kilka przykładów - pomniejsze dyskusje, dotyczące m.in. stygmatyzowania autorek blogów książkowych, sposobu oceny opisywanych tekstów kultury i wielu innych aspektów świadomego blogowania pojawiają się w blogosferze regularnie, za każdym razem skutkując złożonymi dyskusjami prowadzonymi zarówno na blogach, jak i towarzyszących im kanałach w mediach społecznościowych (na ogół na fanpage’ach facebookowych). Pogłębiona analiza wymienionych w raporcie blogów z pewnością ujawniłaby fakt, iż - w istocie - osoby aktywnie animujące środowisko blogerów popkulturowych regularnie rozważają własną rolę w dyskursie o kulturze oraz częstokroć poddają krytyce własne środowisko, nie pozwalając tym samym na jego stagnację. W świetle powyższego teza przytoczona w cytowanym fragmencie jest nieuprawniona.

Kolejną kwestią są wyraźne przekłamania, których najlepszą ilustracją będzie sposób, w jaki raport traktuje blogera Michała Rakowicza. Jego blog Jerry’s Tales pojawia się w raporcie trzykrotnie i za każdym razem zostaje on przytoczony jako przykład trendów, których blog ów nie jest i nigdy nie był przedstawicielem. W raporcie możemy przeczytać, iż Bloger prowadzący bloga „Jerry’s Tales” opisywał na Facebooku swoje dylematy dotyczące wystroju bloga. W tym sensie niektórzy blogerzy zachowują się czasami jak celebryci, którzy wolą nie promować konkurencji i preferują skupianie uwagi odbiorców na sobie i swoim blogu. (s.47)”. Cytat sugeruje, iż autor Jerry’s Tales przykłada dużą uwagę do wyglądu swojego bloga oraz zdradza oznaki narcystyczne. Jest to absurdalna sugestia, zważywszy na fakt, iż blog Jerry's Tales posiada bardzo minimalistyczną estetykę opartą o jeden ze stockowych szablonów platformy Blogger, nieznacznie tylko spersonalizowany. 

Drugi raz blog Jerry's Tales pojawia się w kontekście wykorzystywania mediów społecznościowych w promocji bloga i kontaktach z jego odbiorcami: "Natomiast „Jerry’s Tales” dzieli się wpisami na FB codziennie, a nawet kilka razy dziennie. Odwołuje się do interesujących materiałów związanych z zainteresowaniami prezentowanymi na głównym blogu (s.61)." Krótka analiza archiwum fanpage'a Jerry's Tales ujawnia coś zgoła odmiennego - aktualizacje pojawiają się rzadko, jedna co kilka dni w porywach do jednej dziennie i mają one na ogół informacyjny i/albo dygresyjny charakter.

Po raz trzeci i ostatni blog Michała Rakowicza zostaje przywołany we fragmencie raportu dotyczącym właśnie informacyjnego aspektu kanałów społecznościowych: "Podobnie twórca „Jerry’s Tales” nie angażuje się, a przynajmniej nie informuje, o podejmowanych działaniach kulturalnych poza blogiem. Chyba że do tego rodzaju aktywności wliczyć jego publikowanie podcastów z audycji w radiu czy zapraszanie gości, w tym radiowców, do udziału w jego podcastach (s.70)." W przytoczonym cytacie pada nieprawdziwa informacja, jakoby autor bloga występował w radiu oraz gościł w swoich audycjach podcastowych radiowych prezenterów. Pomyłka ta jest najprawdopodobniej spowodowana faktem, iż Rakowicz regularnie podejmuje obustronną współpracę z autorem podcastu Radio SK, który pomimo słowa "radio" w nazwie jest całkowicie amatorskim przedsięwzięciem, niemającym żadnych punktów stycznych z tradycyjnym sposobem funkcjonowania profesjonalnych rozgłośni radiowych. 

Mamy zatem trzy wspomnienia o jednym z analizowanych blogów, z których żadne nie pokrywa się z rzeczywistością. Dodam jedynie, iż przykład Jerry's Tales przywołałem dlatego, iż jestem jego wieloletnim czytelnikiem, znam jego autora oraz historię bloga, a zatem o wiele łatwiej było mi wychwycić nieprawdziwe informacje. Inne na ogół blogi nie są mi znane w stopniu, który pozwalałby mi na weryfikację przestawionych w raporcie danych powiązanych z nimi, jednakże kilka innych kwestii każe mi poddawać w wątpliwość jakość pracy badawczej autorów raportu. Jedną z tych kwestii jest dyskusyjny sposób klasyfikacji blogów w kategoriach "kolorystycznych" na potrzeby analizy sieciowej (2.6. Blogi kulturalne - analiza sieciowa, s. 27). Moje zdziwienie budzi  chociażby przypisanie bloga Wiedźma na Orbicie do grupy Niebieskiej (popkulturowe [seriale, filmy]) zamiast Pomarańczowej (popkulturowe, filmowe-literackie, komiks i gry), szczególnie w świetle obserwacji: "W grupie tej, podobnie jak w grupie niebieskiej, pojawiają się również opisy filmów i seriali, ale zasadniczym wyróżnikiem jest częstsze podejmowanie tematyki komiksowej i związanej z grami komputerowymi, która w grupie niebieskiej praktycznie nie występuje." Autorka bloga Wiedźma na Orbicie regularnie publikuje teksty o grach video, na ogół (aczkolwiek nie tylko) wchodzących w zakres cykli Final Fantasy i Assassin's Creed. Brak wydzielonych kategorii dla blogów ekskluzywnie poświęconych grom video oraz blogów poświęconych komiksom sprawia, iż Jawne Sny oraz Kolorowe Zeszyty - dwa wysoce wyspecjalizowane, niemające ze sobą praktycznie żadnych punktów stycznych blogi odpowiednio o grach i komiksach - trafiają do jednej kategorii. Dziwi to szczególnie z uwagi na fakt, iż blogi poświęcone wyłącznie grom lub wyłącznie komiksom istnieją w liczbie, która jak najbardziej usprawiedliwia poświęcenie im oddzielnych kategorii.

Oczywistym jest fakt, iż badanie poświęcone tak rozległemu i nieostremu zjawisku jak blogi kulturowe musi nieść ze sobą pewną dozę uogólnień oraz arbitralnych, subiektywnych obserwacji. O ile nie widzę niczego immanentnie złego w takim podejściu, o tyle niepokoi fakt, iż autorzy i autorka opisywanej tu pracy popełnili wiele błędów i przeinaczeń, które obnażyła pobieżna zaledwie lektura raportu. Niewykluczone, że wymienione przeze mnie kwestie są zaledwie wierzchołkiem góry lodowej, którą ujawniłaby dogłębna analiza krytyczna raportu. Największym, w zasadzie kardynalnym błędem właściwie dyskwalifikującym omawianą tu pracę jest niewątpliwie fałszywa teza o braku samoświadomości kulturowej środowiska blogerów i blogerek. Skutkuje ona postawianiem blogosfery okołokulturowej w bardzo niekorzystnym świetle i może wprowadzić w błąd osoby niezaznajomione z tematem, które sięgnął po raport, szukając w nim informacji o stanie tego środowiska

mgr Michał Ochnik
absolwent Uniwersytetu Przyrodniczo-Humanistycznego w Siedlcach

środa, 5 sierpnia 2015

Research nasz powszedni

fragment grafiki autorstwa JimHatama, całość tutaj.

Kilkukrotnie w czasie mojej blogowej kariery ludzie chwalili mnie za dogłębny research notek - szczególnie tych wchodzących w zakres najpopularniejszego na Mistycyzmie Popkulturowym cyklu „Archeologia Popkulturowa”, w którym wygrzebuję z lamusa rozmaite perły popkultury i przybliżam ich historię. Żeby tego dokonać, muszę ją oczywiście najpierw poznać. W tym celu rzucam się w wir informacji, starając się wyłuskać te najciekawsze i najważniejsze dla danego tematu, a potem - w miarę możliwości - potwierdzić ich prawdziwość. I robię to nie tylko w tekstach, nazwijmy to, publicystycznych - ale również we wszelkich innych. Jeśli piszę recenzję (na przykład) mangi, to muszę najpierw choćby pobieżnie zguglać jej autora/autorkę, dowiedzieć się, do jakiego podgatunku przynależy dane dzieło, odnaleźć jak najwięcej informacji dodatkowych, które mogą mieć znacznie w kontekście rzetelnego opisu oraz interpretacji, może nawet prześledzić jakieś ciekawostki czy inne smaczki… a i tak po publikacji stresuję się, że coś mniej lub bardziej oczywistego mi umknęło i jakiś fan czy fanka mangi (na którym to medium znam się raczej słabo) wytknie mi to w komentarzach pod notką. Ja po prostu nie umiem inaczej - nawet jeśli piszę na jakiś niszowy temat (ZWŁASZCZA w takich sytuacjach) muszę się co najmniej kilka razy upewnić, czy aby na pewno wszystko doczytałem i czegoś nie przeoczyłem. Niektórym może to się wydawać fanaberyjne - ale dla mnie jest bardzo ważne. 

Przypuśćmy zatem, że zaczynam pisać nową notkę o jakiejś dawno zapomnianej postaci z kreskówek czy komiksów Disneya. W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto swoje poszukiwania zaczynam od anglojęzycznej Wikipedii. Truizm, oczywiście - ale Wiki, choć czasami niebezpiecznie zwodnicza i oszukańcza, pełna dziur i okazjonalnych przekłamań, jest mimo wszystko znakomitym punktem wyjścia do dalszych poszukiwań. Szczególnie wartościowa jest kategoria References - umieszczona na samym dole każdej strony sekcja z linkami, na bazie których powstał dany wpis do Wikipedii. Część z nich to artykuły prasowe (często wygasłe), część wiedzie do stron z istotnymi informacjami. Oczywiście trzeba odsiać źródła wątpliwej wiarygodności, ale generalnie dzięki temu ma się już pewną ogólną wiedzę, gdzie można szukać wartościowych informacji. Generalnie staram się potwierdzać jakąś informację w co najmniej trzech w miarę niezależnych od siebie źródłach, by zminimalizować ryzyko jakiejś głupiej wpadki. Oczywiście nie zawsze jest to możliwe, bo niszowe tematy charakteryzują się niewielką ilością wiarygodnych źródeł - w takich wypadkach albo pomijam daną rzecz albo staram się zaznaczyć w notce, że ta informacja jest niepotwierdzona i należy ją traktować jako domniemanie.

Niezmiernie przydatne są również fanowskie bazy danych, w których miłośnicy i miłośniczki danej postaci czy franszyzy w pocie czoła katalogują wszelkie informacje. Chyba najbardziej imponującą tego typu stroną jest I.N.D.U.C.K.S. - potężny katalog wszystkich (albo niemal wszystkich) wydanych dotychczas komiksów Disneya. Na ogół są to jednak społeczności typu Wikia. Dla Doctor Who będzie to TARDIS Data Core, dla Power Rangers Power Rangers Wikia, dla Looney Tunes Looney Tunes Wikia i tak dalej. Podobnie jak w przypadku bazowej Wikipedii rzetelność źródła może być bardzo różna (niektóre Wikie są rażąco ubogie w wartościowe treści, inne z kolei są absurdalnie wręcz przeładowane informacjami) i nie należy podchodzić do nich z bezrefleksyjną ufnością. Świetnymi - choć jeszcze bardziej niepewnymi - źródłami informacji są fanowskie fora internetowe, będące istną kopalnią plotek, pogłosek i dywagacji. Niemal zawsze są to informacje tyleż ciekawe, co niepotwierdzone (w inny sposób, niż „czytałem gdzieś, że…” albo „Na konwencie ktoś mi powiedział, że…”), ale czasami da się z nich wysnuć jakieś interesujące wnioski albo zdobyć nowe tropy, którymi można dalej podążyć. W miarę bezpiecznym źródłem są natomiast fanowskie blogi i strony - paradoksalnie, im bardziej niszowe, tym bogatsze w źródła i lepiej udokumentowane. Pojedynczy wariaci potrafią zrobić naprawdę wiele, by dokopać się do jakiejś mało znanej informacji. I dobrze, że to robią, bo dzięki temu ja mam paliwo do swoich notek.

Oczywiście - czasami zdarza się, że na Wikipedii nie ma wpisu odnośnie interesującej mniej rzeczy. Co wtedy pozostaje? Tak zwany risercz ziemkiewiczowski, nazwany na cześć słynnego prawicowego dziennikarza, który wypracował prosty i niekonsumujący cennego czasu sposób na pozyskiwanie informacji: wpisanie hasła w Google, kliknięcie pierwszego sugerowanego wyniku i przeczytanie, co tam jest napisane. Choć podziwiam elegancką prostotę tej metody, na własne potrzeby zmodyfikowałem ją nieco  - zamiast poprzestawać na pierwszym wyniku, przeklikuję się przez kolejne strony, usiłując znaleźć interesującą mnie informację. Czasami bywa, że gugiel nie przynosi żadnych wartościowych informacji - trzeba więc szukać naokoło. Może przez nazwisko twórcy, może przez podobne hasło albo jeszcze jakąś inną powiązaną z tematem frazę. Cierpliwość na ogół się opłaca, bo naprawdę interesujące rzeczy z reguły są zakopane nieco głębiej i warto czasem dłużej pogrzebać. 

Niekiedy - dość rzadko - w sytuacjach, gdy uznaję, że mam realne szanse na odpowiedź, mailuję do autorów lub współautorów danego dzieła albo innych osób powiązanych z jego produkcją, które mogą udzielić mi odpowiedzi na trapiące mnie wątpliwości. Ostatnio na przykład mailowałem do jednego ze scenarzystów gry video The Witcher, by dopytać go o kilka rzeczy związanych z notką, którą wtedy planowałem. Pan scenarzysta był raczej pozytywnie nastawiony, jednak przed udzieleniem mi jakichkolwiek informacji musiał skonsultować się najpierw z producentami gry. Niestety dział PR grupy CD-PROJEKT RED zabronił mu odpowiedzi na moje pytania. Sama notka też nie powstała - nie ze względu na brak odpowiedzi ze strony scenarzysty, tylko dlatego, że podówczas przytrafiła mi się awaria sprzętu. Najprawdopodobniej dział PR grupy CD-PROJEKT RED nie miał z tym nic wspólnego.

Muszę też napisać o jednej, straszliwej rzeczy, na którą tak dogłębny research mnie naraża - chodzi oczywiście o radosną fanowską twórczość graficzną i literacką. Na Facebooku wielokrotnie histeryzowałem po zetknięciu z jakimś szczególnie obscenicznym fanfikiem czy fanartem przedstawiającym animki Disneya czy braci Warner w niewyobrażalnych koncepcyjnie (i, niekiedy, anatomicznie) sytuacjach, ehm, intymnych. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z istnienia takich fenomenów jak reguła 34 czy fandom furry i po tylu latach powinienem być już uodporniony na jakiekolwiek aberracje, ale Internet wciąż przekonuje mnie, że najgorszego jeszcze nie widziałem. To doprawdy upiorna cena, jaką muszę płacić za możliwość rzetelnego researchu - nieustające ryzyko, że potencjalnie tylko jedno kliknięcie dzieli mnie od bycia narażonym na jakąś Orgię W Kaczogrodzie czy inne rzeczy, których mój żołądek oglądać nie powinien. Mam nadzieję, że doceniacie to poświęcenie.

Podsumowując - w tym naprawdę nie ma jakiejś filozofii czy sztuk tajemnych. Całą powyższą notkę mógłbym w zasadzie streścić jednym zdaniem - trzeba guglać i weryfikować. Im bardziej egzotyczny, niespotykany temat, tym dłużej to zajmuje, ale generalnie jest to rzecz, którą każde z Was mogłoby bezproblemowo zrobić równie dobrze, jak ja. A w wielu przypadkach zapewne i nawet lepiej, bo absolutnie nie czują się żadnym guru researchu. Po prostu chcę mieć pewność, że każdy czytelnik i czytelniczka po zapoznaniu się z moją notką na jakiś konkretny temat będzie mieć pewność, że zawarte w niej informacje są możliwie najbardziej rzetelne. Choć oczywiście stuprocentowej pewności, że zawsze mi się to udaje nie ma. Ostatecznie notka na bloga to nie praca naukowa - w przeciwnym wypadku jedną notkę pisałbym rok.

wtorek, 24 marca 2015

Geek stabloidyzowany

fragment grafiki autorstwa Chelsea Osgood, całość tutaj.

TRIGGER WARNING: Notka zawiera mnóstwo flame baitowego kontentu, głównie z racji tego, iż w trakcie jej pisania nie posiłkowałem się żadnymi miarodajnymi danymi, a jedynie własnymi luźnymi obserwacjami. Jest też sporo ogólników i generalnie poniższa notka nie musi odzwierciedlać prawdziwego stanu rzeczy - odzwierciedla jedynie percepcję autora.

Michał Radomił Wiśniewski nie ustaje w swoich wysiłkach wiodących do zostania najbardziej znienawidzoną jednostką w polskim fandomie fantastyki. Po niesławnym artykule o politycznym odczytywaniu polskiej fantasy z Pratchettem w tle bloger (a od niedawna i pisarz) publikuje notkę, w której otwarcie krytykuje atrofię intelektualną współczesnego fandomu - sytuację, w której środowiska geekowskie zarzuciły analityczny wgląd w ukochane dzieła na rzecz prostego, bezrefleksyjnego zachwytu nad festiwalem wybuchów, chwytliwych one-linerów, zafiksowania na punkcie memów i tak dalej. Tym, co powstrzymuje mnie przez uznaniem tezy MRW za narzekanie popkulturowego zgreda na tę współczesną geekową młodzież jest fakt, że moje obserwacje są na ogół zgodne z tym, co pisze Wiśniewski. My - my, geeki - naprawdę głupiejemy.

Ja nazywam ten proces whedonizacją popkultury - od nazwiska słynnego reżysera, scenarzysty i producenta popularnych filmów i seriali Jossa Whedona. Whedon - co przyznaję bez najmniejszych oporów - jest niesamowicie inteligentnym i bystrym twórcą, ponieważ wie, czego współczesny geek oczekuje od popkultury i mu to dostarcza, dzięki czemu taki Avengers, choć jest koszmarnym filmem, który wciąż bezskutecznie staram się wyprzeć z pamięci, stał się jednym z najbardziej dochodowych blockbusterów w historii kina. O tym, czemu Avengers to film nędzny, pisałem już w swojej nie-recenzji - to ekstremalnie głupi, pozbawiony oryginalności obraz pełen dłużyzn, obrażania inteligencji widza oraz ogłupiania i spłaszczania występujących w nim bohaterów. Ale to nieważne - współczesny geek nie wymaga od filmów, żeby były mądre, interesujące, oryginalne czy twórcze. Nie wymaga, żeby mówiły mu coś ciekawego o świecie, przepuszczały naszą rzeczywistość przez popkulturową soczewkę, zadawały pytania, na które nie ma prostych odpowiedzi. On wymaga gagów na tyle krótkich, by można z nich było wykroić gifset na tumblra, efektownych, hasłowych tekstów, reprodukowanych później w postaci podpisów do śmiesznych obrazków w Internecie, wartkiej akcji i… tyle wystarczy, żeby stworzyć kinowy hit, który odniesie sukces.

Piszę tu o filmach, ale równie dobrze można rozciągnąć tę tezę na całą popkulturę. Kiedy grałem w Deus Ex: Human Revolution, najbardziej bawiłem się obserwując fabularne paralele do ówczesnej sytuacji politycznej w prawdziwym świecie - gra, będąc komercyjnym produktem przeznaczonym dla masowego odbiorcy, potrafiła mimo wszystko przemycić w tle fabularnym pewien gorzki komentarz społeczny. Kiedy jednak czytałem blognotki o tej produkcji - wszyscy poza mną mieli to gdzieś. Jeszcze lepszym przykładem jest Portal 2. Gra jest chyba najzłośliwszą, najcięższą, najbardziej jadowitą satyrą na kapitalizm jaka istnieje w popkulturze. Ale to nieważne, bo mamy Wheatley’a, który jest taki fajny, ma takie śmieszne teksty i taki słodki brytyjski akcent! No jest i ma - pierwszy to przyznam, ale zatrzymywanie się na tym poziomie odbioru tej piekielnie inteligentnej, błyskotliwej gry jest dla mnie wyrazem jakiejś miałkości intelektualnej.

I nie zrozumcie mnie źle, ja doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, że nie każdy zawsze musi podchodzić do popkultury w analityczny sposób. Ale jeśli ktoś prowadzi bloga, pisze artykuły na portale, jest osobą świadomą popkulturowo, czyta komiksy, ogląda filmy i seriale i mieni się geekiem, a jednocześnie zatrzymuje się na tym najbardziej powierzchownym, nazwijmy to - pornograficznym poziomie odbioru popkultury… no, coś takiego w jakiś sposób mnie mierzi. Nie mam zamiaru nikogo tu piętnować, wywoływać do tablicy, ani nawet specjalnie piętnować tego podejścia - niech każdy fanuje tak, jak chce. Tym niemniej, gdy śledzę najpopularniejsze popkulturowe blogi, widzę notki przede wszystkim o tym dlaczego dany film/książka/komiks/serial jest fajny - ale nie dlatego, czemu jest ciekawy. To jest słabe.

MRW przywołuje w swojej notce Zygmunta Kałużyńskiego i Macieja Parowskiego - swoich mistrzów, którzy onegdaj wyznaczali standardy tego, jak się o popkulturze pisze i myśli. Ja pozwolę sobie przywołać swoich. Uczyłem się blogować od Cedro z bloga Reborn Story i ninedin z Legendum Est - to moi blogowi Tata i Mama, którym nigdy nie przestanę być wdzięczny za to, że nauczyli mnie krytycznego, analitycznego podejścia do popkultury. Tego, żeby szukać kolejnych poziomów interpretacji, zaglądać głębiej, interpretować odważniej. Każda interpretacja jest w jakiś sposób wartościowa, bo pokazuje jak dane dzieło odczytuje dana osoba - jak może być odczytywane przez kogoś, kto nie jest mną. Nie muszą to być w żadnym razie mądre, profesjonalne analizy tworzone przez socjologów, historyków sztuki i filologów (choć takie oczywiście mają olbrzymią wartość, przynajmniej dla mnie). Nie będą intuicyjne, niech będą pełne wątpliwości, niech nawet będą nietrafione - ale niech będą. Pisanie o tym, jaki film jest fajny, jakie kozackie teksty leciały, jakie fajne sceny akcji można było zobaczyć i jaki śliczny uśmiech ma ten czy inny aktor - to nie jest interpretowanie. To prosta rejestracja własnych zachowań w trakcie seansu. I super, można oczywiście i w taki sposób. Ale jeśli nie towarzyszy temu pogłębiona refleksja, to takie pisanie jest trochę bezsensowne i prowadzi donikąd.

To się da zauważyć w sytuacjach gdy w kinach pojawia się jakiś blockbuster. Na większości blogów o popkulturze (szczególnie na tych, których autorzy i autorki są zapraszani i zapraszane na konwenty w charakterze prelegentów) pisze się o nim mniej więcej to samo - trochę ładnie brzmiących ogólników, trochę pustego zachwytu albo równie pustej „krytyki”, z której na ogół niewiele wynika. ale za to są ładne, animowane gify pomiędzy akapitami. Czepiam się tych gifów strasznie, ale dla mnie są one symbolem takiego postgeekowskiego, jak to określa MRW, podejścia do popkultury. Ma cieszyć oka, błyszczeć i bawić. I tyle. Zamiast dyskusji na temat politycznych wątków w Captain America: Winter Soldier (notabene jednego z mądrzejszych i ciekawszych blockbusterów ostatnich lat) słitaśny Groot tańczący w doniczce z Guardians of the Galaxy.

Mamy więc ten stary geekizm, który oprócz zachwytu nad fabularną i estetyczną ornamentyką skupiał się także - przede wszystkim - na tym o czym dane dzieło mówi, a nie - w jaki sposób to robi. Z drugiej strony mamy natomiast ten nowy postgeekizm, który odpływa w trzepotanie rzęsami do nagiego torsu Benedicta Cumberbatcha i gagów Whedona, resztę mając w największym poważaniu, głębiej i ciekawiej o popkulturze pisząc tylko na niszowych blogaskach, których gospodarze generują jedną najwyżej notkę na miesiąc (Mama) albo sfrustrowani tym kuriozalnym status quo w ogóle porzucają blogowanie (Tata). Mam na ten temat opinię trochę bardziej stonowaną, niż Wiśniewski - żywię instynktowne przekonanie, że za tych starych dobrych czasów Kałużyńskiego i Parowskiego nie było aż tak znowu różowo. Mimo to z kontestacją MRW muszę się niestety zgodzić - wzorem mainstreamowych mediów (i właściwie wszystkiego innego) fandom dał się stablodyzować.

czwartek, 29 stycznia 2015

Cierpienia młodego blogera

fragment grafiki autorstwa nooneexpected, calość tutaj.

W normalnych okolicznościach pisałbym w tym momencie notkę o Final Fantasy II (ale spokojnie, co się odwlecze…). Albo notkę o Power Rangers RPM. Albo zaplanowaną notkę o jednej z zapomnianych postaci z kreskówek Warner Bros. Albo może jeszcze jakąś inną. Tak się jednak złożyło, że zajrzałem na bloga Moreni, którego autorka wdała się w polemikę z pewnym blogerem utyskującym na te straszliwe blogerki książkowe niszczące polski rynek wydawniczy, psujące Internet i zapewne odpowiadające również za inne nieszczęścia, takie jak okaleczanie bydła w Arizonie, obecny kurs franka szwajcarskiego czy tsunami. Notkę rzeczonego blogera przeczytałem i oniemiałem. Oczywiście, wiem, że polski fandom fantastyczny ma swoje odchyły - jak nie gwałci na sesjach RPG, to wykazuje wybitny talent do czytania z niezrozumieniem - ale ogłuszający łoskot odjeżdżającego peronu wylewający się z przeczytanego tekstu wprawił mnie w bojowy nastrój. Może to też być kwestia tego, że zawsze gdy ktoś atakuje blogerki książkowe włącza mi się Papa Wolf Mode, ale te dziewczyny (i chłopaki) naprawdę nie zasługują na ten hejt. Całość tekstu (przepuściłem odnośnik przez DoNotLinka, więc można klikać bez obaw, że się autorowi nakręci popularność) warto jednak przeczytać wcześniej, żeby mi znowu nikt nie zarzucił wyrywania zdań z kontekstu przy ewentualnym cytowaniu.

Notka jest napisana strasznie nieskładnie, bo autor co i rusz popada w jakieś dygresje, generalizuje, stosuje dość tanie chwyty retoryczne i wyciąga jakieś niepoparte żadnymi źródłami dane statystyczne typu „99% blogów książkowych prowadzonych jest przez kobiety”, ale udało mi się wyłowić z tekstu kilka postawionych przezeń hipotez. Najważniejszą z nich jest zdiagnozowanie w polskiej literackiej blogosferze raka toczącego jego tkankę i odpowiedzialnego za ogólną nędzę internetowej krytyki literackiej. Rak ten nosi imię „blogerki książkowe” (duh!). Autor feralnej notki roztacza wizję stada idących ślepo za modą bezczelnych gówniar niezasłużenie zbierających gigantyczną publikę, publikujących nieprofesjonalne, nieporadnie napisane notki i wyciągających od rozmaitych wydawnictw kilometry sześcienne darmowych egzemplarzy recenzenckich. Szczególnie to ostatnie zdaje się mocno boleć Pana Blogera, jako, iż - jak sam przyznaje w komentarzach - jemu samemu rzadko kiedy uda się dorwać jakiegoś gratisa od wydawnictwa.

Od czego ja mam zacząć…? Drogi Panie Blogerze, byłoby bardzo miło, gdyby przyjął pan do wiadomości, iż funkcja blogerek książkowych w ogromnej większości nie pokrywa się z funkcją „prawdziwej” krytyki literackiej. Jak już kiedyś przy podobnej okazji wspominałem - blogowanie stało się współczesnym odpowiednikiem niezobowiązującej pogawędki ze znajomymi. Nie każdy dysponuje wiedzą, umiejętnością czy intelektualnymi narzędziami do rozebrania dzieła na czynniki pierwsze - i nie każdy musi. Jeśli kogoś najdzie podzielić się wrażeniami z przeczytanej lektury nawet jeśli nie ma o rzeczonej lekturze niczego interesującego do powiedzenia - niech się dzieli na zdrowie. A jeśli ktoś tego właśnie typu teksty chce czytać - niech czyta. Nie widzę najmniejszego powodu, dla którego kogokolwiek miałoby to uwierać.

Po drugie - kwestia gratisów. Tutaj przywołam własne doświadczenia. Otóż bloguję już od ponad siedmiu lat, a Mistycyzm Popkulturowy prowadzę od ponad pięciu. Przez ten czas pisałem dla chyba wszystkich największych polskich portali o fantastyce, a także dla Jawnych Snów, NaEkranie, Popmodermy oraz wielu innych blogów, portali i stron. Publikowałem również w Nowej Fantastyce i LAGu. Do tego prowadziłem dwa podcasty i jeden komiks internetowy, który w pewnym momencie stał się memem o ogólnokrajowym impakcie. Można więc napisać, że w jakimś stopniu wyrobiłem sobie markę i jestem w miarę atrakcyjnym celem gratisów wszelkich wydawców i dystrybutorów. Wiesz, ile w ciągu tego czasu, otrzymałem propozycji przysłania egzemplarza recenzenckiego? Całe dwie. I piszę tu nie tylko o książkach, ale też filmach, grach, komiksach, płytach i tak dalej. Dwa razy w historii mojego funkcjonowania w blogosferze ktoś bez żadnej interwencji z mojej strony zaczepił mnie mailowo z pytaniem czy chcę gratisa do recenzji. Oczywiście, nie oznacza to, że dostałem tylko dwa gratisy w swoim życiu (tamtych i tak nie przyjąłem w związku z praktykowaną przeze mnie na blogu polityką nieprzyjmowania niczego za darmo od dystrybutorów, jako, że mogłoby to rzutować na ocenę danego dzieła), ale nieźle obrazuje skalę sytuacji. Smutna prawda jest taka, że jeśli sobie nie wyżebrzesz, to nie dostaniesz. W tej sytuacji należy jeszcze bardziej podziwiać blogerki książkowe za to, że potrafią rozmawiać z wydawcami i wyciągnąć od nich coś za darmo. Jeśli już wydawcy się do jakiegoś blogera odzywają to raczej do tych największych i najpopularniejszych, dzięki którym dotrą do największej liczby odbiorców. Jeśli tak ci, Panie Blogerze, zależy na tych gratisach, to trzeba po prostu zbudować sobie odpowiednio szeroki audience. A jeśli - jak deklarujesz - blogujesz nie dla wymiernych korzyści, ale z poczucia misji, to nie rozumiem, o co ten rant.

Dalej też jest nieźle - Pan Bloger pisze, co następuje (wytłuszczenia moje):

To jednak tylko wierzchołek góry lodowej – spora grupa czytelników także nie posiada jakiegokolwiek poszanowania do wcale niełatwej pracy osób związanych z literaturą. Recenzentowi odbiera się prawo do subiektywnej oceny (jeśli ktoś powie, że recenzja musi być obiektywna, to niech kliknie ten magiczny X w prawym górnym rogu ekranu, i dalej nie czyta, bo nie mamy o czym rozmawiać), i robią to zarówno wydawcy, jak i autorzy czy właśnie czytelnicy. Dlaczego mniej niż ułamek procenta ludzi podejmie z autorem tekstu rzeczową dyskusję, by wyjaśnić wątpliwości, może też spróbować spojrzeć na coś z innej strony? Być może te słowa czytasz ty, drogi czytelniku, ty, który masz czelność negować ocenę recenzenta na podstawie argumentu „bo inni oceniają lepiej/inaczej/gorzej”. 

O, ja cię. Po prostu mnie zatkało. Facet przez kilka długich akapitów odbiera prawo do subiektywnej oceny całej rzeszy blogerek książkowych (wrzuconych do jednego, stereotypowego worka) i ma czelność negować ich opinię właśnie na podstawie argumentu „bo ja oceniam lepiej” (lepiej, to znaczy - znów cytat bezpośrednio od Pana Blogera - w odróżnieniu od blogerek „dla których składową oceny są mizianka bohaterów i świecące wampiry.”) i sadzi coś takiego. Ja nie wiem, czy to jest szczyt bezczelności, czy jakieś wyżyny cynizmu, czy też może nagła zapaść intelektualna w trakcie pisania notki. W ogóle nie bardzo rozumiem, jak ten akapit łączy się z wcześniejszą tyradą autora. Kto niby odbiera Panu Blogerowi prawo do subiektywnej oceny, bo nie rozumiem? Wydawcy, którzy odmawiają podłączenia mu kroplówki z gratisowymi egzemplarzami recenzenckimi (złośliwie mógłbym zauważyć, że jeśli klarowność recenzji Pana Blogera jest taka, jak tej notki, to się im niespecjalnie dziwię). Autorzy? Jak? Zgubiłem się kompletnie, autor zaczyna w dalszej części tekstu tłuc jakieś chochoły, prać zaszłe brudy (?) i dyskutować z głosami w swojej głowie (?). Ja przepraszam, że się wyzłośliwiam, ale zupełnie nie rozumiem, skąd w notce nagłe przejście od tych straszliwych blogerek książkowych idących pod rękę z feministkami, homoseksualnym lobby i Mędrcami z Syjonu do atakowania autorów tekstów literackich, którzy starają się przeforsować własną interpretację napisanego przez siebie utworu. A, i pod koniec Pan Bloger się obraża na cały świat.

Jakby nie było - usprawiedliwianie własnego nieudactwa jakimś spiskiem wydawnictw i blogerek książkowych jest obrzydliwe, głupie i śmieszne, mniej więcej w tej kolejności. Powtórzę to jeszcze raz i będę powtarzał do znudzenia - blogerki książkowe to nie jest hivemind, jak w każdej subkulturze trafiają się tam jednostki umiejące w interesujący sposób pisać o literaturze, jak i takie, które zatrzymują się na najbardziej powierzchownych wrażeniach. Generalizowanie i wrzucanie wszystkich przedstawicielek (i przedstawicieli) tej grupy do jednego wora jest idiotyczne. Poza tym - jeśli niedouczona piętnastolatka jest w stanie załatwić sobie więcej gratisów od wydawnictw, niż profesjonalny Pan Bloger z wieloletnim stażem, to o którym z tych dwojga źle to świadczy?

niedziela, 28 grudnia 2014

Literatura jest niebezpieczna

fragment grafiki autorstwa Jessiki de Bruin, całość tutaj.

Miałem nie zabierać głosu w tej sprawie i nie wikłać się w żadne flejmy przed końcem roku, ale ostatecznie postanowiłem zareagować, widząc ogrom niezrozumienia, jakie przetoczyło się przez fandom na wskutek publikacji w Wyborczej artykułu Ideologie w pułapce metafor, czyli czytanie fantastyki szkodzi autorstwa blogera, pisarza i publicysty Michała R. Wiśniewskiego. Wiele z wściekających się na Wiśniewskiego za ten felieton osób zarzucało mu antyintelektualizm, niechęć wobec fantastyki (co w przypadku Wiśniewskiego, który jest ewidentnym geekiem z wieloletnim stażem wydaje się wyjątkowo absurdalne) czy jej niezrozumienie. Niestety, wśród rzucających takie oskarżenia osób są też czytelnicy i czytelniczki mojego bloga, co napawa mnie smutkiem. Nie dlatego, że ten artykuł jest jakiś wybitny - tylko dlatego, że tego typu zarzuty dowodzą niezrozumienia tekstu przeczytanego.

Zacznijmy od Pratchetta i jego domniemanego psucia młodzieży, bo to najpowszechniejszy mit, jakim obrósł felieton. Wiśniewski wskazuje na to, że wartościowy, moralistyczny przekaz powieści ze Świata Dysku obciążony jest konwencjami i ograniczeniami gatunkowymi, przez co pozbawieni umiejętności krytycznego myślenia młodzi ludzie mogą wyciągnąć z nich błędne wnioski. Celnie podaje za przykład Patrycjusza, którą to postać Pratchett niekiedy wykorzystuje do punktowania słabości demokracji jako systemu społecznego. Ilu czytelników zrozumie, że wytykanie wad demokracji służy uświadomieniu sobie jej niedoskonałości - ale nie jest to tożsame z potępieniem demokracji jako takiej? W dodatku postać Patrycjusza to trochę, nie ukrywajmy, fabularna kość ogonowa Świata Dysku z czasów, gdy cykl był ledwie parodią konwencji fantasy, a nie popkulturową satyrą społeczną. Wyrobiony czytelnik zrozumie te subtelności - kuc wyniesie tyle, że demokracja jest zła. I to jest nie tyle wina Pratchetta (choć akurat kwestia odpowiedzialności autora za własne dzieło zawsze będzie dyskusyjna), co raczej literackiego nieprzygotowania części czytelników i brak intelektualnych narzędzi do krytycznego (w sensie - analitycznego) spojrzenia na tekst.

Inną budzącą negatywne reakcje sprawą jest wskazanie ideologicznego zacietrzewienia polskich autorów fantastyki. Stali czytelnicy mojego bloga doskonale wiedzą, jaką mam opinię o polskiej fantastyce i jej epigonach, więc oczywiście w tym miejscu mogę jedynie przyklasnąć Wiśniewskiemu i zakrzyknąć - tak, tak, po trzykroć tak! Polska fantastyka w przeważającej części jest paskudnie rozideologizowana, konserwatywna w najgorszym tego słowa znaczeniu, seksistowska i homofobiczna. Do dziś przewraca mi się w żołądku na wspomnienie o apologii niewolnictwa wyrażonej explicite przez głównego bohatera Pana Lodowego Ogrodu Grzędowicza - a bynajmniej nie jest to ani wyjątek, ani nawet najbardziej obrzydliwa rzecz, na jaką się natknąłem w czasie moich zmagań z polską fantastyką.

I tak - literatura jest niebezpieczna. Zwłaszcza literatura fantastyczna, bo, jak znowu zauważa Wiśniewski, łatwiej w jej przypadku wpaść w pułapkę metafor i subtelności narracyjnych. Trudniej przeprowadzić reallity check w sytuacji, gdy świat przedstawiony i rzeczywistość opierają się na innych zasadach. Łatwiej wtedy oszukać (nawet nieintencjonalnie), przekłamać, zabrnąć w fałszywe analogie czy wydumany symetryzm. I znów - obyty z konwencją, wyrobiony czytelnik przejrzy tego typu przekłamania. Młody, chłonący wszystko jak gąbka umysł nie ma takiego zabezpieczenia. Dlatego też Wiśniewski przytomnie w ostatniej części swojego tekstu radzi rodzicom zwracać uwagę na to, co czyta (i jak to rozumie) ich pociecha. To mądra rada i dobrze by było, gdyby niektórzy rodzice ją sobie przyswoili.

Reakcja fandomu na felieton MRW pokazała, że jego smutna kontestacja ma mocne osadzenie w rzeczywistości - duża część fandomu nie umie czytać ze zrozumieniem, a ich percepcja często zatrzymuje się na powierzchownych wnioskach. A przecież o to właśnie prosi Wiśniewski w swoim artykule - by, tak jak Tiffany Obolała z najlepszej podserii Świata Dysku, nie słuchać pierwszej myśli, tylko poczekać na drugą.

piątek, 5 grudnia 2014

Heroes come in all colors

fragment grafiki autorstwa Jona Alderinka, całość tutaj.

A jednak fandom znowu zdołał mnie czymś zaskoczyć. Po tym, jak do Sieci trafił teaser kolejnego filmu z serii Star Wars przez Internet przetoczyła się absurdalna dyskusja odnośnie koloru skóry stormtroopera, który pojawił się w pierwszych sekundach materiału. Nie wiem – mnie się wydawało, że po kilkudziesięciu latach popkulturowej emancypacji mniejszości etnicznych tego typu sprawy powinny być już dla każdego kompletnie przejrzyste, ale najwidoczniej po raz kolejny wykazałem się olbrzymią naiwnością. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – cała ta afera przypomniała mi o tym, że muszę w końcu napisać notkę o mniejszościach etnicznych w serialu Power Rangers. Ostatecznie postanowiłem też rozciągnąć temat na wątki genderowe i społeczne. Tak – mam zamiar przeanalizować Power Rangers pod kątem socjologicznym. I to wcale nie będzie tak absurdalne ujęcie, jak może się początkowo wydawać. Bo widzicie – Power Rangers od zawsze był zaskakująco progresywnym serialem, jeśli chodzi o ukazywanie mniejszości etnicznych i postaci kobiecych.

Spójrzmy na doskonale wszystkim znany pierwotny skład Mighty Morphin Power Rangers – w sześcioosobowej drużynie mamy jednego Afroamerykanina, jedną etniczną Azjatkę i rdzennego Amerykanina. Od tamtego czasu drużyna ulegała modyfikacjom, a po pewnym czasie każdy kolejny sezon przedstawiał nam zupełnie nowy zestaw bohaterów – nigdy jednak w czasie już przeszło dwudziestoletniej historii Power Rangers nie zdarzyło się, by wszyscy członkowie obsady pierwszoplanowej byli biali. Mało tego – są sezony (Time Force, Mystic Force) gdzie przedstawiciele i przedstawicielki mniejszości etnicznych przewyższają liczebnie bohaterów granych przez białych aktorów i aktorki. Power Rangers przyzwyczaił swoich fanów do różnorodności etnicznej obsady do tego stopnia, że widzowie powszechnie zwracają uwagę na fakt, iż w serii Power Rangers Jungle Fury tylko jeden bohater pierwszoplanowy nie jest biały (to jedyna taka sytuacja w dotychczasowej historii serialu).

Przejdźmy do kwestii Czerwonego Wojownika. Czerwony Ranger na ogół pełni centralną rolę w fabule serii, jest dowódcą drużyny, dostaje najwięcej czasu antenowego i tak dalej. Można by się zatem spodziewać, że jego rola na stałe przyspawana będzie do przystojnego białego chłopca, z którym statystyczny widz mógłby się identyfikować – i na ogół tak jest. Nie zmienia to jednak faktu, iż Czerwonymi Rangerami często zostają również przedstawiciele mniejszości etnicznych. Już w drugiej serii, Power Rangers Zeo (1996 rok) rolę Czerwonego Rangera obejmuje Tommy, rdzenny Amerykanin. Jego następcą rok później zostaje czarnoskóry T.J.. Od tego czasu niebiali Czerwoni Wojownicy pojawiają się w serialu regularnie (Shane, Jack, Nick, Scott) aczkolwiek nie da się nie zauważyć, że czasami w takich przypadkach głównym bohaterem jest inny Ranger, zawsze grany przez białego aktora. Mam tu na myśli choćby Power Rangers S.P.D., gdzie centralną postacią (choć to dyskusyjna kwestia, bo był to sezon bardzo sprawiedliwie dzielący czas antenowy na wszystkich bohaterów) był niejaki Sky, który pod koniec serii zostaje nawet Czerwonym Rangerem, co zresztą było jego celem od samego początku. Innym takim przypadkiem jest seria RPM – wprawdzie Czerwonym Rangerem jest Afroamerykanin Scott, jednak już od pierwszego odcinka jasne było, że głównym bohaterem jest Czarny Ranger, Dillon, grany oczywiście przez białego aktora. Choć tutaj sprawa jest nieco bardziej skomplikowana – początkowo Dillon miał być grany przez Ekę Darville’a, jednak producenci zorientowali się, że pakowanie czarnoskórego aktora w kostium Czarnego Rangera może nie być najszczęśliwszym pomysłem i Darville zagrał Czerwonego Rangera. Z drugiej strony – w serii Mystic Force Czerwony Ranger Nick (grany przez aktora o arabskim pochodzeniu) jest właściwie jedyną postacią, która doczekała się jakiejkolwiek głębszej charakteryzacji i roli w opowieści, trudno zatem posądzać producentów o uprzedzenia rasowe. Przeciwnie, porównując Power Rangers z innymi, „poważnymi” serialami można dostrzec, jak bardzo postępowa pod tym względem jest to produkcja. Chyba nawet stawiany za wzór w tym aspekcie Star Trek nie może się poszczycić tak silną reprezentacją mniejszości w obsadzie pierwszoplanowej.

Porozmawiajmy teraz o postaciach kobiecych. Power Rangers to serial dla chłopców – wypełniony po same brzegi stereotypowo chłopackimi fetyszami, takimi jak superbohaterowie, pokazowe walki wręcz, wybuchy czy wielkie roboty. Wydawać by się więc mogło, że postaci kobiece w tego typu produkcji będą mocno niedoreprezentowane, a jeśli już pojawią się jakieś bohaterki pierwszoplanowe, to będą pełniły rolę zwierciadła, w którym odbijać się ma chłopięca wspaniałość. Prawda? Nieprawda – nie w tym przypadku. Power Rangers to serial, w którym charakteryzacja postaci kobiecych NIGDY nie sprowadza się wyłącznie do ich płci (jak to ma miejsce nie tylko w wielu produkcjach dla dzieci, ale też nierzadko w „dorosłych” serialach). Początkowo producenci Power Rangers kierowali serial zarówno do chłopców, jak i dziewczynek, czego rezultatem była decyzja, by w drużynie znajdowały się dwie kobiece postaci o różnych charakterach, nawet jeśli w adaptowanym japońskim pierwowzorze była tylko jedna pierwszoplanowa postać kobieca. W późniejszych latach zdarzało się jednak, iż w ekipie Wojowników była tylko jedna dziewczyna, ale i wtedy miała ona w pełni wykształconą osobowość, którą niejednokrotnie przyćmiewała swoich kolegów z drużyny (Kira z Dino Thunder, Lily z Jungle Fury). Poza tym w takich sytuacjach scenarzyści zawsze umieszczali w obsadzie przynajmniej jedną kobiecą postać drugoplanową, by zrównoważyć jakoś tę sytuację – i znów, te „cywilne” drugoplanowe postaci kobiece bardzo często skradały serca fanów (Dr K. z RPM, Fran z Jungle Fury, Cassidy z Dino Thunder).

Kobiecym postaciom zdarzało się też niekiedy dowodzić Rangerami, choć niestety bardzo rzadko. Wynika to jednak nie tyle ze złej woli scenarzystów, co z faktu, iż Power Rangers funkcjonuje jako coś pomiędzy serialem dla dzieci, a rozbudowaną reklamówką kolejnych serii zabawek. Zabawki sygnowane logiem Power Rangers kupują przede wszystkim chłopcy i niestety widać to w raportach ze sprzedaży – najlepiej schodzą zabawki powiązane z Czerwonym Rangerem, a najsłabiej te powiązane z postaciami kobiecymi. To z kolei blokuje pewne decyzje na poziomie fabularnym. Bruce Kalish, showrunner serii Power Rangers S.P.D. bardzo chciał, by w tym sezonie kostium Czerwonego Wojownika przybrała postać żeńska, ale Disney zawetował tę decyzję. Co prawda Kalish uparł się i przedstawił w tym sezonie pierwszą w historii serialu Czerwoną Wojowniczkę (liderkę specjalnej drużyny Rangerów stworzonej wyłącznie na potrzeby Power Rangers S.P.D. i niemającej swojego odpowiednika w Sentaju), ale była to postać zaledwie trzecioplanowa, która na ekranie pojawiła się raptem kilka razy, choć miała dosyć istotną rolę w finale serii. Dopiero w 2011 roku przedstawiono widzom kolejną Czerwoną Wojowniczkę, ale ponownie jej rola była bardzo mała i przez zdecydowaną większość serii Czerwonym Wojownikiem był mężczyzna.

Nie znaczy to jednak, iż rola lidera nigdy nie przypadła żadnej kobiecej bohaterce. Już w Mighty Morphin Alien Rangers (1996 rok) przedstawiono nam drużynę, której dowódczynią była Biała Rangerka imieniem Delphine, choć drużyna Alien Rangers pełniła w serialu rolę zdecydowanie drugorzędną – jedynie przez pewien czas zastępowała pozbawionych mocy ziemskich Wojowników. Kolejną liderką była Jen, Różowa Rangerka z Time Force i tu już możemy mówić o sporym sukcesie – Jen dowodzi drużyną od samego początku do samego końca i jest to bardzo wyraźnie podkreślone i ukazane w serialu. Rok później poznaliśmy Taylor – zawodową żołnierkę (pierwsza w historii postać o wojskowym wyszkoleniu, która została Rangerem), która dowodziła Wild Force Ranger w czasie przed akcją serialu – w pierwszym odcinku została zastąpiona przez Cole’a, nowego bohatera, który dołącza do drużyny jako Czerwony Ranger.

Po ciemnej stronie mocy wcale nie jest gorzej – co najmniej jedna postać kobieca zawsze znajdzie się w drużynie złoczyńców, niekiedy zajmując nawet pozycję głównego antagonisty serii (Rita z Mighty Morphin, Divatox z Turbo, Astronema z In Space, Trakeena z Lost Galaxy, Queena Bansheera z Lightspeed Rescue). Kobiece antagonistki niemal zawsze są przedstawiane jako kompetentne wojowniczki (wyjątek – Ninja Storm, gdzie były comic reliefami), bardzo często z interesującymi historiami i rozwojem postaci w trakcie trwania serii – najlepszymi przykładami będą tu Astronema, Trakeena, Camille i Nadira. O każdej z wymienionych tu bohaterek mógłbym napisać sążnisty akapit (o Astronemie nawet całą oddzielną notkę), ponieważ ich role w fabule były niezwykle istotne, a metamorfozy, jakie przechodziły w trakcie trwania serialu – zaskakujące.

Agnieszka Wiśniewska w felietonie opublikowanym na stronie internetowej Krytyki Politycznej opisała kiedyś sytuację, w której pięcioletnia córka jej koleżanki płakała z powodu tego, że nie może zostać ninja, ponieważ w oglądanej przez nią kreskówce nie ma ani jednej bohaterki uprawiającej tę profesję ergo dziewczynki ninjami być nie mogą. Power Rangers NIGDY nie przesłałoby żadnej swojej małoletniej fance podobnego komunikatu. Oczywiście, że dziewczyny mogą być ninjami – przecież Kimberly, Aisha, Kat i Tori bez najmniejszego problemu nimi zostały i nikt nigdy nie uważał tego za coś dziwnego. Podobnie mogą być wojowniczkami, naukowczyniami, lekarkami, żołnierkami, magiczkami, policjantkami, piosenkarkami, mogą uprawiać sporty ekstremalne, sztuki walki, brać udział w zawodowych wyścigach samochodowych, uprawiać surfing i robić wszystkie te rzeczy co chłopcy, jeśli tylko mają na to ochotę. I wcale nie wymagają męskiej opieki, ani męskiego ratunku – a przynajmniej nie częściej, niż mężczyźni wymagają ratunku od nich.

Ciekawym aspektem jest fakt, iż bohaterowie bardzo, bardzo często wychodzą poza swoje genderowe stereotypy. Mamy postaci kobiece, które są urodzonymi wojowniczkami, bywają impulsywne oraz lekkomyślne, ale jest też sporo męskich postaci, które są łagodne, introwertyczne, nieśmiałe, wycofane, o uległym charakterze, stroniące od przemocy… Słowem, stereotypy płciowe w Power Rangers były negowane, odwracane, przetwarzane i kontestowane mnóstwo razy i niemal zawsze wychodziło to w sposób naturalny i niebudzący jakichkolwiek intuicyjnych sprzeciwów. W finale Time Force jedna z postaci kobiecych olewa stabilność linii czasowej i paradoksy i przenosi się w czasie o tysiąc lat, żeby ratować swojego ukochanego – i biada każdemu, kto stanie jej na drodze. W Lost Galaxy Wojowniczka poświęca życie (!), żeby uratować swoją koleżankę i kilkanaście tysięcy ludzi znajdujących się na statku-kolonii kosmicznej – i nie waha się nawet przez moment. Kobiety w Power Rangers to z reguły świetnie napisane, kozackie postaci, wśród których każda małoletnia widzka znajdzie taką, z którą będzie mogła się identyfikować. Da się? Da – nawet w serialu o sztukach walki i wielkich robotach.

Wspominałem o motywach społecznych – to też ciekawy, choć przeważnie bardzo niedookreślony w serialu aspekt. Jako, że bohaterami Power Rangers są bardzo młodzi ludzie, ich pozycja społeczna jest jeszcze dosyć płynna. Początkowo zresztą bohaterami Power Rangers byli licealiści (do tego motywu wracano później w Dino Thunder i Megaforce), dopiero później pierwszoplanowymi postaciami byli dorośli, choć relatywnie wciąż bardzo młodzi, ludzie z ugruntowaną pozycją społeczną, wykonywanymi przez siebie zawodami i tak dalej. Z tego, co zaobserwowałem Wojownikami zostają zarówno osoby z wyżyn społecznych (Wes, Trent, Summer, Syd) jak i takie wywodzące się z klasy robotniczej (Damon, Flynn, Eric), a nawet bezdomni (Jack, Z, Cole). Problem biedy poruszany jest jednak ekstremalnie rzadko – najbardziej rzucającym się w oczy przykładem jest Eric, który wychował się w skrajnej biedzie i wszystko, co osiągnął, musiał wywalczyć sobie sam, przez co stał się osobą cyniczną i pogardliwie odnoszącą się do Wesa, który z kolei dorastał w luksusie. 

Interesujący wydaje się motyw bogatych rodziców, którzy pod wpływem swoich dzieci zaczynają przeformułowywać swój światopogląd i myśleć oraz bardziej prospołecznie. Taki był pan Collins, który dzięki swojej ewoluującej relacji z Wesem pod koniec Time Force zdecydował się zmienić swoją prywatną paramilitarną jednostkę ochroniarską na coś na kształt działających publicznie sił policyjnych. Innym przypadkiem są rodzice Summer, którzy początkowo chcieli wżenić córkę w bogatą rodzinę i tym sposobem odzyskać utracony wskutek robo-apokalipsy status społeczny, ale ostatecznie rezygnują z tego pomysłu i godzą się ze swoją nową sytuacją życiową – miłość do córki okazała się bowiem silniejsza, niż duma.

Podoba mi się też wprowadzona w Erze Disney’a idea, że bohaterowie godzą swoje zajęcia zarobkowe z działalnością superbohaterką. Pieniądze na utrzymanie się nie pojawiają się w ich życiu w czarodziejski sposób – w Ninja Storm bohaterowie pracują w sklepie z akcesoriami do sportów ekstremalnych, w Mystic Force są ekspedientami w sklepie muzycznym, w Jungle Fury pracują w pizzerii. Wielokrotnie widzimy na ekranie, jak wykonują swoje obowiązki zawodowe – choć oczywiście nie jest to sedno fabuły, to miło, iż Power Rangers nie dzieje się w Nibylandii, w której praca zarobkowa nie istnieje, bo nie jest ciekawa z punktu widzenia fabuły. Dzięki temu Power Rangers, mimo wielkich robotów i gumowych maszkar, jest bardziej wiarygodny, niż spora część telenowel i sitcomów.

Power Rangers niesie piękne przesłanie – nieważne, jakiej jesteś płci, jaki masz kolor skóry, temperament czy pozycję społeczną. To wszystko są kwestie drugorzędne. I tak możesz być kimś wspaniałym, możesz chronić słabszych, czynić dobro, transformować się i ujeżdżać olbrzymie maszyny kroczące. A, co chyba najlepsze, robi to mimochodem, różnorodność płciową, etniczną i społeczną wprowadzając tak, jakby była ona czymś naturalnym i bezdyskusyjnym. Stąd zapewne moje olbrzymie zaskoczenie reakcją części fandomu na nowy trailer Star Wars. Bo widzicie, niedawno ukazał się też trailer nowej serii Power Rangers zatytułowanej Dino Charge. I kogo widzimy na tym trailerze? Czerwonego Wojownika granego przez aktora o ciemnooliwkowej cerze, Niebieskiego Wojownika granego przez aktora rodem z Indonezji i czarnoskórą Różową Wojowniczkę. I wiecie co? Nikomu to nie przeszkadza. Bo niby czemu miałoby?

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Oda do blogerek książkowych

fragment grafiki autorstwa Fiony Marchbank, całość tutaj.


Kilka dni temu Konrad „Sama dupę myj przed rżnięciem” Lewandowski, popularny pisarz polskiej fantastyki (co jest jakby znamienne) w dość ostrych słowach skrytykował zjawisko amatorskiego komentowania literatury na blogach powszechnie utożsamiane z subkulturą tak zwanych blogerek książkowych. Jaką formę owa krytyka przyjęła – domyśla się każdy, kto już wcześniej zetknął się kiedyś z jakimikolwiek wypowiedziami Konrada „Sama sobie pomachaj, idiotko” Lewandowskiego.

Generalnie jednak przewodasowe wynurzenia przypomniały mi o jednej ważnej rzeczy – o tym, jak bardzo kocham blogerki książkowe. Nie jako poszczególne jednostki oczywiście (choć i w takim ujęciu są przypadki, wobec których żywię cieplejsze uczucia), ale jako zbiorowość osób, które beztrosko i bezpretensjonalnie zajmują się czytaniem, komentowaniem, recenzowaniem, krytykowaniem, odradzaniem i polecaniem literatury wszelakiej. Dziewczyny (i chłopaki – nie ma bowiem żadnego logicznego powodu, dla którego facet nie mógłby zostać blogerką książkową) dzielnie stawiające czoła wszystkiemu, co zrzuci na nie pęczniejący z każdym rokiem rynek książkowy budzą mój najszczerszy podziw i to im właśnie chciałbym poświęcić niniejszą notkę.

W rzeczywistości, w której przeciętny mieszkaniec naszego kraju czyta mniej, niż pół książki rocznie blogerki książkowe, niczym Siłaczka z wiadomej lektury szkolnej nie dosyć, że podciągają tę średnią, to jeszcze swoją działalnością promują czytelnictwo. Duch przedsiębiorczości i zaradności pozwala im na załatwienie sobie całej sterty darmowych egzemplarzy recenzenckich (szczególnie podziwiam tę umiejętność, mnie bowiem nigdy nie udało się wysępić czegokolwiek od jakiegokolwiek wydawnictwa), sumienność i odpowiedzialność nakazują czytanie każdej podesłanej pozycji, ewentualne ostrzeżenie potencjalnych czytelników przed nabyciem literackiej kupy oraz wyławianie niespodziewanych perełek. I, co najważniejsze – tworzenie społeczności, powiązywanie swoich blogów siateczkami linków i odsyłaczy tworzących blogosferowy system naczyń połączonych.

Czy ich opinie zawsze są profesjonalne, wybitnie inteligentne, spójne i wyważone? Nie. Czy to coś złego? W żadnym razie, i to niezależnie od tego, co twierdzi Lewandowski. Dla mnie działalność blogerek książkowych to nie tyle krytyka, co internetowy ekwiwalent opowiadania o przeczytanych przez siebie książkach znajomym. Często przecież ludzie czytający chcą w jakiś sposób skanalizować swoje odczucia wobec przeczytanej pozycji, ale brakuje im zacięcia, intelektualnych narzędzi, doświadczenia lub wykształcenia, by w odpowiedni sposób opowiedzieć osobie trzeciej o danym dziele. Wiem, że ja tak mam z muzyką – kompletnie się na niej nie znam i choć czasem coś mnie ewidentnie zachwyci, to nie jestem w stanie wyartykułować, czemu akurat dana piosenka mi się podoba. Dlatego też bardzo rzadko piszę na blogu o muzyce, a jeśli już, to i tak najczęściej zamykam się w ogólnikach i pustych frazesach, z których ostatecznie nigdy nie jestem zadowolony. Jestem w stanie zrozumieć osoby, które mają podobny problem w pisaniu o literaturze – coś strasznie, ale to strasznie im się podoba, ale nie potrafią wskazać elementów, które to powodują, ponieważ odbierają prozę na poziomie emocjonalnym, nie analitycznym. Czy pisanie o książkach z poziomu emocjonalnego jest czymś złym? Oczywiście, że nie, choć należy podkreślić, iż takie podejście niewiele ma wspólnego z analizą krytyczną.

Ale, ale – żeby nie było, że robię z blogerek książkowych intelektualne kaleki, które trzeba usprawiedliwiać jakimiś pokrętnymi tłumaczeniami. Daleki jestem od tego. Jest całe mnóstwo blogerek książkowych, które nie tylko mają przygotowanie merytoryczne do wnikliwego, kompetentnego pisania o literaturze, ale też potrafią z tekstu wydobyć rzeczy, których ja nigdy nie umiałbym dostrzec. I na dodatek potrafią to w błyskotliwy, zajmujący sposób opisać. Takie blogerki trzeba kochać i szanować, albowiem są one nieocenionym skarbem wartym wagi ich stosików książkowych w złocie.

Czasem zdarza mi się podśmiewywać ze stereotypowego obrazu wiecznie szczęśliwej blogerki książkowej, która publikuje na swoim kolorowym blogu kolejne zdjęcia książkowych stosików. Nie ma tym jednak złośliwości, a raczej pewne rozczulenie folklorem tego nieformalnego środowiska, które w rodzimej blogosferze pełni niedającą się przecenić rolę animującą środowiska czytelnicze – z reguły takie, które przez wysoki i poważny mainstream niebrane na poważnie i, w najlepszym wypadku, są przezeń ignorowane (w najgorszym – traktowane w sposób, w jaki robi to Przewodas). Blogerki książkowe „obsługują” ten segment czytelniczy – osoby, które po prostu chcą ze sobą rozmawiać o ostatnio przeczytanej książce bez żadnych intelektualistycznych pretensji. I dobrze, że to robią. Tak więc, dziewczyny (i chłopaki) – trzymam za Was kciuki. Nie dajcie się zastraszyć Lewandowskim tego świata, tylko dalej róbcie swoje.

środa, 29 października 2014

Twoja wina, Smuggler

fragment grafiki autorstwa Lily A. Seidel, całość tutaj.

To ja jeszcze trochę tak jakby o #gamergate. Tak jakby – bo o ile sprawa jest złożona i trochę już przebrzmiała (choć wciąż w toku) to nadaje ciekawy kontekst incydentowi, któremu mam zamiar poświęcić niniejszą notkę. Nie jest to w żadnym razie incydent odosobniony w rodzimym Internecie o grach, ale jego analiza pozwoli odpowiedzieć nam na kilka interesujących pytań, jak na przykład – czemu polskie serwisy o grach (i to, co w naszym kraju uchodzi za prasę branżową) o Gamergate – z jednym wyjątkiem – nie zająknęły się ani słóweczka, choć temat jest przecież nośny i kilkogenny jak mało który.

Do rzeczy. Kilka dni temu odbył się cykliczny, cieszący się sporą popularnością wśród fanów festiwal gier video Poznań Game Arena. Czasopismo CD-Action oddelegowało na ów spęd swoją redaktorkę posługującą się pseudonimem 9kier. Drugiego dnia PGA na stronie internetowej CD-Action pojawiła się galeria zdjęć dokumentujących to wydarzenia. Traf chciał, że pod nagłówkiem newsa informującego o galerii pojawiło się zdjęcie wspomnianej wyżej redaktorki w towarzystwie dwóch cosplayerek. W tym momencie większość z Was zapewne się domyśla, jak dalej potoczyła się ta historia – pod newsem pojawiły się komentarze krytykujące urodę redaktorki, często w niewybredny sposób. Rozpętał się flejm, kilku osobom moderator czasowo zablokował możliwość pisania komentarzy. Zaraz odezwali się też obrońcy 9kier pozytywnie wyrażający się o jej urodzie, w dyskusję zaplątało się kilka trolli… nic, czego Internet by już wcześniej nie widział setki razy. A jednak niesmak jest. I to większy niż zazwyczaj. Otóż jeden z komentatorów zapytał administratora – Smugglera – tu cytat: A co z pozytywnymi komentarzami na temat wyglądu 9kier? na co uzyskał odpowiedź, tu kolejny cytat: komplementy zawsze sa na miejscu. (w obu przypadkach pisownia oryginalna). I to niestety dowodzi niezrozumienia przez niego sprawy.

Zacznijmy od tego, że komplementy nie zawsze są na miejscu. Dziewczynie do której klei się podpity oblech mamroczący No hej, ładniutka jesteś, no na pewno nie jest przyjemnie. Albo wysłuchującej, że Taka śliczna panienka z pewnością pięknie będzie się prezentować na konferencji, w sytuacji gdy rzeczona „Śliczna panienka” ma doktorat i chce wygłosić prezentację odnośnie swojego odkrycia naukowego. To nie jest miłe – to infantylizuje, sprowadza tylko do jednego aspektu (wizualnego) i każda osoba, która potrafi sobie sprężyć empatię z inteligencją odruchowo to zrozumie. Najwyraźniej takich osób nie tylko wśród czytelników, ale też redaktorów CD-Action po prostu brakuje.

Oto, czego nie rozumie Smuggler. 9kier pojechała na PGA nie jako hostessa, body dublerka czy cosplay’erka, tylko jako reprezentantka czasopisma. Jako taka powinna być oceniana co najwyżej po poziomie reportażu napisanego na podstawie swoich spostrzeżeń w czasie pobytu na festiwalu – nie urody. Komentatorzy odnoszący się do jej wyglądu (niezależnie czy w sposób pozytywny czy negatywny) wypychają ją z kontinuum kompetentna-niekompetentna redaktorka, a wpychają do kontinuum ładna-brzydka kobieta. Jestem pewien, że zarówno Smuggler, jak i broniący 9kier komentatorzy chcieli dobrze i kierowały nimi szlachetne pobudki – ale nie zauważyli, że dali się wciągnąć w grę, w którą nie powinni grać. W idealnym świecie nikt nie czyniłby żadnych uwag odnośnie wyglądu 9kier. Niestety, nie jesteśmy w idealnym świecie. Jesteśmy w Internecie, który pod wieloma względami jest antytezą idealnego świata. Redaktorka CD-Action oberwała, bo jej uroda, w przekonaniu komentatorów, nie dorównywała urodzie towarzyszących jej na fotografii cosplayerek. Gdyby na zdjęciu pojawił się któryś z kolegów 9kier z redakcji, nie musiałby on znosić żadnych komentarzy odnośnie swojego wyglądu – nie wątpię, że uwaga komentatorów prześliznęłaby się na cosplayerki i przeczytalibyśmy coś w stylu He, he, fajne dupy na tym PGA wyrwałeś. I szczerze wątpię, czy taki wpis zostałby usunięty.

Mógłbym tu z mściwą satysfakcją wytknąć Smugglerowi i pozostałym redaktorom magazynu, że sami są sobie winni. Nad CD-Action zawsze unosił się delikatny odór seksizmu – żarty o napalonych samcach i rozebranych laskach, obowiązkowa analiza he, he, he, atutów Lary przy okazji każdego tekstu o którejś z gier z serii Tomb Raider, dwuznaczne żarciki w podpisach pod screenami przedstawiającymi roznegliżowane bohaterki różnych produkcji, okazjonalne plebiscyty na najseksowniejszą laskę z gier… Twórcy pisma, najpewniej nieświadomie, wytworzyli klimat, w którym o kobietach mówi się tylko w kontekście ich urody. To rezultat faktu, iż pismo jest skierowane przede wszystkim do młodych mężczyzn w wieku gimnazjalnym i licealnym – wymyślne pseudonimy redaktorów (do niedawna mężczyzn co do jednego), młodzieżowy język, skupianie się na zainteresowaniach tego targetu są rezultatem takiego, a nie innego sprofilowania pisma. Seksizm też się na to łapie – te kosmate podpisy pod ilustracjami recenzji i wtręty w samych tekstach brzmią dokładnie jak komentarze pod adresem koleżanek z klasy słyszane na szkolnych korytarzach. Mógłbym więc złośliwie tyknąć Smugglerowi, że skoro takich czytelników wychowywał sobie przez lata, to teraz niech się z nimi użera. Mógłbym, ale nie odczuwam z tego powodu satysfakcji. Raczej jest mi niedobrze.

To niezrozumienie i kulawa obrona redaktorki CD-Action to wymowny symbol tego, jak niska jest świadomość kwestii feministycznych i genderowych w środowisku polskich graczy. Widać to było w trakcie eksplozji Gamergate. Kto pisał w naszym kraju o tej aferze? Z branży – prawie nikt. Milczały najpopularniejsze serwisy i portale, nikt nie odważył się choćby nawiązać do tego tematu. Przed szereg wyszedł jedynie Paweł Kamiński z Polygamii ze znakomitym, mądrym i wyważonym tekstem. Jeden odważny na całe, bardzo przecież rozległe, środowisko. Wyborcza opublikowała na swojej stronie internetowej felieton Michała R. Wiśniewskiego. Poza tym – cisza na łączach. O Gamergate pisał autor bloga Pochodne Kofeiny, Zwierz Popkulturalny, kilka pomniejszych blogasków no i ja. Przy czym Pochodne Kofeiny to blog przede wszystkim popularnonaukowy, Zwierza nawet przy maksimum dobrej woli nie da się nazwać dziennikarką grową, a ja jestem gościem, który sadzi dziesięciostronicowe analizy kolejnych serii Power Rangers, co już z miejsca odbiera moim słowom większość powagi. To oznacza, że – poza Kamińskim – w Polsce aferą Gamergate interesują się tylko ludzie niejako z zewnątrz, niepowiązani bezpośrednio z żelaznym środowiskiem tak zwanych prawdziwych graczy (czymkolwiek by ono nie było).

Polski "prawdziwy gracz" nie jest gotowy na Gamergate. Obawiam się, że polski dziennikarz branżowy też nie jest – kiedy czytam wyżej przytoczoną wypowiedź Smugglera, właściwie jestem tego pewien. Polski „prawdziwy gracz” nadal posiada mentalność gimnazjalisty niepanującego nad swoimi buzującymi hormonami. Dziennikarz – osobliwie ten z CD-Action – schlebiał temu grającemu wyrostkowi tak długo, że przez osmozę wchłonął większość jego cech i dziś nie jest w stanie podjąć dojrzałej dyskusji odnośnie miejsca kobiet w przemyśle gier video. Warto w tym miejscu przywołać artykuł Dominiki Staszenko, który jakiś czas temu ukazał się na Jawnych Snach.  Jego autorka rozbiera na części pierwsze felieton redaktora CD-Action obracający się wokół tematu seksizmu w środowisku graczy, niby to piętnując zjawisko, ale jednocześnie silnie sugerując, iż kobiety same są winne takiemu stanowi rzeczy. I znów – nie dopatrywałbym się tu żadnych złych intencji, a jedynie niedojrzałości redaktora, który chciał dobrze, ale mu nie wyszło (Staszenko sama resztą dochodzi do podobnych konkluzji pod koniec swojego artykułu).

Polki grają przecież w gry – i to nie tylko w drobne produkcje przeglądarkowe czy małe gierki z urządzeń mobilnych. I piszą o nich. Fakt, że robią to najczęściej po cichu, na uboczu, w zakamarkach własnych blogów połączonych siateczką linków, polecanek i odsyłaczy. Grają po swojemu, komentują po swojemu – bardzo często ciekawie, zwracając uwagę na rzeczy, o których ja sam bym nawet nie pomyślał. Taki sposób grania i pisania najpewniej nie przypadłby do gustu tak zwanym prawdziwym graczom, więc najczęściej nawet nie próbują wejść do ich środowiska. Zamiast tego tworzą drugi obieg – blogów przybywa, ciekawie piszących osobistości też. Tworzy się alternatywa, niezależna od tego „prawdziwego” środowiska równie prawdziwych graczy. Jeśli w naszym kraju dostaniemy kiedyś rewolucję analogiczną do afery Gamergate, to stawiam diamenty przeciwko orzechom, że wyjdzie ona z tego właśnie miejsca. Obawiam się jednak, że na to będziemy musieli jeszcze długo czekać…
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...